Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

More than i thought #Dawn - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 kwietnia 2025
40,99
4099 pkt
punktów Virtualo

More than i thought #Dawn - ebook

Przeszłość zawsze się upomni o spłatę długów.

Życie osiemnastoletniej Veroniki Hill dalekie było od ideału. Rozwód rodziców, wyjazd najlepszej przyjaciółki do Stanów, męczące ataki paniki – wszystko to wydawało się ponad jej siły. Ale prawdziwy koszmar zaczął się, gdy jej starszy brat, Simon, został oskarżony o morderstwo i… zniknął.

Matka oraz znienawidzony ojczym wysłali ją do szkoły z internatem, chcąc skupić się na poszukiwaniach. Pragnęli trzymać ją z dala od chaosu, ale Veronika szybko zrozumiała, że nie zdoła przed nim uciec.

Na miejscu dziewczyna wikła się w trudną relację z Alanem – chłopakiem wzbudzającym w niej sprzeczne emocje. Odkrywa też, że wokół niej wszyscy skrywają jakieś tajemnice. Im bardziej jednak zagłębia się w całą sprawę, tym wyraźniej widzi, że stała się pionkiem w grze, której zasad nie rozumie.

Niebezpieczeństwo rośnie z każdym dniem, a ona musi znaleźć w sobie siłę, by walczyć i… odkryć prawdę. Niezależnie od ceny, jaką przyjdzie jej zapłacić.

Dla brata. Dla przyjaciół. Dla siebie.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-647-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

„Stan człowieka: niestałość, nuda, niepokój” – B. Pascal

– Veronica! Proszę cię, wstawaj!

– Co? Która godzina? Proszę, tylko mi nie mów, że znowu przypadkowo zaspałam.

– W rzeczy samej, przypadkowo… Udam, że tego nie słyszałam.

– Oj, już dobrze, zaraz wstanę.

– Nie zaraz, tylko teraz. Masz szczęście, bo David jeszcze nie wyjechał do pracy i może cię podwieźć. Tylko proszę, spiesz się!

– Skoro muszę…

–Dokładnie tak, musisz.

– Ech… Zaraz zejdę, potrzebuję chociaż dziesięciu minut.

Tak właśnie każdego poranka wyglądała rozmowa z moją mamą. No dobra, prawie każdego, bo niecodziennie zdarzało mi się zaspać do szkoły. Zazwyczaj budzik dawał sobie radę. O ile nastawiłam ich z pięć. Okej, okej, czasem sześć. Kiedy jednak nadchodził moment, że nawet kilka porannych alarmów – oczywiście z najgorszą możliwą muzyką, by móc ją jak najszybciej wyłączyć – nie dawało rady, miałam dwie opcje. Pierwsza z nich zakładała udanie się do szkoły pieszo, a że mieszkałam w domku z dala od centrum, miałam do przejścia kilka kilometrów. W takim przypadku zdążyłabym na trzecią, przy dobrym tempie może na końcówkę drugiej lekcji. Alternatywna opcja była bardziej optymistyczna czasowo, natomiast znacznie mniej, jeśli chodzi o sposób jej wykonania. Do szkoły bowiem mógł podwieźć mnie mój wspaniały ojczym, a ja byłabym zdana na jego litość. On, tak czy siak, jeździł do pracy, ale w takich momentach jak ten lubił wypomnieć mi fakt, że specjalnie musi zmieniać trasę i podjeżdżać pod szkołę. Normalnie wybrałabym opcję numer jeden, ale tamten dzień był tak deszczowy i pochmurny, a aura zdecydowanie nie sprzyjała spacerowaniu, że zanim bym tam dotarła, już bym musiała wracać do domu.

Jeśli chodzi o sylwetkę mojego ojczyma, była dla mnie ona nad wyraz skomplikowana. I nie mam na myśli nic pozytywnego. Nie był on wcale tak kochany i dobry, jak praktycznie każdy zwykł uważać, a już w szczególności moja mama, Rose. Bardzo ją kochałam i wspierałam z całych sił, ale w tej jednej, jedynej sytuacji postąpiła, według mnie, zbyt pochopnie. Zbyt impulsywnie. Nie mogłam uwierzyć, kiedy dwa lata wcześniej rozwiodła się z tatą, zakochała do szaleństwa w nieznajomym i ponownie wyszła za mąż. Nie mogłam tego zrozumieć. Nie mogłam, albo i nawet nie chciałam. Niezależnie od wszystkiego, musiałam zaakceptować taki stan rzeczy i to, że moja ukochana rodzina tak szybko się rozpadła. Bez jakichkolwiek walki i starań, tak po prostu wszystko się skończyło, a ja musiałam nauczyć się żyć od nowa.

Według moich przemyśleń każdy na tym związku miał skorzystać. Każdy, oprócz mnie. Mama, która znalazła mężczyznę, z którym miała nadzieję utworzyć szczęśliwy związek, jak z obrazka. Tata, bo w końcu otrzymał tak bardzo upragniony przez siebie spokój. David, który zyskał kochającą żonę u boku, wygodny dom i wymarzone życie. No i Simon, mój brat. W momencie ponownego ślubu mamy pokłócił się z nią niemiłosiernie. Nigdy nie zaakceptował rozwodu rodziców, a tym bardziej Davida, który od początku wyrósł dla niego do rangi wroga. Niekiedy myślałam, a wręcz byłam przekonana, że ta sytuacja okazała się dla niego dużo cięższa niż dla mnie. Simi bardzo mocno był związany z naszym tatą i chyba za bardzo się z tym wszystkim nie pogodził. No dobra, ale jakie więc miał z tego nowego związku mamy korzyści? Wyprowadzkę. Cała ta sytuacja znacznie ją wyprzedziła, bo wcześniej wcale jej nie planował. Nie w najbliższym czasie. A tak? Skończył dwadzieścia lat i poszedł na swoje. Wynajął małą kawalerkę ze swoim najlepszym przyjacielem Krisem i chociaż on nie musiał tego wszystkiego oglądać i żyć w centrum istnego chaosu. Tak jak ja. _Ja musiałam._

Po wypełznięciu z łóżka naciągnęłam na stopy ukochane kapcie z jednorożcami i ruszyłam w kierunku łazienki. Już po chwili stałam przed lustrem i oddychałam głęboko. _Wdech. Wydech. Wdech. Wydech_. Powtarzałam sobie w głowie jak mantrę, starając się skupić na tej czynności. Moje życie diametralnie się zmieniło, miałam coraz więcej stresu z każdej strony. Taka seria głębokich wdechów i wydechów pozwalała mi na chwilę o tym wszystkim zapomnieć. Kiedy skupiałam się na oddychaniu, mój umysł stawał się czystszy, jakby nawet lżejszy. Bardzo mi to pomagało, więc praktykowałam to jak najczęściej się dało. Banał, nie? Pamiętanie o oddychaniu. A jednak. Tak wielu ludzi o tym zapomina.

Wzięłam szybki prysznic w gorącej wodzie, która przyjemnie muskała moje ciało. Uwielbiałam to uczucie. Strumień zimnej wody, o ironio, parzył moją skórę, więc zawsze wybierałam ciepły. Taki, który nie sprawiał mi bólu. Spojrzałam na swoje kończyny, które całe były pokryte gęsią skórką. Szybko się jej pozbyłam, wycierając ciało ręcznikiem, po czym ubrałam się i związałam swoje długie, brązowe włosy w luźny warkocz, który swobodnie opadał na plecy. Nałożyłam na twarz kilka niezbędnych kosmetyków, które pomagały mi chociaż trochę lepiej wyglądać, i dokładnie umyłam zęby, pozbywając się nieprzyjemnego smaku z ust. Byłam gotowa.

Uwielbiałam to, że miałam łazienkę na własność. Drzwi do niej znajdowały się w moim pokoju, a więc tylko ja miałam do niej dostęp. To była chyba największa zaleta mojego pokoju, a nawet całego domu. Kiedy rodzice kupowali go kilka lat wstecz, wiedziałam, że on będzie mój. Duża przestrzeń, wysokie okno z szerokim parapetem, no i własna łazienka – marzenie. Problem w tym, że Simon też był przekonany, że pokój będzie jego. Kłótnia trwała miesiąc. W tym czasie cały dom został ostatecznie wykończony i urządzony, poza dwoma pokojami – tym, który oboje chcieliśmy, i drugim, docelowym, zarezerwowanym dla przegranego. Rodzice kazali nam się dogadać, a my nie potrafiliśmy, jak to rodzeństwo. Ostatecznie spór rozwiązał się sam – w wymarzonym pokoju pojawił się pająk, których Simi panicznie się bał, a arachnofobia (która okazała się moim sprzymierzeńcem) zwyciężyła i po prostu ze strachu zrezygnował. On czuł ulgę, a ja słodki smak zwycięstwa. A pająkowi nadałam imię – Bob, choć następnego dnia już go nie było.

Po chwili znajdowałam się już na dole, w kuchni. Była ona bardzo przestronna: dużo szafek, szerokie blaty, perfekcyjnie wyprofilowana wyspa, no i mnóstwo miejsca – idealna dla osób lubiących gotować. Albo jeść. Mama z szerokim uśmiechem podała mi małe pudełko, jak się domyśliłam, z drugim śniadaniem, za co od razu jej serdecznie podziękowałam. Nigdy jej o to nie prosiłam, ale ona sama lubiła je robić. Na serio. Zawsze powtarzała, że kiedy ja i Simon byliśmy mali, robienie dla nas śniadań stało się jej poranną rutyną i nie potrafiła z tego zrezygnować, a ja nie chciałam jej tego odbierać. Zmieniło się jednak to, że z czasem zaczęła już przygotowywać jedną, a nie dwie porcje.

Mama, w przeciwieństwie do mnie, była naprawdę piękną kobietą. Jej kruczoczarne, krótko ścięte włosy doskonale podkreślały delikatne kości policzkowe i nieskazitelną cerę. Oczy miała jasne, niebieskie. Biły z nich takie ciepło i dobro, które od zawsze mnie rozczulały i działały kojąco nie tylko na mnie, ale na każdego. Pracowała jako wychowawczyni w przedszkolu, stąd jej świetny kontakt z dziećmi i pewnie te wszystkie „dziecinne” przyzwyczajenia wobec mnie. Podsumowując, w ogóle nie byłam do niej podobna. Zawsze starałam się dostrzec chociaż cień podobieństwa między nami. Niestety, bezskutecznie.

David z poirytowaniem tupał nogą, a ja zdałam sobie sprawę ze swojego zamyślenia, więc czym prędzej ruszyłam się z miejsca.

– Już idę! – krzyknęłam w kierunku stojącego przy drzwiach wyjściowych ojczyma. Widziałam jego wyraźne zdenerwowanie, a z oczu dało się dojrzeć iskry pełne złości. Nic nowego, zdążyłam się chyba przyzwyczaić do jego humorków albo i nawet jednego złego humoru, który miał od zawsze i na zawsze. Choć tym razem rzeczywiście był już – chcąc, nie chcąc, przeze mnie – spóźniony do pracy.

Szybko narzuciłam na siebie oversizową, dżinsową kurtkę, na nogi wsunęłam ulubione białe trampki i ruszyłam w kierunku wyjścia, a zaraz za mną David. Po chwili otworzył zaparkowanego na podwórku czarnego SUV-a i wsiadł do środka. Ja, jak zawsze, wolałam usiąść z tyłu aniżeli z przodu. Nie wiem czemu. Po prostu siedząc bliżej niego, miałabym poczucie, że muszę z nim rozmawiać, a bardzo tego nie chciałam i nie lubiłam. A tak on siedział sobie na przodzie, skupiając się na jeździe i grającym radiu, a ja z tyłu przeglądałam swój telefon i szukałam słuchawek, które jak zawsze walały się na dnie mojego plecaka. Potrzebowałam odrobiny muzyki. Nie zdążyłam jednak ich znaleźć, kiedy David postanowił rozpocząć konwersację. Tym razem siedzenie z tyłu nie wystarczyło do ominięcia rozmowy.

– A więc czemu znowu zaspałaś, Ver? – Ver. Ten paskudny skrót. Zwykł tak do mnie mówić już na samym początku, kiedy poznał mamę i zaczął do nas przychodzić, a jak zorientował się, że mnie niesamowicie drażni, stwierdził, że będzie go nadużywać. Ver to, Ver tamto. Wiele razy grzecznie go prosiłam, że nie podoba mi się to zdrobnienie, że wolę, by mówił mi Veronica. Ale on, jak to on, postanowił to kompletnie zignorować i robić mi na złość.

– Budzik nie zadziałał – powiedziałam krótko. Najprostsza odpowiedź zdziała najwięcej. Tak zawsze mówił tata i miałam nadzieję, że i tym razem poskutkuje.

– Tak, jasne – kontynuował David. A jednak, nie zadziałało. – Czy to nie tak, że chciałaś spędzić więcej czasu ze swoim tatą? – dokończył. Czy on zwariował?! Wiedział, że nigdy, przenigdy nie traktowałam, nie traktuję i nie będę traktować go jak ojca. Bo nim nie był. Okej, ożenił się z mamą, ale to nie dawało mu podstaw do nazywania siebie moim tatą. Ja już miałam tatę. A on? Wtargnął nie tylko w życie mamy, ale też moje, Simona. Nawet byłabym w stanie go zaakceptować, w gruncie rzeczy stał się moim ojczymem, ale nie po tym, jak mnie traktował. Jak traktował mamę. Ona udawała przede mną, że wszystko jest w porządku, ale przecież ja już nie byłam małym dzieckiem, któremu można wcisnąć każdy kit, tylko dorosłą, świadomą dziewczyną, która ma oczy i uszy. Ile razy słyszałam ich kłótnie, ile razy widziałam, jak mama płacze. I uprzedzając pytanie, oczywiście, że próbowałam z nią rozmawiać, ale jak się okazywało, bezskutecznie. Może i nigdy jej nie uderzył, tak przynajmniej wnioskowałam, ale zrzucał na nią swoje wszystkie niepowodzenia. Ona się na to godziła i nie chciała odejść, zostawić go. Ja po prostu musiałam w końcu coś zrobić, zadziałać. Nie zasługiwała na takie traktowanie.

– Nie – odpowiedziałam. I na tym rozmowa się skończyła. Widocznie potrzebna była jeszcze krótsza odpowiedź.

Budynek mojej szkoły prezentował się niezwykle dostojnie. Szczerze, to naprawdę była ona całkiem ładna. No, jeśli można tak mówić o szkole. Na moje okno przypominała trochę Hogwart z _Harry’ego Pottera_, którego tak bardzo kochałam. Grube, ciemne mury, a w środku mnóstwo wąskich korytarzy, po których plątali się uczniowie. Wysokie schody, które sprawiały wrażenie, jakby można było się na nich zgubić. Mówię wam, Hogwart, tylko w trochę uboższej wersji.

Mimo zaszczytu uczęszczania do takiej placówki nie potrafiłam określić, czy lubiłam szkołę, czy nie. Chyba po prostu było mi to obojętne. Musiałam, to chodziłam, i nie robiłam z tego większych problemów. Szkoła była po prostu naturalną częścią mojego życia i etapem, który powinnam zaliczyć, aby móc starać się o swoje najlepsze życie. Miałam swoją małą grupkę znajomych, ale tylko w szkole. Raczej nie spotykaliśmy się poza jej murami, więc w gruncie rzeczy bliskich przyjaciół nie było. No dobra, poza jednym, ale obecnie przebywał daleko stąd, co mi absolutnie nie przeszkadzało. Poleciał spełniać marzenia, poza tym niedługo miał wrócić, więc pozostało mi cieszyć się jego szczęściem, wspierać go z całych sił i czekać. Brakowało mi co prawda w ostatnim czasie osoby, której mogłabym się zwierzyć z codziennych spraw i z którą mogłabym najzwyczajniej w świecie pogadać. W tym momencie niektórzy pewnie pomyśleli, co z moją mamą. Jasne, że traktowałam ją jak przyjaciółkę, ale inaczej jest zwierzać się mamie, która zawsze, albo chociaż w większości przypadków, będzie stała po mojej stronie, niż prawdziwej przyjaciółce, która powie nam w twarz, jak jest. No i nie chciałam też angażować mamy w moje młodzieńcze rozterki zbyt często. Ona zwyczajnie nie musiała i nie powinna o wszystkim wiedzieć.

Lekcje minęły mi dosyć szybko, zresztą jak zawsze. Szkoła jako szkoła nie była moim ulubionym miejscem na ziemi, o czym wyżej wspominałam, ale za to naukę chłonęłam jak dzika. Może nie matematykę albo, co gorsza, jakieś obliczeniowo-informatyczne przedmioty, ale za to historia była dla mnie czystą przyjemnością. Z wyjątkiem dat, ich nie lubiłam. Po skończonej rozmowie z panią Gibbs, która uczyła mnie sportu, na temat zawodów z biegania, w których miałam wziąć udział, szłam sobie jednym z tych wąskich korytarzy, kierując się do szatni. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Strasznie czekałam na serial, który akurat tamtego dnia wychodził na Netflixie, i tym samym wiedziałam, w jaki sposób spędzę kilka najbliższych wieczorów. W międzyczasie uporczywie starałam się znaleźć mój telefon, który zaginął w odmętach głębokiego plecaka. Taką miałam przynajmniej nadzieję, bo zostawienie go w sali albo, co gorsza, zgubienie po drodze, nie brzmiało zbyt optymistycznie. Kiedy poczułam go między książkami, odetchnęłam z ulgą i schyliłam głowę, by po niego sięgnąć, aż nagle coś mnie zatrzymało.

– Eee…Hill? – usłyszałam. A więc to nie było coś, tylko ktoś. Pierwsza moja myśl była taka, że zawsze lepiej trafić na kogoś niż na ścianę, co z pewnością okazałoby się dużo bardziej bolesne. No właśnie, na początku, bo po chwili zorientowałam się, z kim mam do czynienia. I nagle zaczęłam prosić, żeby to jednak była ściana. Nie udało się. _Zamień się w ścianę, błagam._

– Sarah Byton. – Westchnęłam. – Przepraszam, po prostu szukałam telefonu i cię nie zauważyłam – dodałam po chwili. Miałam nadzieję, że to załatwi sprawę, więc ruszyłam dalej. Nie zdążyłam zrobić kroku, a jej dłoń znalazła się na moim ramieniu. Nagrabiłam sobie. Super.

– Nie skończyłam – stwierdziła. I nic. Zamilkła. Chyba myślała, że będę się dopytywać, o co jej chodzi. Co by mogła chcieć ode mnie najbardziej lubiana, ale i najbardziej wredna dziewczyna w szkole? I miała rację. Musiałam się dopytać, bo przecież inaczej nie dałaby mi spokoju.

– A więc o co ci chodzi? Tylko, proszę, spiesz się, bo zaraz ucieknie mi autobus, jakbyś chciała wiedzieć. – Byłam z siebie dumna. Cicha myszka (czyli ja, bo tak byłam zwyczajowo odbierana) odpyskowała Sarah. No dobra, odpyskowała to za duże słowo, ale i tak poczułam wszechogarniające mnie zadowolenie.

– O to, żebyś wyniosła się z tej szkoły. Masz czas do końca tygodnia, Ver. – Zaraz, zaraz. I tyle? To miała mi do powiedzenia? Dziwna laska.

Miałam wynieść się ze szkoły jeszcze w ciągu najbliższych czterech dni. Zachciało mi się śmiać i czułam, że uśmiech mimowolnie pojawia mi się na twarzy. No czy ona zwariowała? Napiła się czegoś, na pewno. Chociaż nie, nie wyglądała, jakby była pod wpływem, a to akurat doskonale potrafiłam rozpoznać. W takim razie o co chodziło? Może to jakiś głupi zakład? Taki żart na jej poziomie? W mojej głowie rodziło się więcej pytań niż odpowiedzi. Stałam na tym korytarzu jak wryta, znieruchomiałam, jakby ktoś rzucił na mnie jakiś czar. Wróciłam do żywych po chwili, kiedy przypomniałam sobie ostatnie słowo, które do mnie powiedziała: „Ver”. Nikt, ale to nikt, poza Davidem, tak do mnie nie mówił. Nigdy. Nigdzie. Tym bardziej w szkole. Sarah nie wiedziała pewnie nawet, że mam na imię Veronica, no bo skąd? Do szkoły chodziło ponad tysiąc uczniów, a ona obracała się tylko w swoim towarzystwie. A więc jak? Skąd? Nie wiedziałam. _Jeszcze nie._

Po serii szybkich rozmyślań musiałam w końcu wyjść z tej szkoły. Sarah zostawiła mnie na korytarzu, jak gdyby nigdy nic, co w sumie mnie nie zdziwiło. Nie bardziej niż to, co od niej usłyszałam.

Do odjazdu autobusu zostało, według moich precyzyjnych obliczeń, dziesięć minut, a droga do przystanku pieszo trwała około piętnastu. Nie było więc fizycznie możliwe, żebym zdążyła. Rozwiązaniem była oczywiście szybka przebieżka w deszczu, który dawał się we znaki od samego rana. To, że o nim wspomniałam, oczywiście oznaczało, że nie był to mój ulubiony żywioł. Ale chciałam zdążyć do domu, chciałam na spokojnie przetrawić – o ile było to możliwe – słowa Sarah, stąd też rozwiązanie pozostawało jedno.

Zdążyłam. Oczywiście, że zdążyłam. Nie przejmowałam się nawet przemokniętymi trampkami, które najpewniej suszyłyby się przez najbliższy miesiąc, oraz spodniami, które wyglądały, jakbym co najmniej wpadła do jeziora. Albo basenu. Nawet morza. Bez znaczenia. O włosach nawet nie opłaca się wspominać. No bo niech ten, co nigdy nie miał włosów jak mokry pies, pierwszy rzuci kamieniem. Brak chętnych? No właśnie. Całe szczęście przystanek pełen był tak samo zmarzniętych, przemokniętych ludzi, więc nie miałam prawa czuć się nieswojo. Oni na pewno też, widząc, w jakim ja byłam stanie. Chwilę po moim dotarciu autobus podjechał, ochlapując tym samym połowę chodnika. Normalnie bym odskoczyła, ale po co? Bardziej mokra i tak być nie mogłam. Od razu wsiadłam do środka i usadowiłam się na wolnym miejscu obok starszej pani. Wyglądała na bardzo miłą kobietę, nawet aż za bardzo. Na samym wejściu oblała mnie empatycznym spojrzeniem. Wyczułam chęć rozmowy z jej strony, na co uśmiechnęłam się szeroko, mając nadzieję, że to załatwi sprawę. Myśli o tym, co powiedziała mi Sarah, coraz mocniej nie dawały mojej głowie spokoju i mimo pełnej sympatii do osób w podeszłym wieku, nie miałam ochoty na konwersację. No i klops. Miła pani miała najwyraźniej inne plany.

– Co u ciebie, kochaniutka? –wychrypiała. Jako że sama już od wielu lat nie miałam żadnej z babć, uśmiechnęłam się i stwierdziłam, że skoro już rozmowa się zaczęła, to całkowicie dam jej się pochłonąć.

– Widzi pani, gdyby nie deszcz, to byłoby o wiele przyjemniej. Ale nie ma co narzekać, ważne, że jutro ma być dużo ładniej – odpowiedziałam. Pomimo mojej introwertycznej natury rozmowy działały na mnie dobrze. Szczególnie pomocne okazywały się przy ogromnym natłoku myśli, najbardziej tych negatywnych. Zapominałam o calutkim świecie, nawet rozmawiając z sympatyczną staruszką z autobusu o pogodzie.

– Oj tak, oj tak – kontynuowała. – Widzisz, ja też nigdy deszczu nie lubiłam. Co innego słońce, je zawsze chętnie chłonęłam, nawet jak się skórę zdarzyło spalić – dokończyła i zaśmiała się na głos. Zapewne mówiąc to, miała na myśli jakąś konkretną sytuację. Widocznie zgromadziła dobre wspomnienia. I dobrze. Zawsze uważałam, że warto żyć wspomnieniami, szczególnie w pewnym wieku, kiedy tylko one nam zostają. Bo w pewnym momencie nie zostaje nam nic. Rodzina, przyjaciele, pieniądze. Wszystko jest ulotne. A wspomnienia zawsze z nami są. I zawsze będą, o ile postaramy się je pielęgnować tak, jak na to zasługują.

Rozmowa toczyła się jeszcze przez kolejne kilkanaście minut. Tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Muszę powiedzieć, że ta konwersacja naprawdę poprawiła mi odrobinę humor, który ówcześnie został porządnie nadszarpnięty. Skarciłam się nawet w głowie za początkową niechęć do rozmowy. Wychodząc z autobusu, pożegnałam się z kobietą i życzyłam miłej dalszej podróży, a ona mi podziękowała i pomachała serdecznie, zagadując kolejną osobę, która zajęła moje miejsce.

Mimo że już nie padało, żwawym krokiem ruszyłam w kierunku domu, do którego miałam jeszcze z czterysta metrów. Po bokach rozprzestrzeniało się piękno wiosennej aury – rozkwitające kwiaty, coraz zieleńsze drzewa. Nawet ten deszcz sprzed chwili przestał mi przeszkadzać, mimo że buty jednak nie będą schły miesiąc, a nadawały się już tylko do kosza.

Gdy szłam, do głowy cały czas wracały mi słowa Sarah. Czemu ja tak o tym myślałam? Przez chwilę miałam wrażenie, że to był sen, że oko przymknęło mi się w autobusie i przytrafił mi się niecodzienny koszmar z dziewczyną ze szkoły w roli głównej. Przez chwilę, bo sekundę potem przypomniało mi się, że to właśnie przez nią ledwo zdążyłam na autobus i zmokłam. Te buty już zawsze by mi o tym przypominały, czyli definitywnie idą do kosza.

–Veronica, jak ty wyglądasz?! – usłyszałam przerażony głos mojej mamy, gdy weszłam do domu, na co ja jedynie przewróciłam oczami. Cóż, naprawdę musiałam wyglądać paskudnie i zdawałam sobie z tego sprawę, co nie zmieniało faktu, że czasem ta jej troska była jednak zbyt duża.

– Hmm – zaczęłam – jakbym zaliczyła porządną kąpiel. – Zaśmiałam się. Ona też.

– No trudno, trzeba będzie kupić ci ten samochód – stwierdziła, na co ja ze zdumieniem rozszerzyłam oczy. Tak, bardzo chciałam mieć samochód, ale po kilku przejażdżkach z mamą mi się odwidziało. Nie uważała mnie za zbyt dobrego kierowcę, bo niby jeździłam, jakby to powiedzieć, mało skupiona. Ale naprawdę bardzo się starałam. Zaczęłam nawet rozważać w głowie, że to nie ja byłam złym kierowcą, tylko ona złym nauczycielem. Zdecydowanie powinnam go zmienić.

– Ja bardzo chętnie – odpowiedziałam z zadowoleniem, ściągając z siebie przemokniętą kurtkę i te nieszczęsne buty. – Wiesz, że cię kocham – dodałam. Liczyłam, że to jeszcze bardziej rozczuli jej serce i niepozorny temat samochodu będzie załatwiony. Czasem bywałam okropna.

Zaraz potem skoczyłam na piętro przebrać się w domowe, nieprzemoknięte ubrania i zbiegłam z powrotem na dół, aby spędzić trochę czasu z mamą, która nareszcie wykorzystywała długo wyczekiwany urlop. Trzeba było też skorzystać z nieobecności Davida, który miał tego dnia dłużej zostać w pracy. Usiadłyśmy w salonie na naszej ulubionej, jasnobeżowej kanapie z kubkami gorącej zielonej herbaty z maliną, którą mama oczywiście zdążyła w międzyczasie zaparzyć.

– Mamo, muszę ci coś powiedzieć. –Westchnęłam zrezygnowana. Ton mojej wypowiedzi zabrzmiał jeszcze bardziej nużąco, niż myślałam, za co od razu skarciłam się w głowie. Chciałam jej powiedzieć o tym, co stało się w szkole, i spytać ją o radę. Czy powinnam się tym przejmować, czy raczej nie. Mimo to moim celem nie było jej zmartwienie, co chyba jednak niestety już uczyniłam.

– Wiesz, że możesz powiedzieć mi o wszystkim, kochanie – przyznała spokojnym głosem. – Mam tylko nadzieję, że nie wpakowałaś się w żadne kłopoty jak Simon.

Simon. Ciekawe czemu akurat wtedy o nim wspomniała. Czyżby się z nią kontaktował, bo w coś się wpakował? Nie, to niemożliwe. Przecież praktycznie nie mieli ze sobą kontaktu, wątpię, że nagle by się odezwał z prośbą o wyciąganie z kłopotów. Te czasy były już chyba za nami.

– Nic nie zrobiłam – zaczęłam – naprawdę. Nie mam pojęcia, co miała znaczyć tamta sytuacja, ale nie powiem, że mnie nie zestresowała. Wręcz przeciwnie. Nie potrafię się na niczym skupić, nie wiem, co mam myśleć, nie wiem nic. Czuję się bezradna pierwszy raz od tak bardzo dawna, czuję, że tracę pod nogami ten bezpieczny grunt, nad którym tak długo pracowałam – kontynuowałam. Wplątałam się w taką słowną mieszaninę, że straciłam poczucie wszystkiego. Miejsca, czasu, przestrzeni. Kompletna derealizacja.

– Przede wszystkim spokojnie, Veronica – powiedziała mama. No tak, spokojnie… – Nie masz się czym stresować, ale nie pomogę ci, dopóki się nie dowiem, o co chodzi – stwierdziła. Zresztą bardzo słusznie.

Wyrzuciłam z siebie w końcu długi wywód, nie mówiąc jej żadnych konkretów. Widać, że się przejęła, ale nie aż tak. Chyba pomyślała, albo przynajmniej miała nadzieję, że to po prostu mój kolejny lęk, który mimo że zżerałby mnie od środka, nie wyrządziłby mi żadnej realnej krzywdy. Patrzyła się na mnie tymi swoimi dużymi, zatroskanymi oczami, ale chyba nie myślała, że mój problem może być poważny. W końcu jakie problemy mogła mieć osiemnastolatka? Błahe. Nie znałam życia. A to, że borykałam się z lękami, było na porządku dziennym. Może to był po prostu kolejny z nich? Może nie powinnam brać słów Sarah na poważnie i niepotrzebnie obciążać mamy? Chyba tak. Właśnie dlatego w jednej, jedynej sekundzie kompletnie zmieniłam swoje podejście.

– Po prostu posprzeczałam się z koleżanką, na pewno wiesz, jak to jest – powiedziałam spokojnym tonem i wzięłam łyk nieco ostygłej już herbaty.

– Wiem doskonale – odrzekła i uśmiechnęła się, ukazując tym samym swoje śnieżnobiałe zęby, po czym objęła mnie ramieniem. Oparłam głowę na jej barku i przymknęłam oczy. Dobrze zrobiłam, że nie powiedziałam do końca prawdy. Tak przynajmniej myślałam.

***

Biegłam, ile sił w nogach. Chciałam, żeby cały ból, który zalągł się w mojej głowie, wypadł jak najszybciej. Pokonywałam kolejne metry, nie zważając ani na rozległe kałuże po wcześniejszej ulewie, ani na wszechobecny chłód, który najbardziej uderzał w moją twarz. Kolejny plus mieszkania na obrzeżach. Kochałam biegać. No dobra, może nie na autobus. Ale poza tym wieczór bez biegania wydawał mi się pozbawiony sensu. Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, lubiłam biegać, ale patrzyłam na to wyłącznie przez pryzmat sportu. Kiedy po rozwodzie rodziców zaczęłam miewać różne niekontrolowane lęki, coraz silniejsze ataki paniki, które niekiedy pozbawiały mnie tchu, poszłam na terapię. Co mi się najbardziej spodobało, że się na nią zdecydowałam? Terapia TSR, czyli taka, która jest skoncentrowana na rozwiązaniach. Nie musiałam opowiadać o swoim dzieciństwie, o każdym dniu, który pamiętałam. Mówiłam to, co czułam, że muszę; to, co mi sprawiało najwięcej bólu. Po kilku miesiącach regularnego uczęszczania do pani Evans doszłyśmy wspólnie do rozwiązań, które mogłyby się sprawdzić u mnie. I sprawdzały się. Od tamtego czasu bieganie nie było już tylko sportem. Stało się rozwiązaniem.

Dotknęłam karku. Poczułam pot spływający mi po szyi i plecach, z czego byłam zadowolona. To oznaczało dobry trening i wypocenie tego wszystkiego, co zalegało w mojej głowie. Pot utożsamiałam z problemami, więc przez bieganie automatycznie się ich pozbywałam. No dobra, może nie pozbywałam dosłownie, ale moja świadomość działała trochę inaczej.

Spojrzałam na swój lewy nadgarstek, gdzie znajdował się zegarek, żeby sprawdzić godzinę. Dwudziesta trzydzieści. Jeszcze młoda, ale pomyślałam, że czas wracać. W końcu następnego dnia szkoła, do której chociaż raz planowałam nie zaspać. Wybiegłam więc z niewielkiego lasku, który był oddalony od mojego domu o mniej więcej kilometr. No, może trochę więcej. Tym razem trucht mi wystarczył. Raz, że byłam już trochę zmęczona, a dwa, to, co musiałam, to już wybiegałam. Zatrzymałam się na chwilę, żeby delikatnie rozciągnąć mięśnie (co jak co, ale zakwasów nie znosiłam), i ruszyłam dalej, słuchając _Beautiful Day_ U2. Nagle poczułam na swoich plecach światła reflektorów. Poczułam też, a może prędzej zobaczyłam ich promienie na drodze. Przed chwilą żaden samochód tamtędy nie jechał, ale dobra, biegłam dalej. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy zorientowałam się, że auto jedzie już równolegle do mnie i zwalnia na tyle, by móc być ze mną krok w krok. Poczułam strach. To już nie był lęk, a w pełni zrozumiały strach i milion obaw, co się za chwilę stanie. Usłyszałam dźwięk opuszczającej się szyby. Moje ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Jeszcze chwilę temu byłam gotowa przebiec maraton najszybciej, jak potrafię, a tu nagle wszystkie moje kości stały się ociężałe, a mięśnie obolałe. Zobaczyłam postać siedzącą za kierownicą i nogi się pode mną ugięły.

– Ty idioto! Ty skończony idioto! – wydarłam się w kierunku mojego brata, który z delikatnym uśmieszkiem zerkał w moją stronę. – Czy ciebie do końca powaliło? Chcesz swoją młodszą siostrę doprowadzić do zawału? I to jeszcze przed dwudziestką? Jesteś popierzony! – krzyczałam, waląc pięściami w jego samochód.

– Oj, już przestań, nie moja wina, że się naoglądałaś tylu horrorów i boisz się przejeżdżającego samochodu. – Zaśmiał się. Naprawdę nie rozumiałam, co go tak bawiło. Byłam całkowicie zrelaksowana po wieczornym bieganiu nie po to, żeby chwilę później o mało nie paść na zawał. Świetna perspektywa. – Poza tym mój mercedes nic ci nie zrobił, więc czy mogłabyś łaskawie nie okładać go tak mocno? – dodał.

– Simon, to naprawdę nie było śmieszne – syknęłam, siedząc już w jego samochodzie. – Ale dobra, powiem, że to nieważne i że cieszę się, że cię widzę, lepiej?

– Zdecydowanie – odparł zadowolony. Cały on. Ciekawe, co by zrobił, gdybym mu zaraz rzuciła na twarz pająka…

– W takim razie powiedz mi, co tu tak właściwie robisz? – spytałam, już trochę uspokojona. Simon był debilem, mam nadzieję, że nikt nie śmiał temu zaprzeczać, ale to w końcu mój brat. Zresztą nie widziałam go dobrych kilka tygodni, więc to dla mnie naprawdę niemałe zaskoczenie. Co prawda mieliśmy jaki taki kontakt telefoniczny, no ale wiadomo, że nie zastąpi on bezpośredniego spotkania i rozmów twarzą w twarz.

Na moje pytanie jego mina widocznie zrzedła, a ten parszywy uśmiech, który zazwyczaj nie schodził z jego bladej, lekko piegowatej twarzy, całkowicie zniknął.

– A jak myślisz, Veronica? Kłopoty. – No nie. Czyli jednak.

– Mama coś wspominała – zaczęłam, chociaż tak naprawdę nie wiedziałam nic.

– Jak to mama? – zapytał widocznie zdziwiony. Jego noga tupała ze zdenerwowania o podłoże chyba z prędkością światła. – Przecież nic mamie nie powiedziałem. Szczerze mówiąc, nie rozmawiam z nią od kilku dobrych miesięcy, Veronica.

– Co? – zdziwiłam się. Jak to nie wiedziała? Przecież wyraźnie dziś mi powiedziała. _Mam tylko nadzieję, że nie wpakowałaś się w żadne kłopoty jak Simon._ Skoro nic jej nie mówił, to skąd by wiedziała? Chyba raczej nie była wróżką i nie przewidywała przyszłości. Tak przynajmniej mówił mój w miarę zdrowy rozsądek. Simon też na pewno nie kłamał. Cały czas miał do niej żal i ich kontakt naprawdę był sporadyczny.

– No przecież ci mówię. Mama nic nie wie, nikt nie wie. Tylko ja i policja.

Policja? Jaka policja? Co to za kłopoty?

– Simon, w co ty żeś się wpakował? Co zrobiłeś? – spytałam lekko roztrzęsiona.

– Nic. Jesteś jedyną osobą, która może mi uwierzyć.

– W takim razie powiedz mi, o co chodzi, a spróbuję ci pomoc.

– Morderstwo.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij