Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Morze utraconej miłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Morze utraconej miłości - ebook

Powieść autorki światowych bestsellerów, Santy Montefiore.

Celestria Montague ma młodość, urodę, majątek, arystokratyczne korzenie i tłumy wielbicieli. Zagadkowe samobójstwo ojca, człowieka z pozoru szczęśliwego, burzy dotychczasowy porządek jej życia.

Próbując dojść prawdy, Celestria dociera z Anglii na malownicze włoskie południe. I tam spotyka Hamisha: pierwszego mężczyznę, który nie poddaje się jej urokowi, artystę zamkniętego w sobie po śmierci ukochanej żony. Wydaje się, że oboje mogą sobie nawzajem pomóc, i wydaje się też, że wcale tego nie chcą...

Nastrojowa historia wielkiej namiętności, zdrady i rodzinnej tajemnicy.

Santa Montefiore znowu tworzy niezapomnianych bohaterów, których losy rozgrywają się na tle wspaniałych krajobrazów. "Morze utraconej miłości" to fascynująca opowieść o zdradzie, uporze i miłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-957-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Kiedy zasta­na­wia­łam się, gdzie umiej­sco­wić akcję tej książki, mia­łam szczę­ście otrzy­mać zapro­sze­nie do Apu­lii w połu­dnio­wej czę­ści Włoch. Zapro­siła mnie jedna z moich naj­daw­niej­szych przy­ja­ció­łek Athena McAl­pine, która razem ze swoim mężem Ali­sta­irem na naj­cu­dow­niej­szy pod słoń­cem pen­sjo­nat prze­ro­biła dawny klasz­tor, kie­dyś zamiesz­kany przez mni­chów. Od razu zna­la­złam się pod uro­kiem tego pięk­nego zakątka, który udało im się wycza­ro­wać, i doszłam do wnio­sku, że przy­naj­mniej część akcji mojej powie­ści będzie roz­gry­wać się wła­śnie tam. Z całego serca dzię­kuję Athe­nie i Ali­sta­irowi, ponie­waż bez II Convento di Santa Maria di Con­stan­ti­no­poli Morze utra­co­nej miło­ści ni­gdy by nie powstało.

Pra­gnę także podzię­ko­wać mojej bra­to­wej Sarah Pal­mer-Tom­kin­son, oraz jej matce Chri­sti­nie Mil­lard Bar­nes za odpo­wie­dzi na moje pyta­nia doty­czące kato­li­cy­zmu, muszę jed­nak z całą mocą pod­kre­ślić, że Sarah i Chri­stine nie pono­szą żad­nej odpo­wie­dzialności za to, co napi­sa­łam! Dzię­kuję rów­nież Yic­to­rowi Sebe­sty­enowi, auto­rowi książki Twe­lve Days – Revo­lu­tion 1956 („Dwa­na­ście dni – rewo­lu­cja 1956 roku”) za pomoc w nie­wiel­kiej czę­ści książki zwią­za­nej z Węgrami; mojemu przy­ja­cie­lowi, psy­cho­lo­gowi Joh­nowi Ste­war­towi za wgląd w umy­sły moich boha­te­rów; Jayne Roe, Karen i Mal­col­mowi Weaving oraz Doro­thy Cos­grove za roz­bu­dze­nie we mnie miło­ści do York­shire i Lan­ca­shire. Dzię­kuję moje matce, Patty Pal­mer-Tom­kin­son za trud, jaki sobie zadała, czy­ta­jąc wstępne wer­sje książki, oraz za jej bez­cenne komen­ta­rze.

Moja wdzięcz­ność należy się także Sue Flet­cher, która zre­da­go­wała powieść i zmu­siła mnie do osta­tecz­nego wysiłku; mojej agentce She­ili Crow­ley za rady, zaraź­liwy entu­zjazm i wej­ście na rynek ame­ry­kań­ski; Lin­dzie Shau­gnessy, za pro­wa­dze­nie sprze­daży moich powie­ści na całym świe­cie; Karen Geary, Ariane Galy i wszyst­kim przy­ja­cio­łom z wydaw­nic­twa Hod­der, któ­rzy sta­rają się ze wszyst­kich sił, aby moje książki tra­fiały do rąk czy­tel­ni­ków w jak naj­lep­szej for­mie.

Na koniec jak zawsze naj­moc­niej i naj­ser­decz­niej dzię­kuję Seba­gowi. Bez niego w ogóle bym nie pisała.1

_Korn­wa­lia, sier­pień 1958_

Ksiądz Miles Dal­gliesh jechał na rowe­rze drogą pro­wa­dzącą do Pen­drift Hall, sie­dziby rodziny Mon­ta­gue, i z przy­jem­no­ścią przy­glą­dał się, jak zło­ci­ste słońce prze­nika przez liście drzew limon­ko­wych, rzu­ca­jąc jasne, roze­dr­gane plamy na żwir i papro­cie, i ogrzewa zie­lone pola i łąki, na któ­rych pasły się brą­zowe krowy. Świeża bryza od morza owie­wała twarz rowe­rzy­sty i wysoko pod niebo uno­siła mewy oraz rybi­twy. Ksiądz Dal­gliesh był nowy w oko­licy. Stary ojciec Wil­liam Han­cock zmarł nie­dawno i wyru­szył do pracy na Drugą Stronę, zosta­wia­jąc swemu następcy para­fię wcze­śniej, niż ten ocze­ki­wał. Tak czy ina­czej, Bóg posta­wił przed mło­dym kapła­nem zada­nie, które nale­żało wypeł­nić z rado­ścią w sercu.

Dziś ksiądz Miles miał się spo­tkać z rodziną Mon­ta­gue, naj­bar­dziej liczącą się w całym Pen­drift.

Zbu­do­wany z jasnego kamie­nia, ople­ciony pędami wista­rii Pen­drift Hall miał wyso­kie okna i pełne pie­ni­stej zie­leni ogrody, scho­dzące aż na brzeg morza. Na dachach gru­chały gołę­bie, a na ganku co roku budo­wała gniazdo rodzina jaskó­łek. Dom był duży i tro­chę znisz­czony, podobny do ulu­bio­nej zabawki dziecka, kocha­nej i czę­sto uży­wa­nej. Ema­no­wał aurą cie­pła i zado­wo­le­nia, którą ksiądz Dal­gliesh natych­miast wyczuł. Wie­dział, że polubi miesz­ka­jącą tu rodzinę i z przy­jem­no­ścią myślał o cze­ka­ją­cym go popo­łu­dniu.

Zaha­mo­wał i zsiadł z roweru. Przy­sa­dzi­sty labra­dor z bia­łym pyskiem wybiegł mu na spo­tka­nie, macha­jąc ogo­nem i szcze­ka­jąc z pod­nie­ce­niem. Kiedy ksiądz się pochy­lił, żeby pokle­pać go po gło­wie, pies ucichł, wyczu­wa­jąc łagodny cha­rak­ter mło­dego czło­wieka, i zajął się obwą­chi­wa­niem jego błysz­czą­cych czar­nych butów. Duchowny pod­niósł wzrok i zoba­czył słu­żą­cego, który sta­nął w drzwiach, ubrany w czarny frak i sta­ran­nie wypra­so­waną białą koszulę. Lokaj powi­tał księ­dza peł­nym sza­cunku ski­nie­niem głowy.

– Dzień dobry księ­dzu… Pani Mon­ta­gue już czeka, pro­szę za mną.

Ksiądz Miles oparł rower o ścianę i ruszył za słu­żą­cym przez roz­le­gły kamienny hol, w któ­rym domi­no­wał komi­nek i umiesz­czone nad nim oka­załe poroże. Powie­trze w domu prze­sy­cone było przy­jem­nym aro­ma­tem roz­pa­la­nego zimą ognia, cyna­monu i kil­ku­set lat ist­nie­nia. Duchowny zauwa­żył otwartą szafkę pod scho­dami, pełną rakiet i piłek do tenisa i stary wysoki zegar, spo­koj­nie tyka­jący pod ścianą, podobny do pogrą­żo­nego w drzemce sługi. Z salonu dobie­gał szmer przy­ci­szo­nych gło­sów i dźwięki kla­sycz­nej muzyki. Młody kapłan wziął głę­boki oddech.

– Przy­je­chał ksiądz Dal­gle­ish, pani Mon­ta­gue – oznaj­mił lokaj z powagą, gestem wycią­gnię­tej ręki zapra­sza­jąc gościa do dużego pokoju.

– Dzię­kuję, Soames. – Julia Mon­ta­gue pod­nio­sła się na powi­ta­nie duchow­nego. – Witamy w Pen­drift, pro­szę księ­dza.

Miles Dal­gle­ish potrzą­snął dło­nią gospo­dyni i natych­miast się uspo­koił, widząc jej cie­pły, ser­deczny uśmiech. Julia Mon­ta­gue była pulchną, piękną blon­dynką o deli­kat­nej, bia­łej skó­rze, jasnych wło­sach w chłod­nym odcie­niu i otwar­tej, łagod­nej twa­rzy. Jej pro­mienna uroda i pełen rado­ści spo­sób bycia spra­wiały, że wszy­scy czuli się przy niej jak na przy­ję­ciu. Nosiła duże naszyj­niki z jasno­zie­lo­nych i jasno­nie­bie­skich korali, które pod­kre­ślały barwę jej oczu, miała tak zaraź­liwy śmiech, że nikt, nawet pom­pa­tyczny Soames, nie mógł pozo­stać obo­jętny na jego dźwięk, oraz poczu­cie humoru, dzięki któ­remu zawsze dostrze­gała dobre strony ponu­rych sytu­acji. Przy­po­mi­nała raj­skiego ptaka, który uwił sobie gniazdo w samym sercu Korn­wa­lii, kra­iny twe­edu i morza.

– Nasza rodzina czeka na księ­dza na tara­sie – cią­gnęła z uśmie­chem Julia. – Czy mogę podać księ­dzu coś do picia, zanim rzucę go na pożar­cie wil­kom?

Ksiądz Dal­gle­ish roze­śmiał się, a Julia pomy­ślała, że jest nie­zwy­kle przy­stojny jak na duchow­nego. Było coś cza­ru­ją­cego w zmarszcz­kach, które poja­wiały się wokół jego ust, gdy się uśmie­chał, a ukryte za oku­la­rami głę­boko osa­dzone oczy błysz­czały inte­li­gen­cją. Był też zaska­ku­jąco młody, mógł mieć naj­wy­żej trzy­dzie­ści lat.

– W tej sytu­acji chyba popro­szę o szklankę wody – powie­dział.

– Mamy dosko­nały sok z czar­nego bzu, może spró­buje ksiądz odro­binę?

– Dla­czego nie, z przy­jem­no­ścią.

– Soames, pro­szę przy­nieść na taras dwie szklanki soku z czar­nego bzu – pole­ciła Julia.

Słu­żący kiw­nął głową i wyco­fał się. Julia ujęła księ­dza pod ramię i przez wyso­kie drzwi wyszła z nim na ską­pany w słońcu taras.

Taras był sze­ro­kim kamien­nym patio ze scho­dami o nie­re­gu­lar­nej sze­ro­ko­ści stop­niach, po któ­rych scho­dziło się wprost do ogrodu. Mię­dzy kamie­niami rosły krzaczki pozio­mek i kępki drob­niut­kich, doma­ga­ją­cych się uwagi nie­za­po­mi­na­jek. Ocię­żałe psz­czoły krą­żyły wokół słodko pach­ną­cych wiel­kich lilii i fre­zji w dużych gli­nia­nych doni­cach, i opi­jały się nek­ta­rem lawendy, rosną­cej pod balu­stradą. W ogro­dzie pła­cząca wierzba moczyła gałązki w ozdob­nym sta­wie, na któ­rym urzą­dziła sobie gniazdo para dzi­kich kaczek.

Rodzina umil­kła na widok księ­dza Milesa. Archie Mon­ta­gue, mąż Julii, jako pierw­szy zerwał się z krze­sła i pośpie­szył na powi­ta­nie.

– Miło nam, że wresz­cie możemy księ­dza poznać – rzekł ser­decz­nie, ści­ska­jąc dłoń przy­by­sza. – Śmierć księ­dza Han­cocka pogrą­żyła nas w praw­dzi­wym smutku. To był wybitny kapłan, jego słowa czę­sto były dla nas natchnie­niem…

– Tak jest… Przy­pa­dło mi w udziale bar­dzo trudne zada­nie podą­ża­nia jego śla­dem…

– Z czym ksiądz na pewno dosko­nale sobie pora­dzi – dokoń­czył uprzej­mie Archie, prze­cze­su­jąc pal­cami brą­zowe wąsy, pora­sta­jące jego górną wargę jak sta­ran­nie przy­strzy­żony żywo­płot.

– Pozwoli ksiądz, że przed­sta­wię go sio­strze Archiego Pene­lope, a także jej cór­kom Lotty i Melis­sie. – Julia na­dal trzy­mała duchow­nego pod ramię, ponie­waż wie­działa, że obco­wa­nie z rodziną jej męża może być nieco przy­tła­cza­ją­cym prze­ży­ciem.

Pene­lope postą­piła krok do przodu i uści­snęła rękę księ­dza tak sil­nie, że skrzy­wił się lekko, wyraź­nie zasko­czony. Mocno zbu­do­wana, przy­sa­dzi­sta Pene­lope o obfi­tym biu­ście i podwój­nym pod­bródku natych­miast przy­wio­dła na myśl krowy rasy jer­sey z pasą­cego się na łące stada jej brata.

– Bar­dzo mi miło poznać księ­dza. – Głos Pene­lope był głę­boki i soczy­sty; kobieta wyma­wiała spół­gło­ski z takim naci­skiem, jakby znaj­do­wała w tym naj­praw­dziw­szą przy­jem­ność. – Jest ksiądz znacz­nie młod­szy, niż się spo­dzie­wa­li­śmy…

– Mam nadzieję, że mój wiek nie sta­nowi dla pań­stwa powodu do roz­cza­ro­wa­nia – odparł.

– Wręcz prze­ciw­nie. Cza­sami starsi ludzie przez lata tak przy­zwy­cza­jają się do brzmie­nia wła­snego głosu, że tracą wraż­li­wość na głos innych. – Pene­lope odwró­ciła się i gestem zachę­ciła córki, żeby pode­szły bli­żej. – Oto Lotty, moja naj­star­sza córka, i Melissa, która dopiero nie­dawno skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć lat.

Uśmiech­nęła się z dumą, patrząc, jak dziew­częta witają się z księ­dzem. Ubrane w piękne, kwie­ci­ste let­nie sukienki, z dłu­gimi wło­sami upię­tymi wysoko, obie wyglą­dały bar­dzo miło i atrak­cyj­nie. I Lotty, i Melissa były dość płyt­kie i chęt­nie nabi­jały sobie głowy głup­stwami, do czego zresztą zachę­cała je matka, któ­rej życio­wym celem było wyda­nie córek za dobrze uro­dzo­nych i zamoż­nych mło­dych męż­czyzn. Według Pene­lope jej córki były naj­lep­szymi kan­dy­dat­kami na żony w całym Lon­dy­nie i po pro­stu nie mogły mar­nie wyjść za mąż. Mał­żeń­stwo z miło­ści było zda­niem sio­stry Archiego idio­tycz­nym wymy­słem, w wyso­kim stop­niu nie­prak­tycz­nym i nie­roz­sąd­nym. Pene­lope uwa­żała, że nie można ufać sercu, które siłą rze­czy posiada natu­ralną skłon­ność do zako­chi­wa­nia się w nie­od­po­wied­nich męż­czyznach, i sama sta­no­wiła naj­lep­szy dowód słusz­no­ści swo­jej teo­rii. Nauczyła się kochać Mil­tona Flinta dopiero w pewien czas po ślu­bie, w głębi duszy żywiła jed­nak nadzieję, że jej dziew­częta zro­bią lep­sze par­tie niż ona. Wyszła za Flinta, to prawda, lecz ani na moment nie prze­stała być Pene­lope Mon­ta­gue.

– To jest Mil­ton, mąż Pene­lope, i David, ich syn – cią­gnęła Julia, pro­wa­dząc księ­dza dalej.

Mil­ton był wysoki i atle­tycz­nie zbu­do­wany, o gęstych jasnych wło­sach, cze­sa­nych z sze­ro­kiego czoła, i z try­ska­ją­cymi życiem nie­bie­skimi oczami.

– Cie­szę się, że mogę księ­dza poznać. Grywa ksiądz w tenisa?

Miles Dal­gle­ish uśmiech­nął się z zaże­no­wa­niem.

– Nie­stety nie…

– Tata ma obse­sję na punk­cie tenisa – wtrą­cił David prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Trzeba jed­nak przy­znać, że ni­gdy nie zabiera rakiety na mszę!

Par­sk­nął śmie­chem, a ksiądz Miles poczuł, że obec­ność mło­dego czło­wieka z jego poko­le­nia jest dla niego pew­nym wspar­ciem. Julia uwol­niła jego ramię i usia­dła.

Duchowny zajął miej­sce obok niej i zało­żył nogę na nogę, usi­łu­jąc zacho­wy­wać się jak naj­swo­bod­niej. Był tro­chę zde­ner­wo­wany. Jego powo­ła­nie było trwałe niczym skała, zna­jo­mość Pisma Świę­tego, dzieł dok­to­rów Kościoła i filo­zo­fii nie­zrów­nana, a bie­głość w łaci­nie wyjąt­kowa, lecz nawią­zy­wa­nie i utrzy­my­wa­nie sto­sun­ków z ludźmi sta­no­wiło jego piętę achil­le­sową. „Nic dobrego nie wynika z tego, że kapłan wiecz­nie błą­dzi myślami na wyso­ko­ściach”, powie­dział mu kie­dyś ksiądz Wil­liam Han­cock. „Musisz się nauczyć kon­tak­to­wać z ludźmi na ich wła­snym pozio­mie, bo będzie z cie­bie marny dusz­pa­sterz i rów­nie dobrze mógł­byś wstą­pić do zakonu kon­tem­pla­cyj­nego”. Miles Dal­gle­ish wie­dział, że stary ksiądz miał cał­ko­witą rację. Biskup posłał go prze­cież mię­dzy ludzi, aby gło­sił im Słowo Boże. Popra­wił oku­lary na nosie, zde­cy­do­wany nie zawieść hie­rar­chy.

– Nasi syno­wie wybrali się do lasu ze swoim kuzy­nem Har­rym, aby zasta­wić pułapki na szkod­niki – wyja­śniła Julia. – Leśni­czy płaci im po sześć pen­sów za mar­twego szczura, więc myślę, że szybko się wzbo­gacą. Mój trzy­letni malec, któ­rego nazy­wamy Bouncy¹, jako że jego nóżki zacho­wują się cał­kiem jak sprę­żyny, jest na plaży z nia­nią. Powinni wkrótce wró­cić, a Cele­stria, moja bra­ta­nica… – Julia rozej­rzała się dookoła. – Nie mam poję­cia, gdzie się podziała. Może jest ze swoją matką Pamelą, żoną Monty’ego, brata Archiego i Pene­lope… Pamela leży w łóżku, ponie­waż dostała migreny. Czę­sto cierpi na tę dole­gli­wość, ale może póź­niej do nas zej­dzie. Jest Ame­ry­kanką…

Julia się zawa­hała, bo Pamela Ban­kroft Mon­ta­gue, jak kazała się nazy­wać, była wyjąt­kowo roz­piesz­czoną osobą i czę­sto spę­dzała w łóżku całe dnie, skar­żąc się na zbyt ostre lub zbyt przy­ćmione świa­tło. Roz­ka­pry­szo­nym tonem pro­siła, aby zosta­wić ją samą z Poochim, jej wypu­dro­wa­nym pekiń­czy­kiem, a jed­no­cze­śnie doma­gała się, aby dzieci, Cele­stria i Harry, poświę­cały jej jak naj­wię­cej uwagi, i bez­u­stan­nie dzwo­niła na służbę. Julia miała poważne wąt­pli­wo­ści, czy ksiądz Dal­gle­ish w ogóle kie­dy­kol­wiek pozna Pamelę, która nie była kato­liczką i nie­na­wi­dziła Kościoła, uczest­nic­two w jego posłan­nic­twie nazy­wała zaś stratą czasu.

– Monty przy­je­dzie dziś wie­czo­rem pocią­giem z Lon­dynu – pod­jęła po chwili. – To nie­zwy­kły czło­wiek i mam nadzieję, że ksiądz go pozna. Na pewno pozna ksiądz jego dzieci, Harry’ego i Cele­strię. Harry pięk­nie śpiewa i należy do szkol­nego chóru…

Julia zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się głę­boko. Soames wkro­czył na taras, nio­sąc tacę z napo­jami. Kiedy podał księ­dzu szklankę z sokiem z czar­nego bzu, gospo­dyni zauwa­żyła, że dło­nie mło­dego duchow­nego lekko drżą.

Nie­długo potem wró­cili z lasu Wil­frid i Sam, naj­starsi syno­wie Julii i Archiego, oraz Harry. Pełni pod­nie­ce­nia po ranku spę­dzo­nym na budo­wa­niu obo­zo­wi­ska i zasta­wia­niu puła­pek, wszy­scy trzej mieli zdrowo zaru­mie­nione policzki i błysz­czące oczy.

– Zna­leź­li­śmy trzy mar­twe szczury! – zawo­łał Wil­frid, posy­ła­jąc matce rado­sny uśmiech.

– Wspa­niale – odpo­wie­działa. – Kochani, przy­wi­taj­cie się teraz z księ­dzem Dal­gle­ishem, dobrze?

Na widok kolo­ratki księ­dza chłopcy umil­kli i nie­pew­nie uści­snęli jego rękę.

– Co zro­bi­li­ście ze szczu­rami? – spy­tał duchowny, pró­bu­jąc dodać im odwagi.

– Powie­si­li­śmy je na drzwiach za ogony! – wyja­wił Sam, marsz­cząc nos w trium­fal­nym uśmie­chu. – Są ogromne, wiel­ko­ści Poochiego!

– Ale Poochiego lepiej nie wie­szaj­cie za ogon! – Zaśmiał się David.

– Razem z nim trzeba by powie­sić Pamelę! – prych­nął Archie. – Prze­cież ona ani na moment nie spusz­cza go z oka!

– Och, jesteś nie­do­bry, kocha­nie! – skar­ciła męża Julia i rzu­ciła Harry’emu prze­pra­sza­jący uśmiech.

Wszy­scy człon­ko­wie rodziny chęt­nie żar­to­wali sobie z Pameli, nie zawsze bio­rąc pod uwagę uczu­cia jej dzieci.

– Gdzie mama? – zapy­tał Harry.

– Leży w łóżku – odparła Julia. – Ma migrenę.

– Znowu?! – ziry­to­wał się chło­piec.

– Naprawdę nie czuje się naj­le­piej…

– Tylko wtedy, kiedy taty nie ma w domu – nie­win­nym tonem zauwa­żył Harry.

Miał rację. Kiedy Monty był w domu, migreny w cudowny spo­sób omi­jały Pamelę.

W idyl­licz­nej atmos­fe­rze Pen­drift Monty poja­wiał się i znowu zni­kał. Zwy­kle przy­jeż­dżał z Lon­dynu pocią­giem o 19.30, w odpo­wied­niej porze, żeby wychy­lić szkla­neczkę whi­sky, wypa­lić cygaro i zagrać w tenisa z Archiem, Mil­to­nem oraz Davi­dem. Wkra­czał do holu łobu­zer­sko uśmiech­nięty pod ron­dem panamy, w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze z jasnego lnu, tro­chę wygnie­cio­nym po podróży pocią­giem, z gazetą pod pachą i teczką w ręku, pogodny i pełen ener­gii jak nikt inny na świe­cie. Ponure nastroje Pameli w jed­nej chwili roz­wie­wały się jak szara mgła, która cza­sami wisiała nad Pen­drift, lecz jej zacho­wa­nie by­naj­mniej nie ule­gało popra­wie – na­dal sta­wiała żąda­nia i sku­tecz­nie sta­rała się sku­piać na sobie uwagę wszyst­kich miesz­kań­ców domu. Jako jedyna córka boga­tego ame­ry­kań­skiego biz­nes­mena Richarda W. Ban­kro­fta II, Pamela od uro­dze­nia była roz­piesz­czoną ego­cen­tryczką.

Chłopcy zabrali labra­dora Purdy’ego na plażę, gdzie zamie­rzali pograć w kry­kieta, nato­miast nia­nia wró­ciła znad morza z Boun­cym i Cele­strią. Usta mło­dego księ­dza roz­chy­liły się lekko, kiedy zoba­czył nie­biań­sko piękną dziew­czynę, zmie­rza­jącą w jego kie­runku. Poczuł się głę­boko zawsty­dzony, ponie­waż serce zaczęło mu szyb­ciej bić, a policzki oblał gorący rumie­niec. Miał nadzieję, że to upał jest przy­czyną tych dole­gli­wo­ści. Cele­strią ubrana była w krótką, sze­roką czer­woną spód­niczkę w białe kropki i wią­zany na karku top, który odsła­niał jej brzuch. Jasne włosy opa­dały falami na gład­kie, opa­lone ramiona, a poru­szała się lekko i z nie­zwy­kłą gra­cją. Ksiądz nie potra­fił odgad­nąć, jakiego koloru były oczy, ukryte za dużymi ciem­nymi oku­la­rami w bia­łych ram­kach.

– Ach, Cele­strio, chodź do nas i poznaj księ­dza Milesa Dal­gle­isha! – zawo­łała Julia.

Mały Bouncy usły­szał głos matki, puścił rękę niani i rzu­cił się bie­giem w stronę tarasu, pisz­cząc z rado­ści i pod­nie­ce­nia.

– Mamu­siu, mamu­siu! – krzy­czał gło­śno.

– Halo, skar­bie! – odpo­wie­działa Julia.

Kiedy malec zorien­to­wał się, że ma widow­nię, wziął się pod boki i ruszył przed sie­bie zabaw­nym kro­kiem, krę­cąc zadkiem, uśmie­cha­jąc się i zer­ka­jąc na obec­nych spod gęstych rzęs. Wszy­scy zaczęli bić mu brawo i śmiać się do łez. Bouncy był dziec­kiem, które jed­no­czyło całą rodzinę. Jego zaraź­liwy uśmiech, odzie­dzi­czony po Julii, potra­fiłby roz­mro­zić naj­grub­szy lód. Chło­piec miał gęste jasne włosy i jasno­brą­zowe oczy, w kolo­rze domo­wych kar­mel­ków. Uwiel­biał popi­sy­wać się i cią­gle był do tego zachę­cany przez doro­słych, cho­ciaż nia­nia zała­my­wała ręce, kiedy przy byle oka­zji zry­wał z sie­bie ubranko i bie­gał po domu nago. Bouncy seple­nił, co jesz­cze doda­wało mu uroku. Julia i Pamela, które miały ze sobą nie­wiele wspól­nego poza fak­tem, że wyszły za braci Mon­ta­gue, w Boun­cym odkryły łączący je most.

– Skar­bie, jesteś taki cudowny! – zawo­łała teraz Julia, bio­rąc synka na kolana i z roz­ko­szą cału­jąc go w kar­czek.

Cele­stria weszła na taras, śmie­jąc się i klasz­cząc w ręce. Ksiądz Miles wpa­try­wał się w nią jak zacza­ro­wany.

– To moja bra­ta­nica Cele­stria, star­sza sio­stra Harry’ego – przed­sta­wiła dziew­czynę pani domu, nie odry­wa­jąc wzroku od Bouncy’ego.

Cele­stria zdjęła oku­lary, zatknęła je za dekolt i wycią­gnęła rękę do duchow­nego.

– Jest ksiądz znacz­nie młod­szy, niż sobie wyobra­ża­łam – rze­kła. – Ksiądz Han­cock był mniej wię­cej w wieku niani!

– Ależ, Cele­strio! – Pene­lope z dez­apro­batą wydęła wargi. – Nia­nia jest prze­cież w dosko­na­łej for­mie!

Ksiądz zaczer­wie­nił się jesz­cze moc­niej, a wynio­słą twarz Cele­strii roz­ja­śnił cie­pły uśmiech.

– Chyba powi­nien ksiądz tro­chę popły­wać – powie­działa. – Morze jest dziś wspa­niałe, zimne, ale bar­dzo odświe­ża­jące!

– Może zechce ksiądz zdjąć mary­narkę? – zapro­po­no­wała Julia, która wresz­cie zauwa­żyła dys­kom­fort bie­daka.

– Nie, nie, tak jest mi zupeł­nie dobrze – odparł ksiądz Miles. – Przy­wy­kłem do upału, ponie­waż dość długo miesz­ka­łem we Wło­szech…

– Nie ma to jak angiel­skie lato! – oznaj­mił Archie. – Kiedy czło­wie­kowi wydaje się, że będzie chłodno i szaro, zza chmur wycho­dzi gorące, palące słońce. Pogoda w naszym kraju jest kom­plet­nie nie­prze­wi­dy­walna, słowo daję!

– Pójdę na górę do mamy i prze­biorę się – rzu­ciła Cele­stria, z wdzię­kiem prze­cho­dząc mię­dzy krze­słami.

Ksiądz Dal­gle­ish nie mógł ode­rwać od niej wzroku, ale ode­tchnął z ulgą, kiedy znik­nęła.

Uroda Cele­strii była rze­czy­wi­ście nie­prze­ciętna. Nie decy­do­wały o niej tylko gęste jasne włosy, lśniące jak łany zbóż wokół Pen­drift, przej­rzy­ście szare oczy, ni­gdy nie zamglone ani odro­biną smutku, czy pięk­nie wykro­jone wargi i deli­katne, lecz wyra­zi­ste rysy, ale spo­sób bycia mło­dej dziew­czyny. Cele­stria była zawsze opa­no­wana, pewna sie­bie i nieco wynio­sła, choć w żad­nym razie nie aro­gancka. Wie­działa po pro­stu, jakie miej­sce zaj­muje w świe­cie, i miała nie­zbitą pew­ność, że inni mają o niej wyso­kie mnie­ma­nie.

Cele­stria nie­dawno skoń­czyła dwa­dzie­ścia jeden lat i, jak mówiła jej matka, „balan­so­wała na kra­wę­dzi kobie­co­ści”. Jed­nak dziew­czyna wcale nie czuła, aby jej rów­no­waga została w jaki­kol­wiek spo­sób zachwiana, a gdyby Pamela wie­działa, że jej córka pozwo­liła Aida­nowi Cooney­owi wsu­nąć rękę pod maj­teczki i sama doty­kała przez spodnie jego naprę­żo­nej męsko­ści, ni­gdy nie powie­działaby cze­goś rów­nie głu­piego. Cele­stria już teraz była uznaną pięk­no­ścią i od chwili, gdy w wieku osiem­na­stu lat została przed­sta­wiona w towa­rzy­stwie, zaj­mo­wała zna­czącą pozy­cję w lon­dyń­skim świe­cie balów i przy­jęć. Wielu mło­dych męż­czyzn pie­lę­gno­wało w sercu zamiar oświad­cze­nia się o jej rękę. Więk­szość z nich gapiła się na nią z zachwy­tem i trak­to­wała jak figurkę z por­ce­lany, co dziew­czyna uwa­żała za idio­tyczne. Jej zda­niem głup­cem nie był tylko Aidan Cooney, w któ­rego oczach pło­nęło coś mrocz­niej­szego i goręt­szego niż zwy­czajny podziw.

Cele­stria nie była taką tam sobie zwy­czajną angiel­ską pięk­no­ścią. Miała w sobie egzo­tyczny rys, któ­remu męż­czyźni nie potra­fili się oprzeć. Kiedy w Euro­pie wybu­chła wojna, zanie­po­ko­jona matka wywio­zła dziew­czynkę do Nowego Jorku. Zamiesz­kały z rodzi­cami Pameli w ich pen­tho­usie na Park Ave­nue, gdzie sufity były tak wysoko, że Cele­stria pra­wie ich nie widziała, a z okien roz­ta­czał się impo­nu­jący widok na Cen­tral Park. Przez następne sześć lat Cele­stria była rado­ścią dziadka, który stra­cił córkę na rzecz Monty’ego i Anglii, a teraz cie­szył się obec­no­ścią małej dziew­czynki, poświę­cał jej mnó­stwo uwagi i zasy­py­wał wspa­niale opa­ko­wa­nymi, pach­ną­cymi nowo­ścią pre­zen­tami. Dzia­dek zajął w sercu Cele­strii miej­sce ojca, który poszedł na wojnę i znik­nął z jej życia. Stał się ojcem, któ­rego mogła objąć i który zawsze był przy niej, pod­czas gdy Monty prze­by­wał za morzem i prze­sy­łał sygnały ist­nie­nia w cie­niut­kich koper­tach, dopro­wa­dza­jąc matkę do łez. Cele­stria nauczyła się posłu­gi­wać swoim wdzię­kiem i bez trudu łowić serca ota­cza­ją­cych ją ludzi, zupeł­nie jak rybak, który spraw­nie zarzuca sieci, wycią­ga­jąc z głę­bin coraz wię­cej ofiar. Nauczyła się ocza­ro­wy­wać, budzić zachwyt i bar­dzo szybko pojęła, czego ocze­kuje od niej dzia­dek. Jego apro­bata i aplauz dzia­łały jak nar­ko­tyk, a Cele­stria syciła się jego miło­ścią i sta­wała się coraz bar­dziej pewna sie­bie. Dzia­dek chęt­nie popi­sy­wał się nią przed swo­imi gośćmi. Kiedy miała sie­dem lat, guwer­nantka spro­wa­dzała ją przed pro­szo­nymi kola­cjami na dół, ubraną w odświętną sukienkę i lśniące pan­to­felki, z lokami opa­da­ją­cymi na ramiona. Dziew­czynka śpie­wała pio­senki i rumie­niła się, gdy wszy­scy bili jej brawo. Z łatwo­ścią mani­pu­lo­wała ludźmi, któ­rzy uwa­żali, że jest jesz­cze za mała, aby mieć świa­do­mość posia­da­nej cha­ry­zmy, dosko­nale zda­wała sobie sprawę ze swo­jej urody i bły­ska­wicz­nie pojęła, że naśla­du­jąc doro­słych, zdo­bywa ich podziw.

– Co za zabawne dziecko! – zachwy­cali się. – Jaka bystra dziew­czy­neczka!

Im bar­dziej była „zabawna”, tym bar­dziej się nad nią roz­pły­wali.

Umiała oszu­kać wszyst­kich, ale nie dziadka. On znał ją lepiej niż rodzona matka, lepiej ją rozu­miał i poświę­cał jej o wiele wię­cej uwagi. Inte­re­so­wał się każ­dym aspek­tem jej życia. Codzien­nie przed snem czy­tał na głos, budząc w niej miłość do ksią­żek, póź­niej pod­su­wał jej kla­syczne dzieła lite­ra­tury, które sam uwiel­biał jako dziecko. Nie był muzy­kalny i czę­sto się skar­żył, że ni­gdy nie miał moż­li­wo­ści nauczyć się grać na jakim­kol­wiek instru­men­cie, lecz bar­dzo cenił dobrą muzykę i czę­sto spę­dzał wie­czory w ope­rze. Jeź­dził z pię­cio­let­nią Cele­strią na lek­cje baletu i oso­bi­ście czu­wał nad jej nauką gry na pia­ni­nie. Dostrze­gał wszyst­kie detale, nawet naj­drob­niej­sze. Zachę­cał wnuczkę do wysiłku w szkole, chwa­lił ją za zwy­cię­stwa i nie krył roz­cza­ro­wa­nia, kiedy opusz­czała się w nauce. Przy tym wszyst­kim ani na chwilę nie pozwo­lił jej zapo­mnieć, że kocha ją całym ser­cem.

*

Pamela Ban­croft Mon­ta­gue wyda­wała się nie­zdolna do jakiej­kol­wiek miło­ści poza miło­ścią wła­sną. Nie była to jej wina. Pro­blem tkwił w tym, że rodzice roz­piesz­czali ją, nauczyła się więc myśleć wyłącz­nie o sobie i wie­rzyć, iż sta­nowi cen­trum wszech­świata, w któ­rym nie ma miej­sca dla nikogo innego. Kochała Cele­strię jako coś w rodzaju dodatku do sie­bie samej – tę miłość naka­zy­wał jej instynkt, któ­remu była posłuszna. Mąż także roz­piesz­czał ją do nie­przy­tom­no­ści. Pamela lśniła jak naj­ja­śniej­sza gwiazda i Monty za to wła­śnie ją uwiel­biał. Uroda Pameli budziła lęk w ser­cach i kobiet, i męż­czyzn. Męż­czyźni padali przed nią na kolana, onie­śmie­leni i poko­nani od pierw­szego wej­rze­nia, kobiety zaś wie­działy, że ich uroda traci wszelki blask w obec­no­ści pięk­nej Ame­ry­kanki.

W latach wcze­snego dzie­ciń­stwa Cele­stria nie odczu­wała braku ojca. Przy­je­chała do Ame­ryki jako dwu­latka, a wró­ciła do Lon­dynu sześć lat póź­niej. Nie pamię­tała nawet, jak Monty wyglą­dał. Po opusz­cze­niu Nowego Jorku bole­śnie tęsk­niła za dziad­kiem i zawsze bar­dzo cie­szyła się na tydzień, który jesie­nią spę­dzała w baśnio­wym zamku, który Richard W. Ban­croft kupił w Szko­cji, aby tam polo­wać, a także na coroczne let­nie waka­cje w rodzin­nym domu Ban­croftów na wyspie Nan­tuc­ket. Podob­nie jak matka, szybko nauczyła się kochać samą sie­bie znacz­nie moc­niej niż innych. Kiedy Monty pró­bo­wał zre­kom­pen­so­wać dziew­czynce dłu­gie lata roz­dzie­le­nia pre­zen­tami, przyj­mo­wała skła­dane dary z widoczną przy­jem­no­ścią, obda­rza­jąc go w zamian cału­sami oraz uro­czymi uśmie­chami i mani­pu­lu­jąc nim rów­nie chy­trze, jak innymi doro­słymi. Póź­niej rodzi­com uro­dził się mały chłop­czyk, synek Harry, i w momen­cie jego przyj­ścia na świat Pamela Ban­croft Mon­ta­gue odkryła, że jed­nak potrafi kochać kogoś bar­dziej niż samą sie­bie. Cele­stria nie poczuła się odrzu­cona ani zanie­dbana, ponie­waż na­dal ogrze­wał ją jasny pło­mień miło­ści dziadka.

Gdy Cele­stria wró­ciła, ubrana w pro­stą białą sukienkę hafto­waną w sto­krotki, rodzina zaj­mo­wała wła­śnie miej­sca przy dłu­gim stole pod wielką kwa­dra­tową mar­kizą. Księ­dza Dal­gle­isha posa­dzono u szczytu, Archie naprze­ciwko gościa. Julia usia­dła obok duchow­nego, wska­zu­jąc Pene­lope miej­sce po jego dru­giej ręce.

Soames dys­kret­nie zabrał nakry­cie prze­zna­czone dla Pameli. Uwa­żał, że pani Ban­croft Mon­ta­gue jest wyjąt­kowo męczącą osobą. Syn kucharki War­ren od rana już sześć razy bie­gał do jej pokoju z gorą­cymi napo­jami, misecz­kami z jedze­niem i wodą dla tego jej prze­klę­tego psa. Soames zupeł­nie poważ­nie się zasta­na­wiał, czy nie wyłą­czyć dzwonka w pokoju żony pana Monty’ego.

Ksiądz prze­że­gnał się, zło­żył dło­nie i z pochy­loną głową odmó­wił dzięk­czynną modli­twę.

– Bene­dicte, Domine, nos et haec tua dona quae de tua lar­gi­tate sumus sump­turi…

Kiedy jego ręce po raz drugi wyko­nały znak krzyża, Cele­stria pod­nio­sła wzrok i napo­tkała spoj­rze­nie duchow­nego. Przy­po­mi­nał jej prze­stra­szo­nego lisa. Miała już dodać mu odwagi uśmie­chem, gdy Archie zaczął zachę­cać wszyst­kich, aby nakła­dali sobie potrawy.

– Przy­stąpmy do walki! – zawo­łał ze śmie­chem.

Cele­stria sie­działa mię­dzy Lotty i Davi­dem. Miała pełną świa­do­mość, że uwaga księ­dza sku­piona jest na niej, cho­ciaż na nią nie patrzył. Pomy­ślała, że byłoby zabaw­nie tro­chę powo­dzić go na poku­sze­nie, ot tak, dla roz­rywki. Idea celi­batu wydała jej się nagle fascy­nu­jąca, zwłasz­cza w przy­padku tak przy­stoj­nego męż­czy­zny. Miał inte­li­gentne brą­zowe oczy i szczu­płą twarz o wyraź­nie zazna­czo­nych kościach policz­ko­wych i moc­nej dol­nej szczęce. Przy­szło jej do głowy, że gdyby zdjął oku­lary, wyglą­dałby cał­kiem, cał­kiem…

– Pro­szę księ­dza, w jaki spo­sób został ksiądz powo­łany do służby Kościo­łowi? – zagad­nęła, powstrzy­mu­jąc pełen roz­ba­wie­nia uśmie­szek.

Ksiądz przez chwilę spra­wiał wra­że­nie cał­ko­wi­cie zasko­czo­nego pyta­niem i powoli popra­wił oku­lary na nosie, poru­szony fak­tem, że obec­ność mło­dej kobiety tak sil­nie na niego działa. Czyżby wiara i powo­ła­nie nie sta­no­wiły tar­czy osła­nia­ją­cej go przed tego typu odczu­ciami?

– Kiedy byłem małym chłop­cem, pew­nej nocy mia­łem sen – odparł.

– Naprawdę? – Cele­stria unio­sła brwi. – Pro­szę nam go opo­wie­dzieć!

Duchowny popa­trzył na nią uważ­nie.

– Ujrza­łem przy sobie anioła, który powie­dział mi, że moja przy­szłość zwią­zana jest z Kościo­łem kato­lic­kim. Oto­czył mnie świe­tli­sty obłok, tak jasny, że nie mia­łem cie­nia wąt­pli­wo­ści, iż to Bóg wzywa mnie na służbę. Od tam­tej pory ani na chwilę nie opu­ściło mnie pra­gnie­nie ode­bra­nia świę­ceń kapłań­skich. Ni­gdy nie zapo­mnia­łem tam­tej wizji i zawsze wra­cam do niej, gdy ogar­nia mnie zwąt­pie­nie…

– To zupeł­nie jak powo­ła­nie Szawła na dro­dze do Damaszku – zauwa­żył Archie, prze­żu­wa­jąc kawa­łek kieł­basy.

– Pra­wie cud! – wykrzyk­nęła Pene­lope gło­sem jesz­cze bar­dziej soczy­stym niż zwy­kle.

– Jakie to wspa­niałe, że cuda zda­rzają się i we współ­cze­snym świe­cie – dodała Julia.

– Tak jest – rzekł ksiądz Dal­gle­isch.

– Ale czy cza­sami jed­nak ma ksiądz wąt­pli­wo­ści? – zapy­tała Cele­stria, igno­ru­jąc cięż­kie wes­tchnie­nie ciotki Pene­lope.

Ksiądz Miles wie­dział, że nie może poczuć się ura­żony jej imper­ty­nen­cją.

– Wszy­scy jeste­śmy po pro­stu ludźmi – powie­dział ostroż­nie. – I nikomu nie wolno uwa­żać się za nad­czło­wieka tylko dla­tego, że otrzy­mał wizję i powo­ła­nie. Bóg posta­wił przede mną zada­nie, które cza­sem wydaje mi się bar­dzo trudne. To, że jestem księ­dzem, nie czyni mnie cał­ko­wi­cie odpor­nym na roz­ma­ite upadki i kło­poty. Mam sła­bo­ści, podob­nie jak wszy­scy, ale wiara dodaje mi siły. Ni­gdy nie zwąt­pi­łem w swoje powo­ła­nie, cho­ciaż czę­sto zda­rza mi się wąt­pić we wła­sne umie­jęt­no­ści i moż­li­wo­ści…

Nagle wydał się wszyst­kim wyż­szy, doj­rzal­szy i obda­rzony jakimś szcze­gól­nym dosto­jeń­stwem, jakby miał za sobą całe dzie­się­cio­le­cia doświad­cze­nia i mądro­ści. Nikt nie był świa­domy, że gdzieś w naj­głęb­szym zaka­marku jego serca powoli kieł­kuje zło­wro­gie zia­renko.

Jakiś czas póź­niej, już na ple­bani miesz­czą­cej się w domu tuż obok kościoła Naj­święt­szej Marii Panny, pani Hod­del przy­nio­sła księ­dzu Mile­sowi her­batę. Duchowny sie­dział w mil­cze­niu w salo­niku, ale jego oczy by­naj­mniej nie wędro­wały po stro­ni­cach książki, która spo­czy­wała na kola­nach. Pani Hod­del rozej­rzała się dookoła, popa­trzyła na pię­trzące się wszę­dzie stosy papie­rów i ksią­żek, na ugi­na­jące się pod cię­ża­rem opa­słych tomów półki, i pomy­ślała, że na dobrą sprawę nie ma gdzie posta­wić tacy. Z peł­nym znie­cier­pli­wie­nia prych­nię­ciem pode­szła do małego sto­lika i umie­ściła tacę na szczy­cie wieży z listów. Ksiądz Dal­gle­ish otrzą­snął się z zamy­śle­nia i pośpie­szył jej z pomocą.

– Ni­gdy nie uda mi się posprzą­tać w tym pokoju, bo ksiądz zawsze robi tu pie­kielny bała­gan – oznaj­miła gospo­dyni, wycie­ra­jąc dło­nie w far­tuch, który opi­nał jej sze­ro­kie bio­dra.

Duchowny z prze­pra­sza­jącą miną lekko wzru­szył ramio­nami.

– Oba­wiam się, że nawet w tym domu nie ma dość miej­sca dla wszyst­kich moich ksią­żek – mruk­nął.

– Nie mógłby ksiądz sprze­dać przy­naj­mniej nie­któ­rych?

Spoj­rzał na nią z prze­ra­że­niem.

– W żad­nym razie, co za pomysł!

Kobieta wes­tchnęła ciężko i pokrę­ciła głową.

– No, cóż… Zosta­wi­łam dla księ­dza i księ­dza Brocka zimną szynkę i tro­chę sałatki na kola­cję.

– Dzię­kuję bar­dzo. – Ksiądz Miles pochy­lił się, żeby nalać sobie her­baty.

– I zabie­ram księ­dza sutannę do domu. Muszę ją porząd­nie pozszy­wać, a nie zro­bię tego bez maszyny do szy­cia. Nie mogę prze­cież dopu­ścić, aby wyglą­dał ksiądz jak jakiś obdar­tus…

Znowu podzię­ko­wał jej z ser­decz­nym uśmie­chem.

W takim razie będę się zbie­rać. Do zoba­cze­nia jutro, pro­szę księ­dza. Posta­ram się przyjść jak naj­wcze­śniej, żeby jakoś powal­czyć z tym prze­klę­tym kurzem. Będę chyba po pro­stu musiała sprzą­tać wszę­dzie, omi­ja­jąc te księ­dza papie­rzy­ska. Nie naj­lep­sze roz­wią­za­nie, ale co można na to pora­dzić…

Gdy zamknęła za sobą drew­niane drzwi, z piersi duchow­nego wyrwało się wes­tchnie­nie ulgi. Pani, a raczej panna Hod­del była bar­dzo pobożną kobietą, co do tego nikt nie mógł mieć żad­nych wąt­pli­wo­ści. Kło­pot spra­wiał oto­cze­niu jej wiecz­nie kwa­śny humor, który oczy­wi­ście nie miał nic wspól­nego z poboż­no­ścią. Nie­stety, nikt nie jest dosko­nały, nawet ja, pomy­ślał ksiądz Miles z lek­kim uśmie­chem. Pani Hod­del była starą panną po sześć­dzie­siątce i z wiel­kim poświę­ce­niem słu­żyła Kościo­łowi, za bar­dzo skromną sumę zaj­mu­jąc się ple­ba­nią i miesz­ka­ją­cymi tam księżmi. Ludzie tacy jak ona byli praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, bez dwóch zdań. Ksiądz Miles pro­sił Boga o cier­pli­wość. Bła­gał Go także o siłę i wyba­cze­nie. Od chwili, kiedy ujrzał idącą przez ogród Cele­strię Mon­ta­gue w roz­tań­czo­nej spód­niczce w kropki, nie był w sta­nie prze­stać o niej myśleć. Wyjął róża­niec z kie­szeni i zaczął powoli prze­su­wać drew­niane paciorki, cicho odma­wia­jąc dzie­siątkę.

1.

Bouncy (ang.) – skoczny (przy­pis tłum.)4

Cele­stria stała przy oknie i patrzyła na zacho­dzące słońce. Dni powoli sta­wały się coraz krót­sze, lato wyco­fy­wało się w popło­chu przed nad­gor­liwą jesie­nią. Świa­tło miało bursz­ty­nową barwę, było mięk­kie, cie­płe i w jakiś spo­sób smutne. Pod zachmu­rzo­nym, ciem­nie­ją­cym nie­bem morze lśniło jak wielki mie­dziany arkusz. Jak na złość, aku­rat tego wie­czoru sią­pił lekki desz­czyk. Cele­stria z pod­nie­ce­niem pomy­ślała, że ciemne chmury zapo­wia­dają może nawet burzę. Wyobra­ziła sobie, jak przy­tula się do Dana Wil­motte’a, pod­czas gdy po nie­bie prze­ta­cza się głu­chy grzmot. Morze było zło­wrogo spo­kojne, zupeł­nie jakby wstrzy­my­wało oddech przed nawał­nicą.

Popa­trzyła na swoje odbi­cie w lustrze i uśmiech­nęła się z zado­wo­le­niem. Różowa suk­nia wyglą­dała olśnie­wa­jąco, zwłasz­cza w zesta­wie­niu z bry­lan­tami Pameli. Cele­stria wypro­sto­wała się, podzi­wia­jąc leciutko błysz­czącą od olejku skórę na nagich ramio­nach. Nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że przy­ćmi wszyst­kie inne kobiety. Inte­re­suje mnie tylko lew, pomy­ślała. Melissa może zado­wo­lić się bawo­łem albo jele­niem, ale nie ona. Biedna Lotty, dla­czego musiała zako­chać się w nie­od­po­wied­nim męż­czyź­nie… Cele­stria była pewna, że sama ni­gdy nie popełni takiej pomyłki.

Została w swoim pokoju do chwili, kiedy cała rodzina zeszła już na dół. Uwiel­biała mocne wej­ścia. Sły­szała dobie­ga­jące z salonu głosy, szmer roz­mów, co jakiś czas prze­ry­wa­nych wybu­chami śmie­chu. Powoli zacią­gnęła zasłony. Niebo przy­brało ciem­no­fio­le­towy kolor i wyglą­dało jak roz­le­gły siniak, morze budziło się przed nad­cho­dzącą burzą. Zamy­ka­jąc za sobą drzwi, Cele­stria usły­szała stu­kot pierw­szych kro­pli desz­czu o para­pet.

Gwar sta­wał się coraz inten­syw­niej­szy. U szczytu scho­dów Cele­strię powi­tał Poochi i silny zapach tube­rozy. Mogło to ozna­czać tylko jedno – Pamela także posta­no­wiła zacze­kać z wej­ściem do ostat­niej chwili. Na widok córki twarz Pameli roz­ja­śnił pro­mienny uśmiech.

– Och, skar­bie, wyglą­dasz prze­pięk­nie! – zawo­łała, mie­rząc Cele­strię peł­nym podziwu spoj­rze­niem.

W córce widziała wielką pięk­ność, jaką sama kie­dyś była, a także coś w rodzaju medium, dzięki któ­remu zawsze mogła wra­cać do lat mło­do­ści.

– Rzu­cisz ich wszyst­kich na kolana – dodała z satys­fak­cją.

– Ty też wyglą­dasz ślicz­nie – odparła szcze­rze Cele­stria, cho­ciaż słowo „śliczna” było nie­wąt­pli­wie zbyt sła­bym okre­śle­niem wiel­kiej urody matki.

Pamela Ban­croft Mon­ta­gue miała czter­dzie­ści osiem lat, lecz na­dal była ude­rza­jąco piękna. Jasne włosy ścią­gnęła w gładki, lśniący kok, który pod­kre­ślał kształt jej teraz już nieco peł­niej­szej twa­rzy oraz chłodny odcień akwa­ma­ry­no­wych oczu w obra­mo­wa­niu smo­li­ście czar­nych rzęs. W uszach nosiła bry­lan­towe kol­czyki, na szyi, któ­rej skóra wciąż jesz­cze była jędrna, bry­lan­tową kolię, a do piersi przy­piętą bry­lan­tową bro­szę. Pamela świet­nie wie­działa, że w jej wieku nad­mierna szczu­płość dodaje lat i ujmuje urody. Jej wargi miały kolor tru­skaw­ko­wego soku, przez co poły­sku­jące mię­dzy nimi zęby olśnie­wały bielą. Ramiona otu­liła etolą z norek, która sta­no­wiła dosko­nały doda­tek do sukni z ciem­no­zie­lo­nego jedwa­biu. Głę­bo­kie kolory zawsze spra­wiały, że skóra Pameli pro­mie­niała zachwy­ca­ją­cym bla­skiem. Tego wie­czoru wło­żyła czarne ręka­wiczki do łok­cia i trzy­mała w ręku malutką czarną torebkę z błysz­czącą klamrą w kształ­cie kwiatu, a w niej szminkę Eli­za­beth Arden, złotą puder­niczkę i minia­tu­rową bute­leczkę per­fum. Dosko­nale wie­działa, co zro­bić, żeby wydać się jak naj­bar­dziej atrak­cyjną, i prze­ka­zała tę umie­jęt­ność córce. Ujęła Cele­strię za rękę i obda­rzyła ją peł­nym apro­baty uśmie­chem. Była z niej dumna. Młoda dziew­czyna sta­no­wiła swo­iste prze­dłu­że­nie ist­nie­nia matki, żywe przy­po­mnie­nie, jak cudowna była mło­dość Pameli.

Ramię w ramię weszły do salonu. Ich poja­wie­nie się w splen­do­rze bry­lan­tów i jedwa­biu spo­wo­do­wało, że roz­mowy uci­chły. Wszy­scy człon­ko­wie rodziny zwró­cili się ku nim z ustami roz­chy­lo­nymi z podziwu i zasko­cze­nia. Tylko Bouncy na­dal gadał coś do Purdy’ego i sta­rał się zachę­cić go do zabawy, cią­gnąc za ogon. W końcu Monty ruszył w stronę żony i córki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: