Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Most dusz - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Most dusz - ebook

Podczas podróży do Edynburga i Paryża dwunastoletnia Cassidy Blake i jej niezwykły przyjaciel Jacob przekonali się, ile mrocznych tajemnic kryje się w zaułkach i katakumbach nawiedzonych miast. Gdy wydaje się, że nic już ich nie zaskoczy, trafiają do Nowego Orleanu, gdzie rodzice Cass przygotowują nowy odcinek serialu „Duchodzeniowcy”.

 

To właśnie w tym mieście pełnym muzyki, legend i magii dojdzie do spotkania, na które nikt nie jest w stanie się przygotować. Czy Cassidy znajdzie w sobie dość siły, by stanąć oko w oko z posłańcem samej Śmierci?

 

Trzeci tom najbardziej nawiedzonej serii autorstwa Victorii Schwab to mistrzowsko opowiedziana historia o duchach, odwadze i przyjaźni. To wymarzona książka dla tych, którzy nie boją się ciemności.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67324-20-5
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Można się obu­dzić na wiele mi­łych spo­so­bów.

Za­pach świe­żych na­le­śni­ków w le­cie lub pierw­szy chłodny po­dmuch je­sieni. Le­niwy po­czą­tek za­śnie­żo­nego dnia i świat po­grze­bany pod war­stwami ko­ców. Cza­sem prze­bu­dze­nie wy­daje się ła­twe i spo­kojne: po­wolne przej­ście od ma­rzeń sen­nych do co­dzien­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Cza­sami wy­gląda to jed­nak in­a­czej.

Ko­tara, od­su­wana jed­nym szarp­nię­ciem, wpusz­cza do po­koju ośle­pia­jące pro­mie­nie słońca, a ja czuję, jak na piersi lą­duje mi na­gle wielki, ciężki kot.

Ję­czę, po­woli uno­szę po­wieki i wi­dzę Grima, który gapi się na mnie z góry. Czarna łapa wisi tuż nad moją twa­rzą.

– Ucie­kaj! – mam­ro­czę, ob­ra­ca­jąc się, aż kot spada na bok, na po­ściel. Rzuca mi kwa­śne spoj­rze­nie, wzdy­cha ci­cho po ko­ciemu i za­pada głę­biej w łóżko.

– Wsta­wać, po­budka! – mówi mama, sta­now­czo zbyt ra­do­snym to­nem, je­śli wziąć pod uwagę, że za­mel­do­wa­li­śmy się tu za­le­d­wie wczo­raj wie­czo­rem, a mój or­ga­nizm nie ma po­ję­cia, która jest go­dzina. W gło­wie czuję tępe pul­so­wa­nie i nie wiem, czy to jet lag, czy du­chy.

Drżę od sztucz­nego chłodu ho­te­lo­wej kli­ma­ty­za­cji, szu­mią­cej przez całą noc, i z po­wro­tem na­cią­gam na sie­bie prze­ście­ra­dło. Mama otwiera okno, lecz za­miast rześ­kiego po­dmu­chu do po­koju wpada ściana go­rą­cego po­wie­trza.

Jest lep­kie od let­niego upału.

Na ulicy ktoś fał­szy­wie śpiewa, a ktoś inny pod­chwy­tuje me­lo­dię na ni­sko brzmią­cym pu­zo­nie. Sły­chać ryk śmie­chu. Na chod­nik upada coś, co brzmi jak pu­sty gar­nek.

Na­wet o dzie­sią­tej rano Nowy Or­lean jest ha­ła­śli­wym miej­scem.

Sia­dam na łóżku. Moja fry­zura przy­po­mina gniazdo zmierz­wio­nych lo­ków. Roz­glą­dam się pół­przy­tom­nie. Ziew.

Przy­je­cha­li­śmy tu wczo­raj wie­czo­rem i za­le­d­wie zdo­ła­łam umyć twarz, pa­dłam na łóżko i za­snę­łam. Te­raz jed­nak, kiedy już się obu­dzi­łam, orien­tuję się, że nasz po­kój ho­te­lowy nie wy­gląda nor­mal­nie. Nie żeby ja­kie­kol­wiek miej­sce, w któ­rym się za­trzy­my­wa­li­śmy pod­czas na­szych po­dróży, było „nor­malne”, ale tu, w ho­telu Kar­dec, jest wy­jąt­kowo dziw­nie.

Moje łóżko przy­cup­nęło w rogu po­koju, na po­stu­men­cie. Po­mię­dzy moją grzędą a ol­brzy­mim ło­żem z bal­da­chi­mem po dru­giej stro­nie, zaj­mo­wa­nym przez ro­dzi­ców, znaj­dują się sto­lik i fo­tele, ale nie to jest dziwne. O nie, cho­dzi ra­czej o to, że w tu­tej­szym wy­stroju do­mi­nuje so­czy­sty fio­let i gra­nat ze zło­tymi do­dat­kami, a wszę­dzie wi­szą je­dwabne i plu­szowe dra­pe­rie, jak w na­mio­cie wróżki. Uchwyty szu­flad i ha­czyki na ścia­nie mają kształt dłoni z za­ci­śnię­tymi pal­cami lub skie­ro­wa­nych wnę­trzem ku gó­rze.

Po­przed­niego dnia zwa­li­li­śmy wa­lizki na wy­po­le­ro­wa­nym par­kie­cie w bez­ładny stos z wy­sy­pu­ją­cymi się ciu­chami, bo chcie­li­śmy tylko się prze­brać i prze­spać po lo­cie. W sa­mym środku tego cha­osu, po­mię­dzy ko­sme­tyczką mamy a moim apa­ra­tem w fu­te­rale, sie­dzi Ja­cob El­lis Hale, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel, to­wa­rzy­szący mi duch.

Ja­cob na­wie­dza mnie od ze­szłego lata, kiedy to wpa­dłam do rzeki, a on ura­to­wał mi ży­cie. Ra­zem sta­wi­li­śmy czoła wid­mom w Szko­cji i po­lter­ge­istowi w Pa­ryżu, od­wie­dzi­li­śmy cmen­ta­rzy­ska, ka­ta­kumby i nie tylko.

Sie­dzi po tu­recku, z łok­ciami opar­tymi na ko­la­nach, a przed nim na pod­ło­dze leży ko­miks. Kiedy na niego pa­trzę, strony się prze­wra­cają.

To mógłby być po­wiew wia­tru… ale mama już za­mknęła okno.

Poza tym strony prze­wra­cają się tylko w jedną stronę, mniej wię­cej w ta­kim tem­pie, w ja­kim mógłby prze­kła­dać je czy­ta­jący chło­pak.

Oboje wiemy, że nie po­wi­nien móc tego ro­bić.

To zna­czy nie mógłby tego ro­bić ty­dzień wcze­śniej, ale te­raz…

– No, wsta­waj, Cass – mówi mama. – Rach ciach ciach!

Bę­dziemy fil­mo­wać ma­te­riał do pro­gramu do­piero wie­czo­rem, więc już mam za­pro­te­sto­wać, kiedy tato do­daje:

– Spo­ty­kamy się z prze­wod­ni­kiem w Café du Monde.

Te­raz się oży­wiam. W każ­dym miej­scu, do któ­rego się uda­jemy na zdję­cia do pro­gramu ro­dzi­ców, mamy no­wego prze­wod­nika, ko­goś, kto do­sko­nale zna mia­sto i jego ta­jem­nice. Cie­kawa je­stem, kto bę­dzie opro­wa­dzać nas po No­wym Or­le­anie, scep­tyk czy osoba, która wie­rzy w du­chy.

Ro­dzice krzą­tają się po dru­giej stro­nie po­koju, przy­go­to­wu­jąc do wyj­ścia. Mama wy­ciera smugę kremu do go­le­nia z po­liczka taty, a on po­maga jej za­piąć bran­so­letkę.

W tej chwili są jesz­cze mo­imi ro­dzi­cami: roz­targ­nio­nymi, prze­mi­łymi ner­dami. Jed­nak wie­czo­rem, kiedy ru­szą ka­mery, staną się kimś wię­cej: Du­cho­dze­niow­cami, po­dró­żu­ją­cymi po świe­cie, po­lu­ją­cymi na du­chy de­tek­ty­wami od spraw pa­ra­nor­mal­nych, prze­ry­so­wa­nymi po­sta­ciami.

– Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, jak można prze­ry­so­wać po­stać – mówi Ja­cob, nie pod­no­sząc głowy. – To dziwne. W su­mie to nie ro­zu­mia­łem, jak można ją w ogóle za­ry­sować. – Ja­cob El­lis Hale, naj­lep­szy przy­ja­ciel, to­wa­rzy­szący mi duch, za­wsze pod­słu­chu­jący moje my­śli. Unosi bez­rad­nie dło­nie. – To nie moja wina, że my­ślisz tak gło­śno.

O ile mi wia­domo, jego zdol­ność do czy­ta­nia mo­ich my­śli ma coś wspól­nego z tym, że wy­cią­gnął mnie z kra­iny umar­łych, a ja wcią­gnę­łam go do świata ży­wych i ja­koś tak zo­sta­li­śmy ra­zem, skle­jeni ni­czym włosy i guma do żu­cia.

Ja­cob marsz­czy brwi.

– To ja niby je­stem gumą?

Prze­wra­cam oczami. W su­mie to ja też po­win­nam móc czy­tać mu w my­ślach.

– Może moje my­śli są cich­sze – stwier­dza.

„A może po pro­stu masz pu­stą głowę?” – my­ślę, po­ka­zu­jąc ję­zyk.

Ły­pie na mnie gniew­nie.

Par­skam śmie­chem.

Ro­dzice od­wra­cają się i pa­trzą na mnie.

– Sorki – mó­wię, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – To tylko Ja­cob.

Mama się uśmie­cha, lecz tato unosi brew. Mama wie­rzy w du­chy, cho­ciaż nie je­stem pewna, czy aku­rat w Ja­coba. Może uważa go za du­cha, a może za wy­my­ślo­nego przy­ja­ciela, który sta­nowi do­godną wy­mówkę, kiedy trzeba wy­ja­śnić, dla­czego jej córka pa­kuje się w kło­poty. Tato zde­cy­do­wa­nie nie wie­rzy w du­chy, a do tego uważa, że je­stem już za stara na wy­my­ślo­nych przy­ja­ciół. Zgoda, ale Ja­cob nie jest wy­my­ślony, tylko nie­wi­dzialny, i to nie moja wina, że ro­dzice nie mogą go zo­ba­czyć.

Jak do­tąd.

My­ślę te ostat­nie słowa tak ci­cho, jak po­tra­fię, jed­nak Ja­cob i tak je sły­szy. Naj­wy­raź­niej nie za­uważa kry­ją­cego się w nich lęku, bo wstaje tylko i się uśmie­cha.

– Wiesz co – mówi, po czym chu­cha na okno. – Może mógł­bym… – Przy­tyka pa­lec wska­zu­jący do zma­to­wia­łej szyby i marsz­czy w sku­pie­niu czoło, ry­su­jąc li­terę „J”. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu i prze­ra­że­niu wi­dać ją na szkle! Wy­ska­kuję z łóżka i ście­ram li­terę, za­nim za­uważą ją ro­dzice. – Psu­jesz do­brą za­bawę – mam­ro­cze przy­ja­ciel. Przy­kro mi, na­prawdę le­piej, żeby mama i tato nie zda­wali so­bie sprawy, że Ja­cob jest praw­dziwy, ja zaś pra­wie umar­łam, a w wol­nych chwi­lach po­luję na du­chy. Z ja­kie­goś po­wodu nie są­dzę, żeby im się to spodo­bało.

„Sia­daj. Zo­stań tu”, ko­men­de­ruję i spie­szę do ła­zienki, żeby się ubrać.

Upi­nam włosy w nie­po­rządny ko­czek, pró­bu­jąc nie my­śleć o tym, że mój naj­lep­szy przy­ja­ciel nie­wąt­pli­wie robi się co­raz sil­niej­szy.

Wy­cią­gam na­szyj­nik spod ko­szuli i przy­glą­dam się dyn­da­ją­cemu nań zwier­cia­dełku. To lu­stro po­ka­zuje prawdę, przy­po­mina du­chom, że nie żyją. Unie­ru­cha­mia je tak, że­bym mo­gła wy­rwać im nić i ode­słać je.

Moje od­bi­cie pa­trzy na mnie nie­pew­nie z lu­sterka, a ja wy­pie­ram wszyst­kie my­śli o Za­sło­nie i o tym, dla­czego du­chy po­winny po­zo­sta­wać po jej dru­giej stro­nie. I o tym, co się z nimi dzieje, kiedy stają się dość rze­czy­wi­ste, by do­tknąć na­szego świata. I o mo­jej przy­ja­ciółce, La­rze Chow­dhury, która po­wie­działa mi, że moim za­da­niem jest ode­sła­nie Ja­coba, za­nim sta­nie się zbyt nie­bez­pieczny, za­nim, za­nim…

Pró­buję nie my­śleć o snach, które ostat­nio mie­wam, w któ­rych oczy Ja­coba roz­pa­lają się czer­wie­nią, a świat wo­kół niego roz­pada się na ka­wałki, nie pa­mięta, kim je­stem i kim jest on sam, a ja mu­szę wy­bie­rać: ra­to­wać naj­lep­szego przy­ja­ciela czy wszystko inne.

Na­prawdę sta­ram się nie my­śleć o żad­nej z tych rze­czy.

Koń­czę się ubie­rać, a kiedy wra­cam do po­koju, Ja­cob leży roz­cią­gnięty na pod­ło­dze tuż przed Gri­mem, to­cząc z nim chyba po­je­dy­nek na spoj­rze­nia. Mó­wię so­bie w my­ślach, że Ja­cob to Ja­cob. Nie jest zwy­kłym du­chem, tylko moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Ja­cob od­rywa spoj­rze­nie od kota i kie­ruje wzrok na mnie. Wiem, że sły­szy moje my­śli, to­też kon­cen­truję się na Gri­mie.

Le­ni­wie ma­cha czar­nym ogo­nem, a ja za­sta­na­wiam się, nie po raz pierw­szy, czy koty – na­wet cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczne, wy­glą­da­jące jak bo­che­nek chleba – do­strze­gają wię­cej niż lu­dzie. Czy wy­czu­wają Za­słonę i du­chy za nią tak jak ja?

Chwy­tam apa­rat z pod­łogi, za­kła­dam na szyję fio­le­towy pa­sek i ła­duję nową kli­szę. Ro­dzice po­pro­sili mnie, że­bym do­ku­men­to­wała po­wsta­wa­nie ich pro­gramu zza ku­lis. Tak jak­bym nie miała dość ro­boty z po­wstrzy­my­wa­niem zło­śli­wych du­chów przed wy­wo­ły­wa­niem cha­osu.

Ale hej, każdy po­trze­buje ja­kie­goś hobby.

– Po­le­cam gry wi­deo – wtrąca Ja­cob.

Pa­trzę na niego przez wi­zjer, to ła­piąc ostrość, to ją tra­cąc. Na­wet gdy po­kój się roz­mywa, Ja­cob wciąż po­zo­staje ja­sny i wy­raźny.

Ten apa­rat jest tro­chę dziwny, jak wszystko inne w moim ży­ciu. Mia­łam go ze sobą, kiedy nie­mal uto­nę­łam, i od tam­tej pory ja­kimś cu­dem wy­daje się wi­dzieć więcej.

Tak jak ja.

Wy­cho­dzimy z ro­dzi­cami i Ja­co­bem na ko­ry­tarz. Po­dob­nie jak w na­szym po­koju do­mi­nują tu so­czy­ste gra­naty i fio­lety. Kin­kiety na ścia­nach wy­glą­dają jak dło­nie: więk­szość z nich trzyma lampy, ale tam i tu zda­rzają się pu­ste.

– Przy­duś piątkę – pro­po­nuje Ja­cob, kle­piąc w jedną z otwar­tych dłoni. De­ko­ra­cja ko­ły­sze się lekko, tak jakby miała spaść, a ja rzu­cam mu miaż­dżące spoj­rze­nie. Przy­ja­ciel w od­po­wie­dzi uśmie­cha się nie­win­nie.

Ru­szamy na dół, omi­ja­jąc po­nurą windę z ku­tego że­laza, w któ­rej mie­ści się za­le­d­wie jedna osoba, i wy­bie­ramy krętą, drew­nianą klatkę scho­dową.

Na su­fi­cie lobby na­ma­lo­wano stół z krze­słami, wi­dziany z góry, tak jakby to widz sto­jący na pod­ło­dze oglą­dał go z su­fitu. Osza­ła­mia­jący efekt.

Czuję się ob­ser­wo­wana. Od­wra­cam się i za­uwa­żam męż­czy­znę w ni­szy, wy­glą­da­ją­cego zza ko­tary. Pod­cho­dzę i do­piero wtedy wi­dzę, że to nie czło­wiek, ale po­pier­sie: mie­dziana rzeźba głowy i klatki pier­sio­wej. Ma ko­zią bródkę oraz baczki i wpa­truje się we mnie upar­cie.

Ta­bliczka na mar­mu­ro­wej pod­sta­wie zdra­dza mi, że to pan Al­lan Kar­dec.

Ja­cob opiera się o po­stu­ment.

– Wy­gląda na na­bur­mu­szo­nego – oce­nia, ale nie zga­dzam się z nim. Pan Kar­dec marsz­czy czoło w gry­ma­sie, jaki po­ja­wia się cza­sem na twa­rzy taty, kiedy my­śli na­prawdę in­ten­syw­nie. Mama na­zywa go „miną na­krę­caną”, po­nie­waż – jak twier­dzi – pra­wie wi­dzi wtedy try­biki pra­cu­jące mu w gło­wie.

W spoj­rze­niu wy­rzeź­bio­nego męż­czy­zny kryje się jed­nak coś dziw­nego. W końcu zdaję so­bie sprawę, że jego oczy nie są zro­bione z mie­dzi, lecz ze szkła. Ciemne szklane kulki z pa­smami sza­ro­ści.

Mama mnie woła. Od­wra­cam się i wi­dzę, że zmie­rzają z tatą ku wyj­ściu. Wy­co­fu­jemy się z Ja­co­bem z za­sięgu upior­nego spoj­rze­nia po­pier­sia.

– Go­towi? – pyta tato i otwiera drzwi.

Wy­cho­dzimy na roz­świe­tloną słoń­cem ulicę.

~ ~ ~

Upał ude­rza mnie ni­czym oło­wiana kula.

Na pół­nocy stanu Nowy Jork, gdzie miesz­kamy, let­nie słońce przy­grzewa cza­sem mocno, ale w cie­niu na­dal jest chłodno. Tu­taj jego pro­mie­nie są jak go­rący płyn, na­wet w cie­niu, a po­wie­trze przy­po­mina zupę. Prze­su­wam przez nie ręką i czuję, jak na skó­rze osiada mi wil­goć.

Poza upa­łem za­uwa­żam coś jesz­cze.

Przed nami tur­ko­cze konny po­wóz, a na dru­gim pla­nie prze­jeż­dża ka­ra­wan.

Nie je­stem na­wet za Za­słoną. Tak wy­gląda co­dzien­ność w No­wym Or­le­anie.

Idziemy przez Dziel­nicę Fran­cu­ską, gdzie ulice no­szą ta­kie na­zwy jak Bo­ur­bon Street czy Royal Street, gdzie domy są ni­skie i przy­sa­dzi­ste, a bal­kony o po­rę­czach z ku­tego że­laza bie­gną jak pędy blusz­czu przez całą sze­ro­kość bu­dyn­ków. To zde­rze­nie barw, sty­lów i dźwię­ków. Bruk i be­ton, po­skrę­cane drzewa i mech hisz­pań­ski. Ni­gdy nie by­łam w oko­licy tak peł­nej sprzecz­no­ści.

W Edyn­burgu, pierw­szym miej­scu, w któ­rym krę­ci­li­śmy ma­te­riały do pro­gramu, pa­no­wała wil­gotna at­mos­fera, pełna sza­ro­ści. To mia­sto sta­rych ka­mieni i ukry­tych ście­żek, z hi­sto­rią wy­pi­saną na po­wierzchni. W Pa­ryżu, ja­snym i czy­stym, ozdo­bio­nym zło­tem, z sze­ro­kimi ale­jami, se­krety są po­grze­bane pod zie­mią.

Tym­cza­sem Nowy Or­lean to… coś jesz­cze in­nego.

Trudno by­łoby uchwy­cić at­mos­ferę tego mia­sta na zdję­ciu.

Jest tu gło­śno i tłoczno. Wo­koło wi­dzę i sły­szę mnó­stwo rze­czy, które do sie­bie nie pa­sują: stu­kot koń­skich ko­pyt, klak­son sa­mo­chodu i uliczny sak­so­fon. W tej oko­licy znaj­duje się mnó­stwo re­stau­ra­cji, sa­lo­nów ta­tu­ażu i skle­pów z odzieżą, ale po­mię­dzy nimi do­strze­gam okna pełne świe­czek, ka­mieni, ob­raz­ków świę­tych, neo­no­wych zna­ków z otwar­tymi dłońmi oraz krysz­ta­ło­wych kul. Nie po­tra­fię stwier­dzić, ile z nich wy­sta­wiono na po­kaz dla tu­ry­stów, a ile jest praw­dzi­wych.

A nade wszystko (a ra­czej poza tym wszyst­kim) roz­ciąga się tu Za­słona, a za nią Mię­dzy­świat, pe­łen du­chów, które chcą być do­strze­żone i wy­słu­chane.

Wid­mom cza­sami zda­rza się w nim utknąć. Od­twa­rzają wtedy w pę­tli swoje ostat­nie chwile, a ja mam jedno za­da­nie: ode­słać je.

– To kwe­stia sporna – od­zywa się Ja­cob, który wo­lałby uda­wać, że to nor­malne, by dziew­czyna sły­szała „puk-puk-puk” du­chów i stale czuła zew tam­tej strony, pró­bu­ją­cej ją wcią­gnąć. – Chciał­bym tylko za­py­tać: kiedy ode­sła­nie ja­kie­goś du­cha uła­twiło ci ży­cie?

Ro­zu­miem jego punkt wi­dze­nia, ale tu­taj nie cho­dzi o uła­twie­nie cze­go­kol­wiek.

Cho­dzi o to, by po­stą­pić wła­ści­wie.

Mimo to od czasu do czasu chcia­ła­bym umieć wy­ci­szyć od­głosy z tam­tej strony.

Obok nas prze­jeż­dża po­wóz, ozdo­biony czer­wo­nymi pió­ro­pu­szami i zło­tymi frędz­lami. Ru­szam za nim, pró­bu­jąc zro­bić mu jak naj­lep­sze zdję­cie.

– Hej, Cass, uwa­żaj! – prze­strzega Ja­cob, tuż za­nim na ko­goś wpadnę.

Co­fam się chwiej­nie, mru­ga­jąc gwał­tow­nie oczami. Za­czy­nam prze­pra­szać, kiedy spo­glą­dam w górę i wi­dzę szkie­let w smo­li­ście czar­nym stroju.

I na­gle cały świat gwał­tow­nie się za­trzy­muje.

Po­wie­trze ucho­dzi mi z płuc, a Nowy Or­lean znika. Na­gle je­stem znów na pe­ro­nie pa­ry­skiego me­tra w dniu wy­jazdu i pa­trzę na nie­zna­jo­mego po dru­giej stro­nie to­ro­wi­ska, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego nikt inny nie za­uważa gład­kiej bia­łej czaszki pod sze­ro­ko­skrzy­dłym ka­pe­lu­szem. Czuję się uwię­ziona we wła­snej skó­rze, nie mogę od­dy­chać ani my­śleć, mogę tylko wpa­try­wać się w te pu­ste oczo­doły, a tym­cza­sem nie­zna­jomy po­woli zdej­muje ma­skę, pod którą nie ma nic poza ciem­no­ścią.

Wpa­dam w tę pustkę, prze­la­tuję przez nią na wy­lot, z po­wro­tem do No­wego Or­le­anu, pod­czas gdy tu­tej­szy szkie­let przy­suwa się do mnie, wy­cią­ga­jąc ko­ścianą dłoń.

Tym ra­zem wrzesz­czę ile sił w płu­cach.Szkie­let od­ska­kuje.

– Hej, hej – mówi, co­fa­jąc się jesz­cze o krok. – Prze­pra­szam cię, moje dziecko. – Unosi ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. Te­raz wi­dzę, że nie są wcale ko­ściane, ale nor­malne: końce pal­ców wy­stają z mi­te­nek. – Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – głos jest ła­godny i na­leży nie­wąt­pli­wie do czło­wieka, a kiedy fa­cet ściąga ma­skę, pod nią jest twarz, cie­pła, przy­ja­zna i praw­dziwa.

– Cas­sidy! – mówi mama, ła­piąc mnie za ło­kieć. – Co tu się dzieje?

Kręcę głową i sły­szę samą sie­bie, jak beł­ko­czę, że wszystko w po­rządku, to moja wina, ten pan wcale mnie nie prze­stra­szył, ale jed­no­cze­śnie serce wali mi jak osza­lałe, tak gło­śno, że sły­szę wła­sny puls w uszach i zmu­szam się do od­dy­cha­nia, pod­czas gdy męż­czy­zna od­cho­dzi. A je­śli na­wet kto­kol­wiek uważa, że fa­cet w prze­bra­niu szkie­letu o tej po­rze dnia jest czymś dziw­nym, to nie mówi tego gło­śno. Nikt nie zwraca na niego uwagi, kiedy od­cho­dzi ulicą, po­gwiz­du­jąc.

– Cass – od­zywa się ci­cho Ja­cob.

Opusz­czam wzrok i wi­dzę, że ręce mi drżą. Chwy­tam fu­te­rał apa­ratu i ści­skam mocno, do­póki nie prze­staną.

– Do­brze się czu­jesz, dzie­ciaku? – pyta tato. Oboje z mamą pa­trzą na mnie te­raz, jakby wy­ro­sły mi wąsy albo skrzy­dła, jak­bym zmie­niła się z ich córki w ko­goś dziw­nego, prze­czu­lo­nego i pło­chli­wego.

Nie mam im tego za złe.

Je­stem prze­cież Cas­sidy Blake.

Ni­gdy nie re­ago­wa­łam nad­wraż­li­wie, na­wet wów­czas, kiedy jedna z dziew­czy­nek w szkole za­częła krwa­wić z nosa i po chwili wy­glą­dała, jakby ktoś wy­lał jej na ko­szulkę wia­dro czer­wo­nej farby.

Ani wtedy, gdy po raz pierw­szy się­gnę­łam mię­dzy że­bra du­cha i wy­cią­gnę­łam stam­tąd ze­tlałe szczątki jego ży­cia.

Ani kiedy wla­złam do otwar­tego grobu czy też prze­bi­łam się przez stos kru­chych ko­ści pięć pię­ter pod zie­mią.

Szkie­let w czar­nym stroju był jed­nak inny. Samo wspo­mnie­nie przy­pra­wia mnie o dresz­cze. Kiedy pa­ry­ski nie­zna­jomy w ma­sce w kształ­cie czaszki pa­trzył na mnie z dru­giego pe­ronu, wy­da­wało mi się, że spo­glą­dał przeze mnie na wy­lot. Tak jak­bym znaj­do­wała się w mi­łym, cie­płym po­koju, w któ­rym ktoś na­gle otwo­rzył okna i rap­tow­nie się ochło­dziło. Wcze­śniej ni­gdy nie czu­łam się tak chora, prze­ra­żona i sa­motna.

– To tak jak de­men­cjał – stwier­dza Ja­cob.

Mru­gam, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści.

– Co ta­kiego?

– No wiesz, taki prze­ra­ża­jący stwór z Harry’ego Pot­tera, ten, co wy­gląda jak wiedźma i wy­sysa z cie­bie ży­cie, po­chła­nia całą ra­dość i robi z cie­bie wa­rzywo.

Och. Ma na my­śli de­men­tora.

Ja­cob ni­gdy nie czy­tał ksią­żek, więc jego wie­dza na te­mat tej se­rii po­cho­dzi wy­łącz­nie z uryw­ków fil­mów i mo­ich cią­głych na­wią­zań… ale tym ra­zem pra­wie ma ra­cję.

To rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nało ta­kie uczu­cie. Tak jak­bym spoj­rzała ciem­no­ści pro­sto w oczy, a ona po­żarła całe świa­tło mo­jej du­szy… Tyle że de­men­to­rzy nie są praw­dziwi, a ta rzecz w Pa­ryżu, czym­kol­wiek była, ist­niała na­prawdę. A przy­naj­mniej tak mi się wy­daje.

Nikt poza mną jej nie wi­dział.

Na­wet Ja­cob.

Dla mnie była jed­nak wy­star­cza­jąco rze­czy­wi­sta.

– Wie­rzę ci – mówi, trą­ca­jąc mnie ra­mie­niem. – Może po­win­naś po­roz­ma­wiać o tym z Larą? – To chyba ostat­nia rzecz, jaką spo­dzie­wa­ła­bym się usły­szeć od Ja­coba. – No wiem, wiem – przy­znaje, wty­ka­jąc dło­nie w kie­sze­nie.

Ja­cob i Lara nie­zbyt do­brze się do­ga­dują. Można by po­wie­dzieć, że to róż­nica tem­pe­ra­men­tów: Ja­cob jest ty­po­wym Gry­fo­nem, pod­czas gdy Lara nie­wąt­pli­wie pa­suje bar­dziej do Kru­ko­nów… ale sprawa jest jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wana. Lara tak jak ja na­leży do mię­dzy­świa­tow­ców, a jej za­da­nie (tak samo jak i moje) po­lega na od­sy­ła­niu du­chów zza Za­słony jesz­cze da­lej, gdy tym­cza­sem Ja­cob prze­bywa tu­taj.

Duch od­chrzą­kuje zna­cząco.

„…czyli do­kład­nie tam, gdzie po­wi­nien być”, my­ślę gło­śno i wy­raź­nie.

– Słu­chaj, Lara nie zna się może na wszyst­kim, ale wie na­prawdę wiele – od­zywa się Ja­cob. – Może wi­działa jed­nego z tych dziw­nych fa­ce­tów-szkie­le­tów wcze­śniej?

Prze­ły­kam z wy­sił­kiem ślinę. Co­kol­wiek na­po­tka­łam w Pa­ryżu, na pewno nie było czło­wie­kiem. Przy­po­mi­nało kształ­tem wy­so­kiego męż­czy­znę w czar­nym stroju i w ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem. Męż­czy­zna jed­nak składa się zwy­kle z ciała i krwi. Męż­czy­zna ma za ma­ską praw­dziwą twarz. Ma wresz­cie oczy.

Co w ta­kim ra­zie do­strze­głam?

Nie czło­wieka, to pewne.

Ro­dzice idą kilka kro­ków przede mną, a ja wy­cią­gam ko­mórkę. Za­kła­da­jąc, że Lara na­dal mieszka u ciotki, w Szko­cji jest te­raz śro­dek po­po­łu­dnia. Wy­sy­łam jej ese­mesa.

Ja:

Hej, mo­żesz ga­dać?

Od­po­wiedź przy­cho­dzi w ciągu kil­ku­na­stu se­kund.

Lara:

Co znowu na­roz­ra­biał Ja­cob?

– To nie było miłe! – mam­ro­cze mój przy­ja­ciel.

Spo­glą­dam na ekran, pró­bu­jąc jak naj­le­piej sfor­mu­ło­wać py­ta­nie, żeby do­wie­dzieć się, co wła­ści­wie wi­dzia­łam na pe­ro­nie.

Przy­gry­zam wargę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów.

– My­ślę, że naj­sen­sow­niej­sze to „prze­ra­ża­jący”, „ład­nie ubrany” i „wy­sy­sa­jący du­szę fa­cet-szkie­let” – su­ge­ruje Ja­cob, ale od­ga­niam go tylko nie­cier­pli­wym ru­chem dłoni.

Ja:

Ist­nieją jesz­cze inne nad­na­tu­ralne istoty, prawda? Poza du­chami?

Lara:

Chyba mu­sisz wy­ra­żać się pre­cy­zyj­niej.

Za­czy­nam pi­sać od­po­wiedź, ale ją ka­suję, i tak parę razy. Nie wiem, co mnie po­wstrzy­muje. A może i wiem.

Nie mogę za­wsze ucie­kać do Lary. Nie po­win­nam tego ro­bić. Je­stem mię­dzy­świa­tow­cem tak jak ona. Po­win­nam się orien­to­wać, jak po­stą­pić w po­dob­nej sy­tu­acji, a je­śli nie, to przy­naj­mniej po­tra­fić sa­mo­dziel­nie wpaść na ja­kieś roz­wią­za­nie.

– No pew­nie – stwier­dza Ja­cob. – Tylko że nie masz mar­twego wujka, który spę­dził całe ży­cie na ba­da­niu zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych, a te­raz za­siada na skó­rza­nym fo­telu w twoim sa­lo­nie.

– Nie… – mó­wię po­woli. – Ale mam cie­bie.

Przy­ja­ciel uśmie­cha się nie­pew­nie.

– Taa, ow­szem, no oczy­wi­ście. – Szura nogą. – Tyle że ja nie wi­dzia­łem tej rze­czy, to zna­czy szkie­letu.

To spra­wia, że wa­ham się jesz­cze bar­dziej. Prawdę mó­wiąc, nie mam ochoty my­śleć o tym, co wi­dzia­łam, albo jak się w związku z tym czu­łam. Nie chcę uj­mo­wać tego w słowa, po­nie­waż wtedy sta­nie się praw­dziwe.

Lara:

Cas­sidy?

Roz­glą­dam się w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, o co mo­gła­bym ją za­py­tać. Z muru uśmie­chają się do mnie na­ma­lo­wane farbą w sprayu usta z dwoma wy­sta­ją­cymi kłami. Strzałka wska­zuje w głąb alejki, a pod nią wid­nieje na­pis: „Spra­gnieni?”.

Ro­bię zdję­cie ko­mórką i wy­sy­łam je do Lary.

Ja:

To praw­dziwe?

Chwilę póź­niej przy­ja­ciółka od­pi­suje.

Lara:

Nie, Cas­sidy, wam­piry nie są praw­dziwe.

Pra­wie sły­szę przy tym jej ele­gancki an­giel­ski ak­cent. Wy­obra­żam so­bie rów­nież, jak prze­wraca oczami. Lara jest wy­jąt­kowo scep­tyczna jak na ko­goś, kto po­trafi się prze­miesz­czać mię­dzy świa­tami ży­wych i mar­twych.

Mój te­le­fon znów wi­bruje.

Lara:

Je­steś w No­wym Or­le­anie? Za­wsze chcia­łam tam po­je­chać. To sie­dziba naj­star­szego od­działu To­wa­rzy­stwa Czar­nego Kota.

Nie po raz pierw­szy wspo­mina tę tajną or­ga­ni­za­cję. Kiedy się po­zna­ły­śmy, Lara miesz­kała w Edyn­burgu z ciotką i du­chem wujka. Wu­jek ten za ży­cia był, jak twier­dziła, człon­kiem To­wa­rzy­stwa, ta­jem­ni­czej grupy, która wie nie­mal wszystko na te­mat zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych.

Lara:

Gdy­bym tam była, mo­gła­bym oso­bi­ście wnieść pe­ty­cję i prze­ko­nać ich, żeby po­zwo­lili mi do nich do­łą­czyć.

Lara:

Jak znaj­dziesz ich sie­dzibę, daj znać.

Roz­glą­dam się, na wpół spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć drogo­wskaz do To­wa­rzy­stwa wła­śnie tu­taj, na Bo­ur­bon Street.

Ja:

A gdzie się miesz­czą?

Lara:

Nie je­stem pewna. Nie ogła­szają tego wszem wo­bec.

Z przodu tato przy­gląda się pla­ka­towi z wy­pi­sa­nymi go­dzi­nami otwar­cia mu­zeum po­świę­co­nego tru­ci­znom, a tym­cza­sem mama czyta na­pisy na ta­bli­cach nie­sio­nych przez ja­kie­goś czło­wieka, re­kla­mu­ją­cych se­anse spi­ry­ty­styczne. Pod­cho­dzę do niej i pa­trzę na ry­su­nek od­wró­co­nej dłoni i le­wi­tu­ją­cej nad nią krysz­ta­ło­wej kuli. Ro­bię zdję­cie plan­szy i wy­sy­łam La­rze.

Ja:

A co z tym? To praw­dziwe?

Pa­trzę na trzy mi­ga­jące kropki, ozna­cza­jące, że przy­ja­ciółka mi od­pi­suje. I od­pi­suje. I pi­sze. Nie wiem, dla­czego ocze­ki­wa­łam pro­stej od­po­wie­dzi, ale kiedy przy­cho­dzi, wy­peł­nia cały ekran.

Lara:

Więk­szość me­diów na­prawdę ma kon­takt z du­chami, ale se­anse zwy­kle na­leżą do ka­te­go­rii roz­rywki, dla­tego że me­dium, ina­czej niż mię­dzy­świa­towcy, po­zo­staje po tej stro­nie Za­słony i tylko ją od­chyla, żeby po­roz­ma­wiać z kimś z dru­giej strony. Or­ga­ni­za­to­rzy se­an­sów utrzy­mują jed­nak, że me­dium przy­ciąga du­chy przez gra­nicę do świata ży­wych. Tym­cza­sem je­śli du­chy fak­tycz­nie są dość silne, żeby prze­do­stać się przez Za­słonę, to ucie­kają spoza niej same.

Ja­cob czyta mi przez ra­mię i kręci głową.

– A mo­głaby po pro­stu na­pi­sać „nie”.

Stoi przed wy­stawą ka­wiarni i ze­zuje na od­bi­cie, które wi­dzimy tylko my dwoje. Przy­gła­dza dło­nią włosy, ale bez efektu. Za­wsze ster­czą do góry, a jego su­per­bo­ha­ter­ska ko­szulka jest za­wsze po­gnie­ciona. Nic się nie zmie­nia, bo nie może. Ja­cob wy­gląda tak samo jak w dniu, kiedy uto­nął.

Cie­szę się, że po­wie­dział mi prawdę o tym, co mu się stało w rzece, na­prawdę się cie­szę.

Nie mogę jed­nak prze­stać o tym my­śleć. O Ja­co­bie, któ­rego ni­gdy nie uda mi się po­znać, tym z dwójką braci i całą ro­dziną, tym, który miał swoje życie. Wzdy­cha te­raz i rzuca mi zna­czące spoj­rze­nie, a ja zdaję so­bie sprawę, że my­ślę zbyt gło­śno. Za­czy­nam nu­cić w my­ślach pio­senkę, a on prze­wraca oczami.

Mama i tato znów ru­szają przed sie­bie, a my po­dą­żamy za nimi. Już mam wró­cić do roz­mowy z Larą, kiedy mój przy­ja­ciel mija otwarte drzwi, za któ­rymi znaj­duje się wnę­trze sklepu peł­nego świe­czek, aro­ma­tów i amu­le­tów. Ja­cob eks­plo­duje se­rią kich­nięć.

Aaap­sik!

– Głu­pie…

Aaap­sik!

– Od­stra­sza­cze…

Aaap­sik!

– Du­chów! – wrzesz­czy po­mię­dzy kich­nię­ciami, a przy­naj­mniej tak mi się wy­daje.

Tak samo za­re­ago­wał w Pa­ryżu, kiedy Lara przy­słała nam pu­dełko z ochron­nymi sub­stan­cjami, które trzy­mały po­lter­ge­ista na dy­stans. Naj­wy­raź­niej po­dobne środki dzia­łają na wszyst­kie du­chy, na­wet na co­raz bar­dziej cie­le­snych przy­ja­ciół.

Ro­bię zdję­cie sklepu z upior­nym na­pi­sem „Vo­odoo” w wi­try­nie i wy­sy­łam je do Lary.

Ja:

A to praw­dziwe?

Cze­kam na od­po­wiedź, gdy na­gle coś przy­ciąga mój wzrok.

Czarny kot.

Sie­dzi na ocie­nio­nym frag­men­cie chod­nika przed skle­pem Thread & Bone, pra­co­wi­cie li­żąc łapę. Przez chwilę za­sta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem Grim nie uciekł z ho­telu, ale to oczy­wi­ście nie on (ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby wy­li­zy­wał so­bie co­kol­wiek), a kiedy ten kot pod­nosi wzrok, jego oczy nie są zie­lone, lecz la­wen­dowe, w ja­snym od­cie­niu fio­letu. Pa­trzę, jak prze­ciąga się, ziewa, a po­tem od­cho­dzi w głąb alejki. W ta­kim mie­ście jak Nowy Or­lean żyją praw­do­po­dob­nie ty­siące czar­nych ko­tów, lecz ten przy­wo­dzi mi na myśl To­wa­rzy­stwo. Za­sta­na­wiam się, czy może to pod­po­wiedź od losu. Mama za­pewne orze­kłaby, że to „mało wy­ra­fi­no­wana alu­zja”, ale na wszelki wy­pa­dek fo­to­gra­fuję zwie­rzaka, za­nim znik­nie z pola wi­dze­nia. Już mam wy­słać zdję­cie La­rze, kiedy od­po­wiada w kwe­stii sklepu vo­odoo.

Lara:

Jak naj­bar­dziej praw­dziwe.

W na­stęp­nym ese­me­sie po­ja­wia się 0X. Przez chwilę my­ślę, że Lara prze­syła mi ca­łusy i uści­ski, co by­łoby bar­dzo nie w jej stylu, ale po chwili wy­ja­śnia, że to czaszka i skrzy­żo­wane ko­ści, jak na bu­telce z tru­ci­zną. Nie ru­szać.

Wzmianka na te­mat czaszki przy­po­mina mi o szkie­le­cie w czar­nym stroju. Może po­win­nam zwy­czaj­nie po­wie­dzieć przy­ja­ciółce, co za­szło? Ale za­nim po­dejmę de­cy­zję, pi­sze jesz­cze, że musi biec na sa­mo­lot, a po­tem opusz­cza kon­wer­sa­cję.

Od­dy­cham głę­boko i mó­wię so­bie, że wszystko w po­rządku. Nie po­trze­buję jej po­mocy. Na­wet je­żeli raz wi­dzia­łam nie­zna­jo­mego z czaszką za­miast twa­rzy, nie ozna­cza to, że na­po­tkam go znowu. Po­je­dyn­cze spo­tka­nie to za­kłó­ce­nie, przy­pa­dek. Nie ma się czym mar­twić.

– Taak – od­po­wiada scep­tycz­nie Ja­cob. – Na pewno wszystko do­brze się skoń­czy.W Café du Monde po­wie­trze ma słodki smak.

Ka­wiar­nia znaj­duje się na Jack­son Squ­are, gi­gan­tycz­nym placu peł­nym lu­dzi, tu­ry­stów, ale także ulicz­nych ar­ty­stów. Na prze­wró­co­nym wia­drze stoi ko­bieta po­ma­lo­wana od stóp do głów na srebrno, w stroju ba­let­nicy. Nie po­ru­sza się, do­póki ktoś nie włoży jej w dłoń mo­nety. W cie­niu gra na sak­so­fo­nie ja­kiś gość, a z prze­ciw­nej strony placu do­bie­gają dźwięki trąbki. Obie me­lo­die brzmią tak, jakby mu­zycy ze sobą roz­ma­wiali.

Zaj­mu­jemy sto­lik pod mar­kizą w zie­lono-białe pa­ski. Mama i tato za­ma­wiają kawę, a ja mro­żoną her­batę w wiel­kim, pla­sti­ko­wym kubku, na któ­rym skra­pla się wil­goć. Na­pój jest ko­jąco zimny, lecz jed­no­cze­śnie tak słodki, że pra­wie bolą mnie zęby.

Tu­zin wia­tra­ków le­ni­wie mieli po­wie­trze nad na­szymi gło­wami, wcale go nie chło­dząc, ale mimo upału tato jest w swoim ży­wiole. Roz­gląda się po gwar­nym placu.

– Nowy Or­lean to cu­downe miej­sce – za­gaja. – Za­ło­żony przez Fran­cu­zów, od­dany Hisz­pa­nom, wy­ko­rzy­sty­wany przez pi­ra­tów i prze­myt­ni­ków… – Ra­zem z Ja­co­bem oży­wiamy się, tym­cza­sem tato cią­gnie: – Sprze­dany Sta­nom Zjed­no­czo­nym, na­pięt­no­wany nie­wol­nic­twem, po­chło­nięty przez po­żary, spu­sto­szony przez po­wódź, a mimo wszystko od­bu­do­wany… i tak to wła­śnie wy­gląda. Wie­dzie­li­ście, że znaj­dują się tu czter­dzie­ści dwa cmen­ta­rze oraz naj­dłuż­szy most w ca­łych Sta­nach? Most nad je­zio­rem Pont­char­train, taki długi, że z jed­nego końca nie wi­dać dru­giego…

Mama kle­pie go po ra­mie­niu.

– Zo­staw so­bie coś na ju­tro, na zdję­cia do pro­gramu, ko­cha­nie – mówi kpiąco, jed­nak on już się roz­pę­dził.

– Hi­sto­ria tego mia­sta nie składa się tylko z ele­men­tów pa­ra­nor­mal­nych – oznaj­mia. – Na przy­kład jest ono rów­nież ko­lebką jazzu.

– A także vo­odoo i wam­pi­rów – do­daje mama.

– I praw­dzi­wych lu­dzi też – upiera się tato. – Ta­kich jak An­to­nio de Se­della, zwany Père An­to­ine, albo Jean La­fitte…

– …a także Kat z No­wego Or­le­anu – wtrąca ra­doś­nie mama.

Ja­cob rzuca mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Mam na­dzieję, że to na­zwa ja­kie­goś ze­społu he­avy­me­ta­lo­wego, a nie…

– …który rą­bał swoje ofiary sie­kierą – uzu­peł­nia mama.

Ja­cob wzdy­cha.

– No tak, oczy­wi­ście, rą­bał…

– Ter­ro­ry­zo­wał mia­sto w ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stym roku – przy­po­mina so­bie tato.

– Nikt nie czuł się bez­pieczny – rzuca mama. Wpa­dają w swój zwy­kły rytm Du­cho­dze­niow­ców z pro­gramu, mimo że w po­bliżu nie ma ka­me­rzy­stów, tylko Ja­cob i ja, chło­nący ich słowa. – Kat był se­ryj­nym mor­dercą, ale uwiel­biał jazz, więc wy­słał do po­li­cji list, w któ­rym na­pi­sał, że nie za­bije ni­kogo w domu, w któ­rym bę­dzie grał ze­spół jaz­zowy. Przez całe ty­go­dnie mu­zyka wy­peł­niała ulice mia­sta, gło­śniej­sza niż zwy­kle i wszech­obecna. Wy­le­wała się z do­mów w dzień i w nocy, praw­dziwa jaz­zowa ka­ko­fo­nia.

– I co, zła­pali go? – py­tam.

Mama mruga gwał­tow­nie i unosi wy­soko brwi, tak jakby hi­sto­ria po­chło­nęła ją do tego stop­nia, że nie po­my­ślała o za­koń­cze­niu.

– Nie – od­po­wiada za nią tato. – Ni­gdy go nie zła­pano.

Roz­glą­dam się, nie­mal ocze­ku­jąc, że duch Kata wciąż wę­druje tymi uli­cami z to­po­rem na ra­mie­niu i prze­chy­loną głową, słu­cha­jąc sak­so­fonu i trąbki, szu­ka­jąc jazzu.

Mama uśmie­cha się pro­mien­nie.

– Cześć! Je­steś na­szym prze­wod­ni­kiem, prawda?

Od­wra­cam się na krze­śle i wi­dzę mło­dego czar­nego czło­wieka w śnież­no­bia­łej ko­szuli z rę­ka­wami pod­wi­nię­tymi do łokci. Na no­sie ma oku­lary w sta­lo­wych opraw­kach, za któ­rymi kryją się ja­sno­brą­zowe oczy w zie­lone i złote cętki.

– Pro­fe­so­rze Du­mont – wita go tato, wsta­jąc z ­krze­sła.

– Pro­szę, mów­cie mi Lu­cas – od­po­wiada tam­ten przy­jem­nym, spo­koj­nym gło­sem. Ści­ska dłoń taty, mamy, a po­tem moją, to­też od razu czuję do niego sym­pa­tię. – Wi­taj­cie w No­wym Or­le­anie.

Opada na pla­sti­kowe krze­sło na­prze­ciwko nas i za­ma­wia kawę oraz coś, co brzmi jak „be­ignety”.

– Za­trzy­ma­li­ście się w ho­telu Kar­dec? – pyta po odej­ściu kel­nera.

– Tak – po­twier­dza mama.

– Ten ho­tel na­zwano po kimś kon­kret­nym, prawda? – py­tam, przy­po­mi­na­jąc so­bie sto­jące w lobby po­pier­sie ze wzro­kiem wbi­tym w ho­ry­zont i zmarsz­czo­nym czo­łem. – Kim on był?

Lu­cas i tato w tej sa­mej chwili na­bie­rają po­wie­trza, żeby mi od­po­wie­dzieć, lecz tato kiwa głową do Lu­casa, ustę­pu­jąc mu pierw­szeń­stwa. Pro­fe­sor uśmie­cha się i pro­stuje na krze­śle.

– Al­lan Kar­dec był oj­cem spi­ry­ty­zmu – wy­ja­śnia. Ni­gdy nie sły­sza­łam o spi­ry­ty­zmie, a Lu­cas naj­wy­raź­niej to za­uważa, po­nie­waż mówi da­lej: – Spi­ry­ty­ści wie­rzą w ist­nie­nie sfery du­cho­wej, za­miesz­ki­wa­nej przez pewne… istoty. – Wy­mie­niamy z Ja­co­bem zna­czące spoj­rze­nia. Za­sta­na­wiam się, czy Kar­dec mógł wie­dzieć o ist­nie­niu Za­słony. Może sam był mię­dzy­świa­tow­cem? – Ro­zu­miesz, Kar­dec uwa­żał, że du­sze, lub, je­śli wo­lisz, du­chy czy widma, znaj­dują się w tam­tym miej­scu, in­nej rze­czy­wi­sto­ści, lecz można się z nimi po­ro­zu­mieć, kiedy we­zwie je me­dium.

– Pod­czas se­ansu spi­ry­ty­stycz­nego?

– Wła­śnie tak – po­twier­dza.

Na­gle ozdoby w ho­telu mają sens. Plu­szowe ko­tary, wy­cią­gnięte dło­nie, ma­lo­wi­dło na su­fi­cie lobby: stół i krze­sła, pu­ste i ocze­ku­jące.

– W wa­szym ho­telu mają po­kój spe­cjal­nie przy­sto­so­wany do ta­kich se­an­sów – do­daje Lu­cas. – Je­stem prze­ko­nany, że z ra­do­ścią zor­ga­ni­zują dla was po­kaz.

W tym mo­men­cie mama i ja mó­wimy ra­do­śnie:

– Tak! – na­to­miast Ja­cob stwier­dza:

– Nie! – ale po­nie­waż tylko ja go sły­szę, ten głos się nie li­czy.

Kel­ner po­daje pół­mi­sek ze sto­sem sma­żo­nych cia­stek po­kry­tych cu­krem pu­drem. Nie opró­szo­nych, lecz cał­ko­wi­cie po­grze­ba­nych pod bia­łymi gó­rami, wy­glą­dają jak przy­sy­pane śnie­giem.

– Co to jest?

– Be­ignety. Pączki kre­ol­skie – wy­ja­śnia Lu­cas.

Uno­szę jed­nego, czu­jąc go­rąco świeżo sma­żo­nego cia­sta, i biorę kęs.

Pą­czek roz­pływa mi się po­ma­lutku w ustach. Go­rące cia­sto z cu­krem jest bar­dziej kru­che niż do­naty i dwa razy słod­sze. Pró­buję wy­gło­sić jego po­chwałę, ale mam pełne usta, więc koń­czy się to wy­dmuch­nię­ciem chmurki cu­kru pu­dru. Niebo w gębie!

Ja­cob po­nuro pa­trzy na pączka, a ja opy­cham się resztą ciastka. Krzy­żuje ra­miona na piersi i mam­ro­cze coś, co brzmi jak:

– To nie fair…

Lu­cas rów­nież bie­rze pączka i udaje mu się go zjeść bez ob­sy­py­wa­nia się cu­krem. Je­stem prze­ko­nana, że to ja­kaś su­per­moc! Na­wet tato, znany pe­dant, musi strzep­nąć kilka słod­kich pył­ków z rę­kawa.

Mama tym­cza­sem wy­gląda, jakby wła­śnie skoń­czyła ma­sze­ro­wać przez bu­rzę śnieżną. Cu­kier ob­le­pia jej nos i brodę, ma go na­wet na czole. Ro­bię jej zdję­cie, a ona do mnie mruga.

Całą ko­szulę mam w bia­łych smu­gach, a dło­nie lep­kie, ale było warto!

– No to, pro­fe­so­rze Du­mont – od­zywa się mama, wy­cie­ra­jąc ręce. – Czy wie­rzysz w du­chy?

Nasz prze­wod­nik składa dło­nie w pi­ra­midkę.

– Trudno miesz­kać w ta­kim miej­scu i nie wie­rzyć w coś… Ja jed­nak wolę sku­piać się na hi­sto­rii.

Nie­by­wale dy­plo­ma­tyczna od­po­wiedź.

– To i tak le­piej niż mój mąż – stwier­dza mama. – On kom­plet­nie nie wie­rzy w ta­kie rze­czy.

Lu­cas unosi brew.

– Na­prawdę, pro­fe­so­rze Blake? Mimo że od­wie­dzi­łeś już tyle miejsc?

Tato wzru­sza ra­mio­nami.

– Ja też, jak po­wie­dzia­łeś, wolę kon­cen­tro­wać się na hi­sto­rii. Wiem, że przy­naj­mniej ta część jest praw­dziwa.

– Ach, ale hi­sto­rię pi­szą zwy­cięzcy – za­strzega Lu­cas. – Skąd mamy wie­dzieć, co się na­prawdę wy­da­rzyło, je­żeli nas tam nie było? Je­ste­śmy zdani na do­my­sły…

W tym mo­men­cie roz­po­czy­nają oży­wioną dys­ku­sję o „szkiełku i oku hi­sto­ryka” (tato) i prze­szło­ści jako „ży­wym do­ku­men­cie” (Lu­cas), a ja od razu prze­staję ich słu­chać.

Na stole leży har­mo­no­gram zdjęć w se­gre­ga­to­rze, któ­rego okładkę po­kry­wają smugi cu­kru. Przy­cią­gam go i prze­la­tuję przez Szko­cję i Fran­cję do od­cinka trze­ciego, za­zna­czo­nego po­je­dyn­czą czer­woną za­kładką.

DU­CHO­DZE­NIOWCY

Od­ci­nek trzeci

Lo­ka­li­za­cja: Nowy Or­lean, Lu­izjana, Stany Zjed­no­czone.

„Kra­ina za­gu­bio­nych dusz”

– Brzmi obie­cu­jąco – stwier­dza Ja­cob, czy­ta­jąc mi przez ra­mię, gdy prze­glą­dam li­stę pla­nów zdję­cio­wych:

- Ho­tel Place d’Ar­mes
- Re­stau­ra­cja Mu­riel
- Cmen­tarz Sa­int Lo­uis nr 1, nr 2 i nr 3
- Cmen­tarz La­fay­ette nr 1
- Cmen­tarz Me­ta­irie
- Cmen­tarz św. Ro­cha nr 1
- Stary klasz­tor ur­szu­la­nek
- Po­sia­dłość La­Lau­rie

Wszyst­kie na­zwy brzmią dość nie­win­nie, ale te­raz już wiem, że na pierw­szy rzut oka każde miej­sce po­trafi wy­glą­dać zwod­ni­czo.

Kiedy pącz­kowa uczta do­biega końca, a szklanki są pu­ste, wszy­scy wsta­jemy. Lu­cas otrze­puje dło­nie, mimo że nie ma na nich ani dro­binki cu­kru.

– Wi­dzimy się wie­czo­rem? – pyta tato.

– W rze­czy sa­mej – zga­dza się nasz prze­wod­nik. – Po­dej­rze­wam, że po zmroku od­kry­je­cie cał­kiem inne mia­sto.

~ ~ ~

Tego wie­czoru Lu­cas czeka na nas w ho­te­lo­wym lobby wraz z ekipą fil­mową: fa­ce­tem i dziew­czyną. Wy­glą­dają na nie­do­pa­so­waną parę, tak jakby łą­czyły ich tylko zwi­sa­jące z dłoni ka­mery. Przed­sta­wiają się jako Jenna i Adan. Jenna to ni­ska, pulchna, biała dziew­czyna. Koń­cówki czar­nych wło­sów ma po­far­bo­wane na ja­skrawo­nie­bie­sko, a na szyi za­wie­siła z dzie­sięć srebr­nych łań­cu­chów. Adan jest praw­dzi­wym ol­brzy­mem, nosi czarną ko­szulkę, a każdy cal jego oliw­ko­wej skóry po­kry­wają ta­tu­aże.

Przy­ła­puje mnie na ga­pie­niu się i na­pina mię­śnie, tak że wy­raź­nie wi­dzę chrze­ści­jań­ski krzyż na bi­cep­sie, oko Ho­rusa na przed­ra­mie­niu i pen­ta­gram w po­bliżu łok­cia. Nie­któ­rych sym­boli nie roz­po­znaję: splą­ta­nych w wę­zeł trój­ką­tów w pę­tli ani wy­raź­nego czar­nego znaku, który wy­gląda jak kru­cza stopa.

– To al­giz – wy­ja­śnia. – Taka runa. – A po­tem opo­wiada, że to nie noga kruka, tylko ło­sia. Przy­glą­dam się po­zo­sta­łym sym­bo­lom. Wi­dzia­łam już lu­dzi, któ­rzy mieli wy­ta­tu­owany je­den lub dwa z nich, ale Adan ma ich co naj­mniej sie­dem.

– Po co ci one wszyst­kie?

– Dla ochrony – od­po­wiada. Prze­cho­dzi mnie dreszcz i bez­wied­nie się­gam dło­nią do zwier­cia­dełka na szyi.

– Przed czym?

Wzru­sza ra­mio­nami.

– Przed wszyst­kim.

Jenna przy­suwa się ku nam i kle­pie go po ra­mie­niu.

– Adan lubi za­bez­pie­czyć się na każdą oka­zję – oznaj­mia, a po­tem ści­sza głos do te­atral­nego szeptu: – Nie cierpi zwłasz­cza po­two­rów cza­ją­cych się pod łóż­kiem.

– Ga­daj so­bie, ga­daj – mówi Adan. – Pew­nego dnia zo­ba­czysz du­cha i bę­dziesz miała za swoje.

Dziew­czyna dra­ma­tycz­nie wzdy­cha.

– Chcia­ła­bym! – mówi i wy­dyma wargi. – Nikt mnie ni­gdy nie na­wie­dzał. – Jej wzrok pada na mój na­szyj­nik. – Od­lo­towy wi­sio­rek.

– Dzięki – od­po­wia­dam, krę­cąc nim w pal­cach. Ja­cob krzywi się, kiedy lu­sterko od­wraca się w jego stronę, a ja przy­kry­wam je dło­nią, za­nim mój przy­ja­ciel zo­ba­czy w nim swoje od­bi­cie. Pew­nego razu w Szko­cji tak się zda­rzyło. Wciąż pa­mię­tam, jak wtedy w nim wy­glą­dał: po­sza­rzały, ocie­ka­jący rzeczną wodą i nie­wąt­pli­wie mar­twy.

Ja­cob od­chrzą­kuje, a ja uśmie­cham się wy­mu­sze­nie.

– Go­towi? – pyta Lu­cas spo­koj­nie, tak jakby do­pusz­czał moż­li­wość, że któ­reś z nas za­prze­czy.

Wy­cho­dzimy z ho­telu Kar­dec, a Za­słona unosi się przede mną na po­wi­ta­nie. Bez pa­lą­cych pro­mieni słońca i upału wy­czu­wam du­chy znacz­nie le­piej: pu­kają w moją czaszkę i pły­wają na brzegu pola wi­dze­nia.

Mu­zyka wy­lewa się z ba­rów i wy­pływa zza ro­gów ulic, ale ja sły­szę rów­nież dźwięki pod nią. Upiorne jaz­zowe nuty dry­fują ku mnie w let­nich po­wie­wach.

Mama ści­ska moje ra­mię.

– Słu­chasz? – pyta, wo­dząc wo­koło roz­bie­ga­nym wzro­kiem. – Mia­sto się bu­dzi.

Je­stem pra­wie pewna, że nie sły­szymy tego sa­mego, a mimo to mama ma ra­cję.

Po­dob­nie jak miał ra­cję Lu­cas.

Nowy Or­lean po zmroku jest rze­czy­wi­ście cał­kiem in­nym mia­stem.

Upał zmie­nił się już w ospałe cie­pło, mimo to Dziel­nica Fran­cu­ska nie ma za­miaru ukła­dać się do snu. Aleje tęt­nią ży­ciem, po chod­ni­kach prze­wa­lają się tłumy pi­ją­cych i śpie­wa­ją­cych.

Śmiech nie­sie się po ulicy, a przez otwarte drzwi sły­chać wi­waty i jazz: po­szcze­gólne in­stru­menty wal­czą o pierw­szeń­stwo, a pod tym wszyst­kim czai się Za­słona. Czuję, jakby światy ży­wych i umar­łych zde­rzały się wo­kół mnie.

Mi­jamy grupę zwie­dza­jącą Nowy Or­lean tro­pem wam­pi­rów. Wszy­scy niosą schło­dzone szklanki, któ­rych ja­skra­wo­czer­wona za­war­tość plami im wargi, a z ust wy­stają pla­sti­kowe białe kły. Pro­mie­niuje od nich ra­do­sna ener­gia, jakże od­mienna od tego, co ich za­in­spi­ro­wało.

Tak mnie to wszystko roz­pra­sza, że nie­mal wpa­dam na Adana, który za­trzy­mał się na chod­niku z ka­merą przy oku. Za­częli już fil­mo­wać.

Mama i tato stoją przed bu­dyn­kiem z czer­wo­nej ce­gły, naj­wy­raź­niej ho­te­lem. Ma bal­kon z ba­lu­stradą z ku­tego że­laza i biały szyld, gło­szący „Place d’Ar­mes”. Po pra­wej stro­nie znaj­duje się brama, sze­roka w sam raz dla kon­nego po­wozu, za­mknięta że­la­zną kratą.

Nic spe­cjal­nego, nic nad­zwy­czaj­nego. Kiedy jed­nak pa­trzę przez tę bramę na prze­strzeń spo­witą w cień, włosy na karku stają mi dęba, a Za­słona na­ci­ska na moje plecy ni­czym dłoń.

Wiem, że je­śli nie będę uwa­żać, prze­pchnie mnie na drugą stronę.

– Tu, w No­wym Or­le­anie – za­czyna tato do ka­mery – nie­mal wszystko, co wi­dzi­cie, zo­stało zbu­do­wane na ru­inach cze­goś in­nego. Dziel­nica Fran­cu­ska spło­nęła dwu­krot­nie, po raz pierw­szy w ty­siąc sie­dem­set osiem­dzie­sią­tym ósmym, a po­tem ko­lejny raz, za­le­d­wie sześć lat póź­niej. Od tam­tej pory wy­bu­chały jesz­cze nie­zli­czone po­żary, po­chła­nia­jące miesz­ka­nia, bu­dynki lub na­wet całe kwar­tały.

– Być może wła­śnie dla­tego to mia­sto jest tak na­wie­dzone – za­sta­na­wia się na głos mama. – A w każ­dym ra­zie może to być je­den z po­wo­dów. Wszę­dzie, gdzie stąp­niemy, gdzie się za­trzy­mamy, stał kie­dyś czyjś dom.

– Weźmy na przy­kład ten ho­tel – mówi tato, wska­zu­jąc bu­dy­nek za nimi. – Place d’Ar­mes.

Mama kła­dzie dłoń na że­la­znej kra­cie.

– Na długo za­nim po­wstał ho­tel, mie­ściła się tu szkoła. Kiedy dziel­nicę ogar­nął po­żar, w środku po­zo­stało uwię­zio­nych wiele dzieci. – Pa­trzy pro­sto w obiek­tyw. – Nie zdo­łały uciec.

Mimo że jest cie­pło, prze­cho­dzi mnie dreszcz.

Pod ręką mamy krata uchyla się z pi­skiem. Ro­dzice od­wra­cają się i wcho­dzą z oświe­tlo­nej la­tar­niami ulicy w ciem­ność.

– My so­bie tu za­cze­kamy – woła Ja­cob, ale ja już po­dą­żam przez bramę.

Mój przy­ja­ciel wzdy­cha i wle­cze się za mną.

W chwili kiedy mi­jam kratę, wita mnie Za­słona. Drażni mnie za­pach dymu, sły­szę falę chi­cho­tów i szu­ra­nie dzie­cię­cych stóp.

– Scho­waj się – szep­cze ja­kiś gło­sik.

– Ale nie tam! – sy­czy inny.

Wy­cią­gam dłoń, żeby oprzeć się o naj­bliż­szą ścianę. Za­słona sięga ku mo­jej ręce, owija się wo­kół nad­garstka, a do mnie do­ciera z ciem­no­ści ko­lejny śmiech i wy­so­kie głosy dzieci.

A po­tem zni­kąd po­ja­wia się inny głos, nie taki jak po­przed­nie, słabe i od­le­głe. Nie, ten jest bli­żej. Ni­ski, głę­boki, z pew­no­ścią nie dzie­cięcy, w ogóle trudno go na­zwać gło­sem, jest ra­czej jak ochry­pły po­dmuch, zgrzyt otwie­ra­nych drzwi.

– Idziemy po cie­bie…

Sa­pię, uwal­niam dłoń z uści­sku Za­słony, od­py­cham się od ściany i wpa­dam ple­cami na Lu­casa.

Pa­trzy na mnie py­ta­jąco, tak jakby chciał się upew­nić, że wszystko ze mną w po­rządku. Ki­wam uspo­ka­ja­jąco głową, cho­ciaż serce wali mi w piersi. Ten głos za­grze­cho­tał w moim umy­śle ni­czym ka­mienna la­wina, ostra i nie­bez­pieczna, i po­zo­sta­wił po so­bie… zimno.

„Sły­sza­łeś to?” – py­tam w my­ślach Ja­coba, który stoi ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami.

– Te straszne dzie­ciaki?

Za­prze­czam ru­chem głowy. „Ten inny głos”.

Marsz­czy czoło i kręci głową. Na­gle czuję, że nie mogę się do­cze­kać, by zna­leźć się jak naj­da­lej od Place d’Ar­mes i tego, co czai się za mu­rem. Po raz pierw­szy nie mam ochoty prze­kro­czyć Za­słony i do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej.

– Te dzieci wciąż tu są – kon­ty­nu­uje mama, a jej głos od­bija się w bra­mie echem. – Go­ście sły­szą cza­sem tu­pot ma­łych stóp w ko­ry­ta­rzach, a nie­któ­rzy z nich rano orien­tują się, że ich rze­czy zo­stały po­prze­sta­wiane. Mo­nety i ubra­nia są uło­żone jak pionki w grze.

– Jak wkrótce prze­ko­namy się w na­stęp­nej lo­ka­cji, nie wszyst­kie du­chy w tym mie­ście są tak fi­glarne – uzu­peł­nia tato.

Wy­co­fu­jemy się przez bramę, a Lu­cas za­myka za nami gło­śno skrzy­piącą kratę. Po­win­nam po­czuć ulgę, ale nic po­dob­nego się nie dzieje.

Ro­dzice idą ulicą, a ja ze­zuję jesz­cze w mrok bramy.

Uno­szę apa­rat, zer­kam przez wi­zjer i usta­wiam ostrość, w jedną, po­tem w drugą stronę, do­póki nie­mal, nie­mal, nie­mal wi­dzę ko­goś sto­ją­cego za kratą. Małe palce ści­skają pręty… ale za nimi czai się inny kształt, czarny jak niebo o pół­nocy, ciem­niej­szy niż sama ciem­ność. Rzuca się na­przód na­głym szarp­nię­ciem, a ja upusz­czam apa­rat.

Ła­pię go, za­nim spad­nie na zie­mię, a kiedy znów uno­szę go do oka, kadr jest pu­sty.

Cień znik­nął.

Ciąg dalszy w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: