Morze Potworów. Tom II serii Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy - ebook
Morze Potworów. Tom II serii Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy - ebook
W porywającym, dowcipnym i cieszącym się ogromną popularnością dalszym ciągu opowieści rozpoczętej w Złodzieju pioruna Percy wraz z przyjaciółmi musi udać się w rejs po Morzu Potworów, aby ocalić obóz. Najpierw jednak odkryje szokującą rodzinną tajemnicę, która każe mu się zastanowić, czy to, że Posejdon uznał go za syna, jest zaszczytem czy okrutnym żartem. Siódma klasa była dla Percy’ego Jacksona wyjątkowo spokojna. Żaden potwór nie przedostał się na teren jego nowojorskiej szkoły. Ale kiedy niewinna gra w zbijanego z kolegami z klasy zmienia się w śmiertelną rozgrywkę z brutalną bandą olbrzymów-ludożerców… sprawy przyjmują paskudny obrót. Niespodziewana wizyta Annabeth, przyjaciółki Percy’ego, oznacza kolejne złe wieści: magiczna granica broniąca Obozu Herosów została zniszczona przez truciznę podrzuconą przez tajemniczego wroga. Jeśli lekarstwo nie znajdzie się na czas, jedyna bezpieczna przystań dla herosów przestanie istnieć.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62170-85-2 |
Rozmiar pliku: | 844 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koszmar zaczął się tak:
Stałem pośrodku wyludnionej ulicy w jakimś nadmorskim miasteczku. Był środek nocy. Szalał sztorm. Wichura i deszcz szarpały palmami rosnącymi wzdłuż chodnika. Po obu stronach ulicy stały otynkowane na różowo i żółto budynki z zasłoniętymi oknami. Przecznicę dalej, za krzakami hibiskusa, wrzał ocean.
Floryda – pomyślałem, choć nie miałem pojęcia, skąd to wiem. Nigdy wcześniej nie byłem na Florydzie.
Wtedy usłyszałem stukot kopyt. Odwróciłem się i zobaczyłem mojego przyjaciela Grovera, który uciekał w panicznym strachu.
Tak, powiedziałem kopyt.
Grover jest satyrem. Od pasa w górę wygląda jak każdy inny chudy nastolatek z ledwie widoczną kozią bródką i paskudnym trądzikiem. Chodzi dziwacznym krokiem, ale jeśli nie zdarzyłoby się wam przyłapać go bez portek (czego nie polecam), nie domyślilibyście się, że nie jest do końca człowiekiem. Luźne dżinsy i sztuczne stopy ukrywają jego porośnięty sierścią tyłek oraz kopyta.
Grover jest moim kumplem od szóstej klasy. Towarzyszył mi wraz z dziewczyną o imieniu Annabeth w wyprawie mającej na celu uratowanie świata. Ale nie widzieliśmy się od lipca zeszłego roku, kiedy udał się samotnie na niebezpieczną misję – wyprawę, z której jeszcze żaden satyr nie powrócił.
W każdym razie w moim śnie Grover machał kozim ogonem i trzymał w ręku swoje ludzkie buty – jak zawsze, kiedy chce się poruszać naprawdę szybko. Pędził wzdłuż niewielkich sklepików z pamiątkami i wypożyczalni sprzętu surfingowego. Wicher zginał palmy niemal do ziemi.
Grovera przerażało coś, co było za nim. Musiał przed chwilą zejść z plaży, gdyż sierść miał pełną mokrego piasku. Najwyraźniej udało mu się skądś uciec. Dalej uciekał przed... czymś.
Na tle wycia wiatru rozległ się przerażający ryk. Daleko za Groverem, po drugiej stronie ulicy pojawiła się mroczna postać. Przewróciła uliczną latarnię, która wybuchła deszczem iskier.
Mój kumpel potknął się i jęknął przerażony. Muszę się stąd wydostać – mamrotał pod nosem. – Muszę ich ostrzec!
Nie widziałem, co go ściga, ale słyszałem, jak to coś mruczy i przeklina. Ziemia zadrżała, kiedy się przybliżyło. Grover skoczył za róg ulicy i zawahał się, po czym skręcił w ślepy zaułek pełen sklepików. Nie miał czasu, żeby się wycofać. Wicher wyrwał z zawiasów najbliższe drzwi. Szyld nad ciemną teraz witryną głosił: BUTIK ŚLUBNY.
Grover wpadł do środka i zanurkował wprost pod wieszak z białymi sukniami.
Przed sklepem przesunął się cień potwora. Wyczułem jego smród: mdlącą kombinację wilgotnej wełny i gnijącego mięsa, no i ten dziwaczny, kwaskowaty odór, jaki wydzielają ciała potworów – niczym skunksy, które żywiły się wyłącznie meksykańskim żarciem.
Ukryty za sukniami ślubnymi Grover zadrżał. Cień potwora przemknął dalej.
Zapadła cisza, jeśli nie liczyć deszczu. Grover odetchnął głęboko. Może to coś sobie poszło.
W tej samej chwili niebo rozdarła błyskawica. Cały front sklepu eksplodował, a potworny głos ryknął:
– MAAAM CIĘĘĘ!
Skoczyłem na łóżku, drżąc z przerażenia.
Nie było żadnego sztormu. Ani potwora.
Przez okno do mojego pokoju wpadało poranne słońce.
Wydało mi się, że widzę cień przemykający po szkle – coś na kształt człowieka. Ale potem rozległo się pukanie do drzwi i głos mamy:
– Spóźnisz się, Percy!
I cień za oknem znikł.
To chyba tylko wyobraźnia płatała mi figle. Okno na piątym piętrze i rozklekotana drabina pożarowa za nim... nikogo nie mogło tam być.
– Chodź, kochanie – zawołała znów mama. – Dziś ostatni dzień szkoły. Powinieneś się cieszyć! Prawie ci się udało!
– Już idę – wydusiłem z siebie.
Pomacałem pod poduszką. Zacisnąłem palce na długopisie, z którym zawsze sypiam, i to podziałało uspokajająco. Wyciągnąłem go i przyjrzałem się wyrytemu na nim starogreckiemu napisowi: Anaklysmos. Orkan.
Miałem ochotę go odetkać, ale coś mnie powstrzymywało. Od tak dawna nie używałem Orkana...
Poza tym mama wymogła na mnie obietnicę, że nie będę posługiwał się śmiercionośną bronią w mieszkaniu, po tym jak rzuciłem oszczepem w złą stronę i zlikwidowałem jej szafkę z porcelaną. Odłożyłem Anaklysmosa na nocną szafkę i wygramoliłem się z łóżka.
Ubrałem się tak szybko, jak tylko mogłem. Starałem się nie myśleć o koszmarze, potworach i cieniu za moim oknem.
Muszę się stąd wydostać. Muszę ich ostrzec!
Co Grover miał na myśli?
Zgiąłem trzy palce w pazury na wysokości serca i wykonałem taki gest, jakbym coś od siebie odpychał – starożytny znak odpędzający złe moce, którego kiedyś mnie nauczył.
Ten sen nie mógł być prawdą.
Ostatni dzień szkoły. Mama miała rację, powinienem się cieszyć. Po raz pierwszy w życiu niemal skończyłem rok i nie zostałem wyrzucony. Nie wydarzyło się nic dziwacznego. Ani jednej bójki w klasie. Żaden z nauczycieli nie zmienił się w potwora i nie usiłował otruć mnie drugim śniadaniem w stołówce czy też wysadzić w powietrze w czasie klasówki. Jutro będę już w drodze do najfajniejszego miejsca na świecie – Obozu Herosów.
Jeszcze tylko jeden dzień. Chyba nawet ja nie jestem już w stanie wiele namieszać.
Jak zwykle nie miałem pojęcia, jak bardzo się myliłem.
Mama zrobiła niebieskie gofry i niebieskie jajka na śniadanie. To jej osobista śmiesznostka: lubi obchodzić specjalne okazje, przygotowując niebieskie jedzenie – jakby w ten sposób udowadniała, że wszystko jest możliwe. Percy może skończyć siódmą klasę. Gofry mogą być niebieskie. Takie drobne cuda.
Jadłem śniadanie przy kuchennym stole, a mama zmywała naczynia. Miała na sobie strój firmowy: niebieską spódnicę w gwiazdki i bluzkę w czerwono-białe paski, w których sprzedawała słodycze w sieciowej cukierni „Słodka Ameryka”. Długie brązowe włosy związała w koński ogon.
Gofry były pyszne, ale najwyraźniej nie jadłem ich z takim zapałem jak zwykle. Mama odwróciła się do mnie i zmarszczyła brwi.
– Wszystko w porządku, Percy?
– Taaa... wszystko gra.
Ale ona zawsze wyczuwała, kiedy coś mnie gnębiło. Wytarła ręce i usiadła naprzeciwko.
– Chodzi o szkołę czy...
Nie musiała kończyć pytania. Wiedziałem, o czym mówi.
– Obawiam się, że Grover jest w tarapatach – odpowiedziałem i opisałem jej mój senny koszmar.
Zacisnęła usta. Nie rozmawialiśmy dużo o tej drugiej stronie mojego życia. Usiłowaliśmy żyć zupełnie zwyczajnie, ale mama wiedziała wszystko o Groverze.
– Nie przejmowałabym się tym zbytnio, kochanie – powiedziała. – Grover jest już dorosłym satyrem. Gdyby były jakieś kłopoty, z pewnością dowiedzielibyśmy się czegoś... z obozu... – Zobaczyłem, że sztywnieje, wymawiając słowo „obóz”.
– O co chodzi? – spytałem.
– O nic – odrzekła. – Wiesz co? Dziś po południu świętujemy zakończenie roku szkolnego. Zabieram ciebie i Tysona do Rockefeller Center... do tego waszego ulubionego sklepu dla skejtów.
Rany, to było kuszące. Zawsze mieliśmy problemy z funduszami. Płaciliśmy za wieczorowe kursy mamy i moją prywatną szkołę, więc nie starczało nam pieniędzy na kupowanie takich rzeczy jak deskorolki. W jej głosie coś jednak mnie zaniepokoiło.
– Zaraz, zaraz – powiedziałem. – Dziś wieczorem mieliśmy się pakować na wyjazd na obóz.
Zacisnęła palce na ścierce.
– Och, jeśli o to chodzi, kochanie... Dostałam w nocy wiadomość od Chejrona.
Serce podskoczyło mi do gardła. Chejron był koordynatorem zajęć na Obozie Herosów. Nie kontaktowałby się z nami, gdyby nie chodziło o coś poważnego.
– Co powiedział?
– Uważa... że być może powinieneś odłożyć wyjazd na obóz. Może tam być dla ciebie niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? I jak to odłożyć, mamo? Jestem istotą półkrwi! To dla mnie jedyne bezpieczne miejsce na ziemi!
– Zazwyczaj, kochanie. Ale zważywszy, jakie tam mają kłopoty...
– Jakie kłopoty?
– Percy... Tak bardzo mi przykro. Miałam nadzieję, że porozmawiamy o tym po południu. Nie jestem w stanie teraz ci tego wytłumaczyć i podejrzewam, że nawet Chejron miałby z tym problem. Wszystko wydarzyło się tak nagle.
Moje myśli szalały. Jak mógłbym nie pojechać na obóz? Chciałem zadać jeszcze setki pytań, ale właśnie w tej chwili zaczął bić zegar.
Na twarzy mamy dostrzegłem wyraz ulgi.
– Siódma trzydzieści, kochanie. Musisz już iść. Tyson na pewno już czeka.
– Ale...
– Porozmawiamy po południu, Percy. Idź do szkoły.
To była ostatnia rzecz, na jaką miałbym ochotę, ale na twarzy mamy malowała się bezradność – rodzaj ostrzeżenia, że jeśli będę dalej naciskał, to ona się rozpłacze. A poza tym miała rację co do Tysona. Muszę spotkać się z nim na stacji metra o umówionej godzinie, inaczej będzie nieszczęśliwy. Bał się sam podróżować kolejką podziemną.
Zebrałem swoje rzeczy, ale zatrzymałem się w drzwiach.
– Te kłopoty na obozie, mamo. Czy to... czy to może mieć jakiś związek z moim snem o Groverze?
Nie spojrzała mi prosto w oczy.
– Porozmawiamy po południu, kochanie. Wyjaśnię ci wszystko... co będę mogła.
Niechętnie się z nią pożegnałem i zbiegłem po schodach, żeby zdążyć na pociąg numer dwa.
Nie miałem jeszcze pojęcia, że do mojej popołudniowej rozmowy z mamą nie dojdzie.
Właściwie miało minąć dużo czasu, zanim znów zobaczę dom.
Wychodząc na ulicę, spojrzałem na stojący po drugiej stronie brązowy kamienny budynek. Jakiś ciemny kształt mignął mi w świetle słonecznym przez ułamek sekundy – ludzka sylwetka na tle muru, cień bez właściciela.
Następnie ów cień zafalował i zniknął.