Most do Terabithii - ebook
Most do Terabithii - ebook
Terabithia to sekretna kraina, do której można dostać się jedynie za pomocą zaczarowanej liny zawieszonej dawno temu na drzewie rosnącym na brzegu rzeki. Władcami tej twierdzy w środku lasu są Jess i Leslie. Terabithia jest ich tajemnicą. Strzegą jej i walczą o nią. Jednak pewnego dnia wydarzy się coś, co wszystko zmieni…
Na podstawie "Mostu do Terabithii" powstał film, zrealizowany przez producentów "Opowieści z Narnii", do którego zdjęcia kręcono w Nowej Zelandii, a fascynujący świat Terabithii ożywili montażyści "Władcy Pierścieni".
Katherine Paterson stworzyła niezapomnianą książkę o przyjaźni i potędze wyobraźni, o odwadze i walce o swoje miejsce w świecie, o przełamywaniu barier i o byciu sobą!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-12425-8 |
Rozmiar pliku: | 945 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dokąd idziesz, Jess?
May Belle, na wpół śpiąc, uniosła głowę znad podwójnego łóżka, w którym spała razem z Joyce Ann.
– Cii – szepnął.
Ściany były cienkie. Mama się zezłości, jak ją obudzą tak wcześnie. Poklepał May Belle po głowie i podciągnął jej pod brodę zwinięty koc.
– Lecę na pastwisko – szepnął.
May Belle uśmiechnęła się i skuliła pod kocem.
– Będziesz biegał?
– Może.
Pewno, że będzie biegał. Przez całe lato codziennie wstawał wcześnie, żeby biegać. Doszedł do wniosku, że jeżeli się postara – i wytrwa w tym zamiarze – to po wakacjach będzie najszybszym biegaczem w piątej klasie. Musi być najszybszy – nie jeden z najszybszych albo drugi z kolei, ale najszybszy. Najlepszy.
Wyszedł z domu na palcach. Budynek był tak rozklekotany, że skrzypiał przy każdym kroku, ale Jess kiedyś odkrył, że chodzenie na palcach powodowało jedynie głuche dźwięki, i zazwyczaj udawało mu się wyjść, nie budząc mamy ani Ellie, ani Brendy, ani Joyce Ann. Z May Belle to inna sprawa. Skończyła właśnie sześć lat i darzyła go bezgranicznym podziwem, co czasem nie było takie złe. Jak się jest jedynym chłopakiem wśród czterech sióstr, z których dwie starsze całkowicie go zlekceważyły od chwili, kiedy nie pozwolił się już dłużej przebierać i wozić w starym wózku dla lalek, a najmłodsza zaczynała płakać, gdy tylko spojrzał na nią groźniej, miło było mieć kogoś, kto go uwielbia. Nawet jeśli było to czasem uciążliwe.
Ruszył lekkim truchtem przez podwórze. Z ust wylatywały mu obłoczki pary – dość zimno jak na sierpień. Ale było jeszcze wcześnie. W południe, kiedy będzie pracował w gospodarstwie, zrobi się na pewno gorąco.
Panna Bessie gapiła się na niego zaspanymi ślepiami, gdy wspinał się na stertę śmieci, przełaził przez furtkę i biegł w stronę pastwiska.
– Muuuu – przywitała go Panna Bessie. Swymi brązowymi, łzawo wilgotnymi oczami przypominała do złudzenia May Belle.
– Cześć, Panno Bessie – powiedział Jess uspokajająco. – Śpij sobie dalej.
Panna Bessie podeszła do zielonkawej plamy (większość pola była sucha i brązowa) i chwyciła zębami kępkę trawy.
– Grzeczna krówka. Dalej, jedz sobie śniadanie i nie zwracaj na mnie uwagi.
Jess zawsze zaczynał trening od północno-zachodniego końca pola, startując z półprzysiadu, jak to zaobserwował w telewizyjnych programach sportowych.
– Paf! – wykrzyknął i ruszył biegiem wokół pastwiska.
Panna Bessie przesunęła się w kierunku środka pola, wciąż spoglądając za nim smutnymi oczyma i powoli przeżuwając. Nie wyglądała zbyt inteligentnie nawet jak na krowę, ale miała dość rozsądku, aby nie wchodzić chłopcu w drogę.
Słomiana grzywka opadała Jessowi na czoło, a ręce i nogi fruwały na wszystkie strony. Nigdy nie nauczył się prawidłowych zasad biegania, lecz – jak na dziesięciolatka – miał długie nogi, nikt zaś nie dorównywał mu siłą woli.
W szkole podstawowej w Lark Creek brakowało wszystkiego, a zwłaszcza sprzętu sportowego, toteż w czasie popołudniowej przerwy wszystkie piłki wędrowały do starszych klas. Nawet jeśli uczeń piątej klasy zaczynał przerwę z piłką w dłoniach, to na pewno przed upływem pół godziny znajdowała się ona w rękach chłopaka z szóstej, a często z siódmej klasy. Starsi chłopcy zawsze zajmowali suchy środek górnego boiska na swoje mecze, natomiast w niewielkiej części położonej wyżej dziewczyny grały w klasy, uganiały się ze skakankami i gadały. Wobec tego chłopcy z młodszych klas zaczynali się ścigać. Ustawiali się wszyscy po przeciwległej stronie dolnego boiska, zazwyczaj błotnistego i pełnego głębokich kolein. Earle Watson, który nie potrafił biegać, za to umiał głośno wrzeszczeć, krzyczał: „Paf!”, i chłopcy jak na skrzydłach biegli do kreski wyżłobionej czubkiem buta na drugim końcu.
W zeszłym roku Jess jeden raz wygrał. I to nie tylko pierwszy bieg, ale całą rundę. Udało mu się to zaledwie jeden, jedyny raz, ale zwycięstwo mu zasmakowało. Od samego początku nauki, od pierwszej klasy, Jess był „zwariowanym dzieciakiem, co ciągle rysuje”, ale pewnego dnia – 22 kwietnia, w deszczowy poniedziałek – przegonił kolegów i biegł przed wszystkimi, aż czerwone błoto chlupotało w dziurawych trampkach.
Przez resztę tego dnia i do przerwy obiadowej następnego Jess był „najszybszym chłopakiem w trzeciej, czwartej oraz piątej klasie”, a przecież chodził zaledwie do czwartej. We wtorek wygrał jak zwykle Wayne Pettis. Ale Wayne Pettis przeszedł już do szóstej klasy i w tym roku razem z innymi starszymi chłopakami w pierwszym półroczu będzie grał w piłkę nożną, a w drugim – w baseball. Teraz każdy ma szansę, żeby zostać najszybszym biegaczem, i – na rogaty łeb Panny Bessie! – zostanie nim Jess Oliver Aarons, junior.
Jess jeszcze energiczniej zamachał rękami i zwrócił głowę ku odległemu ogrodzeniu. Wyobrażał sobie, że słyszy, jak chłopcy z trzeciej klasy okrzykami zachęcają go do biegu. Będą za nim łazili jak za jakimś piosenkarzem, a May Belle pęknie z dumy. Jej brat jest najszybszy, najlepszy. To powinno dać smarkaczom z pierwszej klasy do myślenia.
Nawet tata będzie z niego dumny. Jess skręcił w rogu pastwiska. Nie mógł już biec tak szybko jak na początku, jednak nie rezygnował – trenował kondycję. May Belle opowie o wszystkim ojcu, więc nie wyjdzie na to, że Jess się przechwala. Może nawet tata będzie tak zadowolony, że zapomni o zmęczeniu spowodowanym długą jazdą tam i z powrotem do Waszyngtonu, o całodziennej ciężkiej pracy. Będą się mocowali na podłodze, tak jak kiedyś. Tata zdziwi się, kiedy zobaczy, jaki Jess jest silny.
Ciało chłopca błagało o odpoczynek, ale Jess się nie poddawał. Nie ulegnie tylko z tego powodu, że jego klatka piersiowa jest ciągle jeszcze szczupła i wąska. Tu rządzi jego wola!
– Jess! – to May Belle wrzeszczała zza sterty śmieci. – Mama kazała, żebyś przyszedł na śniadanie. Później wydoisz krowę.
O, do diabła! Za długo biegał. Teraz wszyscy będą się z niego wyśmiewali.
– Dobra, już idę.
Zawrócił, nie przerywając biegu, i ruszył w stronę sterty śmieci. Utrzymując rytm, przelazł przez ogrodzenie, przez śmietnisko, szturchnął May Belle („Nooo...”) i truchcikiem pobiegł do domu.
– No, proszę, proszę, patrzcie na naszego olimpijczyka – powiedziała Ellie, z rozmachem stawiając na stole dwie filiżanki, tak że rozlała trochę mocnej czarnej kawy. – Spocony jak kulawy muł.
Jess szybko odgarnął z czoła wilgotne włosy i opadł na drewnianą ławkę. Nasypał do swojej filiżanki dwie czubate łyżeczki cukru, a potem głośno siorbnął, uważając przy tym, żeby gorący płyn nie poparzył mu ust.
– Oj, mamo, on śmierdzi. – Brenda złapała się za nos; jej mały palec był wytwornie odgięty. – Każ mu się umyć.
– Chodź tu i umyj się – rzuciła matka, nie podnosząc oczu znad kuchenki. – I pospiesz się. Kasza już się przypala.
– Oj, mamo, znowu ta kasza – jęknęła niezadowolona Brenda.
Ależ był zmęczony. Bolały go wszystkie mięśnie.
– Słyszałeś, co powiedziała mama? – zawołała Ellie.
– Mamo, ja nie wytrzymam! – to znowu Brenda. – Niech zabierze z ławki to swoje brudne ciało.
Jess ciężko położył głowę na drewnianym stole.
– Jess! – Matka spojrzała wreszcie w jego stronę. – Umyj się i włóż koszulę.
– Dobrze, mamo.
Powlókł się do zlewu. Woda, którą oblał twarz i ramiona, szczypała jak lód. Rozpalona skóra kurczyła się pod dotknięciem zimnych kropli. May Belle przyglądała mu się, stojąc w drzwiach kuchni.
– Przynieś mi koszulę, May Belle.
Spojrzała na niego, jakby chciała odmówić, ale powiedziała:
– Nie powinieneś bić mnie po głowie. – I posłusznie poszła po koszulkę.
Niezła dziewczyna ta May Belle. Joyce Ann do tej pory by płakała, gdyby to ją stuknął. Czterolatki to prawdziwe nieszczęście.
– Jest mnóstwo rzeczy, które koniecznie trzeba zrobić do obiadu – oświadczyła matka, kiedy kończyli kaszę z sosem mięsnym (pochodziła z Georgii i gotowała tamtejsze potrawy).
– Oj, mamooo! – pisnęły zgodnie Ellie i Brenda.
Te dziewczyny potrafiły wymigiwać się od pracy szybciej niż wymykający się z rąk pasikonik.
– Mamo, obiecałaś, że możemy z Brendą pojechać do Millsburga po szkolne zakupy.
– Nie macie pieniędzy na żadne zakupy.
– Mamo, pooglądamy sobie wystawy! – Jess marzył, żeby Brenda przestała tak zawodzić. – Niedługo święta. Czy nie należy nam się nijaka rozrywka?
– Raczej jakaś rozrywka – poprawiła ją pedantycznie Ellie.
– Zamknij się!
Ellie nie zwróciła na nią uwagi. Powiedziała do matki:
– Pani Timmons przyjedzie tu po nas samochodem. A ja mówiłam Lollie już w niedzielę, że się zgadzasz. Nie będę teraz do niej dzwonić, aby powiedzieć, że zmieniłaś zdanie.
– No, dobrze, dobrze. Ale nie mam skąd wziąć pieniądze.
„Skąd wziąć pieniędzy” – szepnęło coś w głowie Jessa.
– Wiem, mamo. Weźmiemy tylko te pięć dolarów, co tato nam obiecał. Nic więcej.
– Jakie pięć dolarów?
– Och, mamo, przecież pamiętasz! – Głos Ellie był słodszy od rozpuszczonej czekoladki. – W zeszłym tygodniu tato mówił, że my dwie będziemy mogły kupić sobie coś nowego do szkoły.
– Dobrze już, masz – powiedziała ze złością matka, sięgając na półkę nad kuchenką po zniszczoną plastikową portmonetkę. Odliczyła pięć wymiętych banknotów.
– Mamo – zajęczała znów Brenda – daj nam jeszcze dolara. Będziemy miały po trzy każda.
– Nie!
– Mamo, za dwa pięćdziesiąt nic nie można kupić. Zeszyty podrożały o...
– Nie!
Ellie wstała z hałasem i zaczęła zbierać ze stołu.
– Dziś ty zmywasz, Brenda – powiedziała głośno.
– Oj, Ellie...
Ellie dziobnęła ją łyżką. Jess dostrzegł spojrzenie, jakie rzuciła Brendzie, która natychmiast przestała zawodzić swymi uszminkowanymi ustami. Była wprawdzie głupsza od Ellie, ale nawet ona wiedziała, że z matką nie można przeciągać struny.
Jak zwykle cała robota została dla Jessa. Matka nigdy nie kazała młodszym dziewczynkom pomagać, choć Jessowi udawało się czasem namówić do pomocy May Belle. Jess położył znów głowę na stole. Wykończyło go całkiem to dzisiejsze bieganie. Jednym uchem usłyszał warkot starego buicka Timmonsów („Za mało oleju” – powiedziałby ojciec, gdyby tu był) i wesoły gwar głosów za drzwiami, kiedy Ellie i Brenda wciskały się pomiędzy siódemkę Timmonsów.
– No, Jesse, rusz się, leniuchu. Panna Bessie pewnie już powłóczy wymionami po ziemi. Jak ją wydoisz, nazrywasz fasoli.
Leniuch. To niby on był tym leniuchem! Pozwolił swej ciężkiej głowie jeszcze na minutę odpoczynku.
– Jess-see!
– Dobrze, mamo. Już idę.
*
To May Belle przyszła do niego, kiedy zrywał fasolę, i powiedziała mu, że ktoś się wprowadza na sąsiednią farmę starego Perkinsa. Jess odgarnął włosy i zmrużył oczy. To prawda. Przy drzwiach stał duży wóz meblowy. Taki z przyczepą. Ci ludzie mieli kupę gratów. Nie pobędą tu długo. Dom Perkinsa był jednym z tych zniszczonych starych wiejskich domów, do których człowiek wprowadza się, kiedy nie ma nic porządnego, i wyprowadza, jak tylko trafi mu się coś lepszego. Znacznie później Jess dziwił się nieraz, że oto był świadkiem czegoś, co dla niego stało się początkiem niezwykłej sprawy, a co potraktował wtedy tak obojętnie.
Wokół spoconej twarzy i ramion krążyły stada much. Wrzucił fasolę do wiadra i upchnął ją dłońmi.
– Podaj mi koszulę, May Belle.
Ochrona przed muchami była teraz znacznie ważniejsza niż jakiś tam wóz meblowy. May Belle pobiegła do końca grządki i podniosła rzuconą tam wcześniej koszulkę. Wróciła, trzymając ją daleko przed sobą w dwóch palcach.
– Uuuch, śmierdzi – powiedziała tonem Brendy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej