More Happy Than Not. Raczej szczęśliwy niż nie - ebook
More Happy Than Not. Raczej szczęśliwy niż nie - ebook
W swojej rewelacyjnej debiutanckiej powieści stanowiącej połączenie Zakochanego bez pamięci z Innymi zasadami lata, Adam Silvera zachwyca i porusza do łez.
Po samobójstwie ojca szesnastoletni Aaron Soto nie może się pozbierać i znaleźć szczęścia. Dzięki pomocy swojej dziewczyny Genevieve i zapracowanej matki powoli wraca do siebie. Jednak smutek i blizna na nadgarstku nie dają mu zapomnieć o przeszłości.
Kiedy Genevieve wyjeżdża na kilka tygodni, Aaron spędza ten czas z nowym znajomym. Thomas ma projektor filmowy i nie przejmuje się tym, że Aaron kocha książki fantasy. Jednak ich szczęście nie wszystkim się podoba. Nie mogąc zerwać z Thomasem Aaron zwraca się o pomoc do Instytutu Leteo, chociaż oznacza to, że zapomni, kim naprawdę jest.
„Ta debiutancka powieść jest napisana z wprawą i przenikliwością, szczerze i z brawurą, ale przede wszystkim jest niesamowicie wzruszająca. Silvera pisze z taką energią, odwagą i intensywnością, że chwycił mnie za serce i przypomniał, dlaczego uwielbiam czytać”.
Adele Griffin, autorka Gry o Juliana
„Aaron jest jednym z najciekawszych, najbardziej autentycznych nastoletnich narratorów, jakich poznałam, a jego historia jest opowiedziana z niesamowitą odwagą i bezlitosną szczerością. Silverze udało się wywołać uśmiech na mojej twarzy, choć przedtem złamał mi serce. Niezapomniane przeżycie”.
Becky Albertalli, autorka książki Simon oraz inni homo sapiens
„Adam Silvera eksploruje i opisuje świat pełen cierpienia, robiąc to szczerze i z nie lada odwagą. Hipnotyzujące arcydzieło”.
John Corey Whaley, autor książki Chłopak, który stracił głowę
„Wzruszająca książka (…) Kiedy zaczniesz, nie będziesz mógł się oderwać. Nie mów, że cię nie ostrzegaliśmy”.
TeenVogue.com
„Wspaniale napisana książka, od której nie można się oderwać”.
Kirkus Reviews
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-862-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bolesne wspomnienia
Okazuje się, że zabieg Leteo to nie taki znowu syf.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem w metrze plakat promujący instytut, który pomaga w zapominaniu różnych rzeczy, pomyślałem, że to kampania marketingowa jakiegoś nowego filmu science fiction. A gdy na okładce gazety trafiłem na nagłówek: „Dziś są, jutro ich nie ma!”, wziąłem to za coś nudnego, jak lek na nową odmianę grypy – nie sądziłem, że mówią o wspomnieniach. W tamten weekend padało, więc spotkałem się ze znajomymi w pralni, gdzie odpoczywaliśmy przed starym telewizorem ochroniarza. Wszystkie stacje informacyjne przeprowadzały wywiady z różnymi przedstawicielami Instytutu Leteo, próbując dowiedzieć się więcej o „rewolucyjnej metodzie przekształcania i zacierania wspomnień”.
Na koniec każdego wywiadu rzucałem: „bzdura”.
Jednak teraz wiemy już, że zabieg jest w stu procentach skuteczny i w zero procentach bzdurny, ponieważ jeden z nas to przetestował.
A przynajmniej tak mówi Brendan, mój tak jakby najlepszy przyjaciel. Jest znany ze swojej uczciwości, tak jak matka Małego Freddy’ego z tego, że potwierdza każdą plotkę, którą usłyszy. Czyli wcale (podobno uczy się francuskiego, bo jej sąsiad z końca korytarza może mieć romans z zamężną dozorczynią, a bariera językowa to jednak spore utrudnienie dla tej plotkary; ale tak, to też tylko plotka).
– Więc Leteo naprawdę działa? – Siadam przy piaskownicy, w której nikt się nie bawi z obawy przed grzybicą.
Brendan krąży, kozłując między nogami piłką do kosza należącą do naszego kumpla Deona.
– Dzięki niej Kyle i jego rodzina doszli do siebie – mówi. – Nowy początek.
Nie muszę nawet pytać, o czym zapomniał Kyle. Jego brat bliźniak Kenneth został zastrzelony w grudniu za to, że przespał się z młodszą siostrą pewnego gościa, Jordana. Ale tak naprawdę to Kyle był tym, który rzeczywiście z nią spał. Wiem, że żal mija, ale nie potrafię wyobrazić sobie, jak żyje się każdego dnia z czymś takim – wiedząc, że brat, z którym dzieliło się wygląd i z którym miało się swój własny, tajemny język, został wyrwany z mojego życia, podczas gdy kule były przeznaczone dla mnie.
– Cóż, więc niech mu się wiedzie, nie?
– Tak, pewnie – mówi Brendan.
Stali członkowie naszej bandy spędzają dzisiaj czas na zewnątrz. Chudy Dave i Gruby Dave – nie są spokrewnieni, po prostu obaj mają na imię Dave – wychodzą z osiedlowego sklepiku, Good Food’s, gdzie od paru miesięcy pracuję na pół etatu. Piją kolorowe napoje i wsuwają chipsy ziemniaczane. Mały Freddy bawi się na swoim nowym pomarańczowym stalowym rowerze, a pamiętam, jak nabijaliśmy się z niego lata temu, że nadal potrzebuje dodatkowych kółek – ale padłem ofiarą własnego żartu, bo mój ojciec nigdy nie miał szansy nauczyć mnie jeździć. Pan Wariat siedzi na ziemi, rozmawiając ze ścianą; a wszyscy inni, głównie dorośli, przygotowują się do wypadającego w ten weekend najważniejszego dla całej wspólnoty wydarzenia w roku.
Dnia Rodziny.
Po raz pierwszy będziemy świętować Dzień Rodziny bez Kennetha i Kyle’a, rodziców Brendana i mojego ojca. To nie tak, że tata i ja mieliśmy zamiar wziąć udział w wyścigach na taczkach ojców i synów czy zagrać razem w koszykówkę; poza tym tata zawsze startował z moim bratem Erikiem. Ale jakakolwiek aktywność w temacie ojciec-syn byłaby lepsza niż stan obecny. Nie wyobrażam sobie, by dla Brendana było to łatwiejsze, mimo że oboje jego rodzice żyją. Może być nawet gorzej, bo oboje są poza jego zasięgiem – siedzą w kanciastych celach więziennych za dwa różne przestępstwa: jego matka za napad z bronią w ręku, a ojciec za napad na funkcjonariusza policji, gdy przyłapano go na handlu amfetaminą. Teraz Brendan mieszka z dziadkiem, który dobija do osiemdziesięciu ośmiu lat.
– Wszyscy oczekują, że będziemy się uśmiechać – mówię.
– Wszyscy mogą się gonić – odpowiada Brendan.
Wpycha ręce do kieszeni i idę o zakład, że ma tam trawkę; dilowanie było jego sposobem na szybsze dorastanie, nawet jeśli podobna droga zaprowadziła jego ojca do więzienia osiem miesięcy temu. Sprawdza zegarek, z trudem odczytując układ wskazówek.
– Muszę się z kimś spotkać.
Odchodzi, nie czekając nawet na moją odpowiedź.
To małomówny gość i dlatego jest tylko kimś w rodzaju mojego najlepszego przyjaciela. Prawdziwy najlepszy przyjaciel używałby masy słów, chcąc sprawić, byś poczuł, że w twoim życiu jest coś dobrego, chociaż chcesz ze sobą skończyć. Tak jak ja próbowałem. Zamiast tego Brendan odsunął się ode mnie, ponieważ czuł, że musi bujać się z innymi czarnymi dzieciakami – co uważałem i nadal uważam za bzdurę.
Tęsknię za czasami, gdy w pełni wykorzystywaliśmy letnie noce i ignorowaliśmy godzinę policyjną, leżeliśmy wtedy na czarnej macie koło drabinek i rozmawialiśmy o dziewczynach i przyszłości, która nas przerastała – chociaż zawsze wydawało się, że może być w porządku, jeśli tylko utknęlibyśmy w niej razem. Teraz wychodzimy na dwór z przyzwyczajenia, nie z poczucia braterstwa.
Udaję, że mi to odpowiada. To tylko kolejna rzecz z długiej listy.
Dom to mieszkanie z jedną sypialnią, w którym mieszkamy we czworo. To znaczy… we troje. We troje.
Dzielę salon z Erikiem, który już za moment powinien wrócić ze swojej zmiany w sklepie z używanymi grami wideo na Trzeciej Alei. Odpali jedną ze swoich dwóch konsol, będzie gadał na słuchawkach ze swoimi znajomymi z sieci i grał, dopóki jego drużyna nie wycofa się około czwartej nad ranem. Założę się, że mama będzie próbowała i w końcu zmusi go do aplikowania na jakieś uniwersytety. Nie mam zamiaru być w pobliżu, gdy wybuchnie kłótnia.
Po mojej stronie pokoju leżą sterty nieprzeczytanych komiksów. Wiele z nich kupiłem po niewiarygodnie niskiej cenie, coś pomiędzy siedemdziesięcioma pięcioma centami a dwoma dolarami w moim ulubionym sklepie z komiksami. Nigdy nie miałem zamiaru przeczytać ich od początku do końca. Po prostu lubię je mieć, by móc się nimi popisywać, gdy odwiedza mnie któryś z bogatszych kolegów. Prenumerowałem jedną serię, The Dark Alternatives, gdy wszyscy nakręcali się na to w szkole rok temu, ale jak na razie tylko je przejrzałem, by zobaczyć, czy rysownik stworzył coś godnego uwagi.
Zawsze, gdy naprawdę wkręcam się w książkę, rysuję w niej swoje ulubione sceny: w World War Z narysowałem bitwę pod Yonkers, gdzie wygrały zombie; w Legendzie o Sennej Kotlinie narysowałem moment, w którym spotykamy jeźdźca bez głowy, ponieważ to wtedy niespodziewanie zainteresowałem się czymś w rodzaju historii o duchach; w Scorpiusie Hawthornie i więźniu Abbadona – trzeciej książce mojej ulubionej serii fantasy o nastoletnim demonicznym czarodzieju – narysowałem potwornego Abbadona, którego rozrywa na pół Rwące Zaklęcie Scorpiusa.
Ostatnio nie za wiele rysuję.
Woda w prysznicu zawsze potrzebuje paru minut, by się nagrzać, więc odkręcam kurek i idę szukać mamy. Pukam do drzwi jej sypialni, a ona nie odpowiada. Ale telewizor jest włączony. Gdy twój jedyny żyjący rodzic nie odpowiada, nic na to nie poradzisz, że zaczynasz myśleć o tym, jak twój ojciec został znaleziony martwy w wannie – oraz o tym, że za drzwiami do jedynej sypialni w domu czai się widmo twojego życia jako sieroty. Więc wchodzę.
Mama właśnie budzi się ze swojej drugiej drzemki w ciągu tego dnia, w sam raz na odcinek Prawa i porządku.
– Jest ok, mamo?
– Wszystko dobrze, mój synu. – Rzadko nazywa mnie Aaronem, a już w ogóle nie „maleństwem”. Nigdy nie byłem fanem tego drugiego, zwłaszcza gdy w pobliżu byli moi kumple, ale dzięki temu przynajmniej było widać, że jest w niej życie. Teraz jest po prostu cieniem samej siebie.
Obok niej leży w połowie zjedzony kawałek pizzy, o której przyniesienie z Yolanda’s Pizzeria mnie poprosiła, pusty kubek po kawie, który przyniosłem jej z Joey’s, i kilka broszur Leteo, które sama zebrała. Zawsze wierzyła w ten zabieg, ale to już nic dla mnie nie znaczy, skoro wyznaje też santerię. Zakłada okulary, które całkiem nieźle ukrywają wory pod oczami, powstałe w wyniku dzikich godzin pracy. Jest pracownikiem socjalnym w szpitalu Washington, gdzie pracuje pięć dni w tygodniu, a poza tym spędza cztery wieczory, pracując na dziale mięsnym w supermarkecie, by zdobyć dodatkowe pieniądze na utrzymanie tego maleńkiego dachu nad naszymi głowami.
– Nie smakowała ci pizza? Mogę przynieść coś innego.
Mama ignoruje propozycję. Wstaje z łóżka, poprawiając kołnierzyk koszuli po swojej siostrze (z powodu „diety dla ubogich” schudła ostatnio dość, by się w nią zmieścić) i przytula mnie mocno. Nie robiła tego od śmierci taty.
– Żałuję, że nie mogliśmy zrobić nic więcej.
– Och… – Odwzajemniam jej uścisk, jak zwykle nie wiedząc, jak zareagować na jej płacz wywołany tym, co zrobił tata i co ja próbowałem zrobić. Patrzę więc tylko znowu na broszury Leteo. Jest coś, co mogliśmy dla niego zrobić – ale po prostu nie było nas na to stać. – Powinienem wziąć prysznic, zanim woda znów ostygnie. Przepraszam.
– W porządku, mój synu – odpowiada i puszcza mnie.
Udaję, że wszystko jest w porządku. Ruszam do łazienki, w której lustro zdążyło zaparować, i szybko się rozbieram. Zatrzymuję się jednak na chwilę przed wejściem do wanny – wreszcie czystej, bo wyszorowanej ogromną ilością wybielacza – bo to jednak miejsce, w którym tata odebrał sobie życie. Bolesne wspomnienia na każdym kroku uderzają mnie i mojego brata: ślady od długopisu na ścianie, gdzie zaznaczał nasz wzrost; ogromne łóżko, do którego nas wciągał w trakcie oglądania wiadomości; kuchenka, na której przygotowywał empanady na nasze urodziny. Nie możemy po prostu uciec przed tymi rzeczami, przeprowadzając się do innego, większego mieszkania. Nie, jesteśmy uwiązani w tym miejscu, gdzie musimy wytrząsać z butów mysie bobki i sprawdzać szklanki z wodą, zanim się z nich napijemy, w razie gdyby zanurkowały w nich karaluchy, korzystając z naszej nieuwagi.
Nasza ciepła woda nie jest nigdy ciepła zbyt długo, więc szybko wskakuję do wanny, by nie przegapić okazji.
Opieram głowę o ścianę, woda spływa po moich włosach i plecach, a ja myślę o wspomnieniach, których chciałbym się pozbyć z pomocą Leteo. Wszystkie mają coś wspólnego z życiem w świecie bez taty. Pocieram nadgarstek i patrzę na bliznę. Nie mogę uwierzyć, że to ja byłem tym gościem, który wyciął uśmiech w swoim nadgarstku, nigdzie nie odnajdując szczęścia; gościem, który myślał, że znajdzie je w śmierci. Bez względu na to, co skłoniło mojego tatę do zakończenia swojego życia – surowe wychowanie, które odebrał w domu, dorastając z ośmiorgiem starszych braci, jego praca na niesławnej poczcie na naszym osiedlu czy jakikolwiek z miliona innych powodów – ja muszę przeć dalej razem z tymi, którzy nie wybrali łatwego zakończenia, którzy kochają mnie wystarczająco, bym pozostał przy życiu, nawet jeśli jest beznadziejne.
Pocieram uśmiechniętą bliznę, od lewej do prawej i od prawej do lewej, szczęśliwy, że przypomina, bym nigdy więcej nie był takim idiotą.Rozdział drugi
Wymienna Randka
(ale to nie randka, podczas której wymieniasz dziewczynę)
W kwietniu Genevieve zaprosiła mnie na randkę, gdy spędzaliśmy czas w parku Fort Wille. Wszyscy znajomi pomyśleli, że to fenomenalny przypadek płciowej zamiany ról, ale oni potrafią być czasem ograniczonymi idiotami. Dla mnie to ważne wspomnienie – ta część z zapraszaniem – ponieważ oznacza, że Genevieve zobaczyła coś we mnie, jakieś życie, którego chciałaby być częścią, a nie kogoś, kogo chciałaby się pozbyć.
Próba popełnienia sami-wiecie-czego dwa miesiące temu była nie tylko samolubna, ale i upokarzająca. Gdy uda ci się przeżyć, jesteś traktowany jak dziecko, które trzeba trzymać za rękę podczas przechodzenia przez ulicę. A nawet gorzej, wszyscy podejrzewają, że albo rozpaczliwie błagałeś o uwagę, albo byłeś za głupi, żeby wykonać robotę we właściwy sposób.
Idąc do mieszkania, gdzie Genevieve mieszka ze swoim tatą, mijam dziesięć przecznic. Tata nie poświęca jej w sumie za dużo uwagi, ale przynajmniej jest wystarczająco żywy, by ją ignorować. Naciskam przycisk domofonu i bardzo żałuję, że nie przyjechałem tu na rowerze. Śmierdzi mi spod pach i mam mokre od potu plecy, więc prysznic, który dopiero co wziąłem, okazał się zupełnie bezcelowy.
– Aaron! – woła Genevieve, wysuwając głowę z okna na drugim piętrze, promienie słoneczne rozświetlają jej twarz. – Za sekundkę zejdę, muszę się tylko umyć. – Pokazuje mi dłonie, wilgotne od żółtej i czarnej farby, mruga do mnie, a potem wraca do środka.
Chciałbym myśleć, że malowała kreskówkową, uśmiechniętą twarz, ale, znając jej ogromną wyobraźnię, było to raczej coś magicznego, jak hipogryf o żółtym brzuchu i z perłowo-czarnymi oczami, który zabłąkał się w lustrzanym lesie, a złota gwiazdka jest jego jedyną wskazówką, jak dotrzeć do domu. Czy coś w tym stylu.
Schodzi kilka minut później, nadal ubrana w podniszczoną białą koszulę, którą wkłada do malowania. Przytula mnie z uśmiechem na twarzy – ale nie jest to jeden z tych półuśmiechów, do których przywykłem, dorastając. Nie ma nic gorszego od patrzenia na nią, gdy jest smutna i rozbita. Jej ciało jest napięte, a gdy w końcu się rozluźnia, bladozielona torba, którą dałem jej na ostatnie urodziny, ześlizguje się z jej ramienia. Strasznie dużo na niej narysowała; od maleńkich miast po wizualizację słów piosenki, w której się zakochała.
– Cześć – mówię.
– Cześć – odpowiada, stając na palcach, by mnie pocałować. Jej zielone oczy błyszczą od łez. Ten widok przypomina mi o obrazie przedstawiającym las deszczowy, który dała mi kilka miesięcy temu.
– Co jest? Śmierdzi mi spod pach, nie?
– Zdecydowanie, ale nie o to chodzi. Malowanie koszmarnie mnie stresuje. Ratujesz mnie od tego w idealnym momencie – mówi i szturcha mnie w ramię, wybierając agresywny flirt.
– Co malowałaś?
– Skalara żaglowca wychodzącego z oceanu. To rybka.
– Och. Oczekiwałem czegoś fajniejszego. Bardziej magicznego, z hipogryfami.
– Nie lubię być przewidywalna, kretynie. – Nazywa mnie tak od czasu naszego pierwszego pocałunku, do którego doszło parę dni po tym, jak zaczęliśmy się umawiać. To chyba dlatego, że mogłem przypadkowo dwa razy zderzyć się z nią głową, zupełnie jak największy amator w historii spontanicznych pocałunków. – Masz ochotę obejrzeć film?
– A może zamiast tego Wymienna Randka?
Wymienna Randka to nie transakcja, w trakcie której wpychasz swoją randkę komuś innemu. Wymienna Randka – Genevieve to wymyśliła – następuje wtedy, gdy ja wybieram miejsce, które ją zainteresuje, a ona robi to samo dla mnie. A nazywa się to Wymienną Randką oczywiście dlatego, że wymieniamy się naszymi najlepszymi wspomnieniami razem, a nie sobą nawzajem.
– Mogłabym się na to zgodzić, tak myślę.
Gramy w kamień, papier, nożyce. Przegrany musi wybrać jako pierwszy, a moje nożyczki rozwalają jej papier. Mogłem zgłosić się pierwszy, bo w sumie już wiem, gdzie chcę ją zabrać, ale nie jestem pewien jak to ująć w słowa, a w ten sposób mogę zyskać trochę dodatkowego czasu. Prowadzi mnie do mojego ulubionego sklepu z komiksami na 144 ulicy.
– Coś mi się wydaje, że przestałaś być już taka nieprzewidywalna – mówię.
KOMIKSOWE WARIATKOWO
Mamy niezłe numery
Drzwi wejściowe są pomalowane tak, by przypominały starą budkę telefoniczną, taką, do której wchodzi Clark Kent, gdy musi zmienić się w Supermana. Podczas gdy jego monogamiczny związek z tą konkretną budką telefoniczną przed „Daily Planet” nigdy nie miał dla mnie większego sensu, to jednak przyjście tutaj naprawdę wiele zmienia – mam lepszy humor niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy.
Komiksowe wariatkowo to raj dla geeków. Sprzedawca w koszulce z Kapitanem Ameryką dokłada właśnie długopisy w kształcie młota Thora, każdy po siedem dolarów. Drogie popiersia Wolverina, Hulka i Iron Mana stoją na półce stylizowanej na kominek z posiadłości Bruce’a Wayne’a. Jestem zaskoczony, że żaden z czterdziestoletnich prawiczków nie dostaje ataku serca na widok tutejszego mieszania się uniwersów Marvela i DC. Jest tu nawet szafa pełna klasycznych peleryn, które można kupić lub wypożyczyć do urządzenia sobie w sklepie sesji zdjęciowej w budce. Ale moim ulubionym miejscem jest kosz z komiksami za dolara, bo, no cóż, są w nim komiksy za dolara i jest to praktycznie niemożliwa do przebicia cena.
Mają tu nawet figurki, którymi bawiliśmy się z Erikiem, gdy byliśmy młodsi. Jak chociażby superzestaw Spider-Mana i Doktora Octopusa. Czy zestaw Fantastycznej Czwórki, mimo że najprawdopodobniej zapodzialiśmy gdzieś Niewidzialną Kobietę – łapiecie? – bo moją ulubioną postacią był Ludzka Pochodnia, a Erica Mister Fantastic. Miałem nawet słabość do złych gości, takich jak Zielony Goblin czy Magneto, bo Eric wolał samych dobrych bohaterów, a to czyniło zabawę jeszcze lepszą.
Genevieve zawsze wybiera to miejsce w trakcie Wymiennej Randki, bo wie, że jestem przez to szczęśliwszy, choć basen publiczny, gdzie pobierałem kiedyś lekcje pływania, był blisko drugiego miejsca do czasu aż w nim prawie utonąłem (długa historia). Dziewczyna kręci się po sklepie, ogląda plakaty, a ja rzucam się do kosza z komiksami. Zaczynam w nim grzebać w poszukiwaniu czegoś odjazdowego, co zainspiruje mnie do pracy nad własnym komiksem. Nie dokończyłem pełnego napięcia szkicu Słonecznego Strażnika – mojego bohatera, który, będąc dzieckiem, połknął obce słońce, by je chronić. Obecnie ma tylko tyle czasu, by uratować jedną osobę przed upadkiem z niebiańskiej wieży prosto w paszczę smoka i jest rozdarty między swoją dziewczyną a najlepszym przyjacielem. Bez wątpienia Superman uratowałby Lois Lane, ale zastanawiam się, czy Batman uratowałby Robina, kosztem dziewczyny tygodnia (Mroczny Rycerz ma branie, ludzie).
Jacyś goście rozmawiają o najnowszym filmie o Avengersach, więc szybko wybieram dwa komiksy i pędzę do kasy, żeby nie usłyszeć nic na temat Hulka, jeśli mają zamiar omawiać spoilery. Nie udało mi się zobaczyć filmu, gdy wyszedł w grudniu, bo nikt nie chciał ze mną pójść. Wszyscy byliśmy zdołowani Kennethem.
– Cześć, Stanley.
– Aaron! Kopę lat cię nie widziałem.
– Tak, trochę się ostatnio namieszało w moim życiu.
– Brzmi tajemniczo. Może skakałeś w masce między wysokimi budynkami?
– Sprawy rodzinne. – Odpowiedź zajmuje mi chwilę.
Podaję mu moją kartę podarunkową, a on skanuje ją, by pobrać dwa dolary zapłaty. Skanuje ponownie, a potem mówi:
– Stary, karta jest czysta.
– Niemożliwe, mam na niej jeszcze kilka dolarów.
– Obawiam się, że jesteś biedniejszy niż Bruce Wayne z zamrożonym kontem – mówi.
Powinien się wstydzić – nie dlatego, że to niemiłe zwracać się tak do klienta, ale dlatego, że od miesięcy odgrzewa ten sam słaby dowcip. Bez kitu, wiadomo, że jestem biedniejszy od Bruce’a Wayne’a w jego najgorszych dniach.
– Chcesz, żebym ci je przechował?
– Och, wiesz co, nie ma sprawy. Jakoś to przeżyję.
Pojawia się Genevieve.
– Wszystko w porządku, skarbie?
– Tak, jasne. Gotowa do wyjścia? – Czuję ciepło na twarzy, a w oczach stają mi łzy, ale nie dlatego, że pójdę do domu bez tych komiksów – nie mam ośmiu lat – ale dlatego, że czuję się cholernie upokorzony przed moją dziewczyną.
Nawet na mnie nie patrzy, gdy sięga do torebki i wyciąga z niej kilka dolców, co jakimś cudem sprawia, że czuję się jeszcze gorzej.
– Ile to będzie?
– Gen, to nic takiego, nie potrzebuję ich.
I tak je kupuje, wręcza mi torbę i zaczyna opowiadać o pomyśle na obraz, na którym głodne sępy podążają za cieniami trupów na ulicy, nieświadome, że ciała znajdują się nad nimi. Myślę, że to nawet niezły pomysł. A fakt, że tak strasznie chcę jej podziękować za komiksy, ale ona zmienia temat, bym nie czuł się tak upokorzony, to prawdopodobnie najlepsze wyjście.
– A pamiętasz, jak Kyle przeszedł zabieg Leteo?
„A pamiętasz…” to durna gra, w którą gramy, „przypominając” sobie rzeczy, które wydarzyły się całkiem niedawno albo właśnie trwają. Zaczynam grę, by odwrócić uwagę Genevieve, kiedy przechodzimy obok parku Fort Wille na 147 ulicy, blisko poczty, na której pracował mój tata, i obok stacji benzynowej, gdzie razem z Brendanem kupowaliśmy cukierkowe papierosy, gdy byliśmy zestresowani (czasami nabijamy się, jak dziecinne i głupie to było).
– Jak ktokolwiek może być pewien, skoro nikt go nie widział? – Genevieve trzyma mnie za rękę, gdy wskakuje na ławkę i idzie wzdłuż oparcia balansując najgorzej na świecie. Jestem pewien, że któregoś dnia roztrzaska sobie głowę, a ja będę błagał Leteo o wymazanie mi z pamięci faktu, że byłem tego świadkiem. – Kłamstwo mogłoby się wydać i stać wodą na plotkarski młyn mamy Freddy’ego. Poza tym mówienie, że zapomniał Kennetha jest lekkim przegięciem, skoro Leteo tylko tłumi wspomnienia. Oni ich nie usuwają.
Ona nigdy nie uwierzyła w zabieg Leteo, chociaż kiedyś zaufała sile horoskopów i kart tarota.
– Myślę, że to się liczy jako zapominanie, skoro nigdy więcej o tym nie pamiętasz.
– Ciekawe stwierdzenie.
Genevieve w końcu traci równowagę, więc łapię ją, ale nie w taki heroiczny sposób, po którym mógłbym ją nieść w stronę zachodzącego słońca, czy nawet nie w zabawny sposób, gdy ona ląduje na mnie i się całujemy. Po prostu jej ciało przechyla się, a ja łapię ją pod pachami, ale jej nogi opadają i znowu się ślizga, a wreszcie opada na kolana i znajduje się twarzą na wprost mojego fiuta, co jest bardzo niezręczne, bo nigdy go nie widziała. Pomagam jej wstać i oboje przepraszamy; ja bez powodu, a ona za wpadnięcie nosem w moje krocze.
Cóż, zawsze może być następny raz.
– Więc… – Odsuwa z twarzy swoje ciemne włosy.
– Jaki byłby twój plan walki, gdyby w tej chwili zaatakowali nas zombie?
Tym razem to ja zmieniam temat, by nie musiała czuć się zażenowana. Trzymam ją za rękę i prowadzę przez park. Opowiada o swoich zidiociałych strategiach wspinania się na jabłonie, by tam przeczekać atak. Gada jak prawdziwa kretynka.
Matka Genevieve przyprowadzała ją tu, gdy była mała, a park był trochę bardziej przyjazny dzieciom, bo kiedyś stały tu huśtawki i drabinki. Przestała przychodzić, gdy matka zginęła w katastrofie samolotu kilka lat temu, lecąc z wizytą do rodziny na Dominikanie. Zazwyczaj, gdy urządzamy Wymienną Randkę, zabieram ją w inne miejsca, jak pchli targ czy na lodowisko, gdy są akurat Tanie Środy, ale dziś mamy zapamiętać jako ten dzień, w którym zaprosiła mnie na randkę.
Docieramy do otwartej fontanny – to jedna z tych, gdzie woda tryska z ziemi w określonych odstępach czasu. Teraz wszystkie dziesięć dziur pozapychały brudne liście, papierosy i inne śmieci.
– Minęło trochę czasu – mówi Genevieve.
– Pomyślałem, że może być fajnie, jeśli zaproszę cię tu na randkę – odpowiadam.
– Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek zrywali.
– To serio konieczne? – pytam.
– Nie możesz mnie zapraszać na randkę, jeśli już jesteśmy razem. To jak zabijanie martwego.
– Racja. Zerwij ze mną.
– Muszę mieć powód.
– Dobra. Hmm, jesteś szmatą, a twoje obrazy są beznadziejne.
– Z nami koniec.
– Bosko – odpowiadam z ogromnym uśmiechem. – Przepraszam za nazwanie cię szmatą, a twoich obrazów beznadziejnymi. Oraz za to, że próbowałem wiesz-co-zrobić. Przykro mi, że musiałaś przez to przechodzić i przepraszam, że byłem takim skończonym kretynem, sądząc, że nie mam powodu do bycia szczęśliwym, bo to przecież cholernie oczywiste, że ty jesteś moim szczęściem.
Genevieve krzyżuje ramiona. Na jej łokciu nadal są ślady farby, które zapomniała zmyć.
– Byłam twoim szczęściem, dopóki z tobą nie zerwałam. Umów się ze mną znowu.
– Czy to serio konieczne?
Szturcha mnie.
– Dobra, Genevieve, zostaniesz moją dziewczyną?
Wzrusza ramionami.
– Czemu nie? Muszę mieć coś do roboty tego lata.
Znajdujemy sobie cień pod drzewem, zrzucamy buty i kładziemy się w trawie, zanurzając w niej stopy. Po raz enty mówi mi, że nigdy nie musiałem jej za nic przepraszać, że nie nienawidziła mnie za tę rozpacz i cierpienie. Rozumiem to, ale potrzebowałem nowego początku dla nas, nawet jeśli to tylko żarty. Nie każdy może pozwolić sobie na pójście do Leteo, by wyczyścić życiorys, a ja nie zrobiłbym tego nawet, gdybym mógł. Inaczej nie byłbym dziś w stanie odtworzyć ważnych życiowych momentów, bo nie miałbym związanych z nimi wspomnień.
– Więc… – Genevieve przesuwa palcem po liniach na mojej dłoni, jakby miała zamiar wywróżyć mi przyszłość. – W środę mój ojciec jedzie ze swoją dziewczyną na północ stanu, na jakiś pokaz artystyczny.
– No to chyba ma fajnie.
– Nie będzie go do piątku.
– No to ty masz fajnie.
Nagle dociera do mnie, dokąd zmierza. Żarówka zapowiadająca seks zaczyna błyskać, a potem to się dzieje – wstaję i podskakuję tak wysoko, że mógłbym chyba zostawić dziurę w chmurach w kształcie Aarona. Ale kiedy wracam na ziemię, dociera do mnie coś bardzo istotnego – cholera, ja nie mam pojęcia, jak uprawia się seks.
Ciąg dalszy w wersji pełnej