- promocja
Morze utraconej miłości - ebook
Morze utraconej miłości - ebook
Powieść autorki światowych bestsellerów, Santy Montefiore.
Celestria Montague ma młodość, urodę, majątek, arystokratyczne korzenie i tłumy wielbicieli. Zagadkowe samobójstwo ojca, człowieka z pozoru szczęśliwego, burzy dotychczasowy porządek jej życia.
Próbując dojść prawdy, Celestria dociera z Anglii na malownicze włoskie południe. I tam spotyka Hamisha: pierwszego mężczyznę, który nie poddaje się jej urokowi, artystę zamkniętego w sobie po śmierci ukochanej żony. Wydaje się, że oboje mogą sobie nawzajem pomóc, i wydaje się też, że wcale tego nie chcą...
Nastrojowa historia wielkiej namiętności, zdrady i rodzinnej tajemnicy.
Santa Montefiore znowu tworzy niezapomnianych bohaterów, których losy rozgrywają się na tle wspaniałych krajobrazów. "Morze utraconej miłości" to fascynująca opowieść o zdradzie, uporze i miłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-957-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zastanawiałam się, gdzie umiejscowić akcję tej książki, miałam szczęście otrzymać zaproszenie do Apulii w południowej części Włoch. Zaprosiła mnie jedna z moich najdawniejszych przyjaciółek Athena McAlpine, która razem ze swoim mężem Alistairem na najcudowniejszy pod słońcem pensjonat przerobiła dawny klasztor, kiedyś zamieszkany przez mnichów. Od razu znalazłam się pod urokiem tego pięknego zakątka, który udało im się wyczarować, i doszłam do wniosku, że przynajmniej część akcji mojej powieści będzie rozgrywać się właśnie tam. Z całego serca dziękuję Athenie i Alistairowi, ponieważ bez II Convento di Santa Maria di Constantinopoli Morze utraconej miłości nigdy by nie powstało.
Pragnę także podziękować mojej bratowej Sarah Palmer-Tomkinson, oraz jej matce Christinie Millard Barnes za odpowiedzi na moje pytania dotyczące katolicyzmu, muszę jednak z całą mocą podkreślić, że Sarah i Christine nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za to, co napisałam! Dziękuję również Yictorowi Sebestyenowi, autorowi książki Twelve Days – Revolution 1956 („Dwanaście dni – rewolucja 1956 roku”) za pomoc w niewielkiej części książki związanej z Węgrami; mojemu przyjacielowi, psychologowi Johnowi Stewartowi za wgląd w umysły moich bohaterów; Jayne Roe, Karen i Malcolmowi Weaving oraz Dorothy Cosgrove za rozbudzenie we mnie miłości do Yorkshire i Lancashire. Dziękuję moje matce, Patty Palmer-Tomkinson za trud, jaki sobie zadała, czytając wstępne wersje książki, oraz za jej bezcenne komentarze.
Moja wdzięczność należy się także Sue Fletcher, która zredagowała powieść i zmusiła mnie do ostatecznego wysiłku; mojej agentce Sheili Crowley za rady, zaraźliwy entuzjazm i wejście na rynek amerykański; Lindzie Shaugnessy, za prowadzenie sprzedaży moich powieści na całym świecie; Karen Geary, Ariane Galy i wszystkim przyjaciołom z wydawnictwa Hodder, którzy starają się ze wszystkich sił, aby moje książki trafiały do rąk czytelników w jak najlepszej formie.
Na koniec jak zawsze najmocniej i najserdeczniej dziękuję Sebagowi. Bez niego w ogóle bym nie pisała.1
_Kornwalia, sierpień 1958_
Ksiądz Miles Dalgliesh jechał na rowerze drogą prowadzącą do Pendrift Hall, siedziby rodziny Montague, i z przyjemnością przyglądał się, jak złociste słońce przenika przez liście drzew limonkowych, rzucając jasne, rozedrgane plamy na żwir i paprocie, i ogrzewa zielone pola i łąki, na których pasły się brązowe krowy. Świeża bryza od morza owiewała twarz rowerzysty i wysoko pod niebo unosiła mewy oraz rybitwy. Ksiądz Dalgliesh był nowy w okolicy. Stary ojciec William Hancock zmarł niedawno i wyruszył do pracy na Drugą Stronę, zostawiając swemu następcy parafię wcześniej, niż ten oczekiwał. Tak czy inaczej, Bóg postawił przed młodym kapłanem zadanie, które należało wypełnić z radością w sercu.
Dziś ksiądz Miles miał się spotkać z rodziną Montague, najbardziej liczącą się w całym Pendrift.
Zbudowany z jasnego kamienia, opleciony pędami wistarii Pendrift Hall miał wysokie okna i pełne pienistej zieleni ogrody, schodzące aż na brzeg morza. Na dachach gruchały gołębie, a na ganku co roku budowała gniazdo rodzina jaskółek. Dom był duży i trochę zniszczony, podobny do ulubionej zabawki dziecka, kochanej i często używanej. Emanował aurą ciepła i zadowolenia, którą ksiądz Dalgliesh natychmiast wyczuł. Wiedział, że polubi mieszkającą tu rodzinę i z przyjemnością myślał o czekającym go popołudniu.
Zahamował i zsiadł z roweru. Przysadzisty labrador z białym pyskiem wybiegł mu na spotkanie, machając ogonem i szczekając z podnieceniem. Kiedy ksiądz się pochylił, żeby poklepać go po głowie, pies ucichł, wyczuwając łagodny charakter młodego człowieka, i zajął się obwąchiwaniem jego błyszczących czarnych butów. Duchowny podniósł wzrok i zobaczył służącego, który stanął w drzwiach, ubrany w czarny frak i starannie wyprasowaną białą koszulę. Lokaj powitał księdza pełnym szacunku skinieniem głowy.
– Dzień dobry księdzu… Pani Montague już czeka, proszę za mną.
Ksiądz Miles oparł rower o ścianę i ruszył za służącym przez rozległy kamienny hol, w którym dominował kominek i umieszczone nad nim okazałe poroże. Powietrze w domu przesycone było przyjemnym aromatem rozpalanego zimą ognia, cynamonu i kilkuset lat istnienia. Duchowny zauważył otwartą szafkę pod schodami, pełną rakiet i piłek do tenisa i stary wysoki zegar, spokojnie tykający pod ścianą, podobny do pogrążonego w drzemce sługi. Z salonu dobiegał szmer przyciszonych głosów i dźwięki klasycznej muzyki. Młody kapłan wziął głęboki oddech.
– Przyjechał ksiądz Dalgleish, pani Montague – oznajmił lokaj z powagą, gestem wyciągniętej ręki zapraszając gościa do dużego pokoju.
– Dziękuję, Soames. – Julia Montague podniosła się na powitanie duchownego. – Witamy w Pendrift, proszę księdza.
Miles Dalgleish potrząsnął dłonią gospodyni i natychmiast się uspokoił, widząc jej ciepły, serdeczny uśmiech. Julia Montague była pulchną, piękną blondynką o delikatnej, białej skórze, jasnych włosach w chłodnym odcieniu i otwartej, łagodnej twarzy. Jej promienna uroda i pełen radości sposób bycia sprawiały, że wszyscy czuli się przy niej jak na przyjęciu. Nosiła duże naszyjniki z jasnozielonych i jasnoniebieskich korali, które podkreślały barwę jej oczu, miała tak zaraźliwy śmiech, że nikt, nawet pompatyczny Soames, nie mógł pozostać obojętny na jego dźwięk, oraz poczucie humoru, dzięki któremu zawsze dostrzegała dobre strony ponurych sytuacji. Przypominała rajskiego ptaka, który uwił sobie gniazdo w samym sercu Kornwalii, krainy tweedu i morza.
– Nasza rodzina czeka na księdza na tarasie – ciągnęła z uśmiechem Julia. – Czy mogę podać księdzu coś do picia, zanim rzucę go na pożarcie wilkom?
Ksiądz Dalgleish roześmiał się, a Julia pomyślała, że jest niezwykle przystojny jak na duchownego. Było coś czarującego w zmarszczkach, które pojawiały się wokół jego ust, gdy się uśmiechał, a ukryte za okularami głęboko osadzone oczy błyszczały inteligencją. Był też zaskakująco młody, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat.
– W tej sytuacji chyba poproszę o szklankę wody – powiedział.
– Mamy doskonały sok z czarnego bzu, może spróbuje ksiądz odrobinę?
– Dlaczego nie, z przyjemnością.
– Soames, proszę przynieść na taras dwie szklanki soku z czarnego bzu – poleciła Julia.
Służący kiwnął głową i wycofał się. Julia ujęła księdza pod ramię i przez wysokie drzwi wyszła z nim na skąpany w słońcu taras.
Taras był szerokim kamiennym patio ze schodami o nieregularnej szerokości stopniach, po których schodziło się wprost do ogrodu. Między kamieniami rosły krzaczki poziomek i kępki drobniutkich, domagających się uwagi niezapominajek. Ociężałe pszczoły krążyły wokół słodko pachnących wielkich lilii i frezji w dużych glinianych donicach, i opijały się nektarem lawendy, rosnącej pod balustradą. W ogrodzie płacząca wierzba moczyła gałązki w ozdobnym stawie, na którym urządziła sobie gniazdo para dzikich kaczek.
Rodzina umilkła na widok księdza Milesa. Archie Montague, mąż Julii, jako pierwszy zerwał się z krzesła i pośpieszył na powitanie.
– Miło nam, że wreszcie możemy księdza poznać – rzekł serdecznie, ściskając dłoń przybysza. – Śmierć księdza Hancocka pogrążyła nas w prawdziwym smutku. To był wybitny kapłan, jego słowa często były dla nas natchnieniem…
– Tak jest… Przypadło mi w udziale bardzo trudne zadanie podążania jego śladem…
– Z czym ksiądz na pewno doskonale sobie poradzi – dokończył uprzejmie Archie, przeczesując palcami brązowe wąsy, porastające jego górną wargę jak starannie przystrzyżony żywopłot.
– Pozwoli ksiądz, że przedstawię go siostrze Archiego Penelope, a także jej córkom Lotty i Melissie. – Julia nadal trzymała duchownego pod ramię, ponieważ wiedziała, że obcowanie z rodziną jej męża może być nieco przytłaczającym przeżyciem.
Penelope postąpiła krok do przodu i uścisnęła rękę księdza tak silnie, że skrzywił się lekko, wyraźnie zaskoczony. Mocno zbudowana, przysadzista Penelope o obfitym biuście i podwójnym podbródku natychmiast przywiodła na myśl krowy rasy jersey z pasącego się na łące stada jej brata.
– Bardzo mi miło poznać księdza. – Głos Penelope był głęboki i soczysty; kobieta wymawiała spółgłoski z takim naciskiem, jakby znajdowała w tym najprawdziwszą przyjemność. – Jest ksiądz znacznie młodszy, niż się spodziewaliśmy…
– Mam nadzieję, że mój wiek nie stanowi dla państwa powodu do rozczarowania – odparł.
– Wręcz przeciwnie. Czasami starsi ludzie przez lata tak przyzwyczajają się do brzmienia własnego głosu, że tracą wrażliwość na głos innych. – Penelope odwróciła się i gestem zachęciła córki, żeby podeszły bliżej. – Oto Lotty, moja najstarsza córka, i Melissa, która dopiero niedawno skończyła dwadzieścia pięć lat.
Uśmiechnęła się z dumą, patrząc, jak dziewczęta witają się z księdzem. Ubrane w piękne, kwieciste letnie sukienki, z długimi włosami upiętymi wysoko, obie wyglądały bardzo miło i atrakcyjnie. I Lotty, i Melissa były dość płytkie i chętnie nabijały sobie głowy głupstwami, do czego zresztą zachęcała je matka, której życiowym celem było wydanie córek za dobrze urodzonych i zamożnych młodych mężczyzn. Według Penelope jej córki były najlepszymi kandydatkami na żony w całym Londynie i po prostu nie mogły marnie wyjść za mąż. Małżeństwo z miłości było zdaniem siostry Archiego idiotycznym wymysłem, w wysokim stopniu niepraktycznym i nierozsądnym. Penelope uważała, że nie można ufać sercu, które siłą rzeczy posiada naturalną skłonność do zakochiwania się w nieodpowiednich mężczyznach, i sama stanowiła najlepszy dowód słuszności swojej teorii. Nauczyła się kochać Miltona Flinta dopiero w pewien czas po ślubie, w głębi duszy żywiła jednak nadzieję, że jej dziewczęta zrobią lepsze partie niż ona. Wyszła za Flinta, to prawda, lecz ani na moment nie przestała być Penelope Montague.
– To jest Milton, mąż Penelope, i David, ich syn – ciągnęła Julia, prowadząc księdza dalej.
Milton był wysoki i atletycznie zbudowany, o gęstych jasnych włosach, czesanych z szerokiego czoła, i z tryskającymi życiem niebieskimi oczami.
– Cieszę się, że mogę księdza poznać. Grywa ksiądz w tenisa?
Miles Dalgleish uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Niestety nie…
– Tata ma obsesję na punkcie tenisa – wtrącił David przepraszającym tonem. – Trzeba jednak przyznać, że nigdy nie zabiera rakiety na mszę!
Parsknął śmiechem, a ksiądz Miles poczuł, że obecność młodego człowieka z jego pokolenia jest dla niego pewnym wsparciem. Julia uwolniła jego ramię i usiadła.
Duchowny zajął miejsce obok niej i założył nogę na nogę, usiłując zachowywać się jak najswobodniej. Był trochę zdenerwowany. Jego powołanie było trwałe niczym skała, znajomość Pisma Świętego, dzieł doktorów Kościoła i filozofii niezrównana, a biegłość w łacinie wyjątkowa, lecz nawiązywanie i utrzymywanie stosunków z ludźmi stanowiło jego piętę achillesową. „Nic dobrego nie wynika z tego, że kapłan wiecznie błądzi myślami na wysokościach”, powiedział mu kiedyś ksiądz William Hancock. „Musisz się nauczyć kontaktować z ludźmi na ich własnym poziomie, bo będzie z ciebie marny duszpasterz i równie dobrze mógłbyś wstąpić do zakonu kontemplacyjnego”. Miles Dalgleish wiedział, że stary ksiądz miał całkowitą rację. Biskup posłał go przecież między ludzi, aby głosił im Słowo Boże. Poprawił okulary na nosie, zdecydowany nie zawieść hierarchy.
– Nasi synowie wybrali się do lasu ze swoim kuzynem Harrym, aby zastawić pułapki na szkodniki – wyjaśniła Julia. – Leśniczy płaci im po sześć pensów za martwego szczura, więc myślę, że szybko się wzbogacą. Mój trzyletni malec, którego nazywamy Bouncy¹, jako że jego nóżki zachowują się całkiem jak sprężyny, jest na plaży z nianią. Powinni wkrótce wrócić, a Celestria, moja bratanica… – Julia rozejrzała się dookoła. – Nie mam pojęcia, gdzie się podziała. Może jest ze swoją matką Pamelą, żoną Monty’ego, brata Archiego i Penelope… Pamela leży w łóżku, ponieważ dostała migreny. Często cierpi na tę dolegliwość, ale może później do nas zejdzie. Jest Amerykanką…
Julia się zawahała, bo Pamela Bankroft Montague, jak kazała się nazywać, była wyjątkowo rozpieszczoną osobą i często spędzała w łóżku całe dnie, skarżąc się na zbyt ostre lub zbyt przyćmione światło. Rozkapryszonym tonem prosiła, aby zostawić ją samą z Poochim, jej wypudrowanym pekińczykiem, a jednocześnie domagała się, aby dzieci, Celestria i Harry, poświęcały jej jak najwięcej uwagi, i bezustannie dzwoniła na służbę. Julia miała poważne wątpliwości, czy ksiądz Dalgleish w ogóle kiedykolwiek pozna Pamelę, która nie była katoliczką i nienawidziła Kościoła, uczestnictwo w jego posłannictwie nazywała zaś stratą czasu.
– Monty przyjedzie dziś wieczorem pociągiem z Londynu – podjęła po chwili. – To niezwykły człowiek i mam nadzieję, że ksiądz go pozna. Na pewno pozna ksiądz jego dzieci, Harry’ego i Celestrię. Harry pięknie śpiewa i należy do szkolnego chóru…
Julia zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Soames wkroczył na taras, niosąc tacę z napojami. Kiedy podał księdzu szklankę z sokiem z czarnego bzu, gospodyni zauważyła, że dłonie młodego duchownego lekko drżą.
Niedługo potem wrócili z lasu Wilfrid i Sam, najstarsi synowie Julii i Archiego, oraz Harry. Pełni podniecenia po ranku spędzonym na budowaniu obozowiska i zastawianiu pułapek, wszyscy trzej mieli zdrowo zarumienione policzki i błyszczące oczy.
– Znaleźliśmy trzy martwe szczury! – zawołał Wilfrid, posyłając matce radosny uśmiech.
– Wspaniale – odpowiedziała. – Kochani, przywitajcie się teraz z księdzem Dalgleishem, dobrze?
Na widok koloratki księdza chłopcy umilkli i niepewnie uścisnęli jego rękę.
– Co zrobiliście ze szczurami? – spytał duchowny, próbując dodać im odwagi.
– Powiesiliśmy je na drzwiach za ogony! – wyjawił Sam, marszcząc nos w triumfalnym uśmiechu. – Są ogromne, wielkości Poochiego!
– Ale Poochiego lepiej nie wieszajcie za ogon! – Zaśmiał się David.
– Razem z nim trzeba by powiesić Pamelę! – prychnął Archie. – Przecież ona ani na moment nie spuszcza go z oka!
– Och, jesteś niedobry, kochanie! – skarciła męża Julia i rzuciła Harry’emu przepraszający uśmiech.
Wszyscy członkowie rodziny chętnie żartowali sobie z Pameli, nie zawsze biorąc pod uwagę uczucia jej dzieci.
– Gdzie mama? – zapytał Harry.
– Leży w łóżku – odparła Julia. – Ma migrenę.
– Znowu?! – zirytował się chłopiec.
– Naprawdę nie czuje się najlepiej…
– Tylko wtedy, kiedy taty nie ma w domu – niewinnym tonem zauważył Harry.
Miał rację. Kiedy Monty był w domu, migreny w cudowny sposób omijały Pamelę.
W idyllicznej atmosferze Pendrift Monty pojawiał się i znowu znikał. Zwykle przyjeżdżał z Londynu pociągiem o 19.30, w odpowiedniej porze, żeby wychylić szklaneczkę whisky, wypalić cygaro i zagrać w tenisa z Archiem, Miltonem oraz Davidem. Wkraczał do holu łobuzersko uśmiechnięty pod rondem panamy, w eleganckim garniturze z jasnego lnu, trochę wygniecionym po podróży pociągiem, z gazetą pod pachą i teczką w ręku, pogodny i pełen energii jak nikt inny na świecie. Ponure nastroje Pameli w jednej chwili rozwiewały się jak szara mgła, która czasami wisiała nad Pendrift, lecz jej zachowanie bynajmniej nie ulegało poprawie – nadal stawiała żądania i skutecznie starała się skupiać na sobie uwagę wszystkich mieszkańców domu. Jako jedyna córka bogatego amerykańskiego biznesmena Richarda W. Bankrofta II, Pamela od urodzenia była rozpieszczoną egocentryczką.
Chłopcy zabrali labradora Purdy’ego na plażę, gdzie zamierzali pograć w krykieta, natomiast niania wróciła znad morza z Bouncym i Celestrią. Usta młodego księdza rozchyliły się lekko, kiedy zobaczył niebiańsko piękną dziewczynę, zmierzającą w jego kierunku. Poczuł się głęboko zawstydzony, ponieważ serce zaczęło mu szybciej bić, a policzki oblał gorący rumieniec. Miał nadzieję, że to upał jest przyczyną tych dolegliwości. Celestrią ubrana była w krótką, szeroką czerwoną spódniczkę w białe kropki i wiązany na karku top, który odsłaniał jej brzuch. Jasne włosy opadały falami na gładkie, opalone ramiona, a poruszała się lekko i z niezwykłą gracją. Ksiądz nie potrafił odgadnąć, jakiego koloru były oczy, ukryte za dużymi ciemnymi okularami w białych ramkach.
– Ach, Celestrio, chodź do nas i poznaj księdza Milesa Dalgleisha! – zawołała Julia.
Mały Bouncy usłyszał głos matki, puścił rękę niani i rzucił się biegiem w stronę tarasu, piszcząc z radości i podniecenia.
– Mamusiu, mamusiu! – krzyczał głośno.
– Halo, skarbie! – odpowiedziała Julia.
Kiedy malec zorientował się, że ma widownię, wziął się pod boki i ruszył przed siebie zabawnym krokiem, kręcąc zadkiem, uśmiechając się i zerkając na obecnych spod gęstych rzęs. Wszyscy zaczęli bić mu brawo i śmiać się do łez. Bouncy był dzieckiem, które jednoczyło całą rodzinę. Jego zaraźliwy uśmiech, odziedziczony po Julii, potrafiłby rozmrozić najgrubszy lód. Chłopiec miał gęste jasne włosy i jasnobrązowe oczy, w kolorze domowych karmelków. Uwielbiał popisywać się i ciągle był do tego zachęcany przez dorosłych, chociaż niania załamywała ręce, kiedy przy byle okazji zrywał z siebie ubranko i biegał po domu nago. Bouncy seplenił, co jeszcze dodawało mu uroku. Julia i Pamela, które miały ze sobą niewiele wspólnego poza faktem, że wyszły za braci Montague, w Bouncym odkryły łączący je most.
– Skarbie, jesteś taki cudowny! – zawołała teraz Julia, biorąc synka na kolana i z rozkoszą całując go w karczek.
Celestria weszła na taras, śmiejąc się i klaszcząc w ręce. Ksiądz Miles wpatrywał się w nią jak zaczarowany.
– To moja bratanica Celestria, starsza siostra Harry’ego – przedstawiła dziewczynę pani domu, nie odrywając wzroku od Bouncy’ego.
Celestria zdjęła okulary, zatknęła je za dekolt i wyciągnęła rękę do duchownego.
– Jest ksiądz znacznie młodszy, niż sobie wyobrażałam – rzekła. – Ksiądz Hancock był mniej więcej w wieku niani!
– Ależ, Celestrio! – Penelope z dezaprobatą wydęła wargi. – Niania jest przecież w doskonałej formie!
Ksiądz zaczerwienił się jeszcze mocniej, a wyniosłą twarz Celestrii rozjaśnił ciepły uśmiech.
– Chyba powinien ksiądz trochę popływać – powiedziała. – Morze jest dziś wspaniałe, zimne, ale bardzo odświeżające!
– Może zechce ksiądz zdjąć marynarkę? – zaproponowała Julia, która wreszcie zauważyła dyskomfort biedaka.
– Nie, nie, tak jest mi zupełnie dobrze – odparł ksiądz Miles. – Przywykłem do upału, ponieważ dość długo mieszkałem we Włoszech…
– Nie ma to jak angielskie lato! – oznajmił Archie. – Kiedy człowiekowi wydaje się, że będzie chłodno i szaro, zza chmur wychodzi gorące, palące słońce. Pogoda w naszym kraju jest kompletnie nieprzewidywalna, słowo daję!
– Pójdę na górę do mamy i przebiorę się – rzuciła Celestria, z wdziękiem przechodząc między krzesłami.
Ksiądz Dalgleish nie mógł oderwać od niej wzroku, ale odetchnął z ulgą, kiedy zniknęła.
Uroda Celestrii była rzeczywiście nieprzeciętna. Nie decydowały o niej tylko gęste jasne włosy, lśniące jak łany zbóż wokół Pendrift, przejrzyście szare oczy, nigdy nie zamglone ani odrobiną smutku, czy pięknie wykrojone wargi i delikatne, lecz wyraziste rysy, ale sposób bycia młodej dziewczyny. Celestria była zawsze opanowana, pewna siebie i nieco wyniosła, choć w żadnym razie nie arogancka. Wiedziała po prostu, jakie miejsce zajmuje w świecie, i miała niezbitą pewność, że inni mają o niej wysokie mniemanie.
Celestria niedawno skończyła dwadzieścia jeden lat i, jak mówiła jej matka, „balansowała na krawędzi kobiecości”. Jednak dziewczyna wcale nie czuła, aby jej równowaga została w jakikolwiek sposób zachwiana, a gdyby Pamela wiedziała, że jej córka pozwoliła Aidanowi Cooneyowi wsunąć rękę pod majteczki i sama dotykała przez spodnie jego naprężonej męskości, nigdy nie powiedziałaby czegoś równie głupiego. Celestria już teraz była uznaną pięknością i od chwili, gdy w wieku osiemnastu lat została przedstawiona w towarzystwie, zajmowała znaczącą pozycję w londyńskim świecie balów i przyjęć. Wielu młodych mężczyzn pielęgnowało w sercu zamiar oświadczenia się o jej rękę. Większość z nich gapiła się na nią z zachwytem i traktowała jak figurkę z porcelany, co dziewczyna uważała za idiotyczne. Jej zdaniem głupcem nie był tylko Aidan Cooney, w którego oczach płonęło coś mroczniejszego i gorętszego niż zwyczajny podziw.
Celestria nie była taką tam sobie zwyczajną angielską pięknością. Miała w sobie egzotyczny rys, któremu mężczyźni nie potrafili się oprzeć. Kiedy w Europie wybuchła wojna, zaniepokojona matka wywiozła dziewczynkę do Nowego Jorku. Zamieszkały z rodzicami Pameli w ich penthousie na Park Avenue, gdzie sufity były tak wysoko, że Celestria prawie ich nie widziała, a z okien roztaczał się imponujący widok na Central Park. Przez następne sześć lat Celestria była radością dziadka, który stracił córkę na rzecz Monty’ego i Anglii, a teraz cieszył się obecnością małej dziewczynki, poświęcał jej mnóstwo uwagi i zasypywał wspaniale opakowanymi, pachnącymi nowością prezentami. Dziadek zajął w sercu Celestrii miejsce ojca, który poszedł na wojnę i zniknął z jej życia. Stał się ojcem, którego mogła objąć i który zawsze był przy niej, podczas gdy Monty przebywał za morzem i przesyłał sygnały istnienia w cieniutkich kopertach, doprowadzając matkę do łez. Celestria nauczyła się posługiwać swoim wdziękiem i bez trudu łowić serca otaczających ją ludzi, zupełnie jak rybak, który sprawnie zarzuca sieci, wyciągając z głębin coraz więcej ofiar. Nauczyła się oczarowywać, budzić zachwyt i bardzo szybko pojęła, czego oczekuje od niej dziadek. Jego aprobata i aplauz działały jak narkotyk, a Celestria syciła się jego miłością i stawała się coraz bardziej pewna siebie. Dziadek chętnie popisywał się nią przed swoimi gośćmi. Kiedy miała siedem lat, guwernantka sprowadzała ją przed proszonymi kolacjami na dół, ubraną w odświętną sukienkę i lśniące pantofelki, z lokami opadającymi na ramiona. Dziewczynka śpiewała piosenki i rumieniła się, gdy wszyscy bili jej brawo. Z łatwością manipulowała ludźmi, którzy uważali, że jest jeszcze za mała, aby mieć świadomość posiadanej charyzmy, doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej urody i błyskawicznie pojęła, że naśladując dorosłych, zdobywa ich podziw.
– Co za zabawne dziecko! – zachwycali się. – Jaka bystra dziewczyneczka!
Im bardziej była „zabawna”, tym bardziej się nad nią rozpływali.
Umiała oszukać wszystkich, ale nie dziadka. On znał ją lepiej niż rodzona matka, lepiej ją rozumiał i poświęcał jej o wiele więcej uwagi. Interesował się każdym aspektem jej życia. Codziennie przed snem czytał na głos, budząc w niej miłość do książek, później podsuwał jej klasyczne dzieła literatury, które sam uwielbiał jako dziecko. Nie był muzykalny i często się skarżył, że nigdy nie miał możliwości nauczyć się grać na jakimkolwiek instrumencie, lecz bardzo cenił dobrą muzykę i często spędzał wieczory w operze. Jeździł z pięcioletnią Celestrią na lekcje baletu i osobiście czuwał nad jej nauką gry na pianinie. Dostrzegał wszystkie detale, nawet najdrobniejsze. Zachęcał wnuczkę do wysiłku w szkole, chwalił ją za zwycięstwa i nie krył rozczarowania, kiedy opuszczała się w nauce. Przy tym wszystkim ani na chwilę nie pozwolił jej zapomnieć, że kocha ją całym sercem.
*
Pamela Bancroft Montague wydawała się niezdolna do jakiejkolwiek miłości poza miłością własną. Nie była to jej wina. Problem tkwił w tym, że rodzice rozpieszczali ją, nauczyła się więc myśleć wyłącznie o sobie i wierzyć, iż stanowi centrum wszechświata, w którym nie ma miejsca dla nikogo innego. Kochała Celestrię jako coś w rodzaju dodatku do siebie samej – tę miłość nakazywał jej instynkt, któremu była posłuszna. Mąż także rozpieszczał ją do nieprzytomności. Pamela lśniła jak najjaśniejsza gwiazda i Monty za to właśnie ją uwielbiał. Uroda Pameli budziła lęk w sercach i kobiet, i mężczyzn. Mężczyźni padali przed nią na kolana, onieśmieleni i pokonani od pierwszego wejrzenia, kobiety zaś wiedziały, że ich uroda traci wszelki blask w obecności pięknej Amerykanki.
W latach wczesnego dzieciństwa Celestria nie odczuwała braku ojca. Przyjechała do Ameryki jako dwulatka, a wróciła do Londynu sześć lat później. Nie pamiętała nawet, jak Monty wyglądał. Po opuszczeniu Nowego Jorku boleśnie tęskniła za dziadkiem i zawsze bardzo cieszyła się na tydzień, który jesienią spędzała w baśniowym zamku, który Richard W. Bancroft kupił w Szkocji, aby tam polować, a także na coroczne letnie wakacje w rodzinnym domu Bancroftów na wyspie Nantucket. Podobnie jak matka, szybko nauczyła się kochać samą siebie znacznie mocniej niż innych. Kiedy Monty próbował zrekompensować dziewczynce długie lata rozdzielenia prezentami, przyjmowała składane dary z widoczną przyjemnością, obdarzając go w zamian całusami oraz uroczymi uśmiechami i manipulując nim równie chytrze, jak innymi dorosłymi. Później rodzicom urodził się mały chłopczyk, synek Harry, i w momencie jego przyjścia na świat Pamela Bancroft Montague odkryła, że jednak potrafi kochać kogoś bardziej niż samą siebie. Celestria nie poczuła się odrzucona ani zaniedbana, ponieważ nadal ogrzewał ją jasny płomień miłości dziadka.
Gdy Celestria wróciła, ubrana w prostą białą sukienkę haftowaną w stokrotki, rodzina zajmowała właśnie miejsca przy długim stole pod wielką kwadratową markizą. Księdza Dalgleisha posadzono u szczytu, Archie naprzeciwko gościa. Julia usiadła obok duchownego, wskazując Penelope miejsce po jego drugiej ręce.
Soames dyskretnie zabrał nakrycie przeznaczone dla Pameli. Uważał, że pani Bancroft Montague jest wyjątkowo męczącą osobą. Syn kucharki Warren od rana już sześć razy biegał do jej pokoju z gorącymi napojami, miseczkami z jedzeniem i wodą dla tego jej przeklętego psa. Soames zupełnie poważnie się zastanawiał, czy nie wyłączyć dzwonka w pokoju żony pana Monty’ego.
Ksiądz przeżegnał się, złożył dłonie i z pochyloną głową odmówił dziękczynną modlitwę.
– Benedicte, Domine, nos et haec tua dona quae de tua largitate sumus sumpturi…
Kiedy jego ręce po raz drugi wykonały znak krzyża, Celestria podniosła wzrok i napotkała spojrzenie duchownego. Przypominał jej przestraszonego lisa. Miała już dodać mu odwagi uśmiechem, gdy Archie zaczął zachęcać wszystkich, aby nakładali sobie potrawy.
– Przystąpmy do walki! – zawołał ze śmiechem.
Celestria siedziała między Lotty i Davidem. Miała pełną świadomość, że uwaga księdza skupiona jest na niej, chociaż na nią nie patrzył. Pomyślała, że byłoby zabawnie trochę powodzić go na pokuszenie, ot tak, dla rozrywki. Idea celibatu wydała jej się nagle fascynująca, zwłaszcza w przypadku tak przystojnego mężczyzny. Miał inteligentne brązowe oczy i szczupłą twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i mocnej dolnej szczęce. Przyszło jej do głowy, że gdyby zdjął okulary, wyglądałby całkiem, całkiem…
– Proszę księdza, w jaki sposób został ksiądz powołany do służby Kościołowi? – zagadnęła, powstrzymując pełen rozbawienia uśmieszek.
Ksiądz przez chwilę sprawiał wrażenie całkowicie zaskoczonego pytaniem i powoli poprawił okulary na nosie, poruszony faktem, że obecność młodej kobiety tak silnie na niego działa. Czyżby wiara i powołanie nie stanowiły tarczy osłaniającej go przed tego typu odczuciami?
– Kiedy byłem małym chłopcem, pewnej nocy miałem sen – odparł.
– Naprawdę? – Celestria uniosła brwi. – Proszę nam go opowiedzieć!
Duchowny popatrzył na nią uważnie.
– Ujrzałem przy sobie anioła, który powiedział mi, że moja przyszłość związana jest z Kościołem katolickim. Otoczył mnie świetlisty obłok, tak jasny, że nie miałem cienia wątpliwości, iż to Bóg wzywa mnie na służbę. Od tamtej pory ani na chwilę nie opuściło mnie pragnienie odebrania święceń kapłańskich. Nigdy nie zapomniałem tamtej wizji i zawsze wracam do niej, gdy ogarnia mnie zwątpienie…
– To zupełnie jak powołanie Szawła na drodze do Damaszku – zauważył Archie, przeżuwając kawałek kiełbasy.
– Prawie cud! – wykrzyknęła Penelope głosem jeszcze bardziej soczystym niż zwykle.
– Jakie to wspaniałe, że cuda zdarzają się i we współczesnym świecie – dodała Julia.
– Tak jest – rzekł ksiądz Dalgleisch.
– Ale czy czasami jednak ma ksiądz wątpliwości? – zapytała Celestria, ignorując ciężkie westchnienie ciotki Penelope.
Ksiądz Miles wiedział, że nie może poczuć się urażony jej impertynencją.
– Wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi – powiedział ostrożnie. – I nikomu nie wolno uważać się za nadczłowieka tylko dlatego, że otrzymał wizję i powołanie. Bóg postawił przede mną zadanie, które czasem wydaje mi się bardzo trudne. To, że jestem księdzem, nie czyni mnie całkowicie odpornym na rozmaite upadki i kłopoty. Mam słabości, podobnie jak wszyscy, ale wiara dodaje mi siły. Nigdy nie zwątpiłem w swoje powołanie, chociaż często zdarza mi się wątpić we własne umiejętności i możliwości…
Nagle wydał się wszystkim wyższy, dojrzalszy i obdarzony jakimś szczególnym dostojeństwem, jakby miał za sobą całe dziesięciolecia doświadczenia i mądrości. Nikt nie był świadomy, że gdzieś w najgłębszym zakamarku jego serca powoli kiełkuje złowrogie ziarenko.
Jakiś czas później, już na plebani mieszczącej się w domu tuż obok kościoła Najświętszej Marii Panny, pani Hoddel przyniosła księdzu Milesowi herbatę. Duchowny siedział w milczeniu w saloniku, ale jego oczy bynajmniej nie wędrowały po stronicach książki, która spoczywała na kolanach. Pani Hoddel rozejrzała się dookoła, popatrzyła na piętrzące się wszędzie stosy papierów i książek, na uginające się pod ciężarem opasłych tomów półki, i pomyślała, że na dobrą sprawę nie ma gdzie postawić tacy. Z pełnym zniecierpliwienia prychnięciem podeszła do małego stolika i umieściła tacę na szczycie wieży z listów. Ksiądz Dalgleish otrząsnął się z zamyślenia i pośpieszył jej z pomocą.
– Nigdy nie uda mi się posprzątać w tym pokoju, bo ksiądz zawsze robi tu piekielny bałagan – oznajmiła gospodyni, wycierając dłonie w fartuch, który opinał jej szerokie biodra.
Duchowny z przepraszającą miną lekko wzruszył ramionami.
– Obawiam się, że nawet w tym domu nie ma dość miejsca dla wszystkich moich książek – mruknął.
– Nie mógłby ksiądz sprzedać przynajmniej niektórych?
Spojrzał na nią z przerażeniem.
– W żadnym razie, co za pomysł!
Kobieta westchnęła ciężko i pokręciła głową.
– No, cóż… Zostawiłam dla księdza i księdza Brocka zimną szynkę i trochę sałatki na kolację.
– Dziękuję bardzo. – Ksiądz Miles pochylił się, żeby nalać sobie herbaty.
– I zabieram księdza sutannę do domu. Muszę ją porządnie pozszywać, a nie zrobię tego bez maszyny do szycia. Nie mogę przecież dopuścić, aby wyglądał ksiądz jak jakiś obdartus…
Znowu podziękował jej z serdecznym uśmiechem.
W takim razie będę się zbierać. Do zobaczenia jutro, proszę księdza. Postaram się przyjść jak najwcześniej, żeby jakoś powalczyć z tym przeklętym kurzem. Będę chyba po prostu musiała sprzątać wszędzie, omijając te księdza papierzyska. Nie najlepsze rozwiązanie, ale co można na to poradzić…
Gdy zamknęła za sobą drewniane drzwi, z piersi duchownego wyrwało się westchnienie ulgi. Pani, a raczej panna Hoddel była bardzo pobożną kobietą, co do tego nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Kłopot sprawiał otoczeniu jej wiecznie kwaśny humor, który oczywiście nie miał nic wspólnego z pobożnością. Niestety, nikt nie jest doskonały, nawet ja, pomyślał ksiądz Miles z lekkim uśmiechem. Pani Hoddel była starą panną po sześćdziesiątce i z wielkim poświęceniem służyła Kościołowi, za bardzo skromną sumę zajmując się plebanią i mieszkającymi tam księżmi. Ludzie tacy jak ona byli prawdziwym błogosławieństwem, bez dwóch zdań. Ksiądz Miles prosił Boga o cierpliwość. Błagał Go także o siłę i wybaczenie. Od chwili, kiedy ujrzał idącą przez ogród Celestrię Montague w roztańczonej spódniczce w kropki, nie był w stanie przestać o niej myśleć. Wyjął różaniec z kieszeni i zaczął powoli przesuwać drewniane paciorki, cicho odmawiając dziesiątkę.
1.
Bouncy (ang.) – skoczny (przypis tłum.)4
Celestria stała przy oknie i patrzyła na zachodzące słońce. Dni powoli stawały się coraz krótsze, lato wycofywało się w popłochu przed nadgorliwą jesienią. Światło miało bursztynową barwę, było miękkie, ciepłe i w jakiś sposób smutne. Pod zachmurzonym, ciemniejącym niebem morze lśniło jak wielki miedziany arkusz. Jak na złość, akurat tego wieczoru siąpił lekki deszczyk. Celestria z podnieceniem pomyślała, że ciemne chmury zapowiadają może nawet burzę. Wyobraziła sobie, jak przytula się do Dana Wilmotte’a, podczas gdy po niebie przetacza się głuchy grzmot. Morze było złowrogo spokojne, zupełnie jakby wstrzymywało oddech przed nawałnicą.
Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Różowa suknia wyglądała olśniewająco, zwłaszcza w zestawieniu z brylantami Pameli. Celestria wyprostowała się, podziwiając leciutko błyszczącą od olejku skórę na nagich ramionach. Nie miała cienia wątpliwości, że przyćmi wszystkie inne kobiety. Interesuje mnie tylko lew, pomyślała. Melissa może zadowolić się bawołem albo jeleniem, ale nie ona. Biedna Lotty, dlaczego musiała zakochać się w nieodpowiednim mężczyźnie… Celestria była pewna, że sama nigdy nie popełni takiej pomyłki.
Została w swoim pokoju do chwili, kiedy cała rodzina zeszła już na dół. Uwielbiała mocne wejścia. Słyszała dobiegające z salonu głosy, szmer rozmów, co jakiś czas przerywanych wybuchami śmiechu. Powoli zaciągnęła zasłony. Niebo przybrało ciemnofioletowy kolor i wyglądało jak rozległy siniak, morze budziło się przed nadchodzącą burzą. Zamykając za sobą drzwi, Celestria usłyszała stukot pierwszych kropli deszczu o parapet.
Gwar stawał się coraz intensywniejszy. U szczytu schodów Celestrię powitał Poochi i silny zapach tuberozy. Mogło to oznaczać tylko jedno – Pamela także postanowiła zaczekać z wejściem do ostatniej chwili. Na widok córki twarz Pameli rozjaśnił promienny uśmiech.
– Och, skarbie, wyglądasz przepięknie! – zawołała, mierząc Celestrię pełnym podziwu spojrzeniem.
W córce widziała wielką piękność, jaką sama kiedyś była, a także coś w rodzaju medium, dzięki któremu zawsze mogła wracać do lat młodości.
– Rzucisz ich wszystkich na kolana – dodała z satysfakcją.
– Ty też wyglądasz ślicznie – odparła szczerze Celestria, chociaż słowo „śliczna” było niewątpliwie zbyt słabym określeniem wielkiej urody matki.
Pamela Bancroft Montague miała czterdzieści osiem lat, lecz nadal była uderzająco piękna. Jasne włosy ściągnęła w gładki, lśniący kok, który podkreślał kształt jej teraz już nieco pełniejszej twarzy oraz chłodny odcień akwamarynowych oczu w obramowaniu smoliście czarnych rzęs. W uszach nosiła brylantowe kolczyki, na szyi, której skóra wciąż jeszcze była jędrna, brylantową kolię, a do piersi przypiętą brylantową broszę. Pamela świetnie wiedziała, że w jej wieku nadmierna szczupłość dodaje lat i ujmuje urody. Jej wargi miały kolor truskawkowego soku, przez co połyskujące między nimi zęby olśniewały bielą. Ramiona otuliła etolą z norek, która stanowiła doskonały dodatek do sukni z ciemnozielonego jedwabiu. Głębokie kolory zawsze sprawiały, że skóra Pameli promieniała zachwycającym blaskiem. Tego wieczoru włożyła czarne rękawiczki do łokcia i trzymała w ręku malutką czarną torebkę z błyszczącą klamrą w kształcie kwiatu, a w niej szminkę Elizabeth Arden, złotą puderniczkę i miniaturową buteleczkę perfum. Doskonale wiedziała, co zrobić, żeby wydać się jak najbardziej atrakcyjną, i przekazała tę umiejętność córce. Ujęła Celestrię za rękę i obdarzyła ją pełnym aprobaty uśmiechem. Była z niej dumna. Młoda dziewczyna stanowiła swoiste przedłużenie istnienia matki, żywe przypomnienie, jak cudowna była młodość Pameli.
Ramię w ramię weszły do salonu. Ich pojawienie się w splendorze brylantów i jedwabiu spowodowało, że rozmowy ucichły. Wszyscy członkowie rodziny zwrócili się ku nim z ustami rozchylonymi z podziwu i zaskoczenia. Tylko Bouncy nadal gadał coś do Purdy’ego i starał się zachęcić go do zabawy, ciągnąc za ogon. W końcu Monty ruszył w stronę żony i córki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki