- W empik go
Most przeznaczenia - ebook
Most przeznaczenia - ebook
Dla środowiska Hollywood lat 50-tych XX wieku, Lena Scott jest najgorętszą wschodzącą gwiazdą srebrnego ekranu od czasu Marilyn Monroe. Niewielu zna jej prawdziwe imię - Abra. Jeszcze węższe grono wie, jaką cenę zapłaciła, żeby w końcu poczuć się kimś.
Dla Kaznodziei Ezekiela Freemana, Abra na zawsze pozostanie małą dziewczynką, która skradła jego serce tej nocy, kiedy znalazł ją, kwilącego noworodka, pod mostem na obrzeżach miasteczka Haven. Zeke i jego syn, Joshua - najbliższy przyjaciel Abry - obserwują jak wyrasta ona na egzotyczną piękność. Jednak Zeke wie, że okoliczności towarzyszące jej narodzinom pozostawiły w jej sercu głęboką ranę, ranę, która czyni ją podatną na wdzięki niegrzecznego chłopca, który obietnicą miłości zwabia ją do "Fabryki Snów". Hollywood wydaje się być oddalone o setki mil od Haven, a naiwna Abra szybko przekonuje się, czego oczekuje się od ambitnej dziewczyny z błyskiem nadziei w oczach. Niestety sława niesie za sobą wysoką cenę. Abra spaliła za sobą wszystkie mosty, aby osiągnąć to, co wydawało się być spełnieniem jej marzeń. Teraz chciałaby tylko wrócić do domu.
Jest to przykuwająca uwagę i długo oczekiwana opowieść o pokusie, łasce i bezwarunkowej miłości. Autorka bestsellerów w rankingu New York Times, Francine Rivers przedkłada czytelnikom kolejną fascynującą powieść w wielkim wydaniu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66051-02-7 |
Rozmiar pliku: | 973 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ty byłeś moją podporą od narodzin; od łona matki moim opiekunem. Ps. 71,6
1936
Napełniając płuca chłodnym październikowym powietrzem, pastor Ezekiel Freeman wyszedł na swoją poranną medytację. Trasę wyznaczył na mapie, kiedy po raz pierwszy przybył do miasta. Każdy budynek przywoływał na myśl ludzi, których przedstawiał Panu, dziękując za próby, które udało im się przejść, modląc się za wyzwania, którym muszą teraz sprostać i pytając Boga, jak on może im w tym pomóc.
Skierował się w stronę szkoły im. Thomasa Jeffersona. Minął Obiady u Eddiego, ulubione miejsce spotkań po szkole. Wewnątrz paliło się światło. W drzwiach wejściowych stanął Eddie.
– Dzień dobry, Zeke. Może filiżankę kawy?
Zeke usiadł przy barze, a Eddie w tym czasie przygotowywał stos mielonych do hamburgerów. Rozmawiali o szkolnej lidze futbolu i o tym, kto może wygrać stypendium. Zeke podziękował za kawę i rozmowę, po czym znów zapuścił się w pogrążone w mroku ulice.
Przeciął Main Street, udając się wzdłuż torów kolejowych w kierunku Hobo Junction. Zauważył ognisko, podszedł do mężczyzn siedzących wokół niego i zapytał, czy może się przyłączyć. Kilku z nich przebywało w mieście na tyle długo, że zdążyli już poznać Zekego. Pozostali to byli nieznajomi, wyglądający na zmęczonych i ciężko doświadczonych tułaczką po kraju. Po drodze podejmowali się najróżniejszych prac, ledwo wiążąc koniec z końcem. Jeden z nich, młody człowiek, stwierdził, że podoba mu się atmosfera tego miasta i ma nadzieję zabawić tu dłużej. Zeke podpowiedział mu, że w składzie drewna w północnej części miasta szukają kogoś do załadunku. Podał młodemu człowiekowi wizytówkę ze swoim nazwiskiem, adresem kościoła i numerem telefonu.
– Wpadnij czasem. Chciałbym dowiedzieć się, jak ci się wiedzie.
Świerszcze w wysokiej trawie i pohukująca na rosłej sośnie sowa ucichły, kiedy samochód wjechał do parku Riverfront i zatrzymał się obok pomieszczeń sanitarnych. Młoda kobieta wydostała się z fotela kierowcy. Księżyc w pełni dawał jej wystarczająco dużo światła, żeby widziała, dokąd zmierza.
Jęcząc z bólu, skuliła się i położyła rękę na nabrzmiałym brzuchu. Skurcze były coraz częstsze, co kilkadziesiąt sekund. Potrzebowała schronienia, miejsca, w którym mogłaby się ukryć i urodzić. Potykając się w ciemności, dotarła do damskiej toalety, ale drzwi ani drgnęły. Stłumiła płacz i odwróciła się w poszukiwaniu innego schronienia.
Dlaczego pojechała tak daleko? Dlaczego nie zameldowała się w motelu? Teraz było już za późno.
Rynek był kolejnym miejscem na trasie Zekego. Modlił się za każdego sklepikarza, za członków rady miejskiej, którzy dziś po południu mieli zebranie w ratuszu oraz za podróżnych, którzy zatrzymali się w hotelu Haven. Nadal było ciemno, kiedy szedł wzdłuż Second Street i zobaczył samochód dostawczy Lelanda Dutchera zawracający na końcu alei wzdłuż Gruening’s Market.
Wszyscy wołali na niego „Dutch”, łącznie z jego żoną, która przebywała obecnie w szpitalu, będąc w ostatnim stadium raka. Zeke odwiedzał ją czasami i wiedział, że bardziej rozpacza z powodu braku wiary swojego męża niż nadchodzącej własnej śmierci. „Ja wiem, dokąd idę. Bardziej boję się o to, co stanie się z Dutchem”. Ten człowiek pracował sześć dni w tygodniu i nie widział potrzeby spędzać siódmego w kościele. Prawdę mówiąc, był wściekły na Boga, więc nie chciał Mu poświęcać swojego czasu.
Ciężarówka wydała nieznaczny pisk podczas hamowania. Dutch uchylił okno.
– Zimny poranek jak na szwendanie się po ulicach, pastorze. Chyba że ma się w pobliżu jakąś przyjaciółkę?
Ignorując sarkazm, Zeke włożył zmarznięte dłonie do kieszeni.
– To jest najlepszy czas na modlitwę.
– Ave piekło i alleluja, niech pastor robi swoje, a ja nie przeszkadzam – odszczeknął z uśmiechem.
Zeke podszedł bliżej.
– Widziałem się wczoraj z Sharon.
Dutch westchnął.
– A więc wiesz, że nie miewa się najlepiej.
– Wiem.
Nie zostało jej zbyt wiele czasu i tylko cud mógłby to zmienić. Byłoby jej łatwiej, gdyby tak bardzo nie martwiła się o męża, ale przypominanie o tym w tej chwili pogorszyłoby już i tak wrogie nastawienie Dutcha.
– No, śmiało, niech mnie pastor zaprosi do kościoła.
– Przecież wiesz, że zaproszenie jest cały czas aktualne.
Dutch nieco zmizerniał.
– Przez tyle lat próbowała mnie przeciągnąć na swoją stronę. A teraz mam jedynie ochotę splunąć Bogu prosto w twarz. Ona jest dobrą kobietą, najlepszą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Jeśli ktokolwiek zasługuje na cud, to właśnie Sharon. Powiedz mi, gdzie teraz jest Bóg.
– Ciało Sharon umrze, Dutch, ale ona sama nie. – Zauważył cień bólu i wiedział, że Dutch nie jest gotowy na taką rozmowę. – Potrzebujesz pomocy przy rozładunku?
– Nie, dzięki, dam sobie radę. – Dutch wrzucił bieg, wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo i odjechał.
Dziecko przyszło na świat w chwilowym przypływie ciepła, wylewając się z jej ciała. Młoda kobieta odetchnęła z ulgą. Żelazny skurcz minął i dał jej moment na złapanie powietrza. Dysząc, spowita cieniem rzucanym przez most, spojrzała pomiędzy stalowe podpory w usłane gwiazdami niebo.
Niemowlę, blade i idealne w świetle księżyca, leżało na ciemnym posłaniu ziemi. Było zbyt mroczno, żeby dostrzec, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Ale jakie to miało znaczenie?
Drżąc w gorączce, młoda kobieta wyplątała się ze swojego cienkiego swetra i owinęła nim dziecko.
W powietrzu unosiła się chłodna bryza. Zeke postawił kołnierzyk kurtki. Przeszedł wzdłuż ulicy Mason, przeciął główną aleję i poszedł w dół ulicą McMurray. Wracając, skierował się w stronę Szpitala Dobrego Samarytanina. Pomyślał o moście, ale ten był w przeciwnym kierunku. W letnie miesiące często przechadzał się po parku Riverfront, zwłaszcza kiedy przylegające pole namiotowe było pełne turystów. O tej porze roku, przy coraz niższej temperaturze i spadających liściach, na polu namiotowym nie było nikogo.
Ciemność ustępowała, choć nadal pozostawało nieco czasu do wschodu słońca. Powinien wracać do domu, ale nękała go myśl o moście. Zmienił kierunek i podążył w stronę mostu oraz parku Riverfront.
Chuchnął w dłonie, powinien był założyć rękawiczki, kiedy wychodził. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, zastanawiając się, czy pójść w kierunku mostu, czy wrócić do domu. Zawsze kąpał się i golił, zanim zasiadł do śniadania z Marianne i Joshuą. Przechadzka na most będzie oznaczała, że spóźni się do domu.
Nagle poczuł, że ktoś potrzebuje pomocy. Zajmie to tylko dziesięć minut, żeby dojść do mostu. Nawet mniej, jeśli przyspieszy kroku. Nie zazna spokoju, dopóki tego nie sprawdzi.
Trzęsąc się gwałtownie, młoda kobieta zamknęła okno samochodu. Wiedziała, że nigdy nie pozbędzie się poczucia winy i żalu. Dłoń drżała jej, kiedy przekręcała kluczyk pozostawiony w stacyjce. Chciała jak najszybciej uciec z tego miejsca. Chciała zakryć głowę i zapomnieć o wszystkim, co się stało, o wszystkim, co zrobiła źle.
Przekręcając kierownicę, wcisnęła gaz do dechy. Samochód wpadł w poślizg, poczuła przypływ adrenaliny przeszywający jej ciało. Szybko wyprostowała kierownicę. Obracające się koła wyrzucały niczym pociski kamienie w stronę parku. Zwolniła i skręciła w prawo, w stronę głównej drogi, patrząc przed siebie oczyma zamglonymi od łez. Pojedzie na północ, gdzie znajdzie tani motel. Następnie zdecyduje, w jaki sposób się zabić.
Wiatr przemieścił się w dół, nad piaszczystą plażę i hulał poniżej mostu. Nie będąc już chronione ciepłem matczynego łona, porzucone dziecko poczuło przenikliwy chłód tego świata. Najpierw załkało delikatnie, a następnie wydało z siebie zawodzący płacz. Dźwięk niósł się nad wodą, ale w żadnym z domów wzdłuż rzeki nie zapaliło się światło.
Stalowe podpory mostu sterczały ponad drzewami. Zeke przeciął koryto dawnej rzeki i wszedł na chodnik na moście. Zatrzymał się w pół drogi i oparł o barierkę. Drobne fale rozbijały się o filary. Kilka dni temu padało, co pozostawiło plażę równą i ubitą. Miejsce było zupełnie opustoszałe.
Panie, dlaczego tu jestem?
Zeke wyprostował się, w dalszym ciągu zatroskany. Poczekał jeszcze chwilę i odwrócił się. Czas wracać do domu.
Delikatne kwilenie mieszało się z szumem rzeki. Co to za dźwięk? Trzymając się poręczy, wychylił się, żeby spróbować dojrzeć coś w cieniu podpór. I znowu ten sam odgłos. W pośpiechu pokonał most, a następnie przedostał się przez porośnięty trawą pagórek na parking. Czy to mały kociak? Ludzie często wyrzucają niechciane zwierzaki na pobocze.
Jeszcze raz usłyszał ten dźwięk, ale tym razem go rozpoznał. Joshua brzmiał tak samo, kiedy był niemowlakiem. Dziecko? Tutaj? Przeczesywał wzrokiem cień, a serce mu łomotało. Dostrzegł ślady stóp. Zszedł niżej ku brzegowi rzeki i podążał za śladami zostawionymi na piasku, aż do żwirowego podłoża pod mostem. Kamyki trzeszczały pod jego butami.
Usłyszał kwilenie jeszcze raz, tym razem słabiej, ale na tyle blisko, że rozejrzał się dokładnie, zanim postawił następny krok. Przykucnął, marszcząc brwi i podniósł coś, co wyglądało na porzucony sweter. Mój Boże... Dziecko leżało nieruchomo, takie malutkie, blade. Zastanawiał się, czy nie jest za późno. To była dziewczynka. Wsunął pod nią dłonie, ważyła tyle co nic. Kiedy wziął ją w ramiona, rozłożyła rączki jak maleńki ptaszek usiłujący poderwać się do lotu i wydała z siebie drżący płacz.
Podnosząc się, Zeke szarpnął suwak kurtki, następnie odpiął guziki koszuli, tak aby przytulić dziecko do swojego ciała. Chuchał na jej twarz, żeby ją ogrzać.
– Krzycz, kochanie; krzycz tak głośno, jak tylko potrafisz. Dasz radę. Słyszysz mnie?
Zeke znał każdy skrót w tym mieście, dlatego pojawił się w Szpitalu Dobrego Samarytanina, zanim wzeszło słońce.
Zeke wrócił do szpitala około południa, by zobaczyć się z Sharon. Był z nią Dutch, który wyglądał na przygnębionego i zmęczonego. Trzymał kruchą dłoń żony pomiędzy swoimi dłońmi i milczał. Zeke przemówił do nich obojga. Kiedy Sharon wyciągnęła ku niemu rękę, wziął ją i modlił się za nią i za Dutcha.
Nie mógł opuścić szpitala, nie zajrzawszy na oddział dziecięcy. Nie powinien być zaskoczony widokiem Marianne stojącej przed szybą, obejmującej ramieniem pięcioletniego Joshuę. Poczuł przypływ czułości i dumę rozpierającą go od środka. Ich syn miał szczupłe ramiona, długie kościste nogi z wystającymi kolanami i duże stopy.
Joshua przyłożył dłoń do szyby.
– Tato, ona jest taka malutka. Czy ja też byłem taki mały?
Drobniutka dziewczynka spała spokojnie w małym szpitalnym łóżeczku.
– Nie, synu, ty byłeś ogromny. Ważyłeś cztery osiemset. – Wyraz twarzy Marianne go zaniepokoił. Wziął ją za rękę. – Powinniśmy iść do domu, kochanie.
– Dzięki Bogu, że ją znalazłeś, Zeke. Co by się z nią stało, gdyby nie ty? – Marianne spojrzała na niego. – Powinniśmy ją adoptować.
– Wiesz, że nie możemy. Znajdą jej kogoś. – Starał się zabrać Marianne stamtąd, ale ona ani drgnęła.
– Kto zajmie się nią lepiej niż my?
Joshua jej wtórował:
– Ty ją znalazłeś, tato. Znaleziona, nie kradziona.
– Ona nie jest monetą znalezioną na chodniku, synu. Potrzebuje rodziny.
– Jesteśmy rodziną.
– Wiesz, co mam na myśli. – Ucałował Marianne w policzek. – Zapomniałaś już, jak to jest zajmować się małym dzieckiem.
– Dam sobie radę, Zeke, jestem na to gotowa. Dlaczego ona nie może być nasza? – Cofnęła się. – Proszę, nie patrz tak na mnie. Jestem silniejsza, niż sądzisz. – Jej oczy wypełniły się łzami, zanim się odwróciła. – Tylko spójrz na nią. Czy nie pęka ci serce?
Spojrzał i jego serce zmiękło. Ale musiał być pragmatyczny.
– Powinniśmy już iść.
Marianne ścisnęła jego dłoń.
– Religijność czysta i bez skazy wobec Boga i Ojca jest taka: opiekować się sierotami i wdowami.
– Nie używaj Biblii przeciwko mnie, kiedy to właśnie ciebie staram się chronić.
Joshua spojrzał na niego.
– Przed czym chronić, tatusiu?
– Przed niczym. – Marianne rzuciła Zekemu gniewne spojrzenie. – Tatuś ubzdurał sobie coś dawno temu. Przejdzie mu. Bóg włożył ją w twoje ramiona, Zeke. Nie mów mi, że nie. – Obdarowała go błagalnym spojrzeniem. – Mamy naszego chłopca. Dziewczynka dopełniłaby szczęścia. Czy nie tak mówiłam?
To prawda. Marianne zawsze pragnęła mieć więcej dzieci, ale lekarz ostrzegł ich, że jej serce, uszkodzone w dzieciństwie przez gorączkę reumatyczną, nie było wystarczająco silne, żeby przetrwać kolejną ciążę.
Czuł, jak jego postanowienie się ulatnia.
– Marianne. Proszę. Koniec tematu.
Zajęło jej miesiące, żeby dojść do siebie po urodzeniu Joshui. Zajmowanie się kolejnym noworodkiem byłoby dla niej jeszcze bardziej męczące.
– Możemy być rodzicami zastępczymi. Weźmy ją do domu tak szybko, jak to możliwe. Jeśli to zbyt wiele... – Jej oczy nabiegły łzami. – Proszę, Zeke.
Dziesięć dni później doktor Rubenstein podpisał wypis dla małej bezimiennej dziewczynki i podał ją Marianne.
– Będziecie świetnymi rodzicami zastępczymi.
Po pierwszych trzech nocach Zeke zaczął się niepokoić. Marianne wstawała co dwie godziny, żeby nakarmić dziecko. Ile czasu upłynie, zanim zacznie podupadać na zdrowiu? Mimo że wyglądała na wycieńczoną, nie mogłaby być szczęśliwsza. Siedząc w bujanym fotelu, Marianne tuliła dziecko w swoich ramionach i karmiła butelką ciepłego mleka.
– Potrzebuje prawdziwego imienia, Zeke. Imienia pełnego nadziei i obietnicy.
– „Abra” znaczy matka narodów. – Wypowiedział słowa, zanim zdołał się powstrzymać.
Marianne roześmiała się.
– Chciałeś ją od samego początku, prawda? Nie udawaj, że nie.
Jak mógł nie chcieć? Jednak nadal czuł strach.
– Jesteśmy rodzicami zastępczymi, Marianne. Nie zapominaj o tym. Jeśli to będzie dla ciebie za dużo, wezwiemy opiekę społeczną. Będziemy musieli oddać Abrę.
– Oddać, komu? Opieka społeczna chce, żeby to się udało. Nie sądzę, żeby w mieście był ktoś, kto chciałby nam zabrać Abrę. A ty?
Peter Matthews, nauczyciel z lokalnej szkoły podstawowej, i jego żona, Priscilla, wyrazili zainteresowanie, ale mieli swoje małe dziecko, więc zgodzili się, żeby Abra została u Freemanów, jeśli sobie poradzą.
Marianne odstawiła pustą butelkę na bok i podniosła dziecko.
– Będziemy musieli odłożyć trochę pieniędzy na jeszcze jedną sypialnię. Abra nie będzie wiecznie dzieckiem. Na razie śpi w kołysce, później będzie spała w łóżku. Będzie potrzebowała własnego pokoju.
Nie było sensu kłócić się z Marianne. Instynkt macierzyński obudził się w niej na dobre, ale każdy kolejny dzień przytłaczał ją coraz bardziej. Drzemki w ciągu dnia pomagały, jednak kilka minut snu tu i ówdzie nie wystarczało, żeby utrzymać ją w dobrym zdrowiu. Miała rozmierzwione, poszarzałe włosy i cienie pod oczami.
– Wyśpij się jutro rano. Zabiorę ją z sobą na spacer.
– Po ciemku?
– Jest światło uliczne, a poza tym znam miasto jak własną kieszeń.
– Będzie jej zimno.
– Opatulę ją. – Złożył koc w trójkąt, wyjął Abrę z ramion Marianne, zawiązał koc wokół pasa i szyi, i wyprostował się. – Widzisz? Przytulnie jak poczwarce w kokonie.
I blisko jego serca, dokładnie tam, gdzie znalazła schronienie od pierwszych chwil, gdy zatrzymał na niej swój wzrok.
Czasami Abra grymasiła, kiedy brał ją na swój poranny spacer i śpiewał jej pieśni religijne. Przyszedłem sam do ogrodu, na różach nadal spoczywała rosa... Spała chwilę, a potem zwykła się budzić, kiedy zatrzymywali się u Eddiego lub przystawali, żeby porozmawiać z Dutchem.
– Dobrze, że wzięliście tę małą. Czyż nie jest słodka z tymi swoimi rudymi włosami? – Eddie pogładził palcem policzek Abry.
Nawet oziębły Dutch uśmiechał się, kiedy wyglądał przez okno swojego samochodu dostawczego, żeby rzucić na nią okiem.
– Wygląda jak mały aniołek. – Wychylił się. – Sharon i ja zawsze chcieliśmy mieć dzieci. – Powiedział to, jakby to był kolejny przytyk względem Boga. Sharon zmarła i Zeke wiedział, że Dutch był pogrążony w żałobie. Kiedy małe paluszki Abry złapały za mały palec u ręki Dutcha, wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Kto zostawia dziecko pod mostem, na miłość boską? Dobrze, że akurat przechodziłeś.
– To nie był przypadek, że znalazłem się tam tego ranka.
– Jak to?
Silnik samochodu Dutcha pomrukiwał.
– Czułem się ponaglony. Bóg tak czasem robi.
Dutch wyglądał na urażonego.
– Cóż, nie będę spekulował. Nie ma wątpliwości, że ta mała dziewczynka potrzebowała kogoś tego poranka, bo inaczej byłaby już martwa. – „Tak jak Sharon” – mówiły jego oczy.
– Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał porozmawiać, Dutch, po prostu zadzwoń.
– Lepiej daj sobie ze mną spokój.
– Sharon się nie poddała. Dlaczego ja miałbym to zrobić?
W miarę, jak rosła, Abra spała dłużej między karmieniami i Marianne też mogła się wyspać. Pomimo to Zeke nie przestał zabierać małej na swoje spacery. „Będę ją zabierał, dopóki nie będzie przesypiała całej nocy”. Budząc się co dzień przed budzikiem, ubierał się i zaglądał do dziecięcego pokoju, gdzie Abra już na niego czekała z szeroko otwartymi oczyma.
1941
Opieka nawet nad grzecznym dzieckiem mogła zmęczyć i Zeke widział to po Marianne.
Kiedy wrócił do domu pewnego czerwcowego popołudnia, zastał Marianne śpiącą na kanapie, podczas gdy Abra, teraz już czteroletnia, zanurzała swoją lalkę w nocniku. Wiedział, że coś musi się zmienić.
– Jesteś wykończona.
– Abra jest w stanie coś zmajstrować, zanim zdążysz powiedzieć „ele mele dudki, gospodarz malutki”.
– Nie dasz tak dłużej rady, Marianne.
Pozostali członkowie parafii zauważyli, jak wygląda Marianne, i wyrazili swoje zaniepokojenie. Priscilla Matthews rozmawiała z nimi po niedzielnym nabożeństwie. Jej mąż postawił płotek w salonie po to, żeby ich czteroletnia Penny nie mogła uciekać.
– Cały pokój jest jednym wielkim placem zabaw, Marianne. Poddałam się i spakowałam wszystko, co może się potłuc. Dlaczego Zeke nie przyprowadzi do nas Abry popołudniami kilka razy w tygodniu? Mogłabyś odpocząć, nie martwiąc się, i nikt by ci nie przeszkadzał przez parę godzin.
Marianne stawiała opór, ale Zeke przekonywał ją, że to idealne rozwiązanie.
Zeke przyniósł drewno, gwoździe, papier ścierny oraz kamienie i zaczął pracę nad budową sypialni z tyłu domu. Dziewięcioletni Joshua siedział na deskach, przytrzymując je, podczas gdy Zeke ciął. Jeden z parafian podłączył przewody elektryczne. Inny zbudował łóżko z wysuwanymi szufladami i pomógł Zekemu zamontować okna wychodzące na ogródek.
Mimo iż Zeke nie podchodził zbyt entuzjastycznie do myśli, że jego syn przeprowadza się do wąskiego pokoju przerobionego z tylnego tarasu, Joshua uwielbiał swój „fort”. Jego najlepszy kumpel, Davy Upton, przyszedł do niego na noc, ale pokój był tak ciasny, że Zeke rozbił im namiot na trawniku. Kiedy wrócił do domu, osunął się na fotel.
– Fort jest za mały.
Marianne się uśmiechała, Abra wdrapała się do niej na fotel, na stole leżała otwarta książka z opowieściami biblijnymi.
– Nie słyszałam, żeby Joshua narzekał. Ci dwaj wydawali się szczęśliwi jak skowronki, Zeke.
– Póki co.
Jeśli Joshua odziedziczył coś po swoim ojcu i wujkach z Iowa, przerośnie tę przestrzeń, zanim pójdzie do szkoły średniej.
Zeke włączył radio i przejrzał pocztę. W radiu nie słychać było nic prócz złych wiadomości. Ambicje Hitlera rosły. Niezaspokojony Führer wciąż wysyłał samoloty na zachód nad kanałem La Manche, by bombardować Anglię, podczas gdy wojska szturmowały rosyjskie granice na wschodzie. Charles Lydickson, miejscowy bankier, mówił, że to tylko kwestia czasu, zanim Ameryka przyłączy się do wojny. Ocean Atlantycki nie stanowił żadnej przeszkody dla przemierzających go niemieckich U-Bootów chętnych zatopić każdy statek.
Zeke podziękował Bogu, że Joshua ma dopiero dziewięć lat i momentalnie ogarnęło go poczucie winy na myśl o tym, ilu ojców ma synów, którzy mogą wkrótce zostać wysłani na wojnę.
Kiedy Marianne skończyła czytać opowieść o Dawidzie i Goliacie, przytuliła Abrę mocniej. Dziecko było na wpół śpiące, a Marianne wyglądała na zbyt zmęczoną, żeby ją podnieść. Kiedy tylko podjęła próbę, Zeke poderwał się z krzesła.
– Pozwól mi dzisiaj utulić ją do snu.
Zabrał Abrę z kolan Marianne. Dziecko rozpłynęło się w jego objęciu, z głową na jego ramieniu i kciukiem w buzi. Położył ją i otulił kołdrą, następnie pochylił głowę. Złożyła rączki do modlitwy, a on objął je swoimi dłońmi.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie... – Kiedy skończyli, pochylił się i ucałował ją.
– Śpij słodko.
Zanim zdołał podnieść głowę, owinęła wokół jego szyi swoje rączki.
– Kocham cię, tatusiu.
Odpowiedział, że też ją kocha. Cmoknął ją w oba policzki i czoło i wyszedł z pokoju.
Marianne wyglądała mizernie. Zmarszczył brwi. Pokręciła głową z delikatnym uśmiechem.
– Nic mi nie jest, Zeke. Jestem tylko zmęczona. Nie dzieje się nic, czego dobry sen nie mógłby uleczyć.
Zeke zrozumiał, że to nieprawda, kiedy zaczęła się podnosić i lekko się zachwiała. Podniósł ją, żeby zanieść do sypialni, gdzie usiadł na łóżku, trzymając ją na kolanach.
– Wzywam lekarza.
– Przecież wiesz, co powie. – Zaczęła płakać.
– Musimy zacząć robić inne plany. – Nie miał serca powiedzieć tego dosadniej, ale ona wiedziała, co ma na myśli.
– Nie oddam Abry.
– Marianne...
– Ona mnie potrzebuje.
– Ja też cię potrzebuję.
– Kochasz ją tak bardzo jak ja, Zeke. Jak możesz w ogóle myśleć, żeby ją oddać?
– W ogóle nie powinniśmy byli brać jej do domu.
Zeke kołysał żonę przez chwilę, a później pomógł jej zdjąć szlafrok i położył do łóżka. Pocałował ją, zgasił światło, a na koniec zamknął drzwi.
Omal nie potknął się o Abrę siedzącą po turecku na środku korytarza z misiem przytulonym do piersi i kciukiem w ustach. Ogarnęło go złe przeczucie. Ile mogła usłyszeć?
Wziął ją na ręce.
– Powinnaś być w łóżku, łobuziaku. – Kładąc ją ponownie, Zeke poklepał jej nosek. – Tym razem tu zostań. – Pocałował ją. – Idź spać.
Zatapiając się w fotelu w pokoju gościnnym, włożył głowę między dłonie. Czy źle Cię zrozumiałem, Panie? Czy pozwoliłem Marianne dać się przekonać, kiedy Ty miałeś inne plany dla Abry? Wiesz, jak bardzo kocham je obie. Co powinienem teraz zrobić?
Mimo że tatuś włączył ogrzewanie, żeby było ciepło przed jutrzejszym nabożeństwem, Abra marzła w pierwszej ławce, słuchając jak mamusia ćwiczy psalmy na pianinie. Pani Mitzi powiedziała, że bez ogrzewania i właściwego gospodarowania w kościele czuć wilgoć i grzyb, zupełnie jak na cmentarzu. Abra powiedziała jej, że nie wie, czym pachnie cmentarz, a Pani Mitzi zareagowała:
– Nie patrz tak na mnie, panienko. Znajdę się tam tylko, jeśli zaniosą mnie w dębowej skrzyni.
Deszcz bębnił o dach i szyby. Tatuś przeglądał notatki z kazaniem w swoim małym gabinecie. Joshua wyszedł w mundurku harcerskim sprzedawać choinki na rynku. Do Świąt zostały niecałe trzy tygodnie. Mamusia pozwoliła Abrze pomóc w pieczeniu pierników dla obłożnie chorych oraz ustawieniu stajenki na kominku. Tatuś i Joshua przyozdobili dom kolorowymi światełkami. Abra lubiła wychodzić po obiedzie na zewnątrz przed furtkę, żeby popatrzeć na oświetlony dom.
Mamusia zamknęła śpiewnik, odłożyła go na bok i wstała.
– Dobrze, kochanie. Teraz twoja kolej poćwiczyć.
Abra wyskoczyła z ławki i radośnie podbiegła do pianina. Mamusia podniosła ją, posadziła na ławce i pozwoliła jej grać. Sama usunęła się na bok, jedną rękę opierając mocno o pianino, a drugą przyciskając do klatki piersiowej. Przez chwilę oddychała ciężko, po czym uśmiechnęła się zachęcająco i ułożyła nuty dla początkujących na stojaku.
– Najpierw zagraj gamę, a następnie „Cichą noc”. Dasz radę?
Zwykle mamusia stała tuż obok niej, chyba że nie czuła się najlepiej. Abra uwielbiała grać na pianinie. To była jej ulubiona zabawa. Zagrała gamę i akordy, chociaż ciężko było trafić wszystkie nuty za jednym razem. Przećwiczyła „Cichą noc”, „Przybieżeli do Betlejem” i „W żłobie leży”. Za każdym razem gdy skończyła którąś, mamusia mówiła, że świetnie sobie radzi, a Abra czuła przyjemne ciepło w środku.
Tatuś wszedł do kościoła.
– Myślę, że czas pójść do domu. – Objął mamusię ramieniem i pomógł jej wstać. Rozczarowana Abra zamknęła wieko pianina i potruchtała za nimi do samochodu. Mamusia przeprosiła, że jest taka zmęczona, a tatuś powiedział, że nic jej nie będzie, musi tylko odpocząć kilka godzin.
Mamusia protestowała, kiedy tata niósł ją do domu. Usiadł z nią w ich sypialni na kilka minut. Następnie wszedł do salonu.
– Abro, pobaw się cichutko, pozwólmy mamusi przespać się trochę.
Kiedy tylko tata wrócił do samochodu, Abra wymknęła się do sypialni rodziców i wspięła się na łóżko.
– Moja dziewczynka – powiedziała mama i opatuliła ją kołdrą.
– Znowu jesteś chora?
– Cichutko. Nie jestem chora. Tylko zmęczona. – Zasnęła, a Abra została z nią, dopóki nie usłyszała samochodu na podjeździe. Wymknęła się z łóżka i pobiegła do salonu, wyjrzeć przez frontowe okno. Tata odwiązywał właśnie choinkę z dachu starego, szarego samochodu marki plymouth.
Piszcząc z podekscytowania, Abra z impetem otworzyła drzwi wejściowe i zbiegła po schodach. Podskakując, klaskała w dłonie.
– Jaka ona duża!
Joshua wszedł tylnymi drzwiami, jego policzki zarumieniły się z zimna, a jego oczy błyszczały. Sprzedaż choinek poszła dobrze. Jeśli drużyna zbierze wystarczającą ilość pieniędzy w tym roku, wszyscy będą mogli pojechać na obóz do Dimond-O niedaleko Yosemite. Jeśli nie, Joshua już rozmawiał z Weirami i McKennami, sąsiadami z końca ulicy, którzy zatrudnią go do koszenia trawnika. Zgodzili się płacić pięćdziesiąt centów tygodniowo. Razy dwa to cztery dolary miesięcznie! Brzmiało jak sporo pieniędzy. „Zaoszczędzę wystarczająco, żeby zapłacić samemu za obóz”.
Po kolacji mamusia nalegała, że pozmywa naczynia, a tacie kazała otworzyć pudełko z ozdobami i zacząć ubierać choinkę. Tata rozplątał sznur światełek, które owinął wokół drzewka. Zapalił je, zanim zaczął odpakowywać ozdoby, które wręczał pojedynczo Joshui i Abrze do powieszenia.
– Ty zajmij się górnymi gałązkami, synu, a dolną część zostaw Abrze.
Coś stłukło się w kuchni. Tata zerwał się na równe nogi i pobiegł do kuchni.
– Marianne? Wszystko w porządku?
Wystraszona Abra upuściła na podłogę szklaną bombkę. Pochyliła się, żeby pozbierać kawałki potłuczonego szkła, ale Joshua ją odsunął.
– Ostrożne. Ja to zrobię. Możesz się skaleczyć. – Kiedy wybuchła płaczem, przytulił ją mocno. – Już w porządku, nie płacz.
Abra przylgnęła do niego, jej serce waliło szybko i mocno, kiedy słuchała, jak mama z tatą się kłócą. Starali się mówić cicho, ale Abra i tak ich słyszała. Usłyszała, jak zamiatają, a potem wyrzucają coś do kosza na śmieci pod zlewem. Drzwi się otworzyły i pojawiła się mama, uśmiech znikł z jej twarzy.
– Co się stało?
– Stłukła bombkę.
Tata podniósł Abrę.
– Nie skaleczyłaś się?
Pokręciła głową. Tata pogładził ją.
– W takim razie nie ma powodu do zmartwień. – Przytulił ją i odstawił na podłogę. – Wy dwoje skończcie dekorować drzewko, a ja rozpalę w kominku.
Mama włączyła radio i znalazła program muzyczny. Siadając w fotelu, wyciągnęła robótkę z koszyka. Abra wspięła się na fotel. Mama pocałowała ją w czoło.
– Nie chcesz zawiesić ozdób na choince?
– Chcę posiedzieć z tobą.
Tata spojrzał przez ramię, układając drewno na rozpałkę. Jego twarz była ponura.
Niedziela była zimna, ale deszcz przestał padać. Rodzice gromadzili się w sali spotkań ze swoimi dziećmi, przyprowadzając je na szkółkę niedzielną, podczas gdy sami wybierali się do „dużego kościoła” na nabożeństwo. Abra wypatrzyła Penny Matthews i pobiegła przed mamą. Kiedy ją dogoniła, chwyciły się za ręce i razem poszły na zajęcia.
Po szkółce niedzielnej pani Matthews przyszła odebrać Penny. Mama pomagała pani Mitzi zmywać i wycierać talerze po ciasteczkach. Tata rozmawiał z ostatnimi maruderami. Kiedy już wszyscy wyszli, rodzina weszła do kościoła. Mama wyrównała stos śpiewników i pozbierała porozrzucane biuletyny. Tata odłożył błyszczący mosiężny świecznik z naczyniami liturgicznymi. Abra siedziała na ławce przy pianinie, machając nogami i grając akordy.
Drzwi kościoła otworzyły się z trzaskiem. Wparował jakiś mężczyzna. Mama wyprostowała się z ręką przyciśniętą do piersi.
– Clyde Eisenhower, co się stało? Wystraszyłeś mnie na śmierć.
Mężczyzna zarumienił się i posmutniał.
– Japończycy zbombardowali jedną z baz naszej marynarki wojennej na Hawajach!
Jak tylko dotarli do domu, tata włączył radio. Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu kuchennego krzesła, zamiast odłożyć do szafy w sypialni, jak to miał w zwyczaju.
...Jak potwierdził prezydent Roosevelt, Japończycy zaatakowali Pearl Harbor na Hawajach z powietrza. Zaatakowano całą amerykańską bazę floty i lotnictwa na wyspie Oahu... – oznajmił zasmucony głos w radiu.
Mama opadła na krzesło w kuchni. Tata zamknął oczy i pochylił głowę.
– Wiedziałem, że ten moment nadejdzie.
Mama pomogła Abrze wdrapać się na jej kolana i siedziały cicho, słuchając głosu, który nie przestawał mówić o bombardowaniu, zatapianiu statków oraz ludziach, którzy płonęli żywcem. Mama zaczęła płakać, co wywołało łzy także u Abry. Mama przytuliła ją mocniej i zaczęła kołysać w swoich ramionach.
– Wszystko dobrze, skarbie, wszystko dobrze.
Ale Abra wiedziała, że to nieprawda.
Panna Mitzi otworzyła drzwi z uśmiechem.
– Czyż to nie moja mała ulubienica?! – Zarzuciła szal na ramię i rozpostarła ręce w powitalnym geście.
Roześmiana Abra przytuliła się do niej.
– Jak długo mogę cię zatrzymać tym razem?
– Tak długo, jak zechcesz – powiedziała mama, krocząc za nimi do pokoju gościnnego.
Abra lubiła spędzać czas z panią Mitzi. Cały salon wypełniony był bibelotami, a ona nie miała nic przeciwko temu, żeby Abra się nimi bawiła. Czasami robiła kawę, którą nalewała Abrze do filiżanki, pozwalając jej wlać tyle śmietanki i dosypać tyle cukru, ile tylko chciała.
Mitzi wyglądała na zaniepokojoną.
– Marianne, wyglądasz na potwornie zmęczoną.
– Wracam do domu i utnę sobie przyjemną, długą drzemkę.
– Zdecydowanie powinnaś, moja droga. – Mitzi cmoknęła ją w policzek. – Nie przemęczaj się.
Mama pochyliła się, żeby uściskać Abrę. Pocałowała ją w oba policzki i pogłaskała po głowie, kiedy się prostowała.
– Bądź grzeczna, kochanie.
Mitzi uniosła podbródek Abry.
– Idź zapolować – powiedziała.
Mitzi odprowadziła mamę do przedpokoju, gdzie rozmawiały jeszcze kilka minut, podczas gdy Abra wędrowała po salonie, szukając swojej ulubionej figurki – błyszczącego porcelanowego łabędzia z brzydkim kaczątkiem u jego boku. Znalazła go na narożnym stoliku przykrytego szalem boa z piór.
Mitzi wróciła do salonu.
– Tak szybko znalazłaś. – Odstawiła figurkę na kominku. – Następnym razem będę musiała znaleźć lepszą kryjówkę. – Pocierając ręce o siebie, zaplotła palce i strzeliła kostkami. – Co powiesz na małe pobrzękiwanie? – Rozsiadła się przed starym pianinem i zaczęła uderzać w klawisze w rytm wesołej melodii. – Jak już nauczysz się grać Bacha, Beethovena, Chopina i Mozarta, nauczę cię, jak grać fajne kawałki. Jej dłonie biegały po klawiszach. Wstała odpychając krzesło na bok, ale nadal grając odstawiła jedną nogę, by nieporadnie nią stepować na boku.
Abra śmiała się, ale naśladowała jej ruchy. Mitzi się wyprostowała.
– To tylko mała rozgrzewka. – Zarzuciła koniec szala ponownie wokół szyi, uniosła podbródek i przybrała surowy wyraz twarzy. – Teraz musimy być poważne. – Odsunęła się i skinęła ręką na Abrę, żeby usiadła na stołku. Abra chichocząc zajęła miejsce, podczas gdy Mitzi rozkładała nuty. – Zaczniemy od nieco uproszczonego Beethovena.
Abra grała, dopóki zegar na kominku nie wybił czwartej. Mitzi spojrzała na zegarek.
– Pobaw się w przebieranki przez chwilę, a ja zadzwonię do kogoś.
Abra ześliznęła się ze stołka.
– Mogę poprzymierzać twoją biżuterię?
– Pewnie, że możesz, skarbie. – Mitzi wskazała na sypialnię. – Zerknij do szafy, możesz przeszukać również szuflady. Przymierz, co tylko chcesz.
Abra znalazła szkatułkę pełną błyszczących skarbów. Włożyła parę kryształowych kolczyków i krótki naszyjnik z czerwonymi paciorkami. Dodała perły i jeszcze jeden naszyjnik, tym razem z koralikami czarnymi jak węgiel. Podobał się jej ciężar blasku i sławy wokół jej szyi. Zauważyła puderniczkę z różem i nałożyła odrobinę na oba policzki. Następnie użyła kredki do brwi. Pośród sterty małych sztyftów wybrała najciemniejszą z czerwonych szminek. Otworzyła szeroko usta, naśladując kobietę, którą widziała kiedyś w damskiej toalecie przy kościele i rozsmarowała szminkę. Sięgnęła po więcej kosmetyków i przypudrowała policzki, pokasłując, kiedy spowił ją słodko pachnący obłok.
– Wszystko w porządku? – Mitzi zawołała z sąsiedniego pokoju.
Wymachując rękoma przed twarzą, Abra odpowiedziała, że nic jej nie jest i zadowolona podążyła w stronę garderoby Mitzi. Włożyła kapelusz z szerokim rondem oraz ogromną czerwoną kokardą. Znalazła też czarny szal z długimi frędzlami i kwiatowym haftem. Mitzi miała całe mnóstwo butów. Abra usiadła, żeby rozsznurować swoje ciżemki, po czym wsunęła stopy w czerwone szpilki.
– O matko! – Mitzi podbiegła i złapała ją za rękę. – Pastor Zeke przyjdzie cię odebrać. Muszę to z ciebie zmyć, zanim tu dotrze. – Śmiała się, kiedy złapała za kapelusz i jednym ruchem odesłała go z powrotem do szafy. Rozwinęła szal. – Admirał dał mi go, kiedy śpiewałam w kabarecie w Paryżu, jakieś sto pięćdziesiąt lat temu.
– Co to takiego „kabaret”?
– Och, zapomnij, że o tym wspomniałam. – Mitzi rzuciła szal na różowy pled rozciągnięty na łóżku. – I te stare naszyjniki! Dobry Boże. Ile ich na siebie włożyłaś? Jestem zaskoczona, że nie ugięłaś się pod ich ciężarem. A teraz chodź do łazienki. – Mitzi rozsmarowała zimny krem, a potem jeszcze raz wytarła jej twarz. Zachichotała. – Wyglądasz jak mały klaun z tymi czarnymi brwiami i czerwonymi ustami. – Znowu zachichotała, szorując policzki Abry tak, że aż zaczęły ją swędzieć.
Rozległ się dzwonek do drzwi.
– Cóż, tyle mogłam zrobić. – Odrzuciła ręcznik na bok, wyprostowała sukienkę Abry, przeczesała palcami jej włosy i poklepała ją po policzku. – Wyglądasz świetnie, cukiereczku. – Wzięła ją za rękę i zaprowadziła z powrotem do salonu. – Zaczekaj tutaj. – Podeszła do drzwi i otworzyła je cicho. – Proszę wejść, pastorze Zeke.
Tata spojrzał na Abrę, unosząc brwi ze zdumienia. Jego usta drgnęły, gdy spojrzał kątem na Mitzi.
– Hmmmm.
Mitzi zaplotła ręce z tyłu pleców i uśmiechnęła się niewinnie.
– Cała odpowiedzialność po mojej stronie, Zeke. – Uśmiechnęła się. – Powiedziałam jej, żeby założyła na siebie, co tylko zechce, kiedy ja poszłam zadzwonić do Marianne. Zapomniałam o wszelkich pokusach, jakie czekają w sypialni. Marianne wydawała się taka zmęczona, więc powiedziałam, że zadzwonię do ciebie. Nie myślałam, że zdążysz przed piątą.
Tata wyciągnął rękę.
– Abro, czas do domu.
Mama spała na kanapie. Podniosła się, ale tata kazał jej odpoczywać w czasie przygotowywania przez niego obiadu. Poprosił Abrę, żeby pobawiła się cicho. Joshua wszedł tylnymi drzwiami i rozmawiał z tatą. Zadzwonił telefon. Po raz pierwszy, odkąd Abra pamięta, tata go zignorował.
Kiedy wszyscy usiedli do kolacji, mama wyglądała już lepiej. Tata zmówił modlitwę. Rozmawiali o tym, jak każde z nich spędziło dzień. Joshua posprzątał i pozmywał naczynia. Abra próbowała mu pomóc, ale ją odegnał.
– Będzie szybciej, jak zrobię to sam.
Mama położyła się wcześniej. Tata też poszedł spać, kiedy tylko położył Abrę. Abra leżała potem, słuchając niskiego dźwięku ich głosów. Długo nie mogła zasnąć.
Abra obudziła się w ciemności i usłyszała, jak zamykają się drzwi frontowe. Tata wyszedł na swoją poranną modlitwę. Pamiętała, jak zabierał ją ze sobą na te spacery i żałowała, że już tego nie robi.
Dom wydawał się zimny i ciemny, kiedy go w nim nie było, mimo że mama spała w pokoju obok, a Joshua w swoim forcie. Odkryła się i wymknęła cichaczem do sypialni rodziców. Mama poruszyła się, by unieść głowę.
– Co się stało, kochanie?
– Boję się.
Abra wspięła się na łóżko i wśliznęła pod kołdrę, którą uniosła mama. Mama objęła ją ramieniem, przykryła i przytuliła, a Abra zanurzyła się w ciepłym uścisku, czując, jak ogarnia ją senność. Obudziła się, kiedy mama wydała z siebie dziwny dźwięk, cichy jęk, po czym wymamrotała:
– Panie, nie teraz. Proszę. Nie teraz. – Jęknęła raz jeszcze, a jej ciało zesztywniało. Przekręciła się na plecy.
Abra odwróciła się do niej.
– Mamusiu?
– Idź spać, kochanie. Wracaj do łóżka – mówiła wymuszonym głosem, jakby robiła to przez zaciśnięte zęby. Załkała, następnie wypuściła powietrze i rozluźniła się.
– Mamusiu? – Kiedy nie odpowiedziała, Abra opatuliła się i zwinęła w kłębek obok niej.
Budząc się nagle, Abra poczuła jak zimne, silne ręce podnoszą ją z łóżka.
– Abro, wracaj do swojego łóżka – wyszeptał tata.
Zimne powietrze spowodowało, że zadrżała. Opatuliła się własnymi rękoma i spojrzała przez ramię, kiedy kierowała się w stronę drzwi.
Tata podszedł do łóżka.
– Odsypiasz, kochanie? – zapytał miękkim, kochającym głosem, kiedy pochylał się, żeby pocałować mamę. – Marianne? – Wyprostował się i zapalił światło. Kiedy odrzucił kołdrę i podniósł jej ciało, jej imię wydobyło się z jego krtani w ochrypłym płaczu.
Mama zwisała w ramionach taty niczym bezwładna szmaciana lalka, jej usta i oczy były otwarte.
Tata usiadł na łóżku, kołysząc się z nią w przód i w tył, i szlochał:
– Boże, nie... nie... nie.