- promocja
Mortalista - ebook
Mortalista - ebook
OD ŚMIERCI NIE MOŻNA UCIEC. NIGDZIE.
W trakcie sprzątania domu, w którym niedawno natrafiono na zwłoki, zostaje odnaleziona sieć tuneli. Firma specjalizująca się w porządkowaniu miejsc zbrodni, odnajduje w nich makabrycznie upozowane ciała dzieci.
Czy lubiany przez wszystkich, emerytowany nauczyciel był seryjnym mordercą? Czy to on odpowiadał za zaginięcia sprzed lat?
Tymczasem zostaje porwana kolejna osoba. Honoriusz Mond, wyzuty z emocji były kierownik katedry mortalistyki, jest specjalistą od umierania. Wie, że każda śmierć stanowi zagadkę, a po świecie chodzą zbrodniarze, którzy nigdy nie odpowiedzą za swoje czyny. Musi zrobić wszystko, by rozwiązać tę tajemnicę.
PÓKI NIE BĘDZIE ZA PÓŹNO I ŚMIERĆ NIE SIĘGNIE PO KOLEJNĄ OFIARĘ. NOWA SERIA AUTORA BESTSELLEROWEGO CYKLU O KOMISARZU Z LUBLINA, ERYKU DERYLE!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-973-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwóch chłopców dziarskim krokiem podążało przez gęsty las. Byli podobnego wzrostu i mogli liczyć około dwunastu lat, czyli niedawno weszli w najgorszy możliwy wiek dla rodzaju ludzkiego, co do czego ich rodzice nie mieli najmniejszych wątpliwości.
Nieco tęższy i wyższy z młodzieniaszków, mimo typowo marcowej aury, ubrany był jedynie w wypłowiałą koszulkę Juventusu Turyn oraz piłkarskie krótkie spodenki. Grubą bluzę miał przerzuconą przez ramiona i przewiązaną wokół szyi.
Drugi chłopiec, jakby dla kontrastu, okutany był w grubą, puchową kurtkę, a uszy chował pod czapką w kolorowe pasy. Zmarznięte dłonie trzymał w kieszeniach jeansów.
– Od paru dni nie widziałem Engela – odezwał się, patrząc w stronę niewielkiego domu widocznego zza linii bezlistnych drzew. – Lubię słuchać, jak gra na tej swojej gitarze.
– Bałałajce. Tak na nią mówi mój tata.
– Może być i bałałajce, co za różnica? Gitara to gitara.
Chłopiec w koszulce Juventusu wzruszył ramionami i skręcił w błotnistą ścieżkę prowadzącą w stronę domostwa.
– Gdzie leziesz, Artur? – Zmarzluch z rezygnacją rozłożył ręce. – Całkiem pobrudzimy sobie buty.
– A co? Dostaniesz w tyłek, jeśli nie doczyścisz swoich laczków?
Nazwanie wysokich traperów laczkami stanowiło nadużycie, ale Artur miał taki styl. Niemal wszystko wyolbrzymiał.
– Co chcesz zrobić?
– Sprawdzić, jak się ma stary Engel. Albo zrobić mu dowcip. Chodź, Olaf, pośpiesz się!
Artur, nie patrząc za siebie, przyśpieszył kroku. Po chwili obaj chłopcy wyszli z lasu i pojawili się na skraju działki pana Engela. W lecie rosły tu dynie oraz cukinie. Samotny mężczyzna obdarowywał nimi sąsiadów.
– Pewnie wyjechał – zasugerował Olaf. – Albo jest chory.
– Gdzie miałby wyjechać? On nigdy nie wyjeżdża.
– A bo ja wiem? W końcu kiedyś trzeba zacząć.
– Przecież on ma ze sto pięćdziesiąt lat.
I Artur znowu przesadzał, gdyż Olaf był przekonany, że stary Engel miał co najwyżej połowę mniej.
– Moglibyśmy go nastraszyć – ciągnął chłopiec. – W internecie oglądałem podcast o nastolatkach, którzy uwięzili jakiegoś starucha i kazali mu się utrzymywać. No wiesz, żyli z jego emerytury, w jego domu urządzili sobie plac zabaw, wyprzedawali jego książki. Ustawili się jak ta lala.
– Chyba nie chcesz…
Artur machnięciem dłoni uciszył towarzysza. Zbliżali się do domu i chłopiec, mrużąc oczy, starał się dostrzec jakikolwiek ruch w środku. Na migi, tak jak niedawno podpatrzył na filmie wojennym, pokazał Olafowi, żeby ten pobiegł pod ścianę. Sam dopadł do muru domu kilka metrów dalej.
Przez parę sekund chłopcy nasłuchiwali, lecz nie dobiegł ich żaden dźwięk. Pan Engel mieszkał na uboczu, przy końcu ulicy i nie było tu nawet słychać ruchu samochodów. Życie wioski skupiało się w barze oraz kościele, które znajdowały się niemal kilometr dalej.
Artur zerknął na towarzysza, po czym szeroko się uśmiechnął. Przemknął do jednego z okien i przytknął do niego dłonie. Nie dostrzegł niczego interesującego, więc przesunął się dalej. Uważał, aby nie potknąć się o stojące na betonowej podmurówce stare, potłuczone doniczki.
– Patrz, to okno można otworzyć, klamka jest niedociśnięta – wyszeptał. – Wystarczy pchnąć, a potem zwolnić zaczep. Kiedyś oglądałem poradnik, jak to zrobić.
– Jak się włamywać do domów?
– Aleś się zrobił trzęsidupa. Włamywanie to zbyt mocne słowo.
Olaf nie był przekonany. Międląc palcami dolną wargę, przypatrywał się, co robi jego przyjaciel.
– Najpierw upewnijmy się, że nie ma go w domu – jęknął. – Lepiej, żeby nas nie dorwał.
– I tak nas nie złapie. A nawet jeśli, to my się nim zajmiemy, nie on nami.
– Co chcesz zrobić?
– Zobaczymy. Przecież to tylko dowcip, no nie?
Artur dotknął ramy okiennej i przeciągnął po niej dłonią, jakby sprawdzał fakturę. Ze znawstwem pokiwał głową. Przesunął się o krok w prawo, po czym zajrzał do środka.
– O w mordę!
Chłopiec zastygł w bezruchu. Jego twarz przebiegł najpierw intensywny rumieniec, a po chwili stała się blada jak pergamin. Usiłował coś powiedzieć, lecz głos zamarł mu w gardle. Z trudem przełknął ślinę.
Olaf stanął tuż obok niego i również zajrzał do wnętrza domu. Serce podeszło mu do gardła, a po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– Czy on… – wybełkotał. – Czy…
Nie było wątpliwości, że chłopcy spoglądają na trupa pana Engela. Mężczyzna w nienaturalnie wygiętej pozycji leżał niespełna trzy metry od nich. Jego twarz była zwrócona w stronę okna, ale już niełatwo było rozpoznać w niej dawne rysy. Usta miał rozwarte, wargi fioletowe, a skóra policzków zazieleniała się i obciągnęła, jakby przywierając do zębów.
– Ja pieprzę… – Artur nabrał głęboko powietrza. Pochylił się do przodu, usiłując utrzymać równowagę. – Cholera.
Pod naciskiem jego czoła okno uchyliło się i momentalnie nozdrza chłopców podrażnił okropny odór. Ułamek sekundy później wydarzyło się coś przerażającego. Zielonkawofioletowa twarz pana Engela odwróciła się w ich stronę. Po chwili głowa jakby się odchyliła i nagle opadła na pierś. Truposz wbił w intruzów spojrzenie półotwartych, nadgniłych oczu.
W tym momencie Olaf wybuchnął głośnym płaczem. Ciągnąc towarzysza za rękaw, rzucił się do ucieczki. Instynkt przetrwania zwyciężył nad śmiertelnym przerażeniem. Artur podążył za nim. Był przekonany, że pan Engel podniósł się i ich ściga.
2
Honoriusz Mond zatrzymał się przy murze starego cmentarza żydowskiego. Dotknął go wierzchem dłoni, jakby chciał sprawdzić ciepłotę cegieł. Przez chwilę stał nieruchomo, nie bacząc na zaciekawione spojrzenia przechodniów. Wreszcie wyprostował się i poprawił węzeł jedwabnego czarnego krawata. Znajdował się zaledwie kilka kroków od wejścia do kamienicy, do której zmierzał. Sprowadziła go tu wiadomość odebrana w serwisie z ofertami pracy, gdzie zarejestrował się wiele miesięcy wcześniej. Właściwie odczytał ją całkowicie przypadkowo, bez głębszego zainteresowania, a potem coś go tknęło i uznał, że zbiegi okoliczności nie istnieją. Mimo że nie szukał pracy, stwierdził, że powinien spróbować. Nie mógł już dłużej uciekać przed codziennością. Uciekanie równało się powolnej agonii, od której lepsza byłaby garść tabletek lub podwójna dawka alkaloidów. Szczególnie to ostatnie, lecz uciął tę myśl, zanim stała się realną pokusą.
Gotów do działania nasunął głębiej czarny kapelusz z okrągłym rondem. Przeszedł przez uchyloną dwuskrzydłową bramę i zanurzył się w półmroku klatki schodowej. Pachniało w niej starością oraz pastą polerską. Zerknął na mosiężną tabliczkę z numerem zawieszoną na ścianie po lewej, po czym pośpiesznie wbiegł na piętro. To musiało być tu.
Energicznie zapukał i nie czekając na zaproszenie, pchnął drzwi. Niemal natychmiast się cofnął, aby upewnić się, że nie pomylił adresu. Nie. Wszystko się zgadzało. Nad wejściem znajdował się spory szyld z nazwą firmy oraz mottem „Wyszmitujemy wszystko na glanc”. Jednak to, co zastał w pomieszczeniu, przypominało niemal wojenne gruzowisko. Wszędzie poniewierały się zmięte wycinki gazet, na parapetach oraz meblach piętrzyły się puszki po napojach oraz plastikowe talerzyki, a wolną przestrzeń pośrodku wypełniały stosy niedbale rzuconych książek.
– Jestem w trakcie sprzątania. – Stłumiony głos dobiegał zza metalowego, pomalowanego na biało biurka.
Po chwili wyjrzała zza niego około trzydziestoletnia kobieta z istną burzą włosów na głowie. Wbiła w Honoriusza przenikliwe spojrzenie. Zmarszczyła czoło, jakby dziwiąc się, że ktokolwiek pojawił się w biurze.
– Ja do pryncypała – bąknął Mond.
– Pryncypała? – Kobieta gwałtownie się podniosła i przygładziła pstrokatą sukienkę wyrwaną wprost z lat siedemdziesiątych poprzedniego stulecia. – Tak się mówi na szefa, no nie?
– Szef, pryncypał…
– Jeden pies?
– Nie chciałem tego powiedzieć.
– Ale pomyślałeś?
Kobieta, z trudem hamując uśmiech, podeszła do Honoriusza i wyciągnęła do niego dłoń. Mężczyzna poczuł intensywny zapach kwiatowych perfum. Przebijał nawet ponad duszący aromat środków czyszczących.
– Allegra Szmit – przedstawiła się, wymieniając z nim mocny uścisk. Niemal natychmiast dodała: – Właściwie Felicja, żeby nie było, że nie mam świętej patronki, ale Allegra brzmi lepiej, nie uważasz?
Honoriusz również wymienił swoje imię i nazwisko, zastanawiając się, czy cały absurd sytuacji składa się na jakąś nową technikę przeprowadzania rozmów o pracę. Znalazł się jednak w firmie sprzątającej, a nie w międzynarodowej korporacji, w której miałby obracać milionami. Zresztą było to dla niego bez znaczenia. Zdjął kapelusz i wsunął go pod pachę.
– Siadaj. – Szmit wskazała na obrotowe krzesło z siedziskiem wykonanym z czerwonej ekoskóry. Skóra była popękana i wyglądała na brudną.
Mond, nie bacząc na to, skinął głową i przyciągnął krzesło. Nim usiadł, kobieta jeszcze raz obrzuciła go bacznym spojrzeniem.
– Fajny surdut. Znalazłeś go gdzieś na strychu czy wyciągnąłeś z czyjejś trumny?
Honoriusz drgnął. Odruchowo zerknął na połę swojego długiego czarnego prochowca z mosiężnymi guzikami.
– Dostałem od ojca – odparł zdawkowo. – Nie chce się rozpaść.
– Znam to. Od jednego z byłych facetów dostałam stringi z kocim futrem. Grzały jak cholera, a ten zboczeniec błagał, bym je nosiła.
– Rozpadły się?
– Podarłam je.
Honoriusz z całkowitą powagą skinął głową. Szmit jeszcze przez chwilę się mu przypatrywała, wreszcie wybuchnęła śmiechem i zabębniła palcami w blat biurka.
– Żartowałam, panie poważny!
– Tak sądziłem.
– Czy jestem aż tak beznadziejna w dowcipkowaniu? Zresztą usiądźmy.
Jak na znak spoczęli na swoich miejscach. Mond ponownie powiódł wzrokiem po zagraconym pomieszczeniu. O zamknięte okno tłukły się dwie spore muchy, na parapecie stał kubek z zaschniętą kawą, a obok niego figurka Buddy, krucyfiks i szklane „oko proroka”. Na ścianach wisiało kilka ikon oraz świętych obrazków, do tego grafiki przedstawiające mandale i rozmaite święte symbole. Wydawało się, że nic do siebie nie pasuje. Jednocześnie, mimo bałaganu, wnętrze przesiąknięte było atmosferą spokoju i wesołości. Być może odpowiadały za to tlące się na jednej z szafek trociczki, może dwie pomalowane w rozmaite kolory ściany, a może wszystko to łącznie. Bardzo prawdopodobne, że kluczowym elementem był szeroki uśmiech na twarzy Allegry.
– Napisałeś, że nie brzydzisz się żadnej pracy – odezwała się kobieta. – Biorąc pod uwagę, że na rynku nie ma takich frajerów, zastanawiałam się, czy nie jesteś sadomasochistą, a teraz, kiedy cię widzę, mam niemal pewność.
– To ogłoszenie sprzed pół roku.
– A więc nawet nie zaprzeczasz sadomasochizmowi.
Honoriusz wzruszył ramionami.
– Nie widzę niczego złego w sadomasochistach. Poza tym… – Wskazał palcem na nadgarstek Szmit. Było na nim zawieszonych kilka bransoletek, z rozmaitymi symbolami religijnymi oraz tasiemkami. – Sadomasochizmem jest jednocześnie wierzyć w piekło, szeol, Gehennę i Hades… Poza opiekaniem żywcem można sobie zaserwować regularne wyłupywanie oka przez sępa oraz gotowanie w smole.
Allegra uśmiechnęła się, wydymając wargi. W jej oczach pojawił się błysk.
– Pan oczytany! – Wesoło klasnęła. – Piekło jak piekło, ale jednocześnie wierzyć w raj, Elizjum, Dżannę oraz Walhallę to dopiero piękne. A swoją drogą, skoro nie brzydzisz się niczego, czy nie brzydzisz się również sprzątania?
Honoriusz odchrząknął.
– Właśnie tego nawet najdrobniejszym drukiem nie precyzowało ogłoszenie. Co miałbym sprzątać?
– Wszystko. Bez wyjątku.
– Czy mam to rozumieć…
– Nie, nie. – Allegra natychmiast weszła mu w słowo. – Chodzi o sprzątanie dosłowne, a nie metaforyczne. Jednak z największego brudu, jaki tylko jesteś sobie w stanie wyobrazić. Deratyzacja, dezynsekcja, dezynfekcja…
– To tylko brud.
– Jestem pełna podziwu, że wciąż stąd nie uciekłeś.
– Już powiedziałem, że to tylko brud. Za paznokciami mamy więcej bakterii, niż buszuje po desce klozetowej algierskiego wychodka.
Mond pozostawał całkowicie poważny. Nagle poruszył się i wyrzucił w powietrze dłoń. Po chwili ją rozwarł, pokazując zmiażdżoną zielonkawą muchę. Przyjrzał się jej uważnie.
– Lucilla sericata – wyszeptał, wzbudzając jeszcze większe zaciekawienie Allegry. – Różni się od typowej muchy mięsnej, ale i tak większość ludzi się nią brzydzi. Jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu trzymano ją w szpitalach jak lekarstwo… Wyjadała martwą tkankę z ropiejących ran.
– Mniami. Pychotka.
– Nikt wtedy nie myślał o tym, że w tych rzekomo oczyszczanych ranach składa jaja i powoduje muszycę.
Allegra parsknęła. Podniosła się od biurka i przeciągnęła.
– Dziwny jesteś.
– To ja jestem dziwny? – Kąciki ust Monda po raz pierwszy drgnęły w ledwie zauważalnym uśmiechu. – Zresztą niech będzie, wobec tego dziękuję.
Honoriusz również podniósł się z krzesła. Ściągnął poły płaszcza i skierował się do wyjścia.
– Dziwny jesteś i właśnie dlatego chcę cię zatrudnić.
– Co takiego?
– Chcę cię zatrudnić.
Mond zatrzymał się z ręką na klamce. Miał dziwne wrażenie, że zostając w tym pomieszczeniu, przypieczętuje swój los. Nie mylił się.
3
Mond przed kilkoma tygodniami zapłacił z góry za półroczny pobyt w Hotelu Francuskim. Gdyby wydaną kwotę spożytkować na najem mieszkania, mógłby urządzić się w luksusowym apartamencie w dowolnej dzielnicy Krakowa, a jeszcze by mu zostało. Jednak wtedy pieniądze nie grały roli. Poza tym Hotel Francuski z Salą Olimpijską, pocztą pneumatyczną oraz zdobionymi kandelabrami swoją historią bił na głowę nawet najwytworniejsze mieszkania. Do tego widok z niewielkiego balkoniku na kościół pijarów… Widok, jaki niemal bez zmian chłonęły oczy czterech lub pięciu pokoleń przed nim. Sami rozumiecie.
Kilka dni po przeprowadzce Honoriusz wynajął niewielką suterenę w jednej z bocznych ulic Kazimierza. Urządził w niej przytulną pracownię, w której oddał się swojemu największemu hobby – restaurowaniu zabytkowych mebli. Mimo słabej (a właściwie żadnej) reklamy wieść poniosła się pocztą pantoflową i w ciągu dwóch tygodni wpadło mu kilka zleceń. Niby nic wielkiego, odświeżenie politury w biedermeierowskim stole, poprawa mazerunku na biurku art déco, do tego wymiana zamków w eklektycznej mahoniowej komodzie. Pracy przynajmniej tyle, że zaliczki mógł pożytkować na bieżące potrzeby.
Najwięcej energii oraz serca Mond oddał renowacji osiemnastowiecznego szpinetu. Nabył go na targu staroci w stanie tak opłakanym, że sprzedawca był przekonany, że to amerykańska szafa grająca lub wielka pozytywka. Pozbył się instrumentu za równowartość butelki wódki, i to jeszcze w cenie sprzed ostatniej podwyżki akcyzy. Honoriusz pieczołowicie zabrał się za uzupełnianie ubytków w hebanowej intarsji trójkątnego pudła rezonansowego, odtworzył zerwane struny, dorobił skoczki oraz piórka. Praca wymagała uwagi oraz cierpliwości, ale uprzyjemniała ją myśl o efekcie końcowym. Na pierwszy koncert należało jednak poczekać.
Niemal każdego dnia pojawiały się nowe zlecenia od Allegry. Na początku zajmowali się sprzątaniem wspólnie, jednak z czasem Szmit nabrała zaufania do pracownika i na proste deratyzacje lub dezynsekcje wysyłała go samego. Pewną przeszkodę stanowił brak uprawnień Honoriusza, lecz w historii firmy jeszcze nie zdarzyło się, by przeprowadzono ich kontrolę. Poza tym nie było w tym nic skomplikowanego.
Zgodnie z polityką Biura Sprzątającego Szmit dezynsekcji dokonywano przy zastosowaniu IPM – zingerowanej metody zwalczania szkodników, polegającej na przejściu co najmniej dwóch etapów. Standardowo pierwszym było staranne sprzątanie pomieszczeń, odkurzanie, mycie podłóg, likwidowanie widocznych ognisk robactwa. Następnie używano środków chemicznych lub metody fizycznej – wnętrze dokładnie obkładano specjalną folią, pod którą robactwo dosłownie się gotowało. Voilà! Po kilkunastu godzinach nie było mowy, aby ostała się choćby jedna żywa larwa.
Klasyczna deratyzacja przebiegała jeszcze prościej. O ile obiekt nie był zaszczurzony w stopniu przekraczającym ludzkie wyobrażenie (co, zgodnie z opowieściami Allegry, zdarzało się częściej, niż można było przypuszczać), należało jedynie rozstawić pułapki oraz specjalne stacje deratyzacyjne. Czasem dokładano trutki albo rozpylano środek, którego zapach sprawiał, że szczury wynosiły się gdzie pieprz rośnie, jakby wyprowadził je Flecista z Hameln. Pozytywnych komentarzy w internecie wciąż przybywało.
W ostatni dzień marca Mond już o szóstej rano pojawił się w podwórzu, gdzie mieściła się jego pracownia. Jak zawsze nie wiedzieć skąd wyrosła przy nim grupka miejscowych łobuzów. Bandę tworzyło czterech chłopców oraz dziewczynka, najwyraźniej siostra drobnego blondyna, z którym miała takie same wielkie błękitne oczy. Hersztem był niski, ale zaskakująco postawny jak na wiek dwunastu lub trzynastu lat pucułowaty urwis, z wiecznie zaczerwienionymi policzkami. To on, widząc Honoriusza, wyciągnął dłoń po zwyczajowy haracz.
– Proszę. – Mond z uśmiechem wręczył mu wielkie opakowanie ostrych czipsów. Niejednokrotnie widział, jak chłopiec bez mrugnięcia pochłania je całymi garściami, co zapewne miało stanowić dowód męskości. – Na zdrowie. Swoją drogą, wy nigdy nie śpicie?
Watażka, jak go czasem nazywał, wziął czipsy i z całkowitą powagą pokiwał głową.
– Pański lokal ma obstawę dwadzieścia cztery godziny na dobę – wychrypiał. – Siedem dni w tygodniu. Bez ściemy.
Usłyszawszy niski ton chłopca, Mond pomyślał, że tylko łakomstwo sprawiało, że ten nie domagał się paczki papierosów.
– Jesteśmy lepsi niż monitoring miejski – dodał drugi malec.
– Może pan w swojej kanciapie trzymać, co tylko chce. Nawet złoto, a nic nie zniknie.
– Teraz te stare rupiecie nie mają żadnej wartości, po co komu rozbite meble… – wtrąciła dziewczynka. – Czasem ludzie nam płacą za wyrzucenie ich z mieszkań. Wie pan, z tych, w których wszyscy pomarli i idą na sprzedaż.
– Ale gdyby coś się stało – zastrzegł natychmiast Watażka i ukradkiem wysunął z kieszeni sportową procę – będziemy bronić pańskiego lokalu jak lwy.
– Jak Polacy Monte Cassino.
Honoriusz nie zamierzał prostować, że Polacy wcale nie bronili Monte Cassino, lecz zajadle je atakowali. Skinął jedynie głową i zszedł po kilku schodkach do sutereny. Miał wątpliwości, czy nastolatek zgodnie z prawem mógł posiadać sportową procę, ale rzecz jasna nie wypowiedział ich na głos. Ostatnim razem, gdy zwrócił uwagę, by chłopcy przynajmniej uważali, jak się z nią obchodzą, blondyn wyciągnął z plecaka myśliwską kuszę, do której na szczęście nie miał zbyt wielu bełtów. Wtedy Mond dał całej grupie napiwek, aby wyładowali swoje emocje na strzelnicy pod opieką kogoś starszego. Tylko kogo? Dwóch pijaczków przesiadujących popołudniami na podwórzu nie upilnowałoby nawet żółwia, nie mówiąc o bandzie rezolutnych młokosów. Pomysł wysłania ich na strzelnicę zakrawał na szaleństwo. Zabawa mogłaby zakończyć się ofiarami śmiertelnymi. Podobne sytuacje wojskowi stratedzy nazywali „rozpoznaniem terenu bojem”.
Mond zdjął kłódkę i pchnął solidne drzwi. Zapalił mocne jarzeniówki, które oświetliły pracownię. Pachniało w niej rozmaitymi chemikaliami oraz drewnem, co stanowiło jednak zapach całkowicie odmienny od klasycznie rozumianej woni czystości.
– Mój drogi…
Honoriusz pogładził otwartą nakrywę szpinetu. Właściwie całość była już niemal gotowa, wymagała jedynie strojenia oraz ostatecznego pastowania. Hebanowe kwadraciki układające się w klepsydrę doskonale kontrastowały ze złocistym odcieniem drzewa wiśniowego. Mosiężne elementy były odczyszczone i wypolerowane, podobnie jak klawisze. Trzeba by najlepszego znawcy, aby poznał się, które z nich zostały dorobione lub dobrane z innych instrumentów.
Mond zamierzał zamówić taksówkę transportową i przewieźć w niej szpinet do hotelu. Nie sądził, by obsługa robiła jakiekolwiek problemy, a właściwie w ogóle się tym nie przejmował. Strojenie miało sens dopiero po ustawieniu w docelowym miejscu, więc teraz jedynie przetarł szpinet szmatką nasączoną specjalnym olejem. Praca została zakończona.
Powstrzymywał się przed zagraniem choćby krótkiej melodii. Nie chciał, by pierwsze wrażenie zepsuły fałszywe dźwięki, do tego akustyka ciasnego, zagraconego pomieszczenia nie służyła delektowaniu się muzyką. To musiało poczekać.
Zamknął nakrywę instrumentu i zerknął na wiszący w rogu regulator wiedeński. Zegar wskazywał za kwadrans siódmą. Najwyższy czas, by zadzwonić po taksówkę i przewieźć szpinet do hotelu.
W momencie gdy Honoriusz Mond chwycił komórkę, od razu poczuł jej wibrację. Po chwili rozległy się pierwsze tony Lascia ch’io pianga Haendla. Odebrał, nie zerkając na ekran.
– Halo?
– Śpisz? – Od razu rozpoznał pełen energii głos Allegry. – Mamy robotę.
Mond zerknął na szpinet i westchnął.
– Nie śpię, jestem gotowy.
– Dzięki wam, bogowie olimpijscy! W takim razie błyskawicznie szmituj się do auta. – Allegra podała mu adres i znacząco odkaszlnęła. – Tylko przygotuj się na prawdziwy brud. Rozumiesz? Możesz wziąć ze sobą woreczki do rzygania, jeśli masz słaby żołądek.
4
W miarę możliwości Honoriusz korzystał z miejskich rowerów oraz hulajnóg, jednak najnowsze zlecenie nadeszło z wioski oddalonej o kilka kilometrów od rubieży Krakowa. Wobec tego musiał udać się na parking i uruchomić jaguara f-pace, jedną z nielicznych rzeczy, która łączyła go z dawnymi czasami. Czarny lśniący SUV z pięciolitrowym silnikiem stanowił niezwykłą wyrwę w świecie dążącym do pełnej elektryfikacji pojazdów. Beżowe skóry w środku zdawały się przesiąknięte zapachem cygar oraz perfum. Do prowadzenia Mond, wzorem uczestników Le Mans i Grand Prix, zawsze zakładał dziurkowane koniakowe rękawiczki. Wszyscy przecież mają swoje zboczenia.
Mimo sporej wartości nie traktował jaguara ze szczególnym pobłażaniem. Stanowił dla niego środek transportu jak każdy inny, miał go zawieźć do dowolnego miejsca, i to w jak najkrótszym czasie.
Na szczęście dom, przed którym czekała na niego Allegra, znajdował się przy gładkiej asfaltowej drodze. Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej asfalt zamieniał się w szutrówkę prowadzącą prosto na łąki i w stronę lasu.
Gdy Mond wysiadł z zaparkowanego na poboczu auta, Allegra przeciągle zagwizdała.
– To twoje? Czy też po ojcu?
– I to, i to. – Honoriusz wrzucił przez okno do środka rękawiczki.
– Musi być wart fortunę! Pewnie nie zarobisz u mnie tyle przez całe życie.
– Skoro go już mam, nie muszę na niego zarabiać.
– Nie bądź złośliwy jak Ganesha.
– Podnoszę tylko, że nie będę pracował za darmo.
Allegra sięgnęła po leżącą na ziemi torbę, pobrzękując zawieszonymi na nadgarstku bransoletkami. Była ubrana w czerwone spodnie oraz kwiecistą bluzkę. Narzuciła na nią sztuczne niebieskie futro, którego nie zapięła. Na głowie miała czerwony francuski beret.
– Masz. – Podała torbę Mondowi. – Maseczka, woreczek na bełt, żel mentolowy. Możesz też założyć cały kostium.
– Ktoś tu nigdy nie sprzątał?
– Gorzej. Stajnia Augiasza przy tym to miejsce sterylne. Trakt operacyjny. Rozumiesz?
– A twoje biuro?
– Ganesha w porównaniu z tobą jest ostoją sympatyczności.
– Pytałem, aby mieć obraz sytuacji.
Pociągła, elegancka twarz Honoriusza ani przez moment nie zdradzała żadnych emocji. Mężczyzna sięgnął do torby i wyjął z niej jedynie parę rękawiczek. Założył je, po czym ruszył w stronę zaniedbanego parterowego domu. Była to raczej wiejska chata, otynkowana tak dawno temu, że tynk skruszył się i odłaził całymi płatami wraz z pełną zacieków farbą. Najbliższe zabudowania znajdowały się kilkaset metrów dalej, za linią sadów. O tej porze roku można je było dostrzec przez korony wciąż bezlistnych drzew.
– Dobrze ci radzę, weź woreczek i żel. – Szmit dogoniła go tuż przed uchylonymi drzwiami. – Nie musisz mi udowadniać, jak bardzo jesteś męski. Nawet celtyccy bogowie rzygali na widok…
– Zwłok – dokończył za nią Mond. – Ale tu już ich nie ma.
– A ty skąd wiesz?
Honoriusz zatrzymał się w progu. Poprawił rękawiczki i skinął głową w stronę wnętrza.
– Wąski korytarzyk ze sprzętami usuniętymi tak, by móc przenieść nosze. Specyficzny zapach wyczuwalny aż tutaj. Właściwie czułem go po wyjściu z auta. – Odchrząknął, po czym kontynuował: – Na trawniku przed wejściem są ślady zawracania, zostawione zapewne przez długi samochód, bo każdy mniejszy zmieściłby się na samej ulicy.
Allegra roztarła pod nosem żel mentolowy i z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Powinieneś pójść do jakiegoś teleturnieju. Przyznaj się, że to w którymś z nich zarobiłeś na swoje auto.
– Już mówiłem, że należało do ojca.
– Który był grabarzem?
Honoriusz nic nie odpowiedział. Odwrócił się w stronę futryny i nagle przeciął dłonią powietrze. Powoli się schylił, po czym podniósł coś z ziemi.
– Lucilla sericata – oznajmił, pokazując leżącą na otwartej dłoni zieloną muchę. – Już chyba się znacie? Spójrz, jaka spasiona. Miała tu używanie większe niż sprzedawca zniczy na pierwszego listopada. Wybacz ten nędzny humor.
Szmit jak oniemiała przypatrywała się błyskowi oczu Monda. Po raz pierwszy widziała na jego twarzy wyraz zainteresowania, a w tonie głosu słyszała ekscytację. Niemal natychmiast jednak je stłumił. Z trudem powstrzymała się od jakichkolwiek pytań i podążyła za nim do środka.
Mimo intensywnego aromatu żelu panujący w pomieszczeniu smród przyprawił ją o mdłości. Nienawidziła sprzątania miejsc zbrodni oraz zgonu, co jednak stanowiło najbardziej dochodowy aspekt jej pracy. Tymczasem Honoriusz Mond z zainteresowaniem rozglądał się wokół.
– Dziwak… – wyszeptała na tyle cicho, że jej nie usłyszał. – Kim tak naprawdę jesteś, Honoriuszu Mond?
5
Sprzątanie miejsc, w których czyjeś zwłoki przeleżały kilka dni lub tygodni, nie bez powodu było dobrze płatną robotą. Często poza wietrzeniem pomieszczeń oraz użyciem bardzo mocnych środków chemicznych należało wyrzucić niektóre sprzęty. Fotele, łóżka, dywany. Zrywało się podłogi, a nawet skuwało płytki ze ścian, jeżeli denat zbyt mocno się do nich przytulił. Nie wspominając o materacach, pościeli i innych materiałach.
W tym przypadku dwuosobowa ekipa Biura Sprzątającego Szmit miała szczęście. Po pierwsze, ze względu na porę roku. Marcowe chłody spowolniły proces rozkładu na tyle, że nie brodzili w bagnie ludzkich tkanek i wylęgającego się zewsząd robactwa. Po drugie, zwłoki odnaleziono najpewniej jedynie kilka dobrych dni po śmierci. Prawdziwy fart.
– Rodzina chce pilnie sprzedać tę ruderę, myślisz, że ktoś to kupi?
Pytanie Szmit zaburzyło panującą od godziny ciszę, którą przerywały jedynie jej odchrząknięcia, szuranie szmat oraz dźwięk wyżymanej wody ze środkami czyszczącymi.
– Po remoncie może tu być całkiem przyjemnie.
– Ale ktoś tu umarł. To prawie jak mieszkanie w grobowcu.
– W grobowcu spoczywają czyjeś szczątki.
– A tu być może została czyjaś energia albo kawałek duszy.
Honoriusz parsknął stłumionym śmiechem. Zerknął na Allegrę, która lekko dymiącym się roztworem szorowała futrynę. Zgodnie z wytycznymi klientów mieli wypolerować cały dom, jakby był nowy, co mimo początkowego optymizmu zdawało się coraz mniej prawdopodobne. Nadal nie mogli sobie poradzić z niemiłosiernym smrodem.
– Naprawdę w to wierzysz? – Mond rzucił szmatkę do plastikowej rynienki.
– W duszę oraz energię? – Szmit znacząco potrząsnęła bransoletkami. – Oczywiście.
– I wyczuwasz je w tym miejscu?
– Może. Chyba. Chyba tak.
Delikatny, kpiący uśmiech nie znikał z twarzy Honoriusza. Po chwili ponownie zabrał się do szorowania, co rusz wyprostowując się, aby rozciągnąć mięśnie. Był wysoki i praca przy czyszczeniu kaloryfera niezwykle go męczyła. Nie mógł przy tym kucnąć, gdyż co chwilę sięgał po podpiętą do kontaktu sprężarkę, a ta miała zbyt krótki kabel, żeby… Rodzącą się koncepcję poprawienia pozycji brutalnie stłumiło pytanie Szmit.
– Co tam jest?
– Gdzie?
– Widzę, że co chwilę zerkasz właśnie w tamtym kierunku. Dokładnie tam.
Allegra wskazała w kąt pomieszczenia, między niewielkim drewnianym stołem a szafką ze zlewem.
– Tam leżał?
– Co takiego? – Mond starał się udawać zdumienie, ale robił to całkowicie nieporadnie. Widząc marsową minę szefowej, skinął głową. – Tak, nie mam co do tego wątpliwości.
– Po czym to stwierdzasz? Przecież jest tam zupełnie czysto.
– Abstrahując od najintensywniejszego zapachu oraz wyczuwanej miejscowo energii?
Szmit nie zwróciła uwagi na tę uszczypliwość.
– Ten smród wypełnia całe pomieszczenie.
– Ale tam cuchnie najmocniej. – Honoriusz głęboko wciągnął powietrze. – Czułabyś, gdybyś nie wysmarowała się mentolem. Poza tym ta czystość, na którą zwróciłaś uwagę… Podłoga nie jest umyta, tylko się błyszczy ze względu na natłuszczenie.
– No i?
Szmit, nie przenosząc wzroku, najpierw się przeżegnała, a potem skrzyżowała wskazujący i środkowy palec lewej dłoni.
– To produkt uboczny umierania. Z kilkudniowych zwłok tłuszcz dosłownie wycieka przez skórę. Oczywiście wypływa również przez ubranie. Tworzy warstewkę niczym pasta polerska albo wosk.
– Fuj. I ciągle tego nie zmyłeś?
– Miałem się za to zabrać za moment. Potrzebowałem płynu, którego teraz używasz.
Umilkli, oddając się przez kolejne minuty pracy. Powoli zapadał zmrok i Mond uznał, że muszą zapalić światło. Podniósł się z klęczek, po czym poruszył głową raz w prawo, raz w lewo. Wtedy jego uwagę przykuł jakiś ruch za oknem.
– Co jest?
– Pucuj, pucuj, Honoriuszu – zanuciła Allegra. – Szmituj to na glanc.
– Spójrz.
Szmit strzepnęła szmatę i z ociąganiem się odwróciła. Podążając za wzrokiem Monda, wyjrzała za okno. Niemal natychmiast nerwowo przełknęła ślinę.
– Cholera…
6
Sznur postaci ciągnął przez podwórze w stronę domu. Wszystkie niosły albo zapalone świeczki, albo znicze. Postawny, zgarbiony mężczyzna na przodzie dźwigał wieniec sztucznych kwiatów. Wspierał się na ramieniu około czterdziestoletniej kobiety w zielonym palcie. Po kilku sekundach rozległo się donośne stukanie do drzwi.
Szmit szybkim krokiem przeszła do niewielkiej sieni. Pociągnęła klamkę, po czym wyjrzała na zewnątrz. Zimny wiatr rozwiał burzę jej włosów.
– Co to za procesja, dobrzy ludzie? – wypaliła bez przywitania. – Tu nie Lourdes. Zresztą Mekka też nie – dodała, patrząc na jednego z mężczyzn o śniadej skórze. – To teren sprzątania, więc błagam, aby mi nie bałaganić… Co wy, słupy soli?
– Anna Bielska. – Kobieta w palcie wysunęła się na przód grupy i wyciągnęła dłoń do Allegry. Zdając sobie sprawę, że ta ma pobrudzone rękawiczki, cofnęła się. – Przepraszam. To pensjonariusze naszego ośrodka… Są głuchoniemi.
– Kara boska lub dopust boży.
– Słucham?
– Nie, nic takiego. W czym mogę pomóc?
Kobieta wykonała niezdarny ruch, po czym zaczęła kolejno wskazywać na mężczyzn.
– To Bernard, to Michał, a to Wiktor. Ten na końcu to Albert. Wszyscy byli bardzo zżyci z panem Engelem. Właściwie to on założył nasz ośrodek i zbierał na niego fundusze.
– A pan Engel to kto?
– No, właściciel tego domu. Zmarły.
– Świeć, Panie, nad jego duszą.
Bielska kiwnęła głową i jakby wywołana przez Szmit, niezdarnie się przeżegnała.
– Amen.
– Ano, amen. A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę wrócić do pracy.
– Oni chcieli jedynie postawić znicze.
– Światełka do Boga lub pochodnie przeganiające złe duchy… – Allegra westchnęła. – Skromna pozostałość stosów pogrzebowych. Namiastka ofiary całopalnej składanej ze zwłok lub…
Machnęła ręką, jakby chciała przeprosić za tę paplaninę. Jej uwagę przykuł jeden z mężczyzn. Pokraczny olbrzym o imieniu Bernard, który przed chwilą niósł wieniec. W kącikach jego oczu, podobnie jak u pozostałych, skrzyły się łzy. Pociągał nosem, z trudem powstrzymując się od płaczu. Miał prostokątną twarz, szerokie szczęki i krótkie jasne włosy. Było w nim wiele z wyrośniętego, zawstydzonego dziecka. Uniósł dłonie, po czym w języku migowym zwrócił się do Bielskiej.
– Co on mówi? – Allegra spojrzała na kobietę. – Przepraszam, nie potrafię zrozumieć…
Bielska poprawiła palto i krótko odpowiedziała Bernardowi. Następnie zwróciła się do jego niższego, chudego towarzysza o zapadniętych policzkach. Ten podał jej trzymany w dłoni znicz.
– Proszą, żeby pani postawiła go niedaleko miejsca, w którym zmarł. – Bielska z błagalną miną podała znicz Szmit. Wszyscy mężczyźni jednocześnie pokiwali głowami, składając dłonie w proszącym geście. – Oczywiście, gdy już posprzątacie i nie będzie wam przeszkadzał… Oni mają swoje gusła.
Nim Allegra zdążyła odpowiedzieć, zza jej pleców wyszedł Mond. Włożył do kieszeni lateksowe rękawiczki i wziął z szacunkiem znicz, jakby przyjmował Komunię Świętą.
– Oczywiście. – Spojrzał prosto w oczy Bernarda, a potem powiódł wzrokiem po twarzach reszty zgromadzonych. – Jego dusza nie zazna ciemności.
– Dziękuję panu…
– Honoriusz Mond, do usług.
Allegra odchrząknęła.
– Okej, koniec, dobrzy ludzie. Koniec zgromadzenia, msza skończona. – Szmit ponownie wzięła sprawy w swoje ręce. – Musimy tu posprzątać, a lada moment zastanie nas zmrok. Obiecuję, że zmówię za niego modlitwę do pięciu bóstw. W tym trzech monoteistycznych.
Ponura procesja zostawiła resztę zniczy, świec oraz kwiaty przy wejściu do domu, po czym w ciszy skierowała się ku ulicy. Allegra odprowadziła ich wzrokiem. Gdy wróciła do środka, dostrzegła, że Honoriusz ustawił znicz na parapecie, niedaleko miejsca, w którym, jak twierdził, leżały zwłoki. Bez słowa ponownie zabrali się do sprzątania. Całkowicie pochłonięci pracą nie zwrócili uwagi na postać przemykającą za jednym z okien.
Ciąg dalszy w wersji pełnej