Morze spokoju - ebook
Morze spokoju - ebook
Podróż w czasie. Sztuka i metafizyka. Miłość i zaraza.
W roku 1912 Edwin St. Andrew przepływa Atlantyk parowcem, wykluczony z towarzystwa po nieprzemyślanej przemowie podczas rodzinnej kolacji. W lesie na kanadyjskim pustkowiu słyszy dźwięki skrzypiec w terminalu sterowców…
Dwa stulecia później sławna pisarka Olive Llewellyn odbywa trasę promocyjną. Podróżuje po Ziemi, lecz pochodzi z drugiej kolonii księżycowej. W książce Olive znajduje się dziwny akapit: mężczyzna gra na skrzypcach w terminalu sterowców, a dźwięki odbijają się echem od rosnących wokół drzew…
Wygnany Anglik, pisarka uwięziona z dala od domu przez pandemię i dziewczyna, której przeznaczeniem była zbyt młoda śmierć oglądają świat, który nie jest ich własnym. Podróżując przez wieki, między koloniami na Księżycu a ciągle zmieniającą się Ziemią, odkrywają tajemnice człowieczeństwa, czasu i przestrzeni.
St. John Mandel, autorka wydanych nakładem wydawnictwa Poradnia K hitów „Stacja Jedenasta” (brawurowo zekranizowanej przez HBO Max) i „Szklany hotel” powraca z nową, przejmującą historią.
EMILY ST. JOHN MANDEL
Nagradzana kanadyjska powieściopisarka i eseistka. Mieszka w Nowym Jorku z rodziną – mężem dramatopisarzem i córką. Jest autorką sześciu powieści, w tym wymienionego przez byłego prezydenta USA Baracka Obamę wśród jego ulubionych książek roku 2020 Szklanego hotelu. Jej Stacja Jedenasta jest światowym bestsellerem oraz laureatką Arthur C. Clarke Award, finalistką National Book Award i PEN/Faulkner Award. Na podstawie tej wizjonerskiej powieści powstał serial oryginalny HBO Max. Książki pisarki przetłumaczono na trzydzieści dwa języki. Morze spokojuto jej najnowsza i najbardziej utytułowana powieść.
Recenzje:
„Pomysłowa, szalenie ambitna, zgrabna i uwodzicielska powieść”. GUARDIAN
„Łącząc science fiction ze wspaniałą opowieścią, ta napisana z polotem książka odkrywa, w jaki sposób technologia może kontrolować nasze losy, jeśli zapomnimy o współczuciu”. PEOPLE MAGAZINE
„Morze spokoju jest najambitniejszą powieścią Mandel (a to coś mówi). Wnikliwe studium przetrwania, a także, jak ujęła to jedna z postaci, ‘tego, co czyni świat prawdziwym’. THE ECONOMIST
„Wizjonerska powieść, która otwiera dla nas gabinet luster, by wybadać, co łączy ludzi ze sobą nawzajem i jak wiele niezwykłych przypadkowych zdarzeń wyznacza każdy niby zwyczajny dzień w naszym życiu”. ESQUIRE
„Mandel to ważna pisarka naszych czasów, ale nie zadowala się ich zwykłym rejestrowaniem. Zamieszkuje w nich, lecz spogląda poza horyzont”. NPR
„Niepokojąca, niezwykła i mrożąca krew żyłach wizja”. New YORKER
„Głęboka i afirmująca życie”. VOGUE
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67195-75-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osiemnastoletni Edwin St. John St. Andrew, dźwigający brzemię podwójnie uświęconego nazwiska, mruży oczy przed wiatrem na górnym pokładzie parowca płynącego przez Atlantyk: dłońmi w rękawiczkach przytrzymuje się relingu, niecierpliwie wypatrując nieznanego i usiłując dostrzec coś – cokolwiek! – prócz morza i nieba, ale widzi tylko odcienie niekończącej się szarości. Jest w drodze do innego świata. Znajduje się mniej więcej pośrodku między Anglią a Kanadą. „Skazano mnie na wygnanie” – mówi do siebie i wie, że popada w melodramatyczny ton, ale i tak tkwi w tym ziarno prawdy.
Do przodków Edwina zalicza się Wilhelm Zdobywca. Gdy dziadek Edwina umrze, jego ojciec zostanie hrabią. Edwin uczęszczał do dwóch najlepszych szkół w kraju, jednak w Anglii nigdy nie czekała go pomyślna przyszłość. Niewiele jest profesji, którym może się poświęcić dżentelmen, i żadna z nich nie pociąga Edwina. Majątek rodzinny przejdzie na jego starszego brata Gilberta, więc on niczego nie odziedziczy (średni brat Niall znalazł się już w Australii). Edwin mógł trzymać się Anglii jeszcze trochę dłużej, ale potajemnie wyznaje radykalne poglądy, które nieoczekiwanie wyszły na jaw podczas uroczystego obiadu, nadając w ten sposób bieg jego losowi.
W przebłysku zuchwałego optymizmu Edwin wpisuje na liście pasażerów jako swoje zajęcie: „farmer”. Później, rozmyślając na pokładzie, uświadamia sobie, że nigdy nawet nie dotknął łopaty.2
W Halifaksie znajduje kwaterę w pobliżu portu, w pensjonacie, gdzie może wynająć narożny pokój na drugim piętrze, z widokiem na zatokę. Pierwszego dnia budzi go cudownie tętniąca życiem scena za oknem. Przypłynął duży statek handlowy, a on jest na tyle blisko, że słyszy rubaszne przekleństwa mężczyzn wyładowujących beczki, worki i skrzynie. Większość tego pierwszego dnia Edwin spędza, wyglądając przez okno jak kot. Zamierzał niezwłocznie wyruszyć na zachód, ale o ileż łatwiej pozostać w Halifaksie, gdzie pada ofiarą osobistej słabości, której był świadom przez całe życie: jest zdolny do działania, lecz ma skłonność do popadania w inercję. Lubi przesiadywać przy oknie, za którym nieustannie przesuwają się ludzie i statki. Nie chce wyjeżdżać, więc zostaje.
− Och, chyba po prostu zastanawiam się nad następnym posunięciem – mówi właścicielce, gdy ta łagodnie go podpytuje.
Nazywa się Donnelly. Przybyła z Nowej Fundlandii. Jej akcent wprawia go w zakłopotanie. Brzmi, jakby pochodziła z Bristolu i jednocześnie z Irlandii, ale niekiedy Edwin słyszy szkocki. Pokoje są czyste, a ona doskonale gotuje.
Marynarze przepływają obok jego okna wzbierającymi falami. Rzadko spoglądają w górę. Lubi ich obserwować, ale nie odważa się do nich zbliżyć. Poza tym mają siebie nawzajem. Gdy są pijani, obejmują się ramionami, a on czuje przeszywające ukłucie zazdrości.
(Czy mógłby wstąpić do marynarki? Oczywiście, że nie. Odrzuca ten pomysł, gdy tylko przychodzi mu do głowy. Słyszał raz o opłacanym emigrancie, który odnalazł się jako marynarz, ale Edwin bardzo sobie ceni wolny czas).
Bardzo lubi obserwować przypływające statki, parowce docierające do zatoki z europejską atmosferą wciąż unoszącą się nad pokładami.
Rano i po południu udaje się na przechadzkę. Nad zatokę, do spokojnych dzielnic mieszkalnych, do sklepików pod pasiastymi markizami przy Barrington Street. Lubi przejechać się elektrycznym tramwajem aż na pętlę, a potem wracać, patrząc, jak małe domy ustępują większym, aż po handlowe gmachy w centrum. Lubi kupować rzeczy, które nie są mu szczególnie potrzebne: bochenek chleba, kilka pocztówek, bukiet kwiatów. Takie mogłoby być życie, myśli wówczas. Takie proste. Żadnej rodziny, żadnej pracy, jedynie kilka zwyczajnych przyjemności, czysta pościel, w którą można się zapaść pod koniec dnia, i stała pensja z domu. Samotne życie mogłoby okazać się bardzo przyjemne.
Zaczyna co kilka dni kupować kwiaty, które wstawia do taniego wazonu na toaletce. Na przyglądaniu się im spędza dużo czasu. Chciałby być artystą, narysować je i dzięki temu zobaczyć wyraźniej.
Czy mógłby nauczyć się rysunku? Ma czas i pieniądze. Pomysł równie dobry jak każdy inny. Pyta panią Donnelly, która zasięga informacji u przyjaciółki, i niedługo później Edwin znajduje się w salonie kobiety, która uczyła się malarstwa. Spędza spokojne godziny, szkicując kwiaty i wazony, poznając podstawy cieniowania i proporcji. Kobieta nazywa się Laetitia Russell. Nosi obrączkę, lecz miejsce pobytu jej męża pozostaje nieokreślone. Mieszka w schludnym drewnianym domu z trójką dzieci i owdowiałą siostrą, dyskretną przyzwoitką, która dzierga w kącie pokoju niekończące się szaliki, więc Edwinowi przez resztę życia rysowanie kojarzy się ze stukotem drutów do robótek.
Edwin mieszka w pensjonacie od pół roku, gdy zjawia się Reginald. Od razu widać, że nie ma on skłonności do inercji. Zamierza natychmiast wyjechać na zachód. Dwa lata starszy od Edwina, również absolwent starego, dobrego Eton, trzeci syn wicehrabiego, a jego oczy mają piękny szaroniebieski odcień. Planuje zostać właścicielem ziemskim podobnie jak Edwin, ale w przeciwieństwie do niego podjął już kroki w tym kierunku i koresponduje z człowiekiem, który chce sprzedać farmę w Saskatchewan.
− Sześć miesięcy – powtarza Reginald przy śniadaniu niedowierzającym tonem.
Przestaje na chwilę smarować grzankę dżemem, najwyraźniej niepewny, czy dobrze usłyszał.
− Sześć miesięcy? Sześć miesięcy tutaj?
− Tak – odpowiada beztrosko Edwin. – Sześć bardzo przyjemnych miesięcy, pozwolę sobie dodać.
Próbuje przyciągnąć spojrzenie pani Donnelly, ale ona z rozmysłem skupia się na nalewaniu herbaty. Najwidoczniej uważa, że jest lekko zbzikowany.
− Ciekawe. – Reginald rozsmarowuje dżem na grzance. – Chyba nie żywimy nadziei, że wezwą nas do domu, nieprawdaż? Uczepionych krańca Atlantyku i pozostających tak blisko króla i kraju, jak to tylko możliwe?
Trochę go to zabolało, więc gdy Reginald w następnym tygodniu wyrusza na zachód, Edwin przyjmuje zaproszenie, by mu towarzyszyć. W działaniu jest jednak coś pociągającego, dochodzi do wniosku, gdy opuszczają miasto. Zarezerwowali miejsca w pierwszej klasie zachwycającego pociągu, w którym znajdują się poczta i zakład golibrody, gdzie Edwin pisze pocztówkę do Gilberta i rozkoszuje się przyjemnością golenia na ciepło i strzyżenia, obserwując lasy, jeziora i miasteczka, które przesuwają się za oknem. Gdy pociąg zatrzymuje się w Ottawie, nie wysiada, tylko pozostaje wewnątrz i szkicuje kontury stacji.
Lasy, jeziora i miasteczka ustępują miejsca równinom. Prerie są z początku interesujące, potem nużące, wreszcie zaczynają wzbudzać niepokój. Problem w tym, że jest ich zbyt dużo. Nie ta skala. Pociąg pełznie jak stonoga przez niekończące się trawy. Rozpościerają się aż po horyzont. Edwin czuje się nadmiernie odsłonięty.
− To jest życie – mówi Reginald, gdy wreszcie dojeżdżają i przystają na progu jego nowego gospodarstwa.
Farma leży kilka mil od Prince Albert. To morze błota. Reginald kupił ją w ciemno od zrozpaczonego Anglika pod trzydziestkę – jeszcze jednego wydalonego, któremu zapłacono za wyjazd, jak podejrzewał Edwin. Zupełnie sobie tu nie poradził i wracał teraz na wschód, by podjąć pracę biurową w Ottawie. Widać, że Reginald bardzo się stara nie myśleć o tym mężczyźnie.
Czy dom może być nawiedzony przez klęskę? Gdy Edwin przekracza próg, natychmiast czuje się nieswojo, więc pozostaje na zewnątrz, na frontowym ganku. Budowla jest solidna – poprzedni właściciel dysponował kiedyś funduszami – ale miejsce wydaje się w jakiś sposób niefortunne. Edwin nie do końca potrafi to wyjaśnić.
− Tutaj jest... dużo nieba, prawda? – ośmiela się odezwać. No i dużo błota. Zadziwiająco dużo. Połyskuje w słońcu jak okiem sięgnąć.
− Otwarte przestrzenie i świeże powietrze – odpowiada Reginald wpatrzony w przerażająco nijaki horyzont.
Edwin dostrzega w oddali inną zagrodę, zamgloną z powodu odległości. Niebo jest agresywnie błękitne. Wieczorem jedzą jajecznicę na maśle – jedyne, co Reginald potrafi przyrządzić – i soloną wieprzowinę. Mężczyzna wydaje się przygaszony.
− Przypuszczam, że praca na roli to ciężkie zajęcie – zagaduje po chwili. – Wyczerpujące fizycznie.
− Tak sądzę.
Gdy Edwin wyobrażał sobie siebie w nowym świecie, zawsze widział się na własnej farmie – na tle pejzażu spowitego w zieleń bliżej nieokreślonych zbóż, uporządkowanego, ale także rozległego – nigdy jednak nie zastanawiał się poważnie, z czym w istocie wiąże się gospodarowanie na farmie. Przypuszcza, że z zajmowaniem się końmi. Jakimiś pracami w ogrodzie. Przekopywaniem pól. Ale co dalej? Co się robi na polach, gdy się je już przekopie? I po co się je przekopuje?
Czuje się, jakby balansował na krawędzi otchłani.
− Reginaldzie, stary druhu – mówi – co mam zrobić, żeby dostać tu coś do picia?
− Zbiera się plon – mówi do siebie Edwin przy trzeciej szklance. – To jest to słowo. Przekopuje się pola, obsiewa je czymś, a potem zbiera się plon. – Popija drinka.
− Co się zbiera?
Reginald, gdy się upije, jest uroczy, jakby nic nie mogło go urazić. Rozpiera się na swoim krześle, uśmiechając się w przestrzeń.
− Cóż, właśnie o to chodzi – odpowiada Edwin i nalewa sobie kolejną szklaneczkę.3
Po miesiącu picia Edwin zostawia Reginalda na jego nowym gospodarstwie i wyrusza dalej na zachód, gdzie ma się spotkać ze szkolnym przyjacielem swego brata Nialla, Thomasem, który przez Nowy Jork przyjechał na kontynent i natychmiast pospieszył w tamtym kierunku. Podróż pociągiem przez Góry Skaliste zapiera Edwinowi dech. Przyciska czoło do szyby jak dziecko i gapi się z otwartymi ustami. Piękno jest zniewalające. Być może wcześniej w Saskatchewan pił nieco za dużo i zbyt długo. W Kolumbii Brytyjskiej będzie lepszym człowiekiem, postanawia. Słońce razi go w oczy.
Po tym całym dzikim przepychu przyrody przeżywa osobliwy wstrząs, znalazłszy się w Victorii na uładzonych, przyjemnych ulicach. Anglicy są wszędzie; gdy tylko wysiada z pociągu, osacza go akcent ojczystego kraju. „Można by tu zostać na jakiś czas”, myśli.
Edwin odnajduje Thomasa w niewielkim bardzo schludnym hotelu w centrum miasta, gdzie ten wynajął najlepszy pokój, i zamawiają herbatę z bułeczkami w restauracji na dole. Nie widzieli się od trzech czy czterech lat, ale Thomas niewiele się zmienił. Ma tę samą rumianą cerę, jaką miał w dzieciństwie, sprawiającą wrażenie, iż właśnie wrócił z boiska do gry w rugby. Usiłuje zostać członkiem biznesowego środowiska w Victorii, ale nie bardzo wie, jakiego rodzaju interesami chciałby się zająć.
− A jak się miewa twój brat? – pyta Thomas, zmieniając temat. Chodzi mu o Nialla.
− Próbuje swoich sił w Australii – odpowiada Edwin. – Sądząc po listach, wydaje się całkiem szczęśliwy.
− Cóż, to więcej, niż może o sobie powiedzieć prawie każdy z nas – stwierdza Thomas. – Niebłaha to rzecz, szczęście. Czym się tam zajmuje?
− Zapewne przepija przekazywane mu fundusze – mówi Edwin, co jest niezbyt dżentelmeńskie, lecz chyba zgodne z prawdą.
Zajmują stolik przy oknie i jego spojrzenie wędruje w stronę ulicy, wystaw sklepowych oraz – widocznej w oddali – niezmierzonej puszczy, ciemnym strzelistym drzewom napierającym na obrzeża. Jest coś niedorzecznego w samej myśli, że ta puszcza należy do Wielkiej Brytanii, lecz szybko tłumi ją w sobie, gdyż przypomina mu się ostatnia kolacja w Anglii.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------