- W empik go
Morze miłości - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - ebook
Morze miłości - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - ebook
Markiz Elvington odkrywa zdradę kobiety, którą zamierzał poślubić. To dla niego prawdziwy cios. Dotychczas przystojny markiz uchodził za faworyta na dworze króla Williama IV i królowej Adelajdy. Wzbudzał podziw u kobiet i szacunek u mężczyzn. Teraz zrozpaczony postanawia opuścić Anglię i wyjechać jak najdalej od miejsca, które przysporzyło mu tyle bólu i upokorzenia. Przeszkodą w realizacji planów okazuje się ciężka mgła, która spowija przystań, uniemożliwiając wypłynięcie. Zmuszony do pozostania jeszcze jednego dnia na brytyjskiej ziemi, markiz zatrzymuje się w tanim zajeździe. Topi smutki w alkoholu i przysięga już nigdy nie zaufać żadnej kobiecie. Los bywa jednak przewrotny. Już za chwilę w jego życiu pojawi się tajemnicza Ola, a wraz z nią niesamowite przygody i przyjaźń, od której już tylko krok do uczucia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-117-7012-2 |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROK 1831
W tawernie _Trzy Dzwony_ panowała niezwykła dla tego miejsca cisza. Położona w pobliżu portu w Dover, odwiedzana była przez żeglarzy, dokerów i kupców zaopatrujących statki. Gęsta mgła zdawała się wciskać do niskiego pomieszczenia i tylko skwierczące na kominku żagwie rozjaśniały ciemności. Właściciel _Trzech Dzwonów_ z nadzieją spoglądał na drzwi, licząc że ktoś przyjdzie. Potem jego wzrok wędrował ku jedynemu klientowi, który siedział z wyciągniętymi nogami naprzeciwko kominka. Nie poruszył się od momentu kolejnego napełnienia szklaneczki. Oberżysta zaniepokojony był nie tyle zbyt swobodnym zachowaniem tego człowieka, co losem jedynej butelki najlepszego francuskiego koniaku, którą podał gościowi.
Kupił ją za grosze od pewnego żeglarza, choć był to alkohol w najlepszym gatunku. Jego zwykła klientela rzadko o taki prosiła.
Obserwował przybysza i zastanawiał się kim on jest. Roztaczał wokół siebie taką aurę dostojeństwa, że nie ulegało wątpliwości, iż to ktoś znaczny. Na wszelki wypadek przywitał go wylewnie, gdy tylko się pojawił. Dżentelmen nie był skory do rozmowy, więc oberżysta mógł tylko przypuszczać, że jest właścicielem jednego z jachtów cumujących w porcie, które z powodu mgły zostały zatrzymane tutaj wraz z innymi statkami. Gość podniósł szklaneczkę do ust. W tej samej chwili drzwi otworzyły się i do pomieszczenia weszła kobieta. Miała na sobie podarty płaszcz obszyty drogim futrem, w ręce trzymała skórzaną torbę. Drżała z przerażenia. Przez chwilę stała rozglądając się wokoło, jakby lekko zdezorientowana. Wtedy właściciel odezwał się tonem pełnym szacunku:
— Dobry wieczór, madame!
Kobieta spojrzała na niego wielkimi, szeroko otwartymi ze strachu oczami.
— Zdarzył się... wypadek — powiedziała.
— Wypadek, madame?
— Na zewnątrz... może... trochę dalej... w dół drogi. Zobaczyłam światła tawerny... — mówiła nieco nieskładnie.
— Wyślę kogoś do pomocy, madame — odparł właściciel. — Proszę usiąść przy kominku. Mój człowiek po powrocie opowie co tam zastał.
Podszedł do drzwi prowadzących na zaplecze.
— Joe! Jesteś tam?
— Pewnie, Guv — odparł jakiś głos.
— To wyskocz na dwór i zobacz czy mógłbyś pomóc. Jest tu dama, która mówi, że był wypadek.
— Już idę.
Oberżysta wyszedł zza baru, żeby podprowadzić kobietę do kominka, bo poruszała się bardzo niepewnie, jakby za chwilę miała upaść. Wskazał jej krzesło naprzeciwko siedzącego dżentelmena i powiedział:
— Na pewno napije się pani czegoś po takich strasznych przeżyciach.
— Jest bardzo... mglisto.
— Tak, wiem, madame, dzisiaj tak jest cały dzień. Więc co mógłbym podać? Mamy tu chyba wszystko, na co miałaby pani ochotę.
— Czy mogłabym... dostać... filiżankę herbaty?
Zawahał się. Pomyślał, że gorzka i mocna herbata, jaką pije jego żona, nie smakowałaby komuś tak eleganckiemu i delikatnemu, jak siedząca przed nim dama. Wtedy odezwał się nieznajomy mężczyzna:
— Jeśli miała pani jakiś wypadek, może lepiej napić się brandy. Ta tutaj jest całkiem niezła.
Dama spojrzała na niego i po chwili wahania odparła:
— To bardzo... miło z pańskiej strony, sir, ale wolałabym herbatę albo kawę.
— Nie polecałbym ich w takim miejscu jak to! — odparł pogardliwym tonem mężczyzna.
Uznając jego powiedzenie za nieuprzejme wobec właściciela tawerny, pośpiesznie dodała:
— Może łatwiej będzie o małą szklaneczkę madery...
— Natychmiast przynoszę! — odparł właściciel.
Zadowolony z zamówienia, wszedł za bar. Kobieta czuła, że człowiek siedzący naprzeciwko obserwuje ją spod przymkniętych powiek. Sprawił na niej odrażające wrażenie. Czuła się nieco zażenowana, więc postawiła torbę obok siebie i zajęła się zdejmowaniem rękawiczek. Wrócił gospodarz, niosąc małą szklaneczkę madery.
— Jest dobrej jakości, madame — powiedział. — Mam nadzieję, że będzie pani smakowała.
— Na pewno — odparła kobieta — bardzo dziękuję. — Wzięła od niego szklaneczkę i spytała naglącym tonem: — Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy odpływa najbliższy statek do... Francji?
— Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, madame — odparł oberżysta. — Przez cały dzień żaden statek nie wypłynął z portu. Powiedziano mi, że to najgorsza mgła od ponad dwudziestu lat!
— Ale musi być jakiś... na przykład jutro rano...
Teraz ponaglenie w jej głosie brzmiało bardzo wyraźnie. Oberżysta pokręcił głową.
— To zależy od wiatru, madame. Jeśli wiatr się wzmoże, to trzeba czekać aż _Britannia_ przypłynie tu z Calais i będzie wracać po południu.
Kobieta krzyknęła przerażona.
— Dopiero po południu? Ale na pewno jest jakiś statek, który wypływa rano.
— Utknęły po drugiej stronie kanału — odrzekł oberżysta.
— Ale ja chcę wyjechać... ja muszę wyjechać tak szybko... jak to tylko możliwe. — Oberżysta milczał, a ona z rozpaczą w głosie powiedziała: — Może zabierze mnie łódź rybacka? Oni chyba wypływają o świcie?
— Gdy jest taka pogoda, madame, nie wypływają. A poza tym oni i tak łowią przy brzegu.
Była tym wyraźnie poruszona. Widział rozpacz malującą się na jej twarzy. Zaciskała nerwowo długie palce.
— Powiem pani co zrobię, madame — próbował ją uspokoić oberżysta. — Poślę Joego na nadbrzeże, żeby zapytał kapitana portu, czy można pani jakoś pomóc.
Oczy kobiety zajaśniały.
— Naprawdę pan to zrobi? To bardzo miło z pana strony. Proszę przekazać Joemu, że chętnie go za to wynagrodzę.
— Dziękuję, madame. Niedługo powinien wrócić. Zastanawiam się, co go zatrzymało?
Podszedł do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz. Do środka niby ciemna chmura wpłynęła mgła. Drzwi zamknęły się za nim, a kobieta osunęła się na krzesło i zamknęła oczy. Czuła, że robi jej się słabo.
— Proszę wypić swoją maderę! — odezwał się siedzący po drugiej stronie kominka mężczyzna.
Nie miała siły odpowiedzieć, ogarnęła ją ciemność i mimo że była blisko ognia, poczuła przenikliwe zimno. Miała wrażenie, że ktoś podkłada dłoń pod jej głowę i przytyka szklankę do ust. Wbrew własnej woli wypiła łyk. Czuła jak paląca ciecz spływa jej do gardła i rozlewa się po całym ciele. Niemal natychmiast ciemność zniknęła i łatwiej było oddychać.
— Jeszcze łyk brandy — dobiegł ją szorstki głos.
Posłuchała go, bo w tym momencie nie miała siły zaprotestować. Drugi łyk pomógł skuteczniej niż pierwszy, otworzyła oczy i ujrzała pochylonego nad sobą mężczyznę. Był niezwykle przystojny, może poza spojrzeniem mrocznym i cynicznym, jak cała jego twarz. Obawiała się, że zmusi ją jeszcze do wypicia i podniosła ręce w geście protestu.
— Proszę — powiedziała błagalnie — już nic mi nie jest... nie mogę wypić więcej. Jakby zdał sobie sprawę, że mówi prawdę, odsunął się i stanął plecami do ognia. Zauważyła, że był bardzo wysoki, niemal sięgał głową sufitu. Milczał, więc po chwili odezwała się: — Dziękuję, że był pan tak miły. Ten wypadek... wyczerpał mnie.
— Ktokolwiek panią wiózł, musiał być głupcem, żeby wyjechać w taką pogodę.
— To... moja wina.
Gdy to mówiła, drzwi otworzyły się i wszedł oberżysta. W milczeniu spojrzał na kobietę i przytrzymał drzwi, przez które przeszło dwóch ludzi, niosących nieprzytomnego mężczyznę. Twarz miał zalaną krwią, cieknącą z otwartej rany na czole, a ubranie uwalane błotem. — Połóżcie go na górze w pokoju gościnnym — wydawał polecenia oberżysta. — Joe potem pójdziesz po doktora. Znajdziesz go w _Koronie i Kotwicy_ . Zawsze spędza tam wieczory.
— Jasne, Guv — odparł Joe.
Jego głos stał się ledwie słyszalny, gdy z wysiłkiem nieśli nieprzytomnego przez drzwi przy barze, prowadzące do drugiej części tawerny. Gospodarz pośpieszył za nimi pouczając, jak należy nieść ostrożnie chorego podczas wspinania się po schodach na pierwsze piętro. Gdy ujrzała rannego człowieka, kobieta zerwała się z krzesła i stała bez ruchu, póki nie zniknął jej z oczu. Teraz odezwała się, jakby sama do siebie:
— Musi być... statek... musi być!
Mężczyzna przy kominku odwrócił się, aby spojrzeć na nią i zdał sobie sprawę, że zapomniała o jego istnieniu.
— Czy to pani mąż i chce pani od niego uciec? — zapytał drwiącym tonem. — A może opiekun? — Pomyślał, że to drugie było bardziej prawdopodobne.
Ranny mężczyzna musiał mieć około czterdziestu lat, a kobieta stojąca przy nim niewiele ponad osiemnaście. Na dźwięk jego głosu odwróciła głowę i w świetle padającym od kominka mógł się jej lepiej przyjrzeć. Miała niezwykle piękną wyrazistą twarz i oczy okolone czarnymi długimi rzęsami. Wyglądała interesująco, lecz w jego spojrzeniu nie było podziwu, gdy odezwał się, jakby szydząc: — Na pewno albo jedno, albo drugie!
Usiadła na krześle, potem odrzekła:
— Ani jedno, ani... drugie! To człowiek, który mnie uprowadził i dlatego muszę uciec!
— Porwał panią? Więc to nic trudnego. Może pani wynająć karetkę pocztową i wrócić tam, skąd przybyła.
Kobieta potrząsnęła głową.
— To... niemożliwe!
— Proszę mi to wyjaśnić! Nie pytam z ciekawości, ale może mógłbym pomóc, chociaż nie chcę się narzucać.
Twarz kobiety natychmiast zmieniła wyraz.
— Ach... mógłby mi pan pomóc... naprawdę? Naprawdę mógłby pan znaleźć statek... albo... — Zawahała się przez chwilę, a potem, jakby biorąc pod uwagę strój mężczyzny, dokończyła: — ...albo może... ma pan własny?
— Najpierw ja zadam pytanie — odparł mężczyzna. — Dlaczego pani ucieka? Od kogo?
Kobieta wstrzymała oddech, zanim odparła:
— Od... mojej macochy!
Mężczyzna uniósł brwi. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Potem rzekł:
— Może powinniśmy się poznać. Jestem markiz Elvington...
Zanim zdążył powiedzieć więcej, kobieta cicho krzyknęła:
— Słyszałam o panu! Jest pan sławny i oczywiście ma jacht. To dlatego jest pan tutaj. Ach proszę, proszę zabrać mnie do Francji. Muszę uciekać, jak najszybciej uciekać!
— Od tego człowieka na górze, który panią porwał?
— Tak... nigdy nie przypuszczałam... nie wyobrażałam sobie... tej chwili, gdy zachował się...
Słowa zamarły jej na ustach i dłońmi uczyniła bezradny, nieco patetyczny gest.
— Czekam, żeby mi się pani przedstawiła — powiedział markiz.
— Ja... jestem Ola Milfford. Moim ojcem był lord Milford. Mieszkałam w Canterbury.
— Wydaje mi się, że słyszałem to nazwisko — niepewnie powiedział markiz.
— Tata nie bywał często w Londynie. Wolał wieś, a poza tym nie czuł się najlepiej już na dwa lata przed... śmiercią.
— Mówiła pani, że ucieka od swojej macochy...
— Tak... nie mogę... zostać z nią... ani chwili dłużej! To... niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ona mnie nienawidzi! Zrobiła piekło z mojego żyda! Jest moją opiekunką, ale nie dostaję nic ż tych pieniędzy, które zostawił mi ojciec. Są moje, ale nie mam do nich dostępu, dopóki... nie skończę dwudziestu jeden lat... albo nie wyjdę za mąż.
— To nie powinno być trudne — cynicznie dparł markiz.
— Pan nic nie rozumie! — powiedziała Ola. — Macocha wyszła za mojego ojca trzy lata temu, gdy był taki nieszczęśliwy po śmierci mamy... Ona jest... jest o mnie zazdrosna. — Zawahała się wypowiadając ostatnie słowo, jakby wstydziła się wyznać prawdę. Potem mówiła dalej: — Wciąż powtarza, że chce się mnie pozbyć, ale nie pozwala mi nigdzie wyjść,., a jeśli jakiś dżentelmen odwiedza nasz dom, nie pozwala mu się ze mną widzieć. Myślę, że ona sama chce znowu wyjść za mąż.
— Na pewno są jeszcze inni krewni, u których mogłaby pani zamieszkać — zasugerował markiz.
— Tak myślałam, ale gdy jej o tym wspomniałam — odparła Ola — macocha nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat, bo bała się, że zabiorę ze sobą pieniądze. — Westchnęła ciężko. — Te pieniądze są źródłem kłopotów zarówno z macochą, jak i z... kuzynem, który... leży na górze. — Spojrzała w górę i lekko zadrżała.
— Pani kuzyn? — zapytał. — A co on ma z tym wspólnego?
— Byłam zrozpaczona tym, jak macocha mnie traktuje. Pan nie wie co to znaczy żyć w nienawiści i... nieustannym poczuciu winy.
— Wyobrażam sobie — odparł markiz. — Proszę mówić dalej.
— Pozostało mi tylko jedno, wrócić do klasztoru pod Paryżem, gdzie się uczyłam i wstąpić do zakonu albo, co moja macocha dość często proponowała, zostać kokotą!
Markiz był wyraźnie zaskoczony.
— Kim? — zapytał. — Czy pani w ogóle wie, co mówi?
— Nie wiem... nie wiem dokładnie co to oznacza — przyznała Ola — ale ona nie raz, lecz tysiące razy powtarzała: „Z takimi włosami powinnaś być kokotą, właściwie tylko do tego się nadajesz!”
Na potwierdzenie swych słów zsunęła z głowy kaptur płaszcza, którego nie zdjęła po wejściu do tawerny. Nagle wydało się, że płomienie z ogniska przeniosły się naprzeciw markiza. Widział wiele rudych kobiet, ale włosy żadnej z nich nie miały tak pięknej i żywej barwy, jak u dziewczyny siedzącej przed nim. Przykryte ciężkim kapturem obszytym futrem, przez chwilę przylegały do głowy, lecz gdy przebiegła po nich palcami, nabrały życia i blasku, a ich żywy odcień nadał jej cerze nienaturalną biel. — Nic dziwnego — pomyślał — każda kobieta, a szczególnie macocha, chciałaby się pozbyć rywalki o tak niezwykłej, wspaniałej urodzie! — Wiedział, że Ola czeka na odpowiedź, więc rzekł ozięble:
— Nie mogę poprzeć żadnej z tych propozycji. Powinna pani pomyśleć o czymś innym.
— Myślałam — odparła Ola — ale co mogę zrobić, jeśli macocha nie chce dać mi pieniędzy ani zgodzić się na mieszkanie bez niej?
— To jest kłopot.
— Oczywiście, że jest! — odparła stanowczo. — Zapewniam pana, że nie zamierzam zrobić nic nierozsądnego. Chcę się po prostu zatrzymać u sióstr i porozmawiać o mojej sytuacji z matką przełożoną, która zawsze była dla mnie bardzo dobra. — Przerwała, a po chwili dodała: — Może powinnam zabrać welon. To na pewno uchroniłoby mnie od napaści i prześladowań, jakich doświadczyłam przez ostatnie lata.
— Dziwi mnie, że jest pani taka bojaźliwa.
Uraziły ją nie tylko słowa, lecz i ton jego wypowiedzi, więc usiadła sztywno.
— Dobrze panu tak mówić — odparła Nie ma pan pojęcia, co to znaczy być poszturchiwanym lub bitym, gdy macocha akurat miała pod ręką bat. — Wstrzymała oddech, ą potem mówiła dalej: — Służącym nie wolno było wypełniać moich poleceń ani przynosić mi jedzenia, gdy tego zakazała. Kiedy do domu przyjeżdżali goście, musiałam siedzieć w sypialni, a jeśli byli to przyjaciele mamy, byłam tam zamykana, żebym nie mogła z nimi porozmawiać. — Westchnęła ciężko. — Próbowałam się najpierw sprzeciwiać, a potem przyzwyczaić przez dwa lata, lecz jedynym sposobem, by zostać przy zdrowych zmysłach, była ucieczka stamtąd.
— Więc postanowiła pani jechać do Francji — powiedział markiz. — A skąd wzięła się eskorta?
Ola zacisnęła wargi i odpowiedziała zmienionym głosem:
— On postąpił nikczemnie! Nigdy nie przypuszczałam, że jakikolwiek mężczyzna może być takim zdrajcą!
— A cóż takiego zrobił?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.