Most dusz - ebook
Most dusz - ebook
Podczas podróży do Edynburga i Paryża dwunastoletnia Cassidy Blake i jej niezwykły przyjaciel Jacob przekonali się, ile mrocznych tajemnic kryje się w zaułkach i katakumbach nawiedzonych miast. Gdy wydaje się, że nic już ich nie zaskoczy, trafiają do Nowego Orleanu, gdzie rodzice Cass przygotowują nowy odcinek serialu „Duchodzeniowcy”.
To właśnie w tym mieście pełnym muzyki, legend i magii dojdzie do spotkania, na które nikt nie jest w stanie się przygotować. Czy Cassidy znajdzie w sobie dość siły, by stanąć oko w oko z posłańcem samej Śmierci?
Trzeci tom najbardziej nawiedzonej serii autorstwa Victorii Schwab to mistrzowsko opowiedziana historia o duchach, odwadze i przyjaźni. To wymarzona książka dla tych, którzy nie boją się ciemności.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67324-20-5 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapach świeżych naleśników w lecie lub pierwszy chłodny podmuch jesieni. Leniwy początek zaśnieżonego dnia i świat pogrzebany pod warstwami koców. Czasem przebudzenie wydaje się łatwe i spokojne: powolne przejście od marzeń sennych do codziennej rzeczywistości.
Czasami wygląda to jednak inaczej.
Kotara, odsuwana jednym szarpnięciem, wpuszcza do pokoju oślepiające promienie słońca, a ja czuję, jak na piersi ląduje mi nagle wielki, ciężki kot.
Jęczę, powoli unoszę powieki i widzę Grima, który gapi się na mnie z góry. Czarna łapa wisi tuż nad moją twarzą.
– Uciekaj! – mamroczę, obracając się, aż kot spada na bok, na pościel. Rzuca mi kwaśne spojrzenie, wzdycha cicho po kociemu i zapada głębiej w łóżko.
– Wstawać, pobudka! – mówi mama, stanowczo zbyt radosnym tonem, jeśli wziąć pod uwagę, że zameldowaliśmy się tu zaledwie wczoraj wieczorem, a mój organizm nie ma pojęcia, która jest godzina. W głowie czuję tępe pulsowanie i nie wiem, czy to jet lag, czy duchy.
Drżę od sztucznego chłodu hotelowej klimatyzacji, szumiącej przez całą noc, i z powrotem naciągam na siebie prześcieradło. Mama otwiera okno, lecz zamiast rześkiego podmuchu do pokoju wpada ściana gorącego powietrza.
Jest lepkie od letniego upału.
Na ulicy ktoś fałszywie śpiewa, a ktoś inny podchwytuje melodię na nisko brzmiącym puzonie. Słychać ryk śmiechu. Na chodnik upada coś, co brzmi jak pusty garnek.
Nawet o dziesiątej rano Nowy Orlean jest hałaśliwym miejscem.
Siadam na łóżku. Moja fryzura przypomina gniazdo zmierzwionych loków. Rozglądam się półprzytomnie. Ziew.
Przyjechaliśmy tu wczoraj wieczorem i zaledwie zdołałam umyć twarz, padłam na łóżko i zasnęłam. Teraz jednak, kiedy już się obudziłam, orientuję się, że nasz pokój hotelowy nie wygląda normalnie. Nie żeby jakiekolwiek miejsce, w którym się zatrzymywaliśmy podczas naszych podróży, było „normalne”, ale tu, w hotelu Kardec, jest wyjątkowo dziwnie.
Moje łóżko przycupnęło w rogu pokoju, na postumencie. Pomiędzy moją grzędą a olbrzymim łożem z baldachimem po drugiej stronie, zajmowanym przez rodziców, znajdują się stolik i fotele, ale nie to jest dziwne. O nie, chodzi raczej o to, że w tutejszym wystroju dominuje soczysty fiolet i granat ze złotymi dodatkami, a wszędzie wiszą jedwabne i pluszowe draperie, jak w namiocie wróżki. Uchwyty szuflad i haczyki na ścianie mają kształt dłoni z zaciśniętymi palcami lub skierowanych wnętrzem ku górze.
Poprzedniego dnia zwaliliśmy walizki na wypolerowanym parkiecie w bezładny stos z wysypującymi się ciuchami, bo chcieliśmy tylko się przebrać i przespać po locie. W samym środku tego chaosu, pomiędzy kosmetyczką mamy a moim aparatem w futerale, siedzi Jacob Ellis Hale, mój najlepszy przyjaciel, towarzyszący mi duch.
Jacob nawiedza mnie od zeszłego lata, kiedy to wpadłam do rzeki, a on uratował mi życie. Razem stawiliśmy czoła widmom w Szkocji i poltergeistowi w Paryżu, odwiedziliśmy cmentarzyska, katakumby i nie tylko.
Siedzi po turecku, z łokciami opartymi na kolanach, a przed nim na podłodze leży komiks. Kiedy na niego patrzę, strony się przewracają.
To mógłby być powiew wiatru… ale mama już zamknęła okno.
Poza tym strony przewracają się tylko w jedną stronę, mniej więcej w takim tempie, w jakim mógłby przekładać je czytający chłopak.
Oboje wiemy, że nie powinien móc tego robić.
To znaczy nie mógłby tego robić tydzień wcześniej, ale teraz…
– No, wstawaj, Cass – mówi mama. – Rach ciach ciach!
Będziemy filmować materiał do programu dopiero wieczorem, więc już mam zaprotestować, kiedy tato dodaje:
– Spotykamy się z przewodnikiem w Café du Monde.
Teraz się ożywiam. W każdym miejscu, do którego się udajemy na zdjęcia do programu rodziców, mamy nowego przewodnika, kogoś, kto doskonale zna miasto i jego tajemnice. Ciekawa jestem, kto będzie oprowadzać nas po Nowym Orleanie, sceptyk czy osoba, która wierzy w duchy.
Rodzice krzątają się po drugiej stronie pokoju, przygotowując do wyjścia. Mama wyciera smugę kremu do golenia z policzka taty, a on pomaga jej zapiąć bransoletkę.
W tej chwili są jeszcze moimi rodzicami: roztargnionymi, przemiłymi nerdami. Jednak wieczorem, kiedy ruszą kamery, staną się kimś więcej: Duchodzeniowcami, podróżującymi po świecie, polującymi na duchy detektywami od spraw paranormalnych, przerysowanymi postaciami.
– Nigdy nie rozumiałem, jak można przerysować postać – mówi Jacob, nie podnosząc głowy. – To dziwne. W sumie to nie rozumiałem, jak można ją w ogóle zarysować. – Jacob Ellis Hale, najlepszy przyjaciel, towarzyszący mi duch, zawsze podsłuchujący moje myśli. Unosi bezradnie dłonie. – To nie moja wina, że myślisz tak głośno.
O ile mi wiadomo, jego zdolność do czytania moich myśli ma coś wspólnego z tym, że wyciągnął mnie z krainy umarłych, a ja wciągnęłam go do świata żywych i jakoś tak zostaliśmy razem, sklejeni niczym włosy i guma do żucia.
Jacob marszczy brwi.
– To ja niby jestem gumą?
Przewracam oczami. W sumie to ja też powinnam móc czytać mu w myślach.
– Może moje myśli są cichsze – stwierdza.
„A może po prostu masz pustą głowę?” – myślę, pokazując język.
Łypie na mnie gniewnie.
Parskam śmiechem.
Rodzice odwracają się i patrzą na mnie.
– Sorki – mówię, wzruszając ramionami. – To tylko Jacob.
Mama się uśmiecha, lecz tato unosi brew. Mama wierzy w duchy, chociaż nie jestem pewna, czy akurat w Jacoba. Może uważa go za ducha, a może za wymyślonego przyjaciela, który stanowi dogodną wymówkę, kiedy trzeba wyjaśnić, dlaczego jej córka pakuje się w kłopoty. Tato zdecydowanie nie wierzy w duchy, a do tego uważa, że jestem już za stara na wymyślonych przyjaciół. Zgoda, ale Jacob nie jest wymyślony, tylko niewidzialny, i to nie moja wina, że rodzice nie mogą go zobaczyć.
Jak dotąd.
Myślę te ostatnie słowa tak cicho, jak potrafię, jednak Jacob i tak je słyszy. Najwyraźniej nie zauważa kryjącego się w nich lęku, bo wstaje tylko i się uśmiecha.
– Wiesz co – mówi, po czym chucha na okno. – Może mógłbym… – Przytyka palec wskazujący do zmatowiałej szyby i marszczy w skupieniu czoło, rysując literę „J”. Ku mojemu zaskoczeniu i przerażeniu widać ją na szkle! Wyskakuję z łóżka i ścieram literę, zanim zauważą ją rodzice. – Psujesz dobrą zabawę – mamrocze przyjaciel. Przykro mi, naprawdę lepiej, żeby mama i tato nie zdawali sobie sprawy, że Jacob jest prawdziwy, ja zaś prawie umarłam, a w wolnych chwilach poluję na duchy. Z jakiegoś powodu nie sądzę, żeby im się to spodobało.
„Siadaj. Zostań tu”, komenderuję i spieszę do łazienki, żeby się ubrać.
Upinam włosy w nieporządny koczek, próbując nie myśleć o tym, że mój najlepszy przyjaciel niewątpliwie robi się coraz silniejszy.
Wyciągam naszyjnik spod koszuli i przyglądam się dyndającemu nań zwierciadełku. To lustro pokazuje prawdę, przypomina duchom, że nie żyją. Unieruchamia je tak, żebym mogła wyrwać im nić i odesłać je.
Moje odbicie patrzy na mnie niepewnie z lusterka, a ja wypieram wszystkie myśli o Zasłonie i o tym, dlaczego duchy powinny pozostawać po jej drugiej stronie. I o tym, co się z nimi dzieje, kiedy stają się dość rzeczywiste, by dotknąć naszego świata. I o mojej przyjaciółce, Larze Chowdhury, która powiedziała mi, że moim zadaniem jest odesłanie Jacoba, zanim stanie się zbyt niebezpieczny, zanim, zanim…
Próbuję nie myśleć o snach, które ostatnio miewam, w których oczy Jacoba rozpalają się czerwienią, a świat wokół niego rozpada się na kawałki, nie pamięta, kim jestem i kim jest on sam, a ja muszę wybierać: ratować najlepszego przyjaciela czy wszystko inne.
Naprawdę staram się nie myśleć o żadnej z tych rzeczy.
Kończę się ubierać, a kiedy wracam do pokoju, Jacob leży rozciągnięty na podłodze tuż przed Grimem, tocząc z nim chyba pojedynek na spojrzenia. Mówię sobie w myślach, że Jacob to Jacob. Nie jest zwykłym duchem, tylko moim najlepszym przyjacielem.
Jacob odrywa spojrzenie od kota i kieruje wzrok na mnie. Wiem, że słyszy moje myśli, toteż koncentruję się na Grimie.
Leniwie macha czarnym ogonem, a ja zastanawiam się, nie po raz pierwszy, czy koty – nawet całkowicie bezużyteczne, wyglądające jak bochenek chleba – dostrzegają więcej niż ludzie. Czy wyczuwają Zasłonę i duchy za nią tak jak ja?
Chwytam aparat z podłogi, zakładam na szyję fioletowy pasek i ładuję nową kliszę. Rodzice poprosili mnie, żebym dokumentowała powstawanie ich programu zza kulis. Tak jakbym nie miała dość roboty z powstrzymywaniem złośliwych duchów przed wywoływaniem chaosu.
Ale hej, każdy potrzebuje jakiegoś hobby.
– Polecam gry wideo – wtrąca Jacob.
Patrzę na niego przez wizjer, to łapiąc ostrość, to ją tracąc. Nawet gdy pokój się rozmywa, Jacob wciąż pozostaje jasny i wyraźny.
Ten aparat jest trochę dziwny, jak wszystko inne w moim życiu. Miałam go ze sobą, kiedy niemal utonęłam, i od tamtej pory jakimś cudem wydaje się widzieć więcej.
Tak jak ja.
Wychodzimy z rodzicami i Jacobem na korytarz. Podobnie jak w naszym pokoju dominują tu soczyste granaty i fiolety. Kinkiety na ścianach wyglądają jak dłonie: większość z nich trzyma lampy, ale tam i tu zdarzają się puste.
– Przyduś piątkę – proponuje Jacob, klepiąc w jedną z otwartych dłoni. Dekoracja kołysze się lekko, tak jakby miała spaść, a ja rzucam mu miażdżące spojrzenie. Przyjaciel w odpowiedzi uśmiecha się niewinnie.
Ruszamy na dół, omijając ponurą windę z kutego żelaza, w której mieści się zaledwie jedna osoba, i wybieramy krętą, drewnianą klatkę schodową.
Na suficie lobby namalowano stół z krzesłami, widziany z góry, tak jakby to widz stojący na podłodze oglądał go z sufitu. Oszałamiający efekt.
Czuję się obserwowana. Odwracam się i zauważam mężczyznę w niszy, wyglądającego zza kotary. Podchodzę i dopiero wtedy widzę, że to nie człowiek, ale popiersie: miedziana rzeźba głowy i klatki piersiowej. Ma kozią bródkę oraz baczki i wpatruje się we mnie uparcie.
Tabliczka na marmurowej podstawie zdradza mi, że to pan Allan Kardec.
Jacob opiera się o postument.
– Wygląda na naburmuszonego – ocenia, ale nie zgadzam się z nim. Pan Kardec marszczy czoło w grymasie, jaki pojawia się czasem na twarzy taty, kiedy myśli naprawdę intensywnie. Mama nazywa go „miną nakręcaną”, ponieważ – jak twierdzi – prawie widzi wtedy trybiki pracujące mu w głowie.
W spojrzeniu wyrzeźbionego mężczyzny kryje się jednak coś dziwnego. W końcu zdaję sobie sprawę, że jego oczy nie są zrobione z miedzi, lecz ze szkła. Ciemne szklane kulki z pasmami szarości.
Mama mnie woła. Odwracam się i widzę, że zmierzają z tatą ku wyjściu. Wycofujemy się z Jacobem z zasięgu upiornego spojrzenia popiersia.
– Gotowi? – pyta tato i otwiera drzwi.
Wychodzimy na rozświetloną słońcem ulicę.
~ ~ ~
Upał uderza mnie niczym ołowiana kula.
Na północy stanu Nowy Jork, gdzie mieszkamy, letnie słońce przygrzewa czasem mocno, ale w cieniu nadal jest chłodno. Tutaj jego promienie są jak gorący płyn, nawet w cieniu, a powietrze przypomina zupę. Przesuwam przez nie ręką i czuję, jak na skórze osiada mi wilgoć.
Poza upałem zauważam coś jeszcze.
Przed nami turkocze konny powóz, a na drugim planie przejeżdża karawan.
Nie jestem nawet za Zasłoną. Tak wygląda codzienność w Nowym Orleanie.
Idziemy przez Dzielnicę Francuską, gdzie ulice noszą takie nazwy jak Bourbon Street czy Royal Street, gdzie domy są niskie i przysadziste, a balkony o poręczach z kutego żelaza biegną jak pędy bluszczu przez całą szerokość budynków. To zderzenie barw, stylów i dźwięków. Bruk i beton, poskręcane drzewa i mech hiszpański. Nigdy nie byłam w okolicy tak pełnej sprzeczności.
W Edynburgu, pierwszym miejscu, w którym kręciliśmy materiały do programu, panowała wilgotna atmosfera, pełna szarości. To miasto starych kamieni i ukrytych ścieżek, z historią wypisaną na powierzchni. W Paryżu, jasnym i czystym, ozdobionym złotem, z szerokimi alejami, sekrety są pogrzebane pod ziemią.
Tymczasem Nowy Orlean to… coś jeszcze innego.
Trudno byłoby uchwycić atmosferę tego miasta na zdjęciu.
Jest tu głośno i tłoczno. Wokoło widzę i słyszę mnóstwo rzeczy, które do siebie nie pasują: stukot końskich kopyt, klakson samochodu i uliczny saksofon. W tej okolicy znajduje się mnóstwo restauracji, salonów tatuażu i sklepów z odzieżą, ale pomiędzy nimi dostrzegam okna pełne świeczek, kamieni, obrazków świętych, neonowych znaków z otwartymi dłońmi oraz kryształowych kul. Nie potrafię stwierdzić, ile z nich wystawiono na pokaz dla turystów, a ile jest prawdziwych.
A nade wszystko (a raczej poza tym wszystkim) rozciąga się tu Zasłona, a za nią Międzyświat, pełen duchów, które chcą być dostrzeżone i wysłuchane.
Widmom czasami zdarza się w nim utknąć. Odtwarzają wtedy w pętli swoje ostatnie chwile, a ja mam jedno zadanie: odesłać je.
– To kwestia sporna – odzywa się Jacob, który wolałby udawać, że to normalne, by dziewczyna słyszała „puk-puk-puk” duchów i stale czuła zew tamtej strony, próbującej ją wciągnąć. – Chciałbym tylko zapytać: kiedy odesłanie jakiegoś ducha ułatwiło ci życie?
Rozumiem jego punkt widzenia, ale tutaj nie chodzi o ułatwienie czegokolwiek.
Chodzi o to, by postąpić właściwie.
Mimo to od czasu do czasu chciałabym umieć wyciszyć odgłosy z tamtej strony.
Obok nas przejeżdża powóz, ozdobiony czerwonymi pióropuszami i złotymi frędzlami. Ruszam za nim, próbując zrobić mu jak najlepsze zdjęcie.
– Hej, Cass, uważaj! – przestrzega Jacob, tuż zanim na kogoś wpadnę.
Cofam się chwiejnie, mrugając gwałtownie oczami. Zaczynam przepraszać, kiedy spoglądam w górę i widzę szkielet w smoliście czarnym stroju.
I nagle cały świat gwałtownie się zatrzymuje.
Powietrze uchodzi mi z płuc, a Nowy Orlean znika. Nagle jestem znów na peronie paryskiego metra w dniu wyjazdu i patrzę na nieznajomego po drugiej stronie torowiska, zastanawiając się, dlaczego nikt inny nie zauważa gładkiej białej czaszki pod szerokoskrzydłym kapeluszem. Czuję się uwięziona we własnej skórze, nie mogę oddychać ani myśleć, mogę tylko wpatrywać się w te puste oczodoły, a tymczasem nieznajomy powoli zdejmuje maskę, pod którą nie ma nic poza ciemnością.
Wpadam w tę pustkę, przelatuję przez nią na wylot, z powrotem do Nowego Orleanu, podczas gdy tutejszy szkielet przysuwa się do mnie, wyciągając kościaną dłoń.
Tym razem wrzeszczę ile sił w płucach.Szkielet odskakuje.
– Hej, hej – mówi, cofając się jeszcze o krok. – Przepraszam cię, moje dziecko. – Unosi ręce w geście kapitulacji. Teraz widzę, że nie są wcale kościane, ale normalne: końce palców wystają z mitenek. – Nie chciałem cię przestraszyć – głos jest łagodny i należy niewątpliwie do człowieka, a kiedy facet ściąga maskę, pod nią jest twarz, ciepła, przyjazna i prawdziwa.
– Cassidy! – mówi mama, łapiąc mnie za łokieć. – Co tu się dzieje?
Kręcę głową i słyszę samą siebie, jak bełkoczę, że wszystko w porządku, to moja wina, ten pan wcale mnie nie przestraszył, ale jednocześnie serce wali mi jak oszalałe, tak głośno, że słyszę własny puls w uszach i zmuszam się do oddychania, podczas gdy mężczyzna odchodzi. A jeśli nawet ktokolwiek uważa, że facet w przebraniu szkieletu o tej porze dnia jest czymś dziwnym, to nie mówi tego głośno. Nikt nie zwraca na niego uwagi, kiedy odchodzi ulicą, pogwizdując.
– Cass – odzywa się cicho Jacob.
Opuszczam wzrok i widzę, że ręce mi drżą. Chwytam futerał aparatu i ściskam mocno, dopóki nie przestaną.
– Dobrze się czujesz, dzieciaku? – pyta tato. Oboje z mamą patrzą na mnie teraz, jakby wyrosły mi wąsy albo skrzydła, jakbym zmieniła się z ich córki w kogoś dziwnego, przeczulonego i płochliwego.
Nie mam im tego za złe.
Jestem przecież Cassidy Blake.
Nigdy nie reagowałam nadwrażliwie, nawet wówczas, kiedy jedna z dziewczynek w szkole zaczęła krwawić z nosa i po chwili wyglądała, jakby ktoś wylał jej na koszulkę wiadro czerwonej farby.
Ani wtedy, gdy po raz pierwszy sięgnęłam między żebra ducha i wyciągnęłam stamtąd zetlałe szczątki jego życia.
Ani kiedy wlazłam do otwartego grobu czy też przebiłam się przez stos kruchych kości pięć pięter pod ziemią.
Szkielet w czarnym stroju był jednak inny. Samo wspomnienie przyprawia mnie o dreszcze. Kiedy paryski nieznajomy w masce w kształcie czaszki patrzył na mnie z drugiego peronu, wydawało mi się, że spoglądał przeze mnie na wylot. Tak jakbym znajdowała się w miłym, ciepłym pokoju, w którym ktoś nagle otworzył okna i raptownie się ochłodziło. Wcześniej nigdy nie czułam się tak chora, przerażona i samotna.
– To tak jak demencjał – stwierdza Jacob.
Mrugam, wracając do rzeczywistości.
– Co takiego?
– No wiesz, taki przerażający stwór z Harry’ego Pottera, ten, co wygląda jak wiedźma i wysysa z ciebie życie, pochłania całą radość i robi z ciebie warzywo.
Och. Ma na myśli dementora.
Jacob nigdy nie czytał książek, więc jego wiedza na temat tej serii pochodzi wyłącznie z urywków filmów i moich ciągłych nawiązań… ale tym razem prawie ma rację.
To rzeczywiście przypominało takie uczucie. Tak jakbym spojrzała ciemności prosto w oczy, a ona pożarła całe światło mojej duszy… Tyle że dementorzy nie są prawdziwi, a ta rzecz w Paryżu, czymkolwiek była, istniała naprawdę. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Nikt poza mną jej nie widział.
Nawet Jacob.
Dla mnie była jednak wystarczająco rzeczywista.
– Wierzę ci – mówi, trącając mnie ramieniem. – Może powinnaś porozmawiać o tym z Larą? – To chyba ostatnia rzecz, jaką spodziewałabym się usłyszeć od Jacoba. – No wiem, wiem – przyznaje, wtykając dłonie w kieszenie.
Jacob i Lara niezbyt dobrze się dogadują. Można by powiedzieć, że to różnica temperamentów: Jacob jest typowym Gryfonem, podczas gdy Lara niewątpliwie pasuje bardziej do Krukonów… ale sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Lara tak jak ja należy do międzyświatowców, a jej zadanie (tak samo jak i moje) polega na odsyłaniu duchów zza Zasłony jeszcze dalej, gdy tymczasem Jacob przebywa tutaj.
Duch odchrząkuje znacząco.
„…czyli dokładnie tam, gdzie powinien być”, myślę głośno i wyraźnie.
– Słuchaj, Lara nie zna się może na wszystkim, ale wie naprawdę wiele – odzywa się Jacob. – Może widziała jednego z tych dziwnych facetów-szkieletów wcześniej?
Przełykam z wysiłkiem ślinę. Cokolwiek napotkałam w Paryżu, na pewno nie było człowiekiem. Przypominało kształtem wysokiego mężczyznę w czarnym stroju i w kapeluszu z szerokim rondem. Mężczyzna jednak składa się zwykle z ciała i krwi. Mężczyzna ma za maską prawdziwą twarz. Ma wreszcie oczy.
Co w takim razie dostrzegłam?
Nie człowieka, to pewne.
Rodzice idą kilka kroków przede mną, a ja wyciągam komórkę. Zakładając, że Lara nadal mieszka u ciotki, w Szkocji jest teraz środek popołudnia. Wysyłam jej esemesa.
Ja:
Hej, możesz gadać?
Odpowiedź przychodzi w ciągu kilkunastu sekund.
Lara:
Co znowu narozrabiał Jacob?
– To nie było miłe! – mamrocze mój przyjaciel.
Spoglądam na ekran, próbując jak najlepiej sformułować pytanie, żeby dowiedzieć się, co właściwie widziałam na peronie.
Przygryzam wargę, szukając odpowiednich słów.
– Myślę, że najsensowniejsze to „przerażający”, „ładnie ubrany” i „wysysający duszę facet-szkielet” – sugeruje Jacob, ale odganiam go tylko niecierpliwym ruchem dłoni.
Ja:
Istnieją jeszcze inne nadnaturalne istoty, prawda? Poza duchami?
Lara:
Chyba musisz wyrażać się precyzyjniej.
Zaczynam pisać odpowiedź, ale ją kasuję, i tak parę razy. Nie wiem, co mnie powstrzymuje. A może i wiem.
Nie mogę zawsze uciekać do Lary. Nie powinnam tego robić. Jestem międzyświatowcem tak jak ona. Powinnam się orientować, jak postąpić w podobnej sytuacji, a jeśli nie, to przynajmniej potrafić samodzielnie wpaść na jakieś rozwiązanie.
– No pewnie – stwierdza Jacob. – Tylko że nie masz martwego wujka, który spędził całe życie na badaniu zjawisk paranormalnych, a teraz zasiada na skórzanym fotelu w twoim salonie.
– Nie… – mówię powoli. – Ale mam ciebie.
Przyjaciel uśmiecha się niepewnie.
– Taa, owszem, no oczywiście. – Szura nogą. – Tyle że ja nie widziałem tej rzeczy, to znaczy szkieletu.
To sprawia, że waham się jeszcze bardziej. Prawdę mówiąc, nie mam ochoty myśleć o tym, co widziałam, albo jak się w związku z tym czułam. Nie chcę ujmować tego w słowa, ponieważ wtedy stanie się prawdziwe.
Lara:
Cassidy?
Rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, o co mogłabym ją zapytać. Z muru uśmiechają się do mnie namalowane farbą w sprayu usta z dwoma wystającymi kłami. Strzałka wskazuje w głąb alejki, a pod nią widnieje napis: „Spragnieni?”.
Robię zdjęcie komórką i wysyłam je do Lary.
Ja:
To prawdziwe?
Chwilę później przyjaciółka odpisuje.
Lara:
Nie, Cassidy, wampiry nie są prawdziwe.
Prawie słyszę przy tym jej elegancki angielski akcent. Wyobrażam sobie również, jak przewraca oczami. Lara jest wyjątkowo sceptyczna jak na kogoś, kto potrafi się przemieszczać między światami żywych i martwych.
Mój telefon znów wibruje.
Lara:
Jesteś w Nowym Orleanie? Zawsze chciałam tam pojechać. To siedziba najstarszego oddziału Towarzystwa Czarnego Kota.
Nie po raz pierwszy wspomina tę tajną organizację. Kiedy się poznałyśmy, Lara mieszkała w Edynburgu z ciotką i duchem wujka. Wujek ten za życia był, jak twierdziła, członkiem Towarzystwa, tajemniczej grupy, która wie niemal wszystko na temat zjawisk paranormalnych.
Lara:
Gdybym tam była, mogłabym osobiście wnieść petycję i przekonać ich, żeby pozwolili mi do nich dołączyć.
Lara:
Jak znajdziesz ich siedzibę, daj znać.
Rozglądam się, na wpół spodziewając się znaleźć drogowskaz do Towarzystwa właśnie tutaj, na Bourbon Street.
Ja:
A gdzie się mieszczą?
Lara:
Nie jestem pewna. Nie ogłaszają tego wszem wobec.
Z przodu tato przygląda się plakatowi z wypisanymi godzinami otwarcia muzeum poświęconego truciznom, a tymczasem mama czyta napisy na tablicach niesionych przez jakiegoś człowieka, reklamujących seanse spirytystyczne. Podchodzę do niej i patrzę na rysunek odwróconej dłoni i lewitującej nad nią kryształowej kuli. Robię zdjęcie planszy i wysyłam Larze.
Ja:
A co z tym? To prawdziwe?
Patrzę na trzy migające kropki, oznaczające, że przyjaciółka mi odpisuje. I odpisuje. I pisze. Nie wiem, dlaczego oczekiwałam prostej odpowiedzi, ale kiedy przychodzi, wypełnia cały ekran.
Lara:
Większość mediów naprawdę ma kontakt z duchami, ale seanse zwykle należą do kategorii rozrywki, dlatego że medium, inaczej niż międzyświatowcy, pozostaje po tej stronie Zasłony i tylko ją odchyla, żeby porozmawiać z kimś z drugiej strony. Organizatorzy seansów utrzymują jednak, że medium przyciąga duchy przez granicę do świata żywych. Tymczasem jeśli duchy faktycznie są dość silne, żeby przedostać się przez Zasłonę, to uciekają spoza niej same.
Jacob czyta mi przez ramię i kręci głową.
– A mogłaby po prostu napisać „nie”.
Stoi przed wystawą kawiarni i zezuje na odbicie, które widzimy tylko my dwoje. Przygładza dłonią włosy, ale bez efektu. Zawsze sterczą do góry, a jego superbohaterska koszulka jest zawsze pognieciona. Nic się nie zmienia, bo nie może. Jacob wygląda tak samo jak w dniu, kiedy utonął.
Cieszę się, że powiedział mi prawdę o tym, co mu się stało w rzece, naprawdę się cieszę.
Nie mogę jednak przestać o tym myśleć. O Jacobie, którego nigdy nie uda mi się poznać, tym z dwójką braci i całą rodziną, tym, który miał swoje życie. Wzdycha teraz i rzuca mi znaczące spojrzenie, a ja zdaję sobie sprawę, że myślę zbyt głośno. Zaczynam nucić w myślach piosenkę, a on przewraca oczami.
Mama i tato znów ruszają przed siebie, a my podążamy za nimi. Już mam wrócić do rozmowy z Larą, kiedy mój przyjaciel mija otwarte drzwi, za którymi znajduje się wnętrze sklepu pełnego świeczek, aromatów i amuletów. Jacob eksploduje serią kichnięć.
Aaapsik!
– Głupie…
Aaapsik!
– Odstraszacze…
Aaapsik!
– Duchów! – wrzeszczy pomiędzy kichnięciami, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Tak samo zareagował w Paryżu, kiedy Lara przysłała nam pudełko z ochronnymi substancjami, które trzymały poltergeista na dystans. Najwyraźniej podobne środki działają na wszystkie duchy, nawet na coraz bardziej cielesnych przyjaciół.
Robię zdjęcie sklepu z upiornym napisem „Voodoo” w witrynie i wysyłam je do Lary.
Ja:
A to prawdziwe?
Czekam na odpowiedź, gdy nagle coś przyciąga mój wzrok.
Czarny kot.
Siedzi na ocienionym fragmencie chodnika przed sklepem Thread & Bone, pracowicie liżąc łapę. Przez chwilę zastanawiam się, czy przypadkiem Grim nie uciekł z hotelu, ale to oczywiście nie on (nigdy nie widziałam, żeby wylizywał sobie cokolwiek), a kiedy ten kot podnosi wzrok, jego oczy nie są zielone, lecz lawendowe, w jasnym odcieniu fioletu. Patrzę, jak przeciąga się, ziewa, a potem odchodzi w głąb alejki. W takim mieście jak Nowy Orlean żyją prawdopodobnie tysiące czarnych kotów, lecz ten przywodzi mi na myśl Towarzystwo. Zastanawiam się, czy może to podpowiedź od losu. Mama zapewne orzekłaby, że to „mało wyrafinowana aluzja”, ale na wszelki wypadek fotografuję zwierzaka, zanim zniknie z pola widzenia. Już mam wysłać zdjęcie Larze, kiedy odpowiada w kwestii sklepu voodoo.
Lara:
Jak najbardziej prawdziwe.
W następnym esemesie pojawia się 0X. Przez chwilę myślę, że Lara przesyła mi całusy i uściski, co byłoby bardzo nie w jej stylu, ale po chwili wyjaśnia, że to czaszka i skrzyżowane kości, jak na butelce z trucizną. Nie ruszać.
Wzmianka na temat czaszki przypomina mi o szkielecie w czarnym stroju. Może powinnam zwyczajnie powiedzieć przyjaciółce, co zaszło? Ale zanim podejmę decyzję, pisze jeszcze, że musi biec na samolot, a potem opuszcza konwersację.
Oddycham głęboko i mówię sobie, że wszystko w porządku. Nie potrzebuję jej pomocy. Nawet jeżeli raz widziałam nieznajomego z czaszką zamiast twarzy, nie oznacza to, że napotkam go znowu. Pojedyncze spotkanie to zakłócenie, przypadek. Nie ma się czym martwić.
– Taak – odpowiada sceptycznie Jacob. – Na pewno wszystko dobrze się skończy.W Café du Monde powietrze ma słodki smak.
Kawiarnia znajduje się na Jackson Square, gigantycznym placu pełnym ludzi, turystów, ale także ulicznych artystów. Na przewróconym wiadrze stoi kobieta pomalowana od stóp do głów na srebrno, w stroju baletnicy. Nie porusza się, dopóki ktoś nie włoży jej w dłoń monety. W cieniu gra na saksofonie jakiś gość, a z przeciwnej strony placu dobiegają dźwięki trąbki. Obie melodie brzmią tak, jakby muzycy ze sobą rozmawiali.
Zajmujemy stolik pod markizą w zielono-białe paski. Mama i tato zamawiają kawę, a ja mrożoną herbatę w wielkim, plastikowym kubku, na którym skrapla się wilgoć. Napój jest kojąco zimny, lecz jednocześnie tak słodki, że prawie bolą mnie zęby.
Tuzin wiatraków leniwie mieli powietrze nad naszymi głowami, wcale go nie chłodząc, ale mimo upału tato jest w swoim żywiole. Rozgląda się po gwarnym placu.
– Nowy Orlean to cudowne miejsce – zagaja. – Założony przez Francuzów, oddany Hiszpanom, wykorzystywany przez piratów i przemytników… – Razem z Jacobem ożywiamy się, tymczasem tato ciągnie: – Sprzedany Stanom Zjednoczonym, napiętnowany niewolnictwem, pochłonięty przez pożary, spustoszony przez powódź, a mimo wszystko odbudowany… i tak to właśnie wygląda. Wiedzieliście, że znajdują się tu czterdzieści dwa cmentarze oraz najdłuższy most w całych Stanach? Most nad jeziorem Pontchartrain, taki długi, że z jednego końca nie widać drugiego…
Mama klepie go po ramieniu.
– Zostaw sobie coś na jutro, na zdjęcia do programu, kochanie – mówi kpiąco, jednak on już się rozpędził.
– Historia tego miasta nie składa się tylko z elementów paranormalnych – oznajmia. – Na przykład jest ono również kolebką jazzu.
– A także voodoo i wampirów – dodaje mama.
– I prawdziwych ludzi też – upiera się tato. – Takich jak Antonio de Sedella, zwany Père Antoine, albo Jean Lafitte…
– …a także Kat z Nowego Orleanu – wtrąca radośnie mama.
Jacob rzuca mi znaczące spojrzenie.
– Mam nadzieję, że to nazwa jakiegoś zespołu heavymetalowego, a nie…
– …który rąbał swoje ofiary siekierą – uzupełnia mama.
Jacob wzdycha.
– No tak, oczywiście, rąbał…
– Terroryzował miasto w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku – przypomina sobie tato.
– Nikt nie czuł się bezpieczny – rzuca mama. Wpadają w swój zwykły rytm Duchodzeniowców z programu, mimo że w pobliżu nie ma kamerzystów, tylko Jacob i ja, chłonący ich słowa. – Kat był seryjnym mordercą, ale uwielbiał jazz, więc wysłał do policji list, w którym napisał, że nie zabije nikogo w domu, w którym będzie grał zespół jazzowy. Przez całe tygodnie muzyka wypełniała ulice miasta, głośniejsza niż zwykle i wszechobecna. Wylewała się z domów w dzień i w nocy, prawdziwa jazzowa kakofonia.
– I co, złapali go? – pytam.
Mama mruga gwałtownie i unosi wysoko brwi, tak jakby historia pochłonęła ją do tego stopnia, że nie pomyślała o zakończeniu.
– Nie – odpowiada za nią tato. – Nigdy go nie złapano.
Rozglądam się, niemal oczekując, że duch Kata wciąż wędruje tymi ulicami z toporem na ramieniu i przechyloną głową, słuchając saksofonu i trąbki, szukając jazzu.
Mama uśmiecha się promiennie.
– Cześć! Jesteś naszym przewodnikiem, prawda?
Odwracam się na krześle i widzę młodego czarnego człowieka w śnieżnobiałej koszuli z rękawami podwiniętymi do łokci. Na nosie ma okulary w stalowych oprawkach, za którymi kryją się jasnobrązowe oczy w zielone i złote cętki.
– Profesorze Dumont – wita go tato, wstając z krzesła.
– Proszę, mówcie mi Lucas – odpowiada tamten przyjemnym, spokojnym głosem. Ściska dłoń taty, mamy, a potem moją, toteż od razu czuję do niego sympatię. – Witajcie w Nowym Orleanie.
Opada na plastikowe krzesło naprzeciwko nas i zamawia kawę oraz coś, co brzmi jak „beignety”.
– Zatrzymaliście się w hotelu Kardec? – pyta po odejściu kelnera.
– Tak – potwierdza mama.
– Ten hotel nazwano po kimś konkretnym, prawda? – pytam, przypominając sobie stojące w lobby popiersie ze wzrokiem wbitym w horyzont i zmarszczonym czołem. – Kim on był?
Lucas i tato w tej samej chwili nabierają powietrza, żeby mi odpowiedzieć, lecz tato kiwa głową do Lucasa, ustępując mu pierwszeństwa. Profesor uśmiecha się i prostuje na krześle.
– Allan Kardec był ojcem spirytyzmu – wyjaśnia. Nigdy nie słyszałam o spirytyzmie, a Lucas najwyraźniej to zauważa, ponieważ mówi dalej: – Spirytyści wierzą w istnienie sfery duchowej, zamieszkiwanej przez pewne… istoty. – Wymieniamy z Jacobem znaczące spojrzenia. Zastanawiam się, czy Kardec mógł wiedzieć o istnieniu Zasłony. Może sam był międzyświatowcem? – Rozumiesz, Kardec uważał, że dusze, lub, jeśli wolisz, duchy czy widma, znajdują się w tamtym miejscu, innej rzeczywistości, lecz można się z nimi porozumieć, kiedy wezwie je medium.
– Podczas seansu spirytystycznego?
– Właśnie tak – potwierdza.
Nagle ozdoby w hotelu mają sens. Pluszowe kotary, wyciągnięte dłonie, malowidło na suficie lobby: stół i krzesła, puste i oczekujące.
– W waszym hotelu mają pokój specjalnie przystosowany do takich seansów – dodaje Lucas. – Jestem przekonany, że z radością zorganizują dla was pokaz.
W tym momencie mama i ja mówimy radośnie:
– Tak! – natomiast Jacob stwierdza:
– Nie! – ale ponieważ tylko ja go słyszę, ten głos się nie liczy.
Kelner podaje półmisek ze stosem smażonych ciastek pokrytych cukrem pudrem. Nie oprószonych, lecz całkowicie pogrzebanych pod białymi górami, wyglądają jak przysypane śniegiem.
– Co to jest?
– Beignety. Pączki kreolskie – wyjaśnia Lucas.
Unoszę jednego, czując gorąco świeżo smażonego ciasta, i biorę kęs.
Pączek rozpływa mi się pomalutku w ustach. Gorące ciasto z cukrem jest bardziej kruche niż donaty i dwa razy słodsze. Próbuję wygłosić jego pochwałę, ale mam pełne usta, więc kończy się to wydmuchnięciem chmurki cukru pudru. Niebo w gębie!
Jacob ponuro patrzy na pączka, a ja opycham się resztą ciastka. Krzyżuje ramiona na piersi i mamrocze coś, co brzmi jak:
– To nie fair…
Lucas również bierze pączka i udaje mu się go zjeść bez obsypywania się cukrem. Jestem przekonana, że to jakaś supermoc! Nawet tato, znany pedant, musi strzepnąć kilka słodkich pyłków z rękawa.
Mama tymczasem wygląda, jakby właśnie skończyła maszerować przez burzę śnieżną. Cukier oblepia jej nos i brodę, ma go nawet na czole. Robię jej zdjęcie, a ona do mnie mruga.
Całą koszulę mam w białych smugach, a dłonie lepkie, ale było warto!
– No to, profesorze Dumont – odzywa się mama, wycierając ręce. – Czy wierzysz w duchy?
Nasz przewodnik składa dłonie w piramidkę.
– Trudno mieszkać w takim miejscu i nie wierzyć w coś… Ja jednak wolę skupiać się na historii.
Niebywale dyplomatyczna odpowiedź.
– To i tak lepiej niż mój mąż – stwierdza mama. – On kompletnie nie wierzy w takie rzeczy.
Lucas unosi brew.
– Naprawdę, profesorze Blake? Mimo że odwiedziłeś już tyle miejsc?
Tato wzrusza ramionami.
– Ja też, jak powiedziałeś, wolę koncentrować się na historii. Wiem, że przynajmniej ta część jest prawdziwa.
– Ach, ale historię piszą zwycięzcy – zastrzega Lucas. – Skąd mamy wiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, jeżeli nas tam nie było? Jesteśmy zdani na domysły…
W tym momencie rozpoczynają ożywioną dyskusję o „szkiełku i oku historyka” (tato) i przeszłości jako „żywym dokumencie” (Lucas), a ja od razu przestaję ich słuchać.
Na stole leży harmonogram zdjęć w segregatorze, którego okładkę pokrywają smugi cukru. Przyciągam go i przelatuję przez Szkocję i Francję do odcinka trzeciego, zaznaczonego pojedynczą czerwoną zakładką.
DUCHODZENIOWCY
Odcinek trzeci
Lokalizacja: Nowy Orlean, Luizjana, Stany Zjednoczone.
„Kraina zagubionych dusz”
– Brzmi obiecująco – stwierdza Jacob, czytając mi przez ramię, gdy przeglądam listę planów zdjęciowych:
- Hotel Place d’Armes
- Restauracja Muriel
- Cmentarz Saint Louis nr 1, nr 2 i nr 3
- Cmentarz Lafayette nr 1
- Cmentarz Metairie
- Cmentarz św. Rocha nr 1
- Stary klasztor urszulanek
- Posiadłość LaLaurie
Wszystkie nazwy brzmią dość niewinnie, ale teraz już wiem, że na pierwszy rzut oka każde miejsce potrafi wyglądać zwodniczo.
Kiedy pączkowa uczta dobiega końca, a szklanki są puste, wszyscy wstajemy. Lucas otrzepuje dłonie, mimo że nie ma na nich ani drobinki cukru.
– Widzimy się wieczorem? – pyta tato.
– W rzeczy samej – zgadza się nasz przewodnik. – Podejrzewam, że po zmroku odkryjecie całkiem inne miasto.
~ ~ ~
Tego wieczoru Lucas czeka na nas w hotelowym lobby wraz z ekipą filmową: facetem i dziewczyną. Wyglądają na niedopasowaną parę, tak jakby łączyły ich tylko zwisające z dłoni kamery. Przedstawiają się jako Jenna i Adan. Jenna to niska, pulchna, biała dziewczyna. Końcówki czarnych włosów ma pofarbowane na jaskrawoniebiesko, a na szyi zawiesiła z dziesięć srebrnych łańcuchów. Adan jest prawdziwym olbrzymem, nosi czarną koszulkę, a każdy cal jego oliwkowej skóry pokrywają tatuaże.
Przyłapuje mnie na gapieniu się i napina mięśnie, tak że wyraźnie widzę chrześcijański krzyż na bicepsie, oko Horusa na przedramieniu i pentagram w pobliżu łokcia. Niektórych symboli nie rozpoznaję: splątanych w węzeł trójkątów w pętli ani wyraźnego czarnego znaku, który wygląda jak krucza stopa.
– To algiz – wyjaśnia. – Taka runa. – A potem opowiada, że to nie noga kruka, tylko łosia. Przyglądam się pozostałym symbolom. Widziałam już ludzi, którzy mieli wytatuowany jeden lub dwa z nich, ale Adan ma ich co najmniej siedem.
– Po co ci one wszystkie?
– Dla ochrony – odpowiada. Przechodzi mnie dreszcz i bezwiednie sięgam dłonią do zwierciadełka na szyi.
– Przed czym?
Wzrusza ramionami.
– Przed wszystkim.
Jenna przysuwa się ku nam i klepie go po ramieniu.
– Adan lubi zabezpieczyć się na każdą okazję – oznajmia, a potem ścisza głos do teatralnego szeptu: – Nie cierpi zwłaszcza potworów czających się pod łóżkiem.
– Gadaj sobie, gadaj – mówi Adan. – Pewnego dnia zobaczysz ducha i będziesz miała za swoje.
Dziewczyna dramatycznie wzdycha.
– Chciałabym! – mówi i wydyma wargi. – Nikt mnie nigdy nie nawiedzał. – Jej wzrok pada na mój naszyjnik. – Odlotowy wisiorek.
– Dzięki – odpowiadam, kręcąc nim w palcach. Jacob krzywi się, kiedy lusterko odwraca się w jego stronę, a ja przykrywam je dłonią, zanim mój przyjaciel zobaczy w nim swoje odbicie. Pewnego razu w Szkocji tak się zdarzyło. Wciąż pamiętam, jak wtedy w nim wyglądał: poszarzały, ociekający rzeczną wodą i niewątpliwie martwy.
Jacob odchrząkuje, a ja uśmiecham się wymuszenie.
– Gotowi? – pyta Lucas spokojnie, tak jakby dopuszczał możliwość, że któreś z nas zaprzeczy.
Wychodzimy z hotelu Kardec, a Zasłona unosi się przede mną na powitanie. Bez palących promieni słońca i upału wyczuwam duchy znacznie lepiej: pukają w moją czaszkę i pływają na brzegu pola widzenia.
Muzyka wylewa się z barów i wypływa zza rogów ulic, ale ja słyszę również dźwięki pod nią. Upiorne jazzowe nuty dryfują ku mnie w letnich powiewach.
Mama ściska moje ramię.
– Słuchasz? – pyta, wodząc wokoło rozbieganym wzrokiem. – Miasto się budzi.
Jestem prawie pewna, że nie słyszymy tego samego, a mimo to mama ma rację.
Podobnie jak miał rację Lucas.
Nowy Orlean po zmroku jest rzeczywiście całkiem innym miastem.
Upał zmienił się już w ospałe ciepło, mimo to Dzielnica Francuska nie ma zamiaru układać się do snu. Aleje tętnią życiem, po chodnikach przewalają się tłumy pijących i śpiewających.
Śmiech niesie się po ulicy, a przez otwarte drzwi słychać wiwaty i jazz: poszczególne instrumenty walczą o pierwszeństwo, a pod tym wszystkim czai się Zasłona. Czuję, jakby światy żywych i umarłych zderzały się wokół mnie.
Mijamy grupę zwiedzającą Nowy Orlean tropem wampirów. Wszyscy niosą schłodzone szklanki, których jaskrawoczerwona zawartość plami im wargi, a z ust wystają plastikowe białe kły. Promieniuje od nich radosna energia, jakże odmienna od tego, co ich zainspirowało.
Tak mnie to wszystko rozprasza, że niemal wpadam na Adana, który zatrzymał się na chodniku z kamerą przy oku. Zaczęli już filmować.
Mama i tato stoją przed budynkiem z czerwonej cegły, najwyraźniej hotelem. Ma balkon z balustradą z kutego żelaza i biały szyld, głoszący „Place d’Armes”. Po prawej stronie znajduje się brama, szeroka w sam raz dla konnego powozu, zamknięta żelazną kratą.
Nic specjalnego, nic nadzwyczajnego. Kiedy jednak patrzę przez tę bramę na przestrzeń spowitą w cień, włosy na karku stają mi dęba, a Zasłona naciska na moje plecy niczym dłoń.
Wiem, że jeśli nie będę uważać, przepchnie mnie na drugą stronę.
– Tu, w Nowym Orleanie – zaczyna tato do kamery – niemal wszystko, co widzicie, zostało zbudowane na ruinach czegoś innego. Dzielnica Francuska spłonęła dwukrotnie, po raz pierwszy w tysiąc siedemset osiemdziesiątym ósmym, a potem kolejny raz, zaledwie sześć lat później. Od tamtej pory wybuchały jeszcze niezliczone pożary, pochłaniające mieszkania, budynki lub nawet całe kwartały.
– Być może właśnie dlatego to miasto jest tak nawiedzone – zastanawia się na głos mama. – A w każdym razie może to być jeden z powodów. Wszędzie, gdzie stąpniemy, gdzie się zatrzymamy, stał kiedyś czyjś dom.
– Weźmy na przykład ten hotel – mówi tato, wskazując budynek za nimi. – Place d’Armes.
Mama kładzie dłoń na żelaznej kracie.
– Na długo zanim powstał hotel, mieściła się tu szkoła. Kiedy dzielnicę ogarnął pożar, w środku pozostało uwięzionych wiele dzieci. – Patrzy prosto w obiektyw. – Nie zdołały uciec.
Mimo że jest ciepło, przechodzi mnie dreszcz.
Pod ręką mamy krata uchyla się z piskiem. Rodzice odwracają się i wchodzą z oświetlonej latarniami ulicy w ciemność.
– My sobie tu zaczekamy – woła Jacob, ale ja już podążam przez bramę.
Mój przyjaciel wzdycha i wlecze się za mną.
W chwili kiedy mijam kratę, wita mnie Zasłona. Drażni mnie zapach dymu, słyszę falę chichotów i szuranie dziecięcych stóp.
– Schowaj się – szepcze jakiś głosik.
– Ale nie tam! – syczy inny.
Wyciągam dłoń, żeby oprzeć się o najbliższą ścianę. Zasłona sięga ku mojej ręce, owija się wokół nadgarstka, a do mnie dociera z ciemności kolejny śmiech i wysokie głosy dzieci.
A potem znikąd pojawia się inny głos, nie taki jak poprzednie, słabe i odległe. Nie, ten jest bliżej. Niski, głęboki, z pewnością nie dziecięcy, w ogóle trudno go nazwać głosem, jest raczej jak ochrypły podmuch, zgrzyt otwieranych drzwi.
– Idziemy po ciebie…
Sapię, uwalniam dłoń z uścisku Zasłony, odpycham się od ściany i wpadam plecami na Lucasa.
Patrzy na mnie pytająco, tak jakby chciał się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Kiwam uspokajająco głową, chociaż serce wali mi w piersi. Ten głos zagrzechotał w moim umyśle niczym kamienna lawina, ostra i niebezpieczna, i pozostawił po sobie… zimno.
„Słyszałeś to?” – pytam w myślach Jacoba, który stoi ze skrzyżowanymi ramionami.
– Te straszne dzieciaki?
Zaprzeczam ruchem głowy. „Ten inny głos”.
Marszczy czoło i kręci głową. Nagle czuję, że nie mogę się doczekać, by znaleźć się jak najdalej od Place d’Armes i tego, co czai się za murem. Po raz pierwszy nie mam ochoty przekroczyć Zasłony i dowiedzieć się czegoś więcej.
– Te dzieci wciąż tu są – kontynuuje mama, a jej głos odbija się w bramie echem. – Goście słyszą czasem tupot małych stóp w korytarzach, a niektórzy z nich rano orientują się, że ich rzeczy zostały poprzestawiane. Monety i ubrania są ułożone jak pionki w grze.
– Jak wkrótce przekonamy się w następnej lokacji, nie wszystkie duchy w tym mieście są tak figlarne – uzupełnia tato.
Wycofujemy się przez bramę, a Lucas zamyka za nami głośno skrzypiącą kratę. Powinnam poczuć ulgę, ale nic podobnego się nie dzieje.
Rodzice idą ulicą, a ja zezuję jeszcze w mrok bramy.
Unoszę aparat, zerkam przez wizjer i ustawiam ostrość, w jedną, potem w drugą stronę, dopóki niemal, niemal, niemal widzę kogoś stojącego za kratą. Małe palce ściskają pręty… ale za nimi czai się inny kształt, czarny jak niebo o północy, ciemniejszy niż sama ciemność. Rzuca się naprzód nagłym szarpnięciem, a ja upuszczam aparat.
Łapię go, zanim spadnie na ziemię, a kiedy znów unoszę go do oka, kadr jest pusty.
Cień zniknął.
Ciąg dalszy w pełnej wersji