Morderstwo w Theatre Royale - ebook
Morderstwo w Theatre Royale - ebook
Boże Narodzenie 1935 roku w londyńskim teatrze – dramat sceniczny przeradza się w prawdziwy...
Grudzień 1935 roku. Objazdowy spektakl Opowieści wigilijnej w reżyserii Chestera Harrisona ma za sobą trudny okres. Kiedy kilka dni przed Bożym Narodzeniem trupa dociera do ostatniego przystanku – londyńskiego Theatre Royale – napięcia wśród obsady sięgają zenitu.
Wieczór otwarcia przynosi katastrofę: aktor grający Scrooge’a umiera na scenie, najwyraźniej z powodu ataku serca. Obecna na sali dziennikarka Daphne King, najbardziej znana z pisania porad w kolumnie „Droga Susan”, podejrzewa, że mogło dojść do przestępstwa. Postanawia wykorzystać swoje umiejętności detektywistyczne, aby odkryć prawdę…
„Morderstwo w Theatre Royale”, pełne mylnych tropów i ciekawych postaci, trzyma w napięciu do samego końca.
„Yours”
Idealny prezent pod choinkę dla entuzjastów teatru i zagadek kryminalnych.
„Tablet”
Morderstwo w Theatre Royale to druga powieść kryminalna Ady Moncrieff, po Świątecznym
morderstwie. Autorka mieszka i pracuje w Londynie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-143-8 |
Rozmiar pliku: | 841 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od jakichś sześciu dni z grudniowego nieba nad Londynem mżył deszcz przetykany śniegiem, chłoszcząc od czasu do czasu gradem tych śmiałych — albo głupawych — ludzi ciągnących chodnikami w pogoni za najlepszymi prezentami bożonarodzeniowymi. Jednakże tego akurat dnia, 22 grudnia, wydawało się, że niebu znudziło się dokuczanie mieszkańcom miasta i obdarowało Londyn swym najbardziej wyczekiwanym podarkiem — nieskalanie czystą śnieżną pierzynką. Płatki śniegu oblepiały witryny redakcji „Daily Chronicle”, za którymi rozbrzmiewał stukot maszyn do pisania i gwar rozmów pospiesznych, nerwowych, a czasem jakże rozkosznie błahych.
Jedną z tych rozmów toczono w gabinecie redaktora naczelnego Martina Hallidaya — choć niestety dla jej uczestników dyskusja ta pozbawiona była wszelkiego uroku i aż nadto poważna. Jedna z tych osób siedziała zgarbiona, w pozie zdradzającej, jak przykra była dla niej ta sytuacja, a druga zachowywała niewygodnie sztywną pozycję, mającą świadczyć o profesjonalizmie i opanowaniu. Dzieliło je wielkie mahoniowe biurko, zarzucone stertą starszych i nowszych numerów gazety oraz jakimiś dziwnymi drobiazgami (a wśród nich największe zdziwienie budziły szkło powiększające i ptasie pióro). Biurko to wznosiło się jak barykada pomiędzy Hallidayem i jego sfrustrowanymi pracownikami. W tym jednak momencie było świadkiem rozmowy, której reperkusje miały być odczuwane przez wiele następnych lat.
— King, nie ma w tym nic osobistego, ale zrozum, że Jenkins jest po prostu dziennikarzem nie do powstrzymania, w każdym calu — perorował Martin Halliday, bawiąc się jakąś elastyczną tasiemką w lewej ręce i postukując palcami prawej. — Weźmy tę aferę z praczkami w zeszłym miesiącu. Jenkins wyciągnął tego gorącego kartofla dzięki swoim kolesiom z policji. Tym sztywniakom kręcącym się po Soho. Był na miejscu, dostał cynk z „Three Greyhounds”. Pomińmy już fakt, że wywąchał te brudy w Westminsterze, zanim ktoś się połapał, kim jest. To prawdziwy pies gończy, jak powiedziałem: dziennikarz w każdym calu.
Daphne King nic nie mówiła, utkwiwszy wzrok w siedzącym przed nią mężczyźnie w średnim wieku. Założywszy ręce na piersi, pozwoliła sobie jedynie na drwiący uśmieszek. Mogła w tej chwili wyciągnąć mnóstwo rzeczy — i później była zła, że o żadnej nie wspomniała. Może Martina Hallidaya zainteresowałoby, że to dzięki jej kontaktom w tej pralni ona i Jenkins mogli wyciągnąć na światło dzienne skandal, który na parę tygodni zawładnął nagłówkami prasy. Halliday powinien wiedzieć, że to instynkt Daphne co do morderstw w Soho pokierował Jenkinsa ścieżką prowadzącą na pierwsze strony gazet. Wątpliwości Hallidaya mogły wynikać z niewiedzy, że to właśnie nos Daphne King do podejrzanych przekrętów stał w istocie za rewelacjami westminsterskimi. Możliwe, całkiem możliwe, że Martin Halliday jako redaktor ogólnokrajowego dziennika mógłby podziękować Daphne za oświecenie go w kwestii rzeczywistej natury jego reportera-gwiazdora Jamiego Jenkinsa, o zacnym wejrzeniu i lekkim duchu, który przeżył ostatnie pół roku, rzucając się na każdy żer, jaki pozwoliła mu — głupio, naiwnie, idiotycznie — znaleźć Daphne.
A jednak — zamiast zawojować szefa barwną opowieścią przedstawiającą Jenkinsa jako marnego pasożyta i cwaniaka, a ją jako niedocenionego geniusza, Daphne zachowała milczenie. Pięć lat pracy dla Hallidaya nauczyło ją, że kobiety obnoszące się z kwaśną miną nie cieszyły się popularnością w murach — ani na łamach — „Daily Chronicle”. Redakcyjna impreza bożonarodzeniowa, urządzona poprzedniego wieczoru, umocniła jeszcze rezerwę Daphne. To poklepywanie się po plecach i chojrakowanie, praktykowane przez Jamiego i jego kumpli, zawsze ją mierziły, ale szczególnie wtedy, gdy towarzyszyły im letni grzaniec i zimne kanapki. Daphne wytrzymała tam wystarczająco długo, żeby wysłuchać chełpliwej aż do mdłości oracji Jenkinsa (choć nawet ją zdumiało użyte przez Jamiego kunsztowne porównanie jego ciągłego poszukiwania prawdy i sprawiedliwości do wędrówki ubogich pasterzy szukających Dzieciątka Jezus). Zaraz potem pospiesznie dopiła swoje wino i złapała autobus do domu. Z wyglądu zarówno tego biura, jak i bawiących się tam ludzi można było sądzić, jak potoczyły się sprawy po jej wyjściu.
Wyraźnie przekrwione oczy i wyczuwalny zapach brandy, dobywający się zza biurka z każdym wystudiowanym oddechem Hallidaya, świadczyły, że redaktor naczelny dobrze się wczoraj bawił, a dziś cierpiał tego konsekwencje. Jego sumiaste wąsy były jakieś obwisłe, a brzuch uwidaczniał się aż nadto, gdy Halliday kręcił się na krześle, przerzucając egzemplarze gazety na biurku, aż w końcu trafił na ten właściwy; otworzył go na rozkładówce i pokazał Daphne.
— Gazeta jest jak żywe, oddychające zwierzę, droga King. Jest jak tygrys, jeśli wolisz. Jak tygrys, a wszystkie te… drobiazgi czemuś służą — ciągnął Halliday.
Daphne skrzywiła się, niepewna, do czego zmierza to porównanie.
— Tacy prawdziwi reporterzy, jak Jamie i jemu podobni, mają mocne szczęki i kły… No a ty, droga Susan, jesteś… milutką, ciepłą… pluszową przytulanką. No tak, jesteś urocza, uspokajasz, dodajesz ducha…
Halliday nigdy nie był mistrzem celnych określeń, a ta niezręczna przemowa była tego kolejnym dowodem — jeśliby ktoś tego jeszcze potrzebował. Daphne zerknęła na stronę, którą jej pokazał. Oczywiście była to strona dziewiętnasta, oddana zabawnej aż do bólu ciotce „Chronicle” — „Drogiej Susan”. Była to rola, którą Daphne odgrywała aż nazbyt długo; zaczęła jako skowronek, a skończyła jako coś w rodzaju albatrosa. Daphne sama się zdumiała swoim talentem do ostrożnego dozowania mądrości i nakierowywania swych czytelników na rozwiązywanie ich problemów — domowych (jak zapobiec osiedlaniu się mrówek w kuchni?), emocjonalnych (jak powinnam się zachować wobec Shirley, nowej sąsiadki, która — nie wiedzieć czemu — podmienia nasze butelki na mleko?), a czasami zdrowotnych (halluksy nie odpuszczają!).
Sprawa Hrabiny Hazardzistki pozwoliła Daphne wypłynąć na szersze wody. Jakiś rok wcześniej, może półtora, zaczęły przychodzić te listy. Ich ton był mocno egzaltowany. Niby nic szczególnego, ale Daphne miała przeczucie — ten dziwny porządek zdań, staromodne wyrażenia rozsiane po tekście… Listy przychodziły mniej więcej trzy razy w tygodniu, ale bez żadnych wskazówek dotyczących nadawcy. Nie nadawały się do pełnej publikacji, ale było w nich coś, co przykuwało uwagę Daphne. Wielokrotna uważna lektura zaczęła coś ujawniać: kod, przekaz ukryty pod błahą powierzchnią. Wezwanie SOS. Daphne dodała dwa do dwóch i zdała sobie sprawę, że listy pochodziły od Lucretii Hallenstrop, ukrywającej się pod pseudonimem Hrabiny Hazardzistki, o której zniknięciu wołały od tygodni nagłówki gazet. Daphne skontaktowała się z policją — i bingo: tajemnica Hrabiny Hazardzistki została rozwiązana. Dziedziczka fortuny wyjaśniła później, że najmłodszy członek bandy porywaczy — jakiś szczeniak — zadurzył się w niej i pochlebiało mu to, że mógł potajemnie wysyłać te listy, przekonany, że trafią do schorowanej babci hrabiny.
Najważniejsze było to, że Lucretia Hallenstrop zdecydowała się na korespondencję właśnie z Drogą Susan, o której miała znakomite zdanie. Jak sama stwierdziła: „Od lat podążam za jej mądrymi radami i mogłam zaufać, że mnie odnajdzie”. Od tej pory popularność rubryki Susan poszybowała w górę. Gospodynie domowe zjednoczyły się w adoracji Drogiej Susan, zawierzając jej radom. Martin Halliday nie mógł wprost uwierzyć w swoje szczęście: miał w rękach żyłę złota. W Daphne jednak budziły się coraz większe wątpliwości co do roli, jaką przyszło jej odgrywać. Wytropienie afery Hallenstrop sprawiło, że nabrała apetytu na grę o większą stawkę. Nie wystarczało jej uświadamianie jakiejś Barbarze z Basingstoke, że ślady szminki na kołnierzyku jej męża mogły być świadectwami jakichś jego wybryków. Miała chęć na ujawnianie nikczemniejszych postępków. Chciała zabłysnąć jako demaskatorka morderców, złodziei i zorganizowanej przestępczości.
Daphne patrzyła na gazetowe kolumny, które jej pokazywał Halliday, wypełnione jakimiś poradami kuchenno-rodzinnymi. Pomimo rozwiązania afery Hrabiny Hazardzistki szef nie zmienił swojego stanowiska w kwestii anonimowości Drogiej Susan. Żadnej fotki Daphne na marginesie — raczej kobieca sylwetka w zawadiacko nałożonym kapeluszu, z kieliszkiem martini w dłoni. Halliday uważał, że Droga Susan powinna pozostać postacią, której rozsądek idzie w zawody z tajemniczością. Innymi słowy, kobiety z angielskiej prowincji miały wierzyć, że listy z ich kłopotami powierzane były sympatycznym paniom do towarzystwa w jakiejś słonecznej oranżerii, skąd przez kamerdynera trafiały do rąk pani Susan, która czytała je przy śniadaniu — a nie były zwalane na głowę jakiejś niezamężnej trzydziestosiedmiolatce wynajmującej pokój w pensjonacie w Camberwell. A zatem: anonimowość była niezbędna.
— Wszystko to rozumiem, Martinie. Naprawdę — zaczęła Daphne, zmuszając twarz do uprzejmego uśmiechu, który pozwolił jej zażegnać wiele burz. — Ale jeśli mogę być szczera, Jenkins jest tu od pięciu minut, a ja pracuję dla ciebie od pięciu lat.
— I w ciągu tych pięciu lat udowodniłaś, że umiesz pisać, balansując na cienkiej granicy pomiędzy rozsądkiem i nonsensem, udzielając tych wszystkich porad dla beznadziejnych pań domu i głupiutkich dziewczątek potrzebujących twojej pomocy. Tej nieśmiałej Daphne King z tysiąc dziewięćset trzydziestego roku ledwie udawało się przynieść herbatę bez rozlewania jej na spodek. Taka to była gąska. A spójrz na siebie teraz. Daphne King z trzydziestego piątego roku wie dobrze, jak używać słów. Nasze czytelniczki rozbiegłyby się jak kurczaczki, gdyby nie ty.
Ton głosu Hallidaya był pochlebczy. Chciał ją spławić, zanim zegar nad jej głową wskaże jedenastą.
Uśmiech Daphne zbladł tylko troszeczkę. Była przyzwyczajona do zdrobnień w opisie jej kariery.
— No i jestem ci za to wszystko wdzięczna, Martinie, sam to wiesz. Ale pozwolę sobie znów na szczerość. Otóż czuję, że będę potrzebowała odmiany. Nie jestem całkiem pewna, czy zdołam jeszcze wykrzesać z siebie entuzjazm, by kolejny raz powiedzieć jakiejś Maud z Bagshot, jak wyhodować doskonałą begonię, albo poradzić następnej Gladys z Woolton, co powinna zrobić, jeśli jej mąż zacznie kręcić głową na podany suflet. A co, jeślibym chciała pójść naprzód, wyrobić sobie nazwisko, jak ty… — Daphne wiedziała, że ostrożne pochlebstwo nie zaszkodzi — jeślibym chciała rozwinąć skrzydła, dołożyć nową strunę do mojej lutni…
Elastyczna tasiemka Hallidaya przeleciała przez pokój — i Martin skierował swój palec wprost na Daphne.
— Wiesz, King, jak potrzebujemy twoich miłych słówek. I tak powinno zostać. Pisząc o zbirach i szumowinach, wypytując prawników o jakieś brudne sprawy i zbierając cynki od podejrzanych typów, ubrudzisz się, i obawiam się, że niełatwo ci będzie to z siebie zmyć. Takie rzeczy są dobre dla Jenkinsa — i to jest moje ostatnie słowo w tej sprawie.
— Więc może… może nadszedł czas, by Droga Susan spakowała swoje rzeczy i rozstała się z „Chronicle”.
Daphne utkwiła wzrok w Hallidayu. To był niebezpieczny manewr, musiała przyznać, lecz przekalkulowała ryzyko i wyszło jej, że może na tym skorzystać. Halliday zbudował swoją karierę na zawziętości, przebojowości i niemałej dawce dwulicowości — stosownie do konieczności czy raczej możliwości, jakie się przed nim otwierały. Kierował się dewizą, którą chętnie dzielił się ze swoimi pracownikami: dobry dziennikarz nie powinien się nigdy przejmować, że brodzi w szambie, by zdobyć gorący materiał, bo od tego ma dobrą żonę, żeby w domu sprała z niego te brudy. A tymczasem źle pasująca do tej wizji dobrego dziennikarza Daphne stwierdziła, że nadeszła już chwila, by pokazać, jak sama potrafi być zawzięta i potencjalnie przebojowa.
Halliday miał denerwujący zwyczaj skubania wąsów, gdy był głodny lub nerwowy, ale ślady na jego kołnierzyku po czymś, co wyglądało na sos pieczeniowy, doprowadziły Daphne do wniosku, że Martin głodny nie był — a więc zdenerwowany. A jeśli Halliday był zdenerwowany, oznaczało to, że jej kalkulacje są trafne. Droga Susan przyczyniła się znacznie do wzrostu sprzedaży gazety i Daphne niejednokrotnie miała okazję podsłuchać w kolejce do autobusu albo w pobliskiej herbaciarni Lyons kobiety gawędzące o jej ostatnich dobrych radach. Była, delikatnie mówiąc, objawieniem. I rezygnacja z niej nie wchodziła w grę. Halliday zmarszczył czoło i przeciągnął dłonią po rzedniejących włosach.
— Powiem ci, że trafiłaś na mój dobry nastrój, King. Fabian le Prince złapał jakieś świństwo, pewnie zjadł podejrzane ostrygi u J. Sheekeya — powiedział Halliday, podnosząc się z krzesła i obracając wzrok na coraz ciekawszą scenę za oknem. — No i proszę, taki redaktor od kultury… Miał złożyć wizytę Chesterowi Harrisonowi i jego żonie, Theodorze jakoś tam, tej francuskiej aktorce z dawnych lat. No, ale była kiedyś popularna, choć miała też fatalne momenty. Theodora D’Arby! Pewnie oboje są jeszcze sprzed twoich czasów, King!
Daphne uniosła brwi rozbawiona. Theodora D’Arby nie była bardziej Francuzką niż Fabian le Prince Francuzem, bo w istocie nazywał się Frank Price. Daphne zawsze uważała, że do ludzi teatru, z ich skłonnością do dziwacznych pseudonimów i wygórowanych wymagań, trzeba podchodzić z dystansem.
— Są znów w Londynie, najwidoczniej po to, by ogłosić swój wielki comeback. Objechali już wszystkie zwyczajowe miejsca — Reading, Scarborough, Blackpool, no wiesz. Ostatnim etapem ma być Londyn — i wielkie hurra! — ciągnął Halliday. — Oczywiście „Standard” już podgrzewa atmosferę piórem Tyrone’a Bridge’a. Tyle że to tournée nie przebiega jednak… całkiem gładko. Jakieś potrząsanie piórami od kapeluszy, niszczenie bukietów, awantury przy podniesionej kurtynie… Coś jak kłopoty z maszynerią. Le Prince jest specjalistą od zakulisowych rozgrywek i teraz wolał położyć się do łóżka niż świecić oczami na Shaftesbury Avenue. Nie zgarniesz za to Pulitzera, ale zawsze to jakaś odskocznia od sufletów i begonii. — Halliday machnął niedbale ręką, jakby zawczasu opędzał się od tych kobiecych tematów. — Pomożesz nam wybrnąć z tej sytuacji. Le Prince miał się zjawić w Theatre Royale, by pogawędzić z pół godziny z D’Arby i Harrisonem i pokręcić się po teatrze, tak wiesz… żeby wyczuć atmosferę. Do tego dochodzą oczywiście bilety w pierwszym rzędzie na dzisiejszy spektakl. To co? Gra?
Daphne spojrzała na Hallidaya z zakłopotaniem. Czy to była prawdziwa propozycja? Gdyby wiedziała, że tak łatwo pójdzie, złożyłaby swoje ultimatum w delikatniejszej formie. Więc te wszystkie pochlebstwa i pretensje były niepotrzebne? Nie była przyzwyczajona do takich darowanych koni. Musiała odwrócić wzrok, by nie dać po sobie tego poznać.
— No cóż, to trochę… kłopotliwe. Miałam dziś wieczorem złapać pociąg do Slough, żeby zobaczyć się z matką i jej lokatorem — to znaczy z mężem. A pojutrze przyjedzie moja siostra z dziećmi, to przecież Wigilia…
Daphne ugryzła się w język: co ty pleciesz, głupia dziewczyno? Czy taka Nellie Bly, słynna dziennikarka i osobista bohaterka Daphne, wykręcałaby się od zadania, żeby pospieszyć na spotkanie z matką? Albo — by sięgnąć bliżej — czy postąpiłby w ten sposób taki pozbawiony skrupułów szczur jak Jamie Jenkins? Wyobraziła już sobie ten wieczór przy herbacie mocno zaprawionej mlekiem; musiałaby słuchać uprzejmie, jak Reg — dawny lokator, a teraz jej ojczym — zabawia siebie i jej matkę historyjkami zasłyszanymi u bukmacherów, i zapewniać matkę, że jest niezmiernie zadowolona, mając pracę, i że nie czułaby się szczęśliwsza z obrączką na palcu i bułeczkami w kuchence. W Wigilię miała przyjechać Felicity z siostrzeńcem Daphne, Tonnym, i jej siostrzenicami Jenny i małą Sarah. Nie miała dotąd okazji kupić im bożonarodzeniowych prezentów — za bardzo była zajęta doradzaniem czytelniczkom, jak sprawić, by pudding nie wysechł, albo jak uchronić dzieci przed niesfornymi kolegami z klasy, twierdzącymi, że Święty Mikołaj to lipa.
Zdecydowała: w tym roku skróci wyjazd do Slough. Pojedzie jutro, dając sobie czas zarówno na wykorzystanie nieoczekiwanej szansy zawodowej, jak i na zakup niezbędnych prezentów.
— Martinie, bądź tak miły i nie zważaj na te moje brednie. Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności niż pójście do londyńskiego West Endu w ten szczególny wieczór sezonu. Sezon panto2 ominął mnie w tym roku, więc wizyta w tym teatrze to dla mnie gratka.
Daphne zaakcentowała to mocnym skinieniem głowy. Tak miało być, postanowiła. Stanowcza i zdecydowana, wyłoniła się z cienia Drogiej Susan i pokazała Martinowi, że ona, Daphne King, jest dziennikarką z prawdziwego zdarzenia.
— Możesz na mnie liczyć. Król zastąpi księcia3, wszystko pasuje.
— Znów jesteś sobą, King. Poetyckość twoich słów jest najlepszą przepustką. Może nie da ci wstępu na pierwszą linię kryminału, ale to jednak przepustka. Tylko nie zrozum mnie źle: wciąż jesteś Drogą Susan, ale nawet ona potrzebuje czasem rozprostować nogi i wyjść w miasto. — Halliday przetarł oczy i powoli wciągnął powietrze. — A tak na marginesie: może byłabyś tak miła i skoczyła do Luigiego po kanapkę z bekonem dla mnie? Coś mnie kręci w żołądku po tym wczorajszym grzańcu… Aha! I kup dzisiejszy „Standard”. W tekście Tyrone’a Bridge’a znajdziesz porcję plotek o tych dwojgu.
Daphne wracała pamięcią do tej chwili przez lata. Do tego momentu, gdy postanowiła chwycić się okazji — co prawda nie za mocno — by pokazać swój charakter. Może zdołałaby objąć na stałe redakcję kulturalną, pozwalając Drogiej Susan odejść na wieczny odpoczynek? Wysłuchiwałaby aktorskiego ględzenia o warsztacie scenicznym czy umiarkowanie zabawnych anegdot o garderobianych wpadkach, a potem mogłaby znosić kolejne święta Bożego Narodzenia z matką i Regiem.
I to by było niezłe dla Daphne King.
A jeszcze lepsze dla przestępców.
2
Daphne przeleciała po wszystkich redakcjach „Chronicle” z życzeniami i zapałem łyżwiarza kręcącego piruety na lodowisku. Zazwyczaj potraktowałaby swój tak ostentacyjnie dobry humor podejrzliwie, uważając go za naiwny wstęp do bolesnych upadków i łez (dla przykładu: ostatnia „wymiana informacji” z tym wrednym skunksem Jenkinsem). Czuła się jednak podbudowana świadomością celu, który jej teraz przyświecał. Rozmowa z Martinem Hallidayem nadała temu dniu całkiem świeży walor, ukazując w nowym świetle ją samą i jej przyszłość. Rozmowa telefoniczna z matką była krótka i serdeczna: oczywiście przyjedzie, tylko nie dziś. Może jutro, może w Wigilię. A za karę, że się spóźni, przywiezie dodatkową butelkę sherry.
Śnieg wirujący wokół Daphne wydawał się ją zagarniać i popychać naprzód. Kupiła najnowszy „Standard” od gazeciarza, którego zwykła szorstkość złagodniała teraz pod bujną brodą Świętego Mikołaja. Zamiast tradycyjnym, niedbałym mruknięciem „dziękuję” obdarzył dziś Daphne raźnym „Wesołych świąt!”. Przyszło jej do głowy, że Boże Narodzenie rzeczywiście wydobywa z ludzi to, co w nich najlepsze.
Pod rachitycznym schronieniem, dawanym jej przez parasolkę (która wyraźnie miała już za sobą lepsze dni; Daphne zanotowała sobie w pamięci, by kupić nową na styczniowej wyprzedaży w Debenhams), zmierzała energicznie w stronę przystanku autobusowego. Jej cel, Theatre Royale przy Great Windmill Street, oddalony był o jakieś półtora kilometra. Daphne wyliczyła sobie, że autobus numer 24 powinien ją tam dowieźć za mniej więcej dwadzieścia pięć minut, a w tym czasie zdąży sobie przygotować listę osób, o których wspomni Theodorze D’Arby i jej mężowi Chesterowi Harrisonowi — takich intelektualistów przyzwyczajonych do śniadań w Claridge, martini w Ritzu i wieczorów w salonach Bloomsbury.
W autobusie dokonała pospiesznego przeglądu swojej odzieży: zdartych brązowych oksfordzkich trzewików (według katalogu Littlewoods był to ostatni krzyk mody, tyle że sprzed trzech lat), przemoczonych podkolanówek, które wolała od pończoch (bo te szybciej się niszczyły, więc były nieekonomiczne), i granatowej plisowanej spódnicy, której brzegi nosiły ślady wielokrotnych napraw. Zmarszczyła czoło. Kręgi teatralne miały bzika na punkcie wyglądu — i dobrze o tym wiedziała. Grając rolę Drogiej Susan, nie potrzebowała dbać o powierzchowność. Anonimowość miała tę zaletę, że Daphne mogła pracować nierozpoznawalna. Jej czytelniczki wyobrażały sobie, że Susan jest elegancką — ale bez przesady — panią domu z encyklopedyczną wiedzą obejmującą takie kwestie, jak wykorzystanie sody oczyszczonej czy skuteczne zwalczanie ziemiórek. Daphne mogła sobie siedzieć w swoich podkolanówkach za maszyną do pisania — i nikt jej nie widział. Nawet podczas pozabiurowego zbierania materiałów ten nieco zaniedbany wygląd był, zdaniem Daphne, atutem. Wątpiła, czy kobiety z pralni na West Endzie byłyby tak rozmowne, gdyby spotkała się z nimi damulka o nienagannym makijażu i starannie ułożonej fryzurze.
Daphne dobrze wiedziała, że nie mogła sobie rościć wielkich pretensji do urody, ale mówiła na to: bzdura! Sherlock Holmes też nie zasłynął jako wyjątkowy przystojniak i nie przejmował się faktem, że nie był au courant z modą.
Skończywszy pospieszny przegląd swojej garderoby, Daphne skupiła się na znacznie ważniejszej kwestii: na numerze „Standardu” wciśniętym do jej torebki. Przeleciawszy wzrokiem po nagłówku KOBIETA WALCZY Z BANDYTAMI PODCZAS SEANSU FILMU O MORDERSTWIE (wróci do tego później) i po kilku reklamach pytających: Czy doskwiera ci zabójczy reumatyzm? (miała nadzieję, że nie będzie to jej dotyczyło jeszcze przez parę dekad), znalazła poszukiwaną stronę i przeczytała:
Tyrone Bridge donosi —
HARRISON I D’ARBY WRACAJĄ NA WEST END
Gdy sezon panto zmierza ku końcowi, okrzyki „Już po was!” niosą się echem po Shaftesbury Avenue. Pasuje to do powrotu Chestera Harrisona i Theodory D’Arby na londyńską scenę w czasie, gdy ich kariery są równie niewątpliwe, co przebrzmiałe.
Czytelnicy w pewnym wieku mogą pamiętać ten hamletowski duet z 1919 roku, gdy Harrison prowadził D’Arby jako Duńczyk (nie będziemy się jednak gorszyli lukami w pamięci; w ciągu tych szesnastu lat, od kiedy D’Arby ostatni raz stąpała po deskach tej sceny, wielu innych pamiętnych książąt rozważało słynny dylemat). Być może czytelnicy pamiętają następny teatralny wyczyn tej pary w sztuce samego Harrisona Łaskawa i gniewna i te porównania do Wilde’a i Shawa, którymi szafowali krytycy mniej wymagający od niżej podpisanego. Widownia leżała u stóp tej pary, której dotyk działał jak ręka Midasa. Niektórzy jednak wyrażą ubolewanie, że Hollywood nie było już dla nich tak łaskawe.
Pycha, wygórowane ambicje, a można by nawet powiedzieć, że nieco skandaliczna aura otaczająca tych dwoje odpędziły Harrisona i D’Arby od naszych brzegów; niepowodzenie zaś i desperacja ściągnęły ich ku nam z powrotem. Objechawszy prowincjonalne teatrzyki, Harrison przywiózł swoją nową inscenizację Opowieści wigilijnej do stolicy, gdzie z zapartym tchem czekaliśmy, aż trupa jego aktorów zadebiutuje dziś wieczór, 22 grudnia 1935 roku. Niestety, nie dano nam przywileju doświadczenia znów na naszej scenie czaru D’Arby, choć Wasz recenzent musi przyznać, że byłaby ona bardzo przekonującym Duchem Wigilijnej Przeszłości.
Harrison i D’Arby pokazali nam kiedyś pięknego królewicza duńskiego, ale teraz cisną nam się do głowy dwie inne szekspirowskie postacie: król Lear, zaklinający pioruny, by spaliły jego siwe włosy, gdy wędrował podczas burzy przez dziką okolicę, i pyszny Spodek, gotowy na wszystko dla rojeń o piękności.
Daphne uniosła brwi i westchnęła. Głupi baran w przebraniu wdzięcznej kulturalnej owieczki. Jeśli ktoś słuchał plotek z Fleet Street (do czego i ona bywała czasem zmuszona w imię zawodowej konieczności trzymania ręki na pulsie spraw), to wiedział, że dawna pozycja Tyrone’a Bridge’a jako przenikliwego krytyka ustąpiła w ostatnich latach opinii wrednego łowcy skandali. A jego odniesienia do Szekspira były mocno wątpliwe: Daphne przypuszczała, że Chester Harrison miał przypominać zgrzybiałego i oszalałego Leara, a Theodora D’Arby odgrywała w tym naciąganym porównaniu rolę Spodka. Jednakże fotografia towarzysząca artykułowi (jeśli ten tekst zasługiwał na to miano, w co Daphne wątpiła) nie pasowała do elukubracji Bridge’a: na zdjęciu pary z 1919 roku Chester Harrison był uderzająco przystojnym mężczyzną z nienagannie utrzymaną brodą i myślącym uśmiechem, a sfinksowe spojrzenie Theodory D’Arby i jej efektowna fryzura na boba robiły hipnotyzujące wrażenie.
Autobus toczył się wzdłuż Embankmentu, pomiędzy połyskującą lodem Tamizą na południu i tłumami zakupowiczów ciągnących w stronę Covent Garden. Daphne odkręciła wieczne pióro i zakreśliła trzy słowa w tych skądinąd marnych wypocinach Tyrone’a Bridge’a: „Pycha, ambicje… skandal”. Kombinacja potencjalnie wybuchowa. Mogła tchnąć życie w tę historię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki