- W empik go
Moskwa nie boi się krwi - ebook
Moskwa nie boi się krwi - ebook
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku to czas upadku Związku Radzieckiego, to czas, kiedy prawo przestaje się liczyć, a zaczyna królować korupcja, przemoc i żądza szybkiego wzbogacenia się.
Sytuację tę próbuje wykorzystać Roman Polańczyk, inwestor z Funduszu Polsko-Amerykańskiego w Polsce. Interesuje się przemysłem drzewnym, szczególnie tą jego gałęzią, która obejmuje wyrób celulozy, potrzebnej armii do produkcji materiałów wybuchowych.
Później wchodzi na zakazane rewiry rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego, a konkretnie – lotniczego.
Do swego przedsięwzięcia Polańczyk werbuje Pawła. Nie wie, że ten jest nielegałem, który kiedyś służył wywiadowi PRL, a teraz należy do Urzędu Ochrony Państwa. Paweł domyśla się, że za Polańczykiem stoją siły mocarstwa zza oceanu.
Jednak Moskwa nie boi się krwi i nie zamierza bezczynnie patrzeć na obcych okradających Matkę Rosję.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-42-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest wiele osób, którym w związku z powstaniem trylogii – Dżungla we krwi. Roślina świętej śmierci, Krwawiące serce Azji. Korzenie kalifatu i Moskwa nie boi się krwi. Szalone lata dziewięćdziesiąte – należą się słowa wdzięczności. Wymienię tylko kilka ze świadomością, że powinno ich być więcej.
Chciałbym podziękować mojej żonie, która stworzyła takie warunki w domu, aby pracy nad tekstem nie towarzyszyły żadne przeszkody, i która służyła pomocną radą.
Dziękuję córkom, wspierającym proces twórczy, a szczególnie starszej, która zaangażowała się w moje pisanie.
Dziękuję kolegom z „branży” i spoza niej, tym, którzy woleli zachować anonimowość, oraz tym, którzy otwarcie korygowali moje przeoczenia – znawcy problematyki wywiadowczej Janowi Lareckiemu oraz doświadczonemu publicyście Darkowi i pozostałym.
Za żmudny recenzencki trud Leszkowi Bugajskiemu i Pani Barbarze Dybowskiej stokrotnie dziękuję!
W końcu serdeczne wyrazy kieruję do tych, bez których w ogóle ten projekt autorski nie ujrzałby światła dziennego. Dziękuję Pani Bogumile Genczelewskiej i Panu Krzysztofowi, mecenasom z Wydawnictwa Melanż, tudzież redaktorom, korektorom i grafikom.
Dziękuję Panu Jackowi Kretowi z zespołu pop-rockowego Poparzeni Kawą Trzy i licznym nieznanym czytelnikom, których istnienie nadaje sens wszelkiej twórczości literackiej, a więc i mojej – ogromne dzięki.
AutorPOZOSTALI BOHATEROWIE W PORZĄDKU ALFABETYCZNYM:
Clapper James Junior – szef DIA (Defense Intelligence Agency), Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony w USA, w latach 1992–1995, aktualnie szef NI (National Intelligence), Wywiadu Narodowego USA.
Czernobylski Lew – moskwianin, towarzysz eskapad Polańczyka i Pawła w Rosji i Polsce, w której był kiedyś korespondentem TASS-u.
Dubrowski – prezes rosyjskiego Związku Przemysłowców.
Dubnin – generał w stanie spoczynku, szef moskiewskiej agencji ochrony Ałmaz (z ros. Diament).
Dubynin Wiktor Pietrowicz – jeden z dowódców Północnej Grupy Wojsk ZSRR stacjonujących w Polsce, szef bazy w Legnicy.
Frołow Arsienij – człowiek Siergieja Iwanowicza, pełniący rolę „słupa”, podstawionego, aby nabyć Lesoinwest.
Frołow – sędzia Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej.
Iwan – ochroniarz i powiernik Siergieja Iwanowicza.
Ładygin Fiodor – generał, szef GRU, Głównego Zarządu Wywiadowczego, w Rosji od sierpnia 1992 do 1997 roku.
Jawlinskaja Liubow Artiomowna – szefowa sekretariatu naczelnego dyrektora Zakładów Czernyszewa (gdzie produkowano samoloty bojowe), agentka GRU.
Michajłow Władlen – szef GRU, wywiadu wojskowego ZSRR, a następnie Rosji, w latach 1987–1991.
Morozow Aleksiej – pułkownik, naczelnik Pierwszego Zarządu GRU, wyspecjalizowany w problematyce europejskiej.
Polańczyk Roman – Amerykanin polskiego pochodzenia, dyrektor Funduszu Polsko-Amerykańskiego na rzecz rozwoju biznesu, specjalista do spraw restrukturyzacji, menedżer z USA i również oficer NMIC (National Maritime Intelligence Center), Wywiadu Marynarki Wojennej, a potem DIA.
Popałkow – zastępca dyrektora Lesoinwestu, rosyjskiego holdingu grupującego firmy z branży przemysłu drzewnego.
Sheafer Edward W. – admirał, szef NMIC USA w latach 1991–1994.
Siergiej Iwanowicz – mafijny boss Moskwy związany z GRU.
Soyster Harry – generał-porucznik, szef DIA w latach 1988–1991.
Starszak – major wywiadu w warszawskiej centrali UOP (Urzędu Ochrony Państwa).
Stewart Vincent R. – szef DIA od 23 stycznia 2015 roku.
Timochin Jewgienij – generał, szef GRU w latach 1991–1992.ISTOTNE MIEJSCA I CZAS AKCJI:
Warszawa – połowa lat osiemdziesiątych, początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Legnica – baza Północnej Grupy Wojsk ZSRR w Polsce, początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Moskwa – początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Twer – okolice, kombinat papierniczo-celulozowy przemysłu drzewnego, produkujący celulozę pirotechniczną, początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Anacosta Bolling – baza wojskowa w Departamencie Kolumbia.
Waszyngton, DC – siedziba DIA i NMIC, lata dwutysięczne XXI wieku.
Filadelfia – siedziba General Electric, 2016 rok.PROLOG
Nadchodził czas przeobrażeń. Nie tylko dla Pawła, który po latach pracy w terenie wracał do kraju jako nielegał wywiadu polskiego. Pod koniec 1985 roku każdy, kto posiadał wyostrzony słuch polityczny, łowił już odgłosy pierwszych kroków nadchodzących zmian. Konfrontacja między Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi w skali strategicznej i globalnej zmierzała ku końcowi, wskazując zdecydowanie na zwycięzcę. Był nim Ronald Reagan ze swą futurystyczną koncepcją „wojen gwiezdnych” i z prozaicznym wyścigiem zbrojeń, któremu gospodarka moskiewskiego imperium, zwanego przezeń „Imperium Zła”, nie była już w stanie podołać.
Zresztą i wewnątrz struktur politycznych radzieckiego kolosa dojrzewała świadomość, że bez korekt istniejącego systemu, choćby ewolucyjnych nie da się wyjść z wszechobejmującego stanu stagnacji. Ostatni z gerontokracji dożywali swych dni – Jurij Andropow i Konstatin Czernienko byli już tylko pasywnymi strażnikami masy upadłościowej. Ten pierwszy usiłował wycisnąć większą wydajność z nieefektywnej gospodarki państwa, ale nie mógł tego dokonać bez naruszenia status quo potężnego aparatu partyjnej biurokracji. Zresztą nie zdążył, bo zmarł w 1984 roku.
Wraz z przyjściem do władzy Michaiła Gorbaczowa w marcu 1985 roku i jego polityki jawności – głasnosti – w wymiarze politycznym gmach Związku Radzieckiego zaczął trzeszczeć w posadach. Gorbaczow po objęciu stanowiska sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego chciał wprawdzie doprowadzić do renesansu ZSRR, ale uruchomił proces, którego wkrótce nie był już w stanie kontrolować. Zrozumiał to za czasów swej prezydentury podczas apogeum pierestrojki zmieniającej częściowo struktury administracyjne kraju. Stanowisko objął 15 marca 1990 roku i wtedy było już za późno na zahamowanie biegu wydarzeń.
Wszystko to odbijało się głośnym echem w krajach radzieckiej strefy wpływów będących zarówno członkami Układu Warszawskiego, przeciwstawiającego się NATO, jak i członkami Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG), usiłującej naśladować przynajmniej w części działania Wspólnoty Europejskiej. Aparaty władzy tak zwanych Demokracji Ludowych, stanowiących razem ZSRR, czyli „obóz socjalistyczny”, nie mogły pozostać obojętne na symptomy odwilży u suwerena.
U jednych wywoływało to strach i chęć przeciwstawiania się ewolucji systemu, u innych otwierało drogę nadziei i dążenie do pogłębiania tendencji odnowicielskich oraz niezależnościowych. Polska była największym i najswobodniejszym barakiem w obozie, w którym dojrzewała poważna opozycja polityczna, mimo że ciągle obowiązywały tam ograniczenia wynikające ze stanu wojennego. Po przerwanym 13 grudnia 1981 roku festiwalu wolnościowym Solidarności przez wprowadzenie stanu wojennego nastał dla opozycji czas ciężkiej próby, ale i autorefleksji.
Stan wojenny, zdaniem niektórych, był niepotrzebny, bo słabnący olbrzym radziecki nie mógł już interweniować, nawet gdyby opozycja przejęła gwałtownie władzę w Polsce. Zdaniem innych (a do nich należał i Paweł, orientujący się doskonale w nastrojach na szczytach władzy i Armii Radzieckiej) stan wojenny uratował Polskę przed krwawą łaźnią „bratniej pomocy”, do której szykowali się też Czesi, pamiętający udział Polski w interwencji u nich w 1968 roku, i Niemcy z NRD, twarda ostoja realnego socjalizmu. Zresztą ten spór historyczny, który nigdy się nie zakończy, chyba że nagle otworzą się naprawdę tajne archiwa rosyjskie, nie był dla Pawła najważniejszy.
Rozumiał, że dla dobra Polski konieczny jest prowadzący do głębokich przeobrażeń dialog władzy z jej oponentami. Ta świadomość, podzielana przez dużą część obozu rządzącego w Polsce, dojrzewała też w kręgach najbardziej odpowiedzialnych przywódców opozycji. Powoli obie strony zmieniały kurs z kolizyjnego na wymuszone okolicznościami porozumienie, prowadzące później do ustaleń Okrągłego Stołu i pierwszych, w znacznej mierze demokratycznych wyborów z 4 i 18 czerwca 1989 roku. W efekcie nastąpiło przekazanie realnej władzy ówczesnej opozycji. Tak to wyglądało z perspektywy lotu ptaka nad historią.
Ale Paweł musiał teraz podjąć wiele decyzji, radykalnie zmieniających jego sytuację osobistą. To była taka rewolucja w wymiarze jednostkowym. Epokowe przemeblowanie sceny politycznej doprowadziło do tego, że utracił miejsce pracy, które zdobył z trudem pięć lat wcześniej w prasie jednego z tak zwanych stronnictw sojuszniczych ówczesnego hegemona PZPR. Po prostu wraz z faktycznym zanikiem struktur organizacyjnych stronnictwa upadło też jego zaplecze medialne. Nie mógł liczyć na pomoc wywiadu, w którym pozytywnie przeszedł weryfikację. Właśnie ten pozytywny wynik ograniczał jego możliwości wyboru innej profesji, bowiem nadal pozostawał oficerem służb specjalnych. Na dodatek nie zmienił się jego status nielegała. Istniała niepisana zasada, że Centrala nie pomaga nielegałom w ich sprawach bytowych, aby ingerencjami nie spowodować niebezpieczeństwa dekonspiracji.
Na początku próbował szczęścia w sferze gospodarczej, ale operacje import-eksport na kierunku byłych republik ZSRR nie przyniosły spodziewanych wyników. Zaczął się rozglądać za czymś poważniejszym. Wtedy w krajobrazie gospodarczym Polski pojawił się Fundusz Polsko-Amerykański wspierający rozwój biznesu. Analizując tendencje rosnącego spontanicznie rynku polskiego, Paweł doszedł do wniosku, że warto zająć się poligrafią. A że był przyzwyczajony do precyzji działania, zaczął od biznesplanu, firmowanego za solidną opłatą w dewizach przez panią Bochenek z Izby Gospodarczej. Plan dotyczył zakładu poligraficznego o pełnym profilu, w technice druku offsetowego. Sercem projektu była najlepsza wówczas maszyna offsetowa heidelberg do druku kolorowego w sześciu barwach podstawowych. Wstępne przymiarki do ceny całości projektu wyniosły, bagatela, pół miliona dolarów, co dzisiaj jest dużą kwotą, a wtedy była zawrotną.
Nie posiadając takich pieniędzy, Paweł zastanawiał się, jak je pozyskać. Wówczas wpadła mu w oko informacja o amerykańskim funduszu. Pół miliona było maksymalną kwotą przyznawaną kredytobiorcom przez tę instytucję. I tu właśnie zaczyna się nasza historia.1.
Paweł szedł w stronę Śródmieścia. Na chodnikach centrum stolicy tętnił wielobarwnym życiem ogromny bazar. Przekupnie zachwalali swój towar, często zwyczajny chłam, rozłożony na polowych, składanych łóżkach lub podobnych stolikach. Skręcił z Nowego Świata w Hibnera, kultową ulicę przedwojennej Warszawy, którą, mimo zmiany nazwy, wszyscy i tak nazywali Chmielną.
Po prawej stronie dojrzał tablicę, która informowała, że w tym właśnie budynku mieści się Fundusz Polsko-Amerykański. Wszedł schodami na pierwsze piętro. W sekretariacie wyjaśnił, co go tu sprowadza, i poprosił o spotkanie z kimś z kierownictwa. Po piętnastu minutach siedział już w gabinecie, przy biurku, naprzeciwko szefa Funduszu, który przeglądał z zaciekawieniem biznesplan proponowany przez Pawła. Natomiast on miał okazję przyjrzeć się uważnie swemu vis-à-vis.
Wysoki, szczupły, o inteligentnych oczach, stanowiących zwieńczenie pociągłej twarzy nad długim, ale nie za dużym nosem, podkreślonym cienką linią warg. Całość przykryta niesforną, czarną czupryną, tworzyła obraz budzący sympatię, chociaż wysunięty silnie podbródek sugerował, że za tą sympatyczną fasadą kryje się, pewnie nie zawsze sympatyczne, zdecydowanie. Kiedy szef Funduszu podniósł się ze swego fotela, Paweł mógł nareszcie w pełni docenić jego posturę. Ponad dwumetrowemu wzrostowi towarzyszyły nieskoordynowane ruchy szczudłowatych nóg i długich ramion, co dodatkowo stwarzało mylący obraz zagubionego we mgle, poczciwego drągala.
– Poznajmy się. Jestem Roman Polańczyk – powiedział nadwyraz czystą polszczyzną Amerykanin, wyciągając dłoń do Pawła. – Sądzę, że warto dać panu kredyt. Już na pierwszy rzut oka widać, że dobrze wycenił pan inwestycję, jej ryzyka i szanse rynkowe. Biznesplan jest zrobiony profesjonalnie. Przyznam, że zaciekawiła mnie też notka biograficzna, którą pan załączył. Ale o tym porozmawiamy przy innej okazji i w innym miejscu. Oto moja wizytówka, proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu, a na pewno znajdę czas na spotkanie.
– Dziękuję bardzo. Z chęcią będę kontynuował rozmowę i nie tylko na tematy inwestycyjne. Do widzenia niebawem – podsumował rozmowę Paweł, dodając w myśli: „Cóż, zdaje się, że rybka połknęła przynętę, jest szansa na pozytywną decyzję w sprawie finansowania, ale otwierają się też inne perspektywy…”.
Na spotkanie w Funduszu Paweł przyszedł przygotowany. Nie były to jeszcze czasy bezwarunkowego serwilizmu i padania na kolana przed wielkim nowym bratem zza Atlantyku, co skutkowało później znacznym ubezwłasnowolnieniem polskiego wywiadu. Racjonalne podejście do zadań tej instytucji pozwoliło jej pierwszym szefom, działającym z nadania solidarnościowego, na w miarę niezależne działania. Było wśród nich też miejsce na dyskretne obserwowanie poczynań naszych sojuszników na terenie kraju.
Wiedział więc już dzięki informacjom Centrali UOP, że Polańczyk, Amerykanin z polskimi korzeniami, absolwent elitarnego Massachusetts Institute of Technology w dziedzinie elektroniki i ekonomii na Harwardzie, odbywał służbę wojskową w US Navy, Marynarce Wojennej USA. Tam też zapewne zwerbowali go przedstawiciele wywiadu wojskowego, od dawna przypatrujący się jego karierze i umiejętnościom. Co do tego punktu nie było absolutnej pewności, ale wiele ruchów Polańczyka na to wskazywało.
Istotnym symptomem jego przynależności do Intelligence Community były kontakty towarzyskie, które nawiązał w kierownictwie polskiego kontrwywiadu i duże zainteresowanie przekształceniami własnościowymi polskiego przemysłu stoczniowego, który – czego nie należy zapominać – dostarczył ponad czterysta jednostek bojowych i okrętów pomocniczych marynarkom Układu Warszawskiego.
„Ciekawe, na jaki fragment mojej biografii zwrócił uwagę? – zastanawiał się Paweł. Chyba nie na studia filozoficzne. Pewnie zaciekawił go długi passus dotyczący wszechstronnej znajomości spraw rosyjskich. Teraz jest piątek. Zadzwonię do niego za trzy dni, w poniedziałek, i zasugeruję termin spotkania najbliższy z możliwych, na przykład we wtorek. Jeśli zaakceptuje, to znaczy, że naprawdę przebiera nogami, aby dobiec do celu, żeby w jakiś sposób związać mnie ze sobą, a następnie wyciągnąć z tego zawodowe profity. Niebawem zobaczymy…”.
W poniedziałek, koło dziewiątej rano, Paweł wystukał na klawiaturze telefonu numer Polańczyka. Sekretarka w pierwszym profesjonalnym odruchu próbowała wyjaśnić, że szef jest bardzo zajęty i nie może przyjąć telefonu. Po tym jak Paweł zdecydowanie podkreślił, że to właśnie szef prosił go o telefon, pani broniąca – jak to zwykle dobre sekretarki – spokoju swego pracodawcy zmiękła. Aby zachować twarz, powiedziała:
– Sprawdzę, co da się zrobić. Proszę poczekać na linii.
Paweł śmiał się w duchu: „Teraz potrzyma mnie ze dwie minuty na kablu dla zasady. Ale później okaże się, że dzięki jej perswazji przełożony znalazł czas”. Nie pomylił się znacznie, bo po trzech długich minutach zdecydowanie już milszy głos panienki z sekretariatu oświadczył:
– Udało mi się jakoś przekonać pana dyrektora, żeby odebrał telefon. Już przełączam!
– Dziękuję pani serdecznie! – powiedział Paweł ze spontanicznie szczerym odcieniem wdzięczności w głosie, mimo że był pewny, że Polańczyk od razu i bez „protekcji” wyraził zgodę na rozmowę. Ale rozsądek i doświadczenie nakazuje budować dobre relacje, szczególnie z sekretarkami.
– Witam – zabrzmiał głos w słuchawce. – Dobrze, że pan dzwoni. Jutro mam trochę luźniejszy dzień. Jeśli panu to odpowiada, proponuję lunch o wpół do drugiej w orientalnej restauracji w Marriotcie.
„Może się trochę pokryguję, ale oczywiście przyjmę zaproszenie” – pomyślał Paweł i powiedział:
– Dziękuję, spojrzę w agendę, czy nie ma jakiejś kolizji terminów. – Dał poczekać chwilę rozmówcy (oczywiście żadnego kalendarza nie wertował) i ciągnął dalej: – Mam tu wprawdzie spotkanie o czternastej, ale postaram się przenieść je na inny dzień. Jesteśmy więc umówieni!
– Okej. Proszę zarezerwować sobie przynajmniej półtorej do dwóch godzin. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia! – Stuknęła odkładana z drugiej strony słuchawka.
„No, no – skwitował w duchu Paweł. Nie musiałem nawet prosić o termin spotkania. W dodatku tyle czasu na prosty lunch! Wygląda to raczej na długą biesiadę. Coś czuję, że kolega wyczuł wiatr ze wschodu. Gotów jestem założyć się ze sobą i w razie wygranej postawić sobie butelkę dobrego wina za to, że będzie mowa o moich kontaktach moskiewskich. No i przy okazji, może klepnął mi projekt i kredyt. W Centrali się ucieszą, bo cały ten pomysł gospodarczy to przecież ich inicjatywa, nadzieja na zdobycie pozabudżetowych funduszy na operacje specjalne. Trzeba się będzie dobrze na ten lunch przygotować…”.2.
Dojechał tramwajem pod Dworzec Centralny, przeszedł tunelem w lewo pod Alejami Jerozolimskimi na przeciwległą stronę. Wszedł do atrium pierwszego z dwóch wieżowców, tam gdzie były usytuowane biura LOT-u. Później hallem i wyjściem na dziedziniec-parking. Stąd w lewo („Jakiś syndrom lewicowości” – uśmiechnął się Paweł na tę myśl) i za rogiem wieżowca w prawo. Nareszcie wejście do hotelu („Jak na inwestycję sekty mormonów z USA w Polsce, nieźle” – znowu uśmiech). Jest już 13.25. Nie wypada przyjść za wcześnie, ale też spóźnienie jest niedopuszczalne. Windą w górę. Wejście do restauracji. Stolik rezerwacyjny.
– Czy jest tu rezerwacja na nazwisko Polańczyk, dzisiaj na trzynastą trzydzieści?
– A kto pyta?
– Mam tu właśnie spotkać się z tym panem.
Spojrzenie recepcjonisty na listę rezerwacji.
– Nie, nie ma takiej osoby.
– A może Roman?
– Chwila, no tak, jest pan Roman. Właśnie niedawno przyszedł. To tam w głębi sali, w tym separe’ po prawej.
– Dziękuję.
„Idiota ze mnie. Nie rzuca się nadaremnie nazwiskami. Nomina sunt odiosa” – skarcił się Paweł, ruszając zdecydowanym krokiem w kierunku zasłoniętego parawanem stołu. Gdy tam dotarł, podniosła się zza niego już znajoma, wysoka, nieskładna w ruchach postać. Wyciągnięta dłoń.
– Witam.
– Dzień dobry. Dziękuję, że pan dyrektor znalazł dla mnie czas.
– Nawzajem. Zamówmy coś.
– Proponowałbym sajgonki, krem z krewetek, później kwaśną zupę z grzybami mung, a na drugie, to już zależy od preferencji: kaczkę po pekińsku, wieprzowinę słodko-kwaśną albo rybę. Do tego w zależności od dania – chińskie wino, białe albo czerwone.
– Doskonale. Ja głosuję za kaczką. Dzięki temu mamy swobodny wybór wina. To drób, ale specyficzny. A więc może być i białe wino, chociaż ja wolę czerwone.
– Niech będzie czerwone. To zresztą dobrze wpisuje się w temat naszej dzisiejszej rozmowy…
– Ciekawe, skąd ten kolor?
– Nie domyśla się pan? ZSRR, Rosja i takie tam.
Polańczyk skinął na stojącego dyskretnie parę metrów od niego kelnera, złożył zamówienie i ciągnął dalej.
– Oczywiście interesują pana losy projektu poligraficznego?
– Tak, bardzo.
– Przekazałem go do rozpatrzenia. Obowiązuje u nas zasada zespołowego podejmowania decyzji. To trzy osoby: ja i dwóch moich zastępców. Ma pan moje pełne poparcie.
– Raz jeszcze dziękuję.
– Podziękuje pan, jak sprawa będzie załatwiona. Tymczasem muszę wysłać do pana dwójkę miejscowych współpracowników, ekspertów, którzy ocenią w terenie realność i sposób realizacji przedsięwzięcia. Takie są normy.
– Nie mam zamiaru łamać zasad.
– To dobrze. Przejdźmy więc do przystawek i do pytań, które chcę panu zadać.
– Proszę bardzo. Odpowiem, jak najlepiej potrafię.
– Mam nadzieję, bo to ważne. Proszę więc powiedzieć, czy uważa pan, że nadszedł już czas na prywatyzację w Rosji?
– Oczywiście, że tak. Jeśli się nie zdąży teraz, to rosyjski aparat albo jego bliscy się uwłaszczą na całym majątku narodowym. No i zależy, jakiej gałęzi gospodarki ma dotyczyć prywatyzacja. Znając ich, wiem, że pewnych dziedzin nie odpuszczą.
– Jednak! Na przykład?
– Ano takich, które decydują o ich państwie i jego sile. Nawet jeżeli wszystko się tam rozchwieje, istnieją lobby, które za wszelką cenę będą chciały zachować sektor przemysłu zbrojeniowego, łączność, energetykę, komunikację…
– To zrozumiałe. Tak postępują wszystkie kraje posiadające zmysł państwowy. To przecież dziedziny strategiczne.
– Tak pan mówi? To proszę spojrzeć na to, co się teraz dzieje w Polsce.
– Owszem, to trochę odbiega od normy. Rzeczywiście łatwo tu obcokrajowcom wszystko kupić, czasami za bezcen. No ale ja mówiłem o krajach i społeczeństwach posiadających zmysł państwowy…
– Zasmuca mnie pan swoją diagnozą.
– Cóż, przykro mi, lecz słusznie użył pan słowa diagnoza. Lekarz, jeśli jest uczciwy, nie ukrywa przed pacjentem, że jego stan jest beznadziejny.
– No chyba nie jest aż tak źle.
– Może niedosłownie, ale mam pełny wgląd w sprawy gospodarcze Polski i zapewniam pana, że jesteśmy blisko standardów, jeśli w ogóle jest na miejscu to słowo, mojej oceny. Ale wróćmy do Związku Radzieckiego, a raczej tego, co w Rosji po nim zostało.
– A co pana najbardziej interesuje?
– Tymczasem chciałbym zrobić rekonesans. Wybrać się tam, po czym na miejscu zdecydować, co jest ważne i warte zachodu. Może coś sprzedać, może kupić. Wie pan, panie Pawle…
– Tak? – Paweł pomyślał, że taka poufałość to wstęp do jakiejś interesującej propozycji.
– Mam wrażenie, że jest pan człowiekiem uczciwym. Zna pan też Zachód i jak mało kto Rosję, jej kulturę, historię i jej obecną sytuację polityczną. Czy zechciałby pan być moim przewodnikiem po Moskwie i okolicach? Oczywiście wszelkie koszty biorę na siebie.
„Nieźle, że na siebie – pomyślał Paweł. Czy nie przypadkiem koszty naszej podróży nie będzie pokrywać DIA – amerykański wywiad wojskowy?” – zgryźliwie skonstatował. Zamiast tego powiedział:
– Byłby to dla mnie zaszczyt, panie dyrektorze.
– Proszę mówić do mnie „Romek”, w ostateczności „Roman”. My, Amerykanie, nie lubimy ceremonii, wolimy skracać dystans.
Kelner podszedł do ich stolika i odkorkował butelkę wina. Nalał do degustacji symboliczną ilość Polańczykowi i po akceptacji napełnił kieliszki obu biesiadników.
– Macie tu w Polsce zwyczaj przechodzenia na ty przy trunku – zauważył Polańczyk. – Myślę, że czerwone wino najlepiej spełni tę rolę. Romek! – dokończył toast.
– Paweł!
Nie było ani misia, ani pocałunków. Był za to dźwięk szkła spotykających się w pół drogi nad stołem kieliszków i silny uścisk dłoni. Ale to i tak, jak na pierwsze nieformalne spotkanie, bardzo wiele.3.
Był sierpień 1990 roku. Trasy lotnicze dalekiego zasięgu LOT ciągle obsługiwał maszynami Ił-62. Statystycznie rzecz biorąc, dość bezpieczne zapisały się dobrze w annałach tej linii lotniczej, jeśli nie liczyć tragicznej katastrofy nad lasem Kabackim, przy podejściu do warszawskiego Okęcia. Do Moskwy latały te same samoloty, mimo że dystans był stosunkowo krótki, za to obłożenie było duże i nawet w pojemnych wnętrzach Iła czasami brakowało miejsc.
Paweł siedział w fotelu od strony korytarza, Polańczyk pośrodku, a przy iluminatorze żona Amerykanina. Patrzyła na przesuwające się przed jej oczyma obrazy jak dziecko, które nie może oderwać się od okularu fotoplastykonu. Widać już było ziemię, a głos stewardessy zapewniał pasażerów, że niebawem wylądują na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo.
Paweł obserwował uważnie swego sąsiada. Był spięty, ale równocześnie dało się zauważyć w jego mimice coś na kształt infantylnej ciekawości na chwilę przed spotkaniem z nową zabawką lub słodyczami. Maszyna usiadła na trzy punkty, wszystkie wózki boczne pod skrzydłami i przednie koło z rzadko spotykaną precyzją dotknęły równocześnie nawierzchni lotniska.
Po pewnym czasie do otwartych już drzwi podtoczono schodki. Pasażerowie przeszli do zdezelowanych autobusów, które dowiozły ich do portu lotniczego. Amerykanie pewnie czuli się jak Kolumb w chwili odkrywania Nowego Świata. Dla Pawła była to powtórka z rozrywki. Dokładna do przesady kontrola paszportowa, wypełnianie oświadczeń celnych po jej przejściu, grzebanie w walizkach, nareszcie wyładowanych z samolotu.
Ale i tu były zauważalne symptomy rozkładu. Pogranicznicy funkcjonujący w systemie wojsk rosyjskiego MSW i celnicy – wszyscy byli wyraźnie zainteresowani wszelkimi nadwyżkami towaru w walizkach. Nakładali na niego cło albo konfiskowali. Podobny los spotkał bagaż Polańczyka. Celnik był wstrząśnięty liczbą koszul Amerykanina. Już zaczął niektóre z nich odkładać na bok z wyraźnym zamiarem konfiskaty. Mruczał pod nosem, że jest ich zbyt wiele. Dopiero interwencja Pawła zmusiła go do zmiany planów.
– Ten pan ma zwyczaj zmieniać koszule dwa razy dziennie. Przyjechał na ważne rozmowy z waszym Związkiem Przemysłowców, którego przedstawiciel czeka na nas w hali przylotów, a więc niech się pan pośpieszy!
– Obywatelu, nie wtrącajcie się, bo się wami zajmę! – próbował zbyć go celnik z wyraźną groźbą w głosie.
– Słuchajcie, nie znamy się, więc zejdźcie ze mnie – podniósł głos Paweł. – Rozumiem, że jest ci wszystko jedno czy pracujesz tu, czy na Magadanie. Mogę ci to załatwić, wystarczy parę słów do tych, którzy na nas czekają. Będziesz miał o wiele mniej pracy, chociaż klimat będzie trochę ostrzejszy.
Polańczyk patrzył z przerażeniem na Pawła.
– Daj spokój bo w końcu nas odeślą albo zamkną! – syknął.
Jednak ze zdumieniem skonstatował, że celnik szybko wrzucił odłożone koszule z powrotem do jego walizki. Z niesmakiem wskazując na żonę Amerykanina i Pawła, kazał im pójść do wyjścia ze strefy kontrolnej. Nie zbliżył się nawet do ich bagaży.
– Nie rozumiem – skwitował Polańczyk.
– A co jest tu do rozumienia? – odrzekł Paweł.– Przynajmnej od czasów Gogola panuje tu zasada, że jeśli ktoś na ciebie wrzeszczy i obiecuje obić ci mordę, to widać ma do tego prawo, więc lepiej podkulić ogon i grzecznie zrobić to, czego się domaga.
Spotkanie dwóch światów i dwóch wizji świata, USA i Rosji, wyglądające na fragment komedii sytuacyjnej, śmieszyło Pawła, choć z doświadczenia wiedział, że amerykańskie służby są nie mniej upierdliwe i dociekliwe, choć w inny sposób. Weszli do hali przylotów. Paweł rozglądał się w poszukiwaniu znajomej twarzy. Nareszcie ją dojrzał. Stary znajomy, kiedyś korespondent agencji „Nowosti” w Warszawie, podbiegł do nich.