Mort - ebook
Mort - ebook
Kolejna książka z cyklu o Świecie Dysku, jednocześnie otwierająca cykl o Śmierci.
Czasem nawet śmierć potrzebuje wakacji - a na Świecie Dysku, jedynej Płaskie Ziemi we wszystkich wszechświatach, kościsty strażnik klepsydry życia uświadamia sobie, że tylko jedno może dać mu chwilę wytchnienia : terminator. Wybiera więc sobie Morta - chłopca gorliwie pragnącego zdobyć wiedzę, której stanowczo posiadać nie powinien.
Wprawdzie Mort szybko opanowuje tajniki przechodzenia przez ściany, jednak nauka obiektywizmu to całkiem inna sprawa. Zwłaszcza kiedy życie, po które został wysłany, należy do pięknej, młodej księżniczki. W związku ze zmianą biegu losu rzeczywistość chwieje się w posadach. A że Śmierć wyruszył w podróż, by poznać rozkosze śmiertelnych, to właśnie Mort, z pomocą niezbyt kompletnego maga imieniem Cutwell oraz adoptowanej i pełnej entuzjazmu córki Śmierci, musi naprawić przyszły tor historii - zanim Dysk się przekręci...
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść "The Carpet People", a potem kolejne "The Dark Side of the Sun" (1976) i "Strata" (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-604-6 |
Rozmiar pliku: | 848 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOLOR MAGII
BLASK FANTASTYCZNY
RÓWNOUMAGICZNIENIE
MORT
CZARODZICIELSTWO
ERYK
TRZY WIEDŹMY
PIRAMIDY
STRAŻ! STRAŻ!
RUCHOME OBRAZKI
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III
KOSIARZ
WYPRAWA CZAROWNIC
POMNIEJSZE BÓSTWA
PANOWIE I DAMY
ZBROJNI
MUZYKA DUSZY
CIEKAWE CZASY
MASKARADA
OSTATNI BOHATER
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE
NA GLINIANYCH NOGACH
WIEDŹMIKOŁAJ
WOLNI CIUTLUDZIE
BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK
OSTATNI KONTYNENT
CARPE JUGULUM
PIĄTY ELEFANT
PRAWDA
ZŁODZIEJ CZASU
ZIMISTRZ
STRAŻ NOCNA
POTWORNY REGIMENT
PIEKŁO POCZTOWE
ŁUPS!
ŚWIAT FINANSJERY
HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ
NIUCH*1*
Oto komnata rozświetlona płomykami świec... Tu stoją życiometry – półki życiometrów: szerokie klepsydry, po jednej dla każdego żyjącego człowieka, przesypujące miałki piasek z przyszłości w przeszłość. Skumulowany szelest spadających ziarenek wzbudza szum głośny jak huk fal morza.
A oto gospodarz tej komnaty. Przechadza się wzdłuż ściany, wyraźnie zamyślony. Ma na imię Śmierć.
Ale nie jakiś tam Śmierć. To Śmierć, którego sfera działania jest... a właściwie wcale nie jest sferą, ale światem Dysku – płaskim, spoczywającym na grzbietach czterech gigantycznych słoni, które stoją na skorupie ogromnego gwiezdnego żółwia, Wielkiego A’Tuina. Z krawędzi tego świata wiecznie spływa w przestrzeń nieskończony wodospad.
Uczeni wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na bilion, by zaistniało coś tak całkowicie absurdalnego.
Jednak magowie obliczyli, że szanse jedna na bilion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Śmierć stuka o czarno-białą posadzkę kośćmi stóp i mruczy coś pod kapturem, a jego szkieletowe palce odliczają szeregi pracowitych klepsydr.
Wreszcie znajduje jedną, która wydaje mu się odpowiednia. Ostrożnie zdejmuje ją z półki i niesie do najbliższej świecy. Unosi, by światło padało na szkło, i wpatruje się w maleńki punkcik odbitego blasku.
Nieruchomy wzrok migotliwych oczodołów obejmuje żółwia świata, sunącego przez głębie kosmosu, ze skorupą porysowaną kometami i poznaczoną uderzeniami meteorów. Śmierć wie, że pewnego dnia Wielki A’Tuin umrze. To dopiero będzie wyzwanie.
Ale spojrzenie Śmierci kieruje się ku błękitno-zielonej wspaniałości samego Dysku, wirującego powoli w blasku maleńkiego, orbitującego wokół słońca.
Teraz jego wzrok pada na wielki łańcuch górski zwany Ramtopami. Ramtopy pełne są głębokich dolin, nieoczekiwanych urwisk i ogólnie większej ilości geograficznych szczegółów, niż mogłoby to im wyjść na zdrowie. Mają własny, niezwykły klimat, pełen gwałtownych ulew, porywistych wiatrów i burz z piorunami. Niektórzy mówią, że dzieje się tak, gdyż Ramtopy są siedliskiem starej, pierwotnej magii. Warto tu zauważyć, że niektórzy mówią, co im ślina na język przyniesie.
Śmierć mruga, poprawia głębię widzenia. Teraz widzi trawiaste tereny na obrotowych zboczach gór.
Teraz widzi pewne konkretne zbocze.
Teraz widzi pole.
Teraz widzi biegnącego chłopca.
Teraz patrzy.
Teraz, głosem jak ołowiane płyty padające na granitowy blok, mówi: TAK.
Nie ma wątpliwości, że w glebie tego pagórkowatego, nierównego terenu było coś magicznego. Z powodu dziwnego odcienia, jaki to coś nadawało miejscowej roślinności, obszar ten znany był jako kraina oktarynowych traw. W szczególności jako jedna z niewielu na Dysku okolic umożliwiała hodowlę roślin dających odmiany zeszłoroczne.
Zeszłoroczniaki to uprawy rozwijające się wstecz w czasie. Sieje się je w danym roku, a plony zbiera w zeszłym.
Rodzina Morta zajmowała się destylacją wina z zeszłorocznych winogron. Trunki takie są bardzo mocne i poszukiwane przez wróżbitów, ponieważ oczywiście pozwalają im widzieć przyszłość. Jedyny problem w tym, że cierpi się kaca na dzień przed i trzeba wiele wypić, żeby się go pozbyć.
Hodowcy zeszłoroczniaków są zwykle zwalistymi, poważnymi ludźmi, poświęcającymi wiele czasu introspekcji i dokładnemu studiowaniu kalendarza. Farmer, który zapomni posiać zwykłe ziarno, traci jedynie plony. Kto jednak zapomni posiać to, co zebrał już dwanaście miesięcy temu, ryzykuje naruszenie całej osnowy przyczynowości, nie wspominając już o głębokim zawstydzeniu.
Równie głębokie zawstydzenie wzbudzał wśród krewnych Morta fakt, że najmłodszy syn wcale nie był poważny i miał do uprawy mniej więcej tyle talentu co martwa rozgwiazda. Nie to, że nie chciał pomagać. Ale był pomocny w ten nieokreślony, niedbały sposób, który w ludziach poważnych szybko zaczyna budzić przerażenie. Tkwiło w tym coś zaraźliwego, może nawet śmiercionośnego. Chłopak był wysoki; rudowłosy i piegowaty, z ciałem, które robiło wrażenie, jakby właściciel z trudem tylko nad nim panował. Zdawało się, że jest zbudowane z samych kolan i łokci.
Tego szczególnego dnia pędził po polu, wymachiwał rękami i krzyczał.
Ojciec i wuj Morta obserwowali go posępnie z kamiennego murku.
– Nie rozumiem tylko – mruknął ojciec, Lezek – dlaczego ptaki nie odlatują. Ja bym odleciał, gdybym zobaczył, że zbliża się do mnie coś takiego.
– Ach, ciało ludzkie jest cudowną rzeczą. Popatrz, jego nogi fruwają na wszystkie strony, a jednak rozwija całkiem niezłą prędkość.
Mort dotarł do końca bruzdy. Przejedzony gołąb zwlókł mu się wolno z drogi.
– Ale serce ma na właściwym miejscu – zauważył Lezek.
– Aha. Za to nie ma całej reszty.
– I nie bałagani. Nie je dużo.
– Widzę.
Lezek zerknął z ukosa na brata, który pilnie wpatrywał się w niebo.
– Słyszałem, że masz miejsce na swojej farmie, Hameshu – powiedział.
– Tak? Przecież wziąłem parobka, prawda?
– Coś takiego... – mruknął ponuro Lezek. – A kiedyż to?
– Wczoraj – odparł jego brat, kłamiąc z szybkością atakującej kobry. – Umowa zawarta i podpisana. Przykro mi. Wiesz przecież, że nic nie mam przeciwko twojemu Mortowi. To miły chłopak, trudno znaleźć milszego. Tyle że...
– Wiem, wiem. Obiema rękami nie umiałby znaleźć własnego tyłka.
Przyglądali się odległej postaci. Przewróciła się. Kilka gołębi podeszło bliżej, żeby ją obejrzeć.
– Nie jest głupi, uważam – stwierdził Hamesh. – Nie nazwałbym go głupim.
– Ma tam mózg, to pewne – zgodził się Lezek. – Czasem zastanawia się nad czymś tak ciężko, aż trzeba mu przyłożyć po łbie, żeby zwrócił na ciebie uwagę. Babka, rozumiesz, nauczyła go kiedyś czytać. Sądzę, że to mu przegrzało rozum.
Mort wstał i potknął się o swoją tunikę.
– Powinieneś go oddać do jakiegoś rzemieślnika – mruknął w zadumie Hamesh. – Do kapłanów, na przykład. Albo magów. Oni podobno sporo czytają.
Spojrzeli na siebie. W ich myślach pojawił się przelotny obraz tego, do czego byłby zdolny Mort, gdyby w jego chętne ręce wpadła magiczna księga.
– No dobrze – poprawił się szybko Hamesh. – Do kogoś innego. Z pewnością istnieje mnóstwo fachów, gdzie by się nadawał.
– Za dużo myśli, w tym cały problem – westchnął Lezek: – Popatrz na niego. Chłopcy nie zastanawiają się zwykle, jak płoszyć ptaki. Po prostu je płoszą. To znaczy normalni chłopcy.
Hamesh z namysłem poskrobał się po brodzie.
– Mógłbyś zrzucić ten kłopot na kogoś innego – zaproponował.
Lezek nie zmienił wyrazu twarzy, tylko oczy błysnęły mu lekko.
– Znaczy się, jak? – zapytał.
– W przyszłym tygodniu w Owczej Wólce będzie jarmark rzemiosł. Oddasz go do terminu i wtedy nowy pan będzie musiał jakoś go wychować. Takie jest prawo. Zawrzecie umowę i po sprawie.
Lezek zerknął w stronę syna, który badał właśnie kamień.
– Ale nie chciałbym, żeby mu się stała jakaś krzywda – mruknął niepewnie. – Dosyć go lubimy, jego matka i ja. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
– Wyjdzie mu to na dobre, sam się przekonasz. Zrobią z niego mężczyznę.
– No tak... – Lezek westchnął. – Z pewnością surowca im nie zabraknie.
Mort zainteresował się kamieniem. Dostrzegł w nim skręcone muszle, relikty pierwszych dni świata, kiedy Stwórca – z nikomu nie znanych powodów – tworzył istoty ze skał.
Morta interesowało wiele spraw. Na przykład dlaczego ludzkie zęby do siebie pasują. Często się nad tym zastanawiał. Albo czemu słońce wschodzi za dnia zamiast nocą, kiedy jego światło bardziej by się przydało. Znał standardowe wyjaśnienie, ale jakoś go nie przekonywało.
Krótko mówiąc, Mort należał do takich osób, które są groźniejsze niż worek grzechotników. Chciał mianowicie zrozumieć logikę praw rządzących wszechświatem.
To trudne zadanie, ponieważ coś takiego nie istnieje. Kiedy Stwórca składał ten świat, miał mnóstwo znakomitych pomysłów, jednak uczynienie go zrozumiałym jakoś nie przyszło mu do głowy.
Tragiczni bohaterowie zawsze cierpią, kiedy bogowie się nimi zainteresują. Ale naprawdę ciężki los mają ci, na których bogowie w ogóle nie zwracają uwagi.
Ojciec znowu na niego wrzeszczał, jak zwykle. Mort rzucił kamieniem w gołębia, niemal zbyt najedzonego, żeby odskoczyć na bok. I powlókł się z powrotem przez pole.
Takie były powody, dla których w wigilię Strzeżenia Wiedźm Mort z ojcem wyruszyli przez góry do Owczej Wólki. Worek ze skromnym dobytkiem Morta spoczywał na grzbiecie osła.
Miasteczko składało się właściwie tylko z rynku, po czterech stronach otoczonego sklepami i warsztatami, gwarantującymi okolicznej rolniczej społeczności pełny zakres usług.
Po pięciu minutach Mort wyszedł od krawca ubrany w luźną brązową szatę nieokreślonego kształtu. Nie została odebrana przez poprzedniego właściciela – czemu trudno się dziwić – i miała akurat dość miejsca, żeby chłopiec mógł dorastać w jej wnętrzu. Pod warunkiem, że zamierzał wyrosnąć na dziewiętnastonogiego słonia.
Ojciec przyjrzał mu się krytycznie.
– Bardzo ładna – mruknął. – Jak na swoją cenę.
– Drapie – poskarżył się Mort. – Mam uczucie, że są tu ze mną różne inne... cosie.
– Tysiące chłopców byłoby bardzo wdzięcznych za taki ładny, ciepły... – Lezek zastanowił się i po chwili namysłu zrezygnował – ...ubiór.
– Mógłbym go z nimi nosić na zmianę? – spytał Mort z nadzieją.
– Musisz wyglądać na sprytnego – oświadczył surowo Lezek. – Musisz robić wrażenie, wyróżniać się z tłumu.
Co do tego nie było wątpliwości. Będzie się wyróżniał.
Wsłuchując się we własne myśli, ruszyli przez zatłoczony rynek. Mort zwykle lubił wizyty w miasteczku, lubił jego kosmopolityczną atmosferę, dziwne dialekty wiosek oddalonych o pięć, czasem nawet dziesięć mil... Dzisiaj jednak czuł się dziwnie zalękniony... Jakby przypominał sobie coś, co się jeszcze nie wydarzyło.
Jarmark funkcjonował mniej więcej tak: ludzie szukający pracy stali w nierównych szeregach pośrodku placu. Wielu z nich nosiło na kapeluszach niewielkie symbole, obwieszczające światu, jakiego fachu się nauczyli – pasterze mieli strzępek wełny, woźnice wiązkę końskiego włosia, dekoratorzy wnętrz skrawek dość ciekawej heskiej tapety i tak dalej.
Chłopcy szukający mistrzów zebrali się po osiowej stronie rynku.
– Idź, stań tam i czekaj, aż ktoś przyjdzie i zaproponuje ci terminowanie – powiedział Lezek bez przekonania. – Znaczy, jeśli mu się spodobasz.
– A jak on to sprawdzi?
– No... – Lezek urwał. Tego akurat Hamesh nie wytłumaczył. Mężczyzna sięgnął do swej ograniczonej wiedzy o jarmarkach: obejmowała głównie targi bydła. Postanowił zgadywać: – Przypuszczam, że policzą ci zęby i tak dalej. Sprawdzą, czy nie masz kataru i nie kulejesz. Lepiej nie wspominaj o czytaniu, to ludzi niepokoi.
– A potem co? – spytał Mort.
– Potem będziesz się uczył zawodu.
– A jakiego zawodu konkretnie?
– No... Stolarstwo jest całkiem niezłe – stwierdził Lezek. – Albo złodziejstwo. Ktoś musi to robić.
Mort spojrzał na swoje stopy. Był posłusznym synem, jeśli tylko o tym pamiętał. A skoro ojciec wymagał, żeby został czyimś terminatorem, postanowił być dobrym terminatorem. Co prawda stolarstwo nie zapowiadało się zbyt obiecująco: drewno żyło własnym, upartym życiem i miało skłonności do pękania. Oficjalni złodzieje rzadko trafiali w Ramtopy, gdzie ludzie nie byli dość bogaci, żeby sobie na nich pozwolić.
– No dobrze – rzekł w końcu. – Spróbuję. Ale co będzie, jeśli nikt mnie nie weźmie do terminu?
Lezek poskrobał się po głowie.
– Sam nie wiem – mruknął. – Myślę, że powinieneś doczekać do końca jarmarku. Chyba o północy.
Właśnie zbliżała się północ.
Lekki szron okrył bielą kamienie bruku, Na szczycie zdobnej wieży zegarowej nad rynkiem dwie delikatnie rzeźbione figurki wynurzyły się zza drzwiczek na tarczy i wybiły kwadrans.
Piętnaście minut do północy. Mort zadrżał, ale na nowo rozgorzały w nim jaskrawe płomienie wstydu i uporu, gorętsze niż zbocza Piekła. Chuchnął w dłonie, żeby się czymś zająć, i popatrzył w lodowate niebo. Starał się unikać spojrzeń kilku maruderów, grzebiących w tym, co pozostało z jarmarku.
Większość kupców zwinęła już swoje stragany. Nawet sprzedawca gorących pasztecików przestał zachwalać swój towar i zjadał go, nie dbając o osobiste bezpieczeństwo.
Ostatni ze współoczekujących zniknął już kilka godzin temu. Był to młody chłopak: przygarbiony, z rozbieżnym zezem i cieknącym nosem. Jedyny licencjonowany żebrak Owczej Wólki uznał go za doskonały materiał. Drugi sąsiad Morta miał robić zabawki. Odchodzili jeden po drugim – murarze, kowale, skrytobójcy, bławatnicy, bednarze, sztukmistrze i oracze. Za kilka minut zacznie się nowy rok i setka chłopców rozpocznie nowe życie, z nadzieją spoglądając w przyszłość obiecującą długie lata użytecznej pracy.
Mort zastanawiał się posępnie, dlaczego on sam nie został wybrany. Starał się wyglądać przyzwoicie; wszystkim potencjalnym mistrzom patrzył prosto w oczy, by zrobić odpowiednie wrażenie, przekonać o swej wspaniałej osobowości i wyjątkowo miłych cechach charakteru. Jakoś nie dawało to pożądanych rezultatów.
– Masz ochotę na gorący pasztecik? – zaproponował mu ojciec.
– Nie.
– Tanio je sprzedaje.
– Nie, dziękuję.
– Aha.
Lezek zawahał się.
– Mógłbym go zapytać, czy nie potrzebuje ucznia – zaoferował usłużnie. – Solidny fach: piekarstwo.
– Myślę, że nie potrzebuje – stwierdził Mort.
– Nie, chyba nie – przyznał Lezek. – To właściwie interes dla jednego. Zresztą i tak już poszedł. Wiesz co, dam ci kawałek swojego.
– Nie jestem głodny, tato.
– Prawie bez chrząstek.
– Nie. Ale dziękuję.
– Hm...
Lezek zmartwił się nieco. Przytupywał trochę, żeby przywrócić stopom nieco życia. Zagwizdał przez zęby kilka niemelodyjnych taktów. Czuł, że powinien coś powiedzieć, udzielić jakiejś rady, przypomnieć, że raz jest się na wozie, a raz pod wozem, objąć syna ramieniem i porozmawiać szczerze o problemach dorastania... Krótko mówiąc udowodnić, że świat to zabawne miejsce, gdzie – metaforycznie – duma nie powinna skłaniać do odmowy kęsa całkiem dobrego gorącego pasztecika.
Zostali sami. Mróz, ostatni już w tym roku, wzmocnił swój uścisk na kamieniach bruku.
Wysoko na wieży koło zębate brzęknęło, przesunęło dźwignię i uwolniło zapadkę. Opadł ołowiany ciężarek. Zabrzmiał przeraźliwy, metaliczny zgrzyt i dwie klapy na tarczy odsunęły się, uwalniając mechaniczne figurki. Nierówno, jakby cierpiały na roboci artretyzm, zamachnęły się młotami i zaczęły wybijać nowy dzień.
– No to już – stwierdził z ulgą Lezek.
Musieli znaleźć jakiś nocleg – Noc Strzeżenia Wiedźm nie jest odpowiednią porą na spacery po górach. Może jest tu blisko jakaś stajnia...
– Północ nastaje dopiero wtedy, kiedy zegar uderza ostatni raz – oświadczył Mort.
Lezek wzruszył ramionami. Nic nie mógł poradzić na potęgę synowskiego uporu.
– No dobrze – westchnął. – Poczekamy.
I wtedy usłyszeli stukanie podków, które na tym pustym placu rozlegało się trochę głośniej, niż powinna na to pozwolić akustyka. Właściwie „stukanie” było zadziwiająco nieprecyzyjnym określeniem dźwięku rozbrzmiewającego w głowie Morta. Stukanie sugeruje wesołego małego kucyka, może nawet noszącego na łbie słomiany kapelusz z dziurami wyciętymi na uszy. Tymczasem barwa tego odgłosu wyraźnie wskazywała, że słomiane kapelusze są poza dyskusją.
Ogromny biały koń wjechał na rynek drogą od strony Osi. Para unosiła się z jego boków, podkowy krzesały iskry na kamieniach. Kroczył dumnie jak bojowy rumak. Z całą pewnością nie nosił słomkowego kapelusza.
Wysoka postać na jego grzbiecie otulała się płaszczem, zapewne dla ochrony przed zimnem. Gdy koń dotarł na środek placu, jeździec wolno zsunął się z siodła i zaczął szukać czegoś w jukach. Po chwili wyciągnął worek z obrokiem, założył zwierzęciu na pysk i przyjaźnie klepnął je w szyję.
Powietrze stało się gęste i oleiste, a głębokie cienie wokół Morta otoczyły błękitne i fioletowe tęcze. Jeździec ruszył ku niemu. Czarny płaszcz wzdymał się na wietrze, a stopy stukały lekko o bruk. To byty jedynie dźwięki – poza tym cisza zalała rynek niczym zwały bawełnianej przędzy.
Wrażenie zepsuła nieco zamarznięta kałuża.
A NIECH TO!
Właściwie trudno było nazwać to głosem. Słowa dźwięczały normalnie, rozbrzmiewały jednak w głowie Morta, nie tracąc czasu na przejście przez jego uszy.
Chłopiec rzucił się na pomoc leżącej na ziemi postaci. Chwycił ją za rękę, która była jedynie wygładzoną kością, trochę pożółkłą, jak stara kula bilardowa. Kaptur zsunął się z głowy przybysza i naga czaszka skierowała na Morta puste oczodoły.
Właściwie nie całkiem puste. W ich głębi płonęły dwie błękitne gwiazdy, jakby były oknami spoglądającymi w kosmiczną otchłań.
Mortowi przyszło do głowy, że powinien się przerazić. Fakt, iż tak się nie stało, wprowadził go w pewne zdumienie. Przed nim siedział szkielet, rozcierał kolana i burczał niechętnie. Szkielet, ale żywy i z jakichś dziwnych powodów niezbyt przerażający.
DZIĘKUJĘ CI, CHŁOPCZE, powiedziała czaszka. JAK CI NA IMIĘ?
– Uhm... – zaczął Mort. – Mortimer... proszę pana. Wołają mnie Mort.
CO ZA ZBIEG OKOLICZNOŚCI. POMÓŻ MI WSTAŁ.
Szkielet podniósł się ostrożnie i otrzepał płaszcz. Mort zauważył, że na biodrach nosi szeroki pas, u którego wisi miecz z białą rękojeścią.
– Mam nadzieję, że nic się panu nie stało – zauważył grzecznie.
Czaszka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Oczywiście, pomyślał chłopiec, nie miała specjalnego wyboru.
NIC POWAŻNEGO. JESTEM PEWIEN.
Szkielet rozejrzał się i chyba dopiero teraz dostrzegł Lezeka, który robił wrażenie skamieniałego. Mort uznał, że powinien go przedstawić.
– Mój ojciec – poinformował, wsuwając się między Lezeka a eksponat A. Dyskretnie, żeby go nie urazić. – Przepraszam pana, ale czy jest pan Śmiercią?
ZGADZA SIĘ. BRAWA ZA SPOSTRZEGAWCZOŚĆ.
Mort przełknął ślinę.
– Ojciec jest dobrym człowiekiem – oświadczył. Pomyślał chwilę: – Dość dobrym – uzupełnił. – Wolałbym, żeby go pan zostawił, jeśli nie robi to panu różnicy. Nie wiem, co mu pan zrobił, ale proszę, żeby pan przestał. Nie chciałem pana obrazić...
Śmierć cofnął się i przechylił czaszkę w bok.
PO PROSTU PRZENIOSŁEM NAS CHWILOWO POZA CZAS, wyjaśnił. NIE ZOBACZY I NIE USŁYSZY NICZEGO, CO MOGŁOBY GO PRZESTRASZYŁ. NIE, MÓJ CHŁOPCZE, PRZYBYŁEM TU PO CIEBIE.
– Po mnie?
POSZUKUJESZ PRACY?
Morta olśniło.
– Szuka pan ucznia?
Oczodoły zwróciły się ku niemu, a w ich głębi rozbłysło magiczne światło.
OCZYWIŚCIE.
Śmierć skinął kościstą dłonią. Spłynęła fala fioletowego blasku – coś w rodzaju wizualnego „brzdęk” – i Lezek wrócił do życia. Figurki zegara nad jego głową podjęły swe dzieło głoszenia północy. Czas mógł znowu powrócić.
Lezek zamrugał.
– Przed chwilą jeszcze was tu nie widziałem – powiedział. – Przepraszam... Musiałem się zamyślić.
ZAPROPONOWAŁEM CHŁOPCU POSADĘ, rzekł Śmierć. WIERZĘ, ŻE ZYSKA TO PAŃSKĄ APROBATĘ.
– Nie dosłyszałem, czym się zajmujecie. – Lezek zwracał się do szkieletu w czarnym płaszczu, nie okazując nawet śladu zdziwienia.
PRZEPROWADZAM DUSZE DO TAMTEGO ŚWIATA, wyjaśnił Śmierć:
– A tak. Rzeczywiście, powinienem się domyślić po ubraniu. Pożyteczna praca, stabilny rynek. Solidna firma?
OWSZEM, DZIAŁA JUŻ OD DOŚĆ DAWNA.
– Dobrze, bardzo dobrze. Nie sądziłem, wiecie, że Mort trafi do takiego fachu, ale to uczciwa praca, uczciwa i zawsze potrzebna. Jak się nazywacie?
ŚMIERĆ.
– Tato... – zaczął Mort.
– Nie słyszałem o takiej firmie – przyznał Lezek. – Gdzie ma siedzibę?
OD NAJWIĘKSZYCH GŁĘBIN MORZA PO ZAWROTNE WYSOKOŚCI, GDZIE NAWET ORŁOM NIE WOLNO SIĘ ZAPUSZCZAŁ.
– To mi wystarczy. – Lezek skinął głową. – No cóż...
– Tato! – Mort szarpnął ojca za rękaw.
Śmierć położył mu dłoń na ramieniu.
TO, CO WIDZI I SŁYSZY TWÓJ OJCIEC, NIE JEST TYM SAMYM, CO WIDZISZ I SŁYSZYSZ TY, rzekł. NIE STRASZ GO. CZY SĄDZISZ, ŻE CHCIAŁBY MNIE ZOBACZYŁ? TO ZNACZY W MOJEJ WŁASNEJ POSTACI?
– Przecież jest pan Śmiercią – zawołał Mort. – Zabija pan ludzi!
JA? ZABIJAM? Śmierć był wyraźnie urażony. NA PEWNO NIE. LUDZIE BYWAJĄ ZABIJANI, ALE TO ICH PRYWATNA SPRAWA. JA WKRACZAM DOPIERO POTEM. PRZYZNASZ, ŻE ŚWIAT BYŁBY ZUPEŁNIE IDIOTYCZNY, GDYBY LUDZIE BYLI ZABIJANI I NIE UMIERALI. PRAWDA?
– Niby tak... – przyznał z powątpiewaniem Mort.
Nigdy w życiu nie poznał słowa „zaintrygowany”. Nie należało do słownika regularnie używanego w jego rodzinie. Ale jakaś iskra w głębi duszy mówiła mu, że dzieje się coś niezwykłego, fascynującego i nie do końca strasznego, a jeśli nie wykorzysta tej okazji, przez resztę życia będzie tego żałował. Przypomniał też sobie poniżenia, jakich doznał dzisiejszego dnia, a także długą drogę do domu...
– Ehm – zaczął. – Nie muszę umierać, żeby dostać tę pracę, prawda?
BYCIE MARTWYM NIE JEST OBOWIĄZKOWE.
– A... A kości?
NIE, JEŚLI NIE MASZ OCHOTY.
Mort odetchnął. Tego by się trochę obawiał.
– Jeśli tato się zgodzi – rzekł.
Spojrzeli na Lezeka, który skrobał się po brodzie:
– Co o tym sądzisz, Mort? – zapytał z ożywieniem człowieka pełnego nadziei. – Nie każdemu taki zawód by się spodobał. Nie o tym myślałem, muszę przyznać. Ale powiadają, że organizacja pogrzebów to zaszczytna profesja. Wybór należy do ciebie.
– Pogrzebów? – zdziwił się Mort.
Śmierć kiwnął głową i konspiracyjnym gestem uniósł palec do warg.
– To ciekawe – oświadczył Mort. – Myślę, że chętnie spróbuję.
– Mówiliście, że gdzie się mieści wasza firma? – spytał Lezek. – Daleko?
NIE DALEJ NIŻ O GRUBOŚĆ CIENIA, odparł Śmierć. GDZIE POJAWIŁA SIĘ PIERWSZA PIERWOTNA KOMÓRKA, TAM I JA SIĘ POJAWIŁEM. KIEDY OSTATNIE ŻYCIE CZOŁGAŁ SIĘ BĘDZIE POD STYGNĄCYMI GWIAZDAMI, TAM I JA BĘDĘ.
– No tak – zgodził się Lezek. – Musicie sporo podróżować.
Sprawiał wrażenie oszołomionego, jakby usiłował coś sobie przypomnieć, ale właśnie zrezygnował.
Śmierć przyjaźnie poklepał go po ramieniu, po czym zwrócił się do Morta.
MASZ JAKIŚ BAGAŻ, CHŁOPCZE?
– Tak – potwierdził Mort i nagle sobie przypomniał. – Tyle że chyba zostawiliśmy go w sklepie. Tato, nasz worek został w sklepie z ubraniami!
– Będzie zamknięty – zmartwił się Lezek. – W Dzień Strzeżenia Wiedźm nie otwierają sklepów. Musisz wrócić pojutrze... Właściwie jutro.
TO ŻADEN KŁOPOT, oznajmił Śmierć. POJEDZIEMY JUŻ. NA PEWNO WKRÓTCE BĘDĘ TU MIAŁ JAKIEŚ SPRAWY.
– Mam nadzieję, że zdołasz nas odwiedzić – powiedział jeszcze Lezek. Zdawał się walczyć z myślami.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odparł Mort.
– No cóż, do zobaczenia, mały. Masz robić to, co ci każą. Zrozumiałeś? I... Przepraszam was, panie, czy macie syna?
Śmierć wydawał się nieco zaskoczony.
NIE, powiedział. NIE MAM SYNÓW.
– Jeśli wam to nie przeszkadza, chciałbym zamienić z moim chłopakiem jeszcze słowo.
W TAKIM RAZIE PÓJDĘ SIĘ ZAJĄŁ KONIEM, odparł Śmierć, bardziej niż zwykle taktowny.
Lezek objął syna ramieniem – z pewnymi trudnościami wynikającymi z dużej różnicy wzrostu – i łagodnie pchnął go do przodu.
– Mort, wiesz, że to wuj Hamesh powiedział mi o tym targu rzemiosł? – szepnął.
– Tak...
– Mówił mi jeszcze coś – wyznał mężczyzna. – Twierdził, że często uczeń dziedziczy interes mistrza. Co o tym sądzisz?
– No... Nie jestem pewien – mruknął Mort.
– Ale warto się zastanowić.
– Właśnie się zastanawiam, tato.
– Hamesh uważa, że wielu młodych ludzi w ten sposób zaczynało karierę. Byli pomocni, zdobywali zaufanie mistrza, a potem... no... jeśli w domu były jakieś córki... Czy pan... hm... pan... wspominał coś o córkach?
– Jaki pan? – zdziwił się Mort.
– Pan... Twój nowy mistrz.
– A... On. Nie, raczej nie. On chyba nie z takich, co się żenią.
– Wielu sprytnych młodych ludzi zawdzięcza swój awans małżeństwu.
– Naprawdę?
– Mort, wydaje mi się, że nie słuchasz.
– Co?
Lezek zatrzymał się na oszronionych kamieniach i odwrócił Morta do siebie.
– Naprawdę musisz nad sobą popracować, mój chłopcze – oświadczył. – Nie rozumiesz? Jeżeli chcesz do czegoś dojść na tym świecie, to musisz słuchać. Twój ojciec ci to mówi.
Mort spoglądał na twarz ojca. Miał ochotę powiedzieć mu o wielu sprawach: jak bardzo go kocha i jak się martwi. Chciał zapytać, co ojciec naprawdę myśli o tym, co przed chwilą widział i słyszał. Chciał wyznać, że czuje się tak, jakby stanął na kretowisku, które nagle okazało się wulkanem. I chciał zapytać, czyjemu małżeństwu ma zawdzięczać awans.
Ale powiedział tylko:
– Tak. Dziękuję ci. Lepiej już pójdę. Za jakiś czas napiszę do ciebie list.
– Na pewno znajdzie się jakiś przejezdny, który potrafi go nam przeczytać – odparł Lezek. – Do widzenia, Mort.
Głośno wytarł nos.
– Do widzenia, tato. Kiedyś was odwiedzę.
Śmierć chrząknął dyskretnie, chociaż zabrzmiało to jak trzask pękającej belki.
POWINNIŚMY JUŻ RUSZAŁ, oświadczył. WSKAKUJ, MORT.
A kiedy chłopiec wspinał się na inkrustowane srebrem siodło, Śmierć pochylił się i uścisnął Lezekowi rękę.
DZIĘKUJĘ, powiedział.
– W głębi serca to dobry chłopak – zapewnił Lezek. – Trochę się zamyśla, to wszystko. Ale przecież wszyscy byliśmy kiedyś młodzi.
Śmierć rozważył to dokładnie.
NIE, stwierdził. NIE WYDAJE MI SIĘ.
Chwycił wodze i skierował konia ku krawędziowej drodze. Ze swego miejsca za czarno odzianą postacią Mort rozpaczliwie machał ojcu ręką.
Lezek także pomachał mu na pożegnanie. A gdy koń i dwójka jeźdźców zniknęli z pola widzenia, opuścił rękę i przyjrzał się jej uważnie. Ten uścisk... wydał mu się dziwny. Ale nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego.
Mort wsłuchiwał się w stukot kopyt na kamieniach. Potem, kiedy dotarli na trakt, podkowy uderzyły miękko o ubitą ziemię, a jeszcze później całkiem ucichły.
Spojrzał w dół i zobaczył, że rozpościera się pod nimi nocny pejzaż zalany księżycowym blaskiem. Gdyby spadł z siodła, uderzyłby tylko o powietrze.
Mocniej chwycił się siodła.
JESTEŚ GŁODNY, CHŁOPCZE? – zapytał Śmierć.
– Tak, proszę pana. – Słowa wybiegły prosto z Mortowego żołądka, bez pośrednictwa mózgu.
Śmierć skinął głową i ściągnął wodze. Koń zatrzymał się w powietrzu. W dole migotała kolista panorama Dysku. Tu i tam pomarańczowo lśniło miasto, w ciepłych morzach wokół krawędzi widać było sugestię fosforescencji. Uwięzione w głębokich dolinach światło dnia Dysku, nieco ciężkie i powolne1, parowało niby srebrzysta mgła.
Przyćmiewał ją jednak blask sięgający ku gwiazdom od samej Krawędzi. Potężne strumienie światła falowały migocząc wśród nocy. Wysokie złociste mury otaczały cały świat.
– Piękne – szepnął Mort. – Co to jest?
SŁOŃCE JEST W TEJ CHWILI POD DYSKIEM, wyjaśnił Śmierć.
– I każdej nocy tak to wygląda?
KAŻDEJ. NATURA TAKA JUŻ JEST.
– A czy ktoś o tym wie?
JA. TY. BOGOWIE. NIEZŁE, CO?
– Jak nie wiem co!
Śmierć pochylił się w siodle i spojrzał z góry na królestwa tego świata.
NIE WIEM JAK TY, powiedział, ALE JA Z ROZKOSZĄ ZAMORDUJĘ PORCJĘ CURRY.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Praktycznie wszystko jest szybsze od światła Dysku, leniwego i poskromionego, całkiem niepodobnego do zwykłego światła. Jedyne, co, jak wiadomo, porusza się prędzej od zwykłego światła, to – według filozofa Ly Tin Wheedle – monarchia. Uczony rozumował w następujący sposób: nie można mieć więcej niż jednego króla, a tradycja wymaga, żeby między kolejnymi królami nie było przerwy. Jeśli zatem król umiera, sukcesja dociera do następcy natychmiastowo. Zapewne, jak stwierdził, nośnikami monarchii są jakieś cząstki elementarne: królony, a prawdopodobnie również królowony. Oczywiście, monarchia czasem upada, jeśli cząstka taka w locie zderzy się z antycząstką, czyli republikonem. Ambitne plany, by wykorzystać to odkrycie do przesyłania wiadomości, co wymagałoby ostrożnego torturowania jakiegoś pomniejszego króla w celu modulacji sygnału, nie zostały do końca dopracowane, ponieważ wtedy właśnie zamknięto bar.