Most we mgle - ebook
Most we mgle - ebook
Na niewielkiej wyspie, w tajemniczym miasteczku Nightcrow, do którego jedyna droga prowadzi przez otoczony gęstą mgłą most, dochodzi do zaginięcia dziecka. O rozwiązanie całego zajścia zostaje poproszony doświadczony detektyw – Jack Harris. Niestety, wydarzenia z dawno już zamkniętej sprawy nie pozwalają mu na sprawne rozwiązanie najnowszej zagadki. Dodatkowo dość szybko okazuje się, że za tą historią kryje się o wiele mroczniejsza rzeczywistość, niż ktokolwiek by przypuszczał, a lokalne wierzenia zdają się odgrywać kluczową rolę w tym wszystkim… Odkryj wraz z bohaterem sekrety, które skryły się w ciemnych zakątkach Nightcrow, i poznaj historię zwykłych ludzi uwikłanych w niezwykłe okoliczności… To, co zwykłe bardzo często zalewa mrok, gdy w grę wchodzi ludzki umysł. Tomasz Smerliński – pasjonat kazusów i tajemniczych zagadek. Od bardzo dawna zakochany w psach rasy shiba, zresztą z wzajemnością. W wolnych chwilach słucha podcastów kryminalnych, czyta akta spraw karnych i wyszukuje kolejne horrory. Uzależniony od strachu, wiecznie bujający w obłokach, twórca internetowy. Ma przygotowaną playlistę na każdą okazję. Prowadzi konto na Instagramie, na którym regularnie publikuje swoje opowiadania oraz historie true crime. Instagram: akta_umyslu
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-330-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– W końcu sobota! – krzyknął radośnie, rozciągając się przy tym energicznie.
To był najważniejszy dzień w tygodniu, właśnie wtedy chłopak, liczący zaledwie dwanaście wiosen, mógł bez żadnych zmartwień wybiec z domu i zwiedzać okolice małego miasteczka Nightcrow. Znajdowało się ono na wyspie przypominającej żółwia skrytego w swej skorupie, która była niewiele oddalona od sąsiadującego z nią Brightside.
Naprędce przejrzał się w lustrze. Na głowie rosły mu niezwykle jasne, dziko roztrzepane włosy, w tym momencie sięgające ramion. Błękitne oczy sprawiały, że rodzina zwykła zwracać się do niego „aniołku”. Timmy tego nienawidził i za każdym, razem kiedy słyszał to określenie, ogromnie się czerwienił. Oczywiście częstokroć odpowiadał im wyniosłym tonem, że nie życzy sobie, aby tak go nazywano. Skutkowało to jedynie rozbawieniem krewnych.
Po niedbałym ułożeniu fryzury wybiegł z pokoju, zbiegł po schodach i usiadł ciężko przy stole, rzucając się łapczywie na czekające już na niego śniadanie. To także stanowiło wielką rzadkość. Tylko w ten jeden wyjątkowy dzień ojciec Timmy’ego wstawał wcześniej od niego i robił mu przepyszne naleśniki polane roztopioną czekoladą oraz syropem.
– Kocham soboty – oznajmił szczęśliwy.
Ojca jednak nie było już w domu, więc chłopiec uznał, że najprawdopodobniej znajduje się w garażu, naprawiając kolejne samochody klientów. Ta myśl wprawiła go w zdecydowanie gorszy nastrój, lecz zaraz po tym przypomniał sobie, co jeszcze go dziś czeka…
Kiedy zjadł naleśniki, które zniknęły z talerza błyskawicznie, pobiegł poszukać ojca. Nie mylił się, ten siedział już pod nieznanym Timmy’emu autem, cały umorusany w różnego rodzaju smarach.
– Tato, zjadłem śniadanie. Mogę już iść? – zapytał nieśmiałym tonem.
– Co? Ach, tak. Jasne, mały, tylko pamiętaj, przed piątą masz być w domu! – odrzekł mężczyzna, wysuwając się spod samochodu.
– Tak, będę pamiętał. Na razie! – Chłopak wybiegł z garażu, nie czekając na odpowiedź. – Hura! Jestem wolny! – Wyszedł głównymi drzwiami i zakrył ręką zmrużone od światła oczy, aby cokolwiek zobaczyć.
Dom, w którym mieszkali, znajdował się przy spokojnej ulicy Crunbrich. Zdecydowanie wyróżniał się na tle innych budynków w sąsiedztwie. Niestety nie w pozytywnym sensie.
Budynek nie został wykończony, ponieważ zabrakło im pieniędzy, a może chęci. Po śmierci matki chłopca jego ojciec całkowicie się załamał. Nie można było nawiązać z nim żadnego kontaktu. Miało to miejsce ponad dwa lata temu, niedługo po tym, jak zaczęli budowę nowego gniazda. Wszystko szło gładko do momentu, w którym u kobiety zdiagnozowano raka. Timmy nie rozumiał wtedy, co się właściwie działo, a ojciec unikał tematu. Wkrótce jej stan znacznie się pogorszył, przez co trafiła do szpitala. Miesiąc później zmarła.
Pojawiły się problemy z pieniędzmi, prace nad wykończeniem lokum stanęły w miejscu. Ich świat, niegdyś tak kolorowy, zaczął się sypać niczym jesienne liście. Od tamtej pory kontakt z Billym – ojcem chłopaka – praktycznie zniknął. Mężczyzna ograniczał się do „cześć”, „na razie” czy „przed piątą masz być w domu”. Sobota stała się jedynym dniem, w którym Timmy otrzymywał od ojca nieco więcej uwagi, poprzez zwykłe przygotowanie mu śniadania.
– Ale gorąco, zaraz się roztopię.
Jego oczy powoli przywykły do jasnego światła i w końcu ujrzał dobrze mu znaną ulicę. Na zewnątrz było pusto.
Pewnie wszyscy pochowali się przed słońcem.
Nie czekając długo, pobiegł wzdłuż drogi aż do małego wzniesienia, z którego lubił obserwować okolicę. Z tamtego miejsca mógł dostrzec praktycznie całe miasteczko, w tym wielki most będący jedyną drogą wyjazdu z wyspy. Zawsze robił na nim ogromne wrażenie. Ów most nie był w żadnym znaczeniu zwyczajny, miał dwie ważne cechy wyróżniające go na tle innych tego typu budowli. Pierwszą z nich było to, że na jego środku powstało średniej wielkości rozwidlenie, z którego powodu wyglądał podobnie do dość mocno spłaszczonego jajka. Drugą znacznie ważniejszą i mroczniejszą cechę stanowił fakt, że jego podstawa prawie zawsze skrywała się we mgle tak gęstej, iż nawet osoba z sokolim wzrokiem nie zobaczyłaby w niej własnej dłoni wyciągniętej przed siebie.
– To mój dzisiejszy cel – oznajmił krótko Timmy.
Wiedział, że nie może zapuszczać się tam sam. „To zbyt niebezpieczne, trzymaj się od mostu z daleka, zrozumiano?” – zwykł powtarzać jego ojciec. Mimo to niesamowicie ciekawiło go, cóż takiego zagadkowego skrywa w sobie to miejsce. Chłopak zdecydowanie nie przepadał za towarzystwem rówieśników, był bardzo wycofany. Dlatego też „wędrował” po nieodkrytych jeszcze miejscach całkiem sam. Zagłębiał się w świat pełen tajemnic, snując najróżniejsze historie na temat nowo odkrytych lokalizacji. Na ostatniej wyprawie szukał kawałka meteorytu. Nazbierał nawet całą torbę podejrzanie wyglądającego, czarnego materiału. Niestety po konsultacji z ojcem dowiedział się, że to wcale nie kawałek pozaziemskiej skały, tylko zwykły węgiel, który pewnie wypadł z jakiegoś przejeżdżającego transportu.
– Tym razem znajdę dowód na istnienie życia w kosmosie – stwierdził ochoczo i powędrował w wyznaczonym przez siebie kierunku.
Nie mógł jednak spodziewać się tego, co miało się wydarzyć…
Zbiegł ze wzgórza z niesamowitą prędkością, co jakiś czas potykając się o wystającą przeszkodę, lecz za każdym razem łapał na nowo równowagę i pędził dalej. Przebiegł przez pustą ulicę Charing Cross Road – stanowiącą skrzyżowanie z dobrze mu znaną Crunbrich – gdzie spotkał sąsiadkę z naprzeciwka, która najprawdopodobniej wracała z zakupów. Bardzo ją lubił, czasem dawała mu własnej roboty ciasteczka przy okazji takiego właśnie spotkania. Często nawet po cichu liczył, że na nią trafi. Lubił, kiedy ktoś okazywał mu zainteresowanie, a jeśli na dodatek wiązało się to z otrzymaniem pysznych słodyczy, chłopczyk był wniebowzięty.
– Dokąd tak biegniesz? – zawołała za nim wesoło.
Chłopiec zatrzymał się zdyszany, opierając ręce na kolanach.
– Dziś sobota, proszę pani – oznajmił, nadal nie mogąc złapać tchu.
– Aaa, no tak. Oczywiście… – Zachichotała cicho. – Stara już jestem. Wszystkie dni zlewają mi się ze sobą. Wybacz – ciągnęła, przeglądając torbę z zakupami. – Niestety… tym razem chyba nic dla ciebie nie mam.
– Nic nie szkodzi, przed chwilą jadłem. – Chłopak powoli dochodził do siebie. – Ruszam dalej.
– Jasne, już nie zatrzymuję młodego odkrywcy. Obiecuję, że następnym razem lepiej się przygotuję! – krzyknęła za już odbiegającym od niej chłopcem.
– Jasne, dziękuję! – Usłyszała jeszcze Timmy’ego, który zaraz zniknął, skręcając za jeden z domów.
Dzieciaki. Zaśmiała się radośnie, a w duchu odczuła nagłą tęsknotę. Starsza kobieta nigdy nie przypuszczałaby, że to ostatni raz, kiedy zobaczy dwunastolatka żywego…
Timmy biegł cały czas prosto urokliwą dzielnicą Ponytail, na której wszystkie budynki miały inny neonowy kolor. Abstrakcyjność tego miejsca zaskakiwała go za każdym razem, gdy tędy przechodził. Nie wiedział co, ale coś powodowało, że w powietrzu unosiła się magiczna atmosfera. Zupełnie jak w Harrym Potterze. Nagła myśl zrodziła się w jego głowie. Niedawno musiał przeczytać pierwszą część przygód słynnego czarodzieja jako szkolną lekturę. Przy ulicy znajdowały się wiszące lampiony sprawiające wrażenie, jakby latały. Działo się tak dzięki niesamowicie cienkim, metalowym słupkom, które nawet w ciągu dnia trudno było dostrzec. Kiedy nadchodziła noc, a światła lampionów włączały się, działy się prawdziwe czary. Każdy dom miał unikatową aurę, opowiadającą niepowtarzalną historię w niezwykle emocjonalny sposób, zachowując przy tym upiorną tajemnicę… Fioletowy, różowy, pomarańczowy, żółty – każda z tych barw raziła swym blaskiem w oczy.
– O nie, teraz będzie zielony. – Chłopak przełknął głośno ślinę i zwolnił nieco, aż w końcu zaczął maszerować. – Oby go nie było, oby go nie było… – Serce zabiło mu mocniej, a dłonie intensywnie się pociły.
– Widzę cię, ty mały potworze! – Ochrypły głos dobiegł z zielonego domu. – Myślisz, że zapomniałem? O nie, nigdy nie zapomnę, diable!
W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe.
– Nie! – krzyknął Timmy i popędził czym prędzej przed siebie.
Nie oglądał się przez ramię, za bardzo przerażała go wizja biegnącego za nim starszego mężczyzny z siekierką. Minął jeden zakręt, potem drugi, aż w końcu znalazł się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma budynkami.
– Ha! Stamtąd nie ma ucieczki, teraz cię złapię! – krzyczał staruszek.
Timmy jednak doskonale wiedział, co robi, znał to przejście na pamięć. Tuż za domkami znajdował się mały podkop, zapewne wyryty przez jakiegoś błąkającego się w okolicy psa. Ów podkop był na tyle duży, aby zmieścił się w nim drobny człowiek lub dziecko… Chłopiec bez trudu przeczołgał się pod płotem i przebiegł przez podwórko państwa Connellów. Wiedział, że w tym momencie jest bezpieczny. Mieszkające tu małżeństwo prawie zawsze gdzieś wyjeżdżało, więc pewnie nie było ich w domu. Szybko podbiegł do furtki, prowadzącej na ulicę znajdującą się po przeciwnej stronie, i zwinnie ją przeskoczył.
– Uratowany – wydyszał.
– Gdzie on polazł? Wyłaź, mały diable!
Wrzaski ścigającego go mężczyzny powoli cichły, w miarę jak chłopiec oddalał się od niego, kontynuując podróż w stronę mostu.
Po drodze myślał o człowieku, któremu kiedyś podrzucił psie odchody pod wycieraczkę, a konkretniej podrzucał… Namówiło go do tego dwóch starszych chłopaków. Nikt z tamtejszych dzieciaków nie lubił pana Ebenezera Scrooge’a, który w rzeczywistości nazywał się Romuald Turd. Przezywano go tak przez jego nieukrywaną nienawiść do dzieciaków i podobną do tej słynnej postaci aparycję.
Gdy głośne przekleństwa całkowicie ucichły, Timmy się uspokoił, odetchnął z ulgą, a jego myśli na nowo skupiły się jedynie na tajemniczym moście.
W końcu jego oczom ukazało się niewielkie pole, na którym rosła wyłącznie świeżo skoszona trawa. Zapach ten zawsze wywoływał w chłopcu dziwne uczucie tęsknoty, choć miał ledwie dwanaście lat. Tylko to miejsce dzieliło go od celu. Ruszył pewnym krokiem przed siebie, a z każdą sekundą radość ulatniała się z niego niczym para z gorącego garnka. Niespodziewanie poczuł dziwny chłód, lecz nie taki zwyczajny… Ten chłód miał w sobie coś złowieszczego. Nic mnie już od niego nie dzieli. Z niewiadomych przyczyn jednak siedzące w głowie chłopca słowa wprowadziły go w zaniepokojenie.
Powietrze zrobiło się gęste, wszelkie dźwięki ucichły, zupełnie jakby nie mogły przebić się przez tajemniczą aurę tego miejsca. Jedyne, co dochodziło do uszu Timmy’ego, to odgłos własnego oddechu i stawianych kroków. Przystanął na chwilę i raz jeszcze przyjrzał się obiektowi pożądania. Ponuro stojący most zdawał się prowadzić donikąd. Jego drugi koniec znikał całkowicie w odmętach białej, nieprzeniknionej mgły. Stojąc tak blisko, istotnie można było odnieść wrażenie, jakby budowla wyrastała z nicości. Wysokie maszty bujane wiatrem kołysały się złowrogo, przywodząc na myśl statek tonący w głębinach oceanu. Ów statek nie miał jednak kapitana ani załogi. Nie było na nim nikogo, zupełna pustka wypełniała całą jego powierzchnię. W całości zdawał się krzyczeć do podchodzących, aby zawrócili, bo inaczej czeka ich ponury los…
Chłopiec podrapał się w zakłopotaniu po ręce, spojrzał za siebie i ponownie na most. W głowie wirowało mu mnóstwo myśli.
Nie powinieneś tego robić, tata ci zakazał.
Idź, biegnij! Zobacz, co takiego skrywa gęsta mgła! Pędź ku zgubie!
Zawróć…
Czego się boisz? Nie ma już odwrotu.
– No to w drogę… – oznajmił łamiącym się głosem i ruszył.
Wszedł w gęstniejącą mgłę. Przemierzał obłoki, nie zważając na to, iż każdy jego mięsień wołał: „Stop! Zatrzymaj się!”. Może właśnie tak wygląda wnętrze chmur… Szedł ostrożnie, cały czas wsłuchując się w dźwięki otoczenia, w każdej chwili spodziewał się usłyszeć nadciągające zagrożenie. Raz po raz spoglądał za plecy, ale za nimi już niczego nie dostrzegał. Wszystko zatarła jasna ściana… Nie powinienem tego robić. Znajdował coraz to więcej powodów, aby uciekać stamtąd czym prędzej. Miał wrażenie, że przeszedł właśnie do jakiegoś magicznego świata, w którym panują nieznane mu reguły. W pewnym momencie zorientował się, iż nie widzi już swoich nóg, a dłonie stały się rozmyte. Przybliżył nawet jedną do twarzy, aby mieć pewność, że umysł nie płata mu figli. Okazało się, że z jego wzrokiem wszystko było w porządku… To mgła stawała się coraz gęstsza i gęstsza. Kiedy kierował się ciągle przed siebie, nagle usłyszał cichy szum wody rozbijającej się o kamienie. Ciekawość na nowo odżyła w chłopaku. Gdy całkiem przestał widzieć swoje dłonie, poczuł, że wszedł do czegoś mokrego.
– Woda! – krzyknął podekscytowany. – Idź prosto przed siebie, nigdy nie skręcaj, bo przepadniesz na zawsze… Wędrując tak chwil kilka, w końcu dotrzesz do wody. Tam odczekaj moment, a poczujesz wielką różnicę – wyrecytował z pamięci. – Zrozumiałem! – krzyknął stanowczo.
Usłyszał nieznany mu wcześniej monotonny dźwięk, który przypominał drapanie czegoś twardego. Timmy w duchu przyznał, że tak brzmiało przejeżdżanie paznokciami po drewnie. Na tę myśl przeszły go ciarki. Miał z tym złe wspomnienia. Rok temu, kiedy bawił się na działce rodziców, chcąc zyskać trochę atencji, zaczął drapać stojącą tam altanę. Skończyło się na tym, że w dłoń wbiło mu się mnóstwo drzazg. Cały dzień płakał, a ojciec kazał mu zanurzyć poranioną rękę w mleku. Fakt, iż zainteresował się chłopakiem, już sam w sobie był dostatecznym komfortem, dlatego Timmy płakał jeszcze głośniej, żeby ojciec dalej się nim zajmował.
Ze wspomnień wyrwał go cichy brzdęk. W nozdrza ukłuł go ostry zapach kwiatów.
– Co to za smród? Zupełnie jak w ogródku rodziców… – Zakrył nos, chcąc pozbyć się tej woni. Przed sobą nie widział kompletnie nic, więc postanowił kierować się za odgłosem. – Jak te kwiaty się nazywały? – pytał samego siebie. – Były fioletowe i wyglądały jak rożek, ale jak…
Nagle zapanowała głucha cisza, która przykuła jego uwagę. W tle było słychać tylko wodę rozbijającą się co jakiś czas o skaliste wybrzeże. Chłopak zapragnął znaleźć się już w domu, znowu widzieć coś, co znajduje się dalej niż czubek własnego nosa. Stukot, szum wody uderzającej o kamienie, stłumiony huk… Fala chłodu przeszła przez ciało Timmy’ego, a na jego rękach pojawiła się gęsia skórka. Włosy stanęły mu dęba, jakby organizm przeczuwał, że zaraz stanie się coś niedobrego.
– Chłopiec… Co tutaj robi taki mały chłopiec? – Z mgły wydobył się szept tak złowrogi, iż Timmy mógłby przysiąść, że przemawia do niego sam diabeł z piekielnych czeluści. – Podejdź bliżej, chłopcze. Niech no ci się przyjrzę…
Wbrew setce alarmów podnoszonych przez jego ciało, które miały powstrzymać go przed dalszą wędrówką, ponownie ruszył ku swojej zgubie. Upadł… ostatnim, co dostrzegły jego oczy, był dziwny cień wyłaniający się z mgły. Mógłby przysiąść, że ów cień miał na głowie rogi. Cały lęk w mgnieniu oka opuścił jego ciało. Wzrok zaczął słabnąć, pozostały błogi spokój, ciemność i niezwykle charakterystyczna woń ogrodowych kwiatów.
***
Billy właśnie skończył naprawiać auto klienta, kiedy poczuł dziwne mrowienie w karku. Przetarł go ręką, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, jakie nagle go dopadło. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na zegarek, który zawsze nosił na ręce. Cenił sobie punktualność, za co szanowali go klienci, ale syn niestety nie podzielał jego punktu widzenia. Timmy buntował się, a za każdym razem, kiedy wracał do domu spóźniony o minutę, otrzymywał karę. Również tym razem będzie musiał się tłumaczyć, ponieważ zbliżała się szósta, a chłopca nadal nie było.
– Cholerny gówniarz, znowu to samo – warknął zdenerwowany mężczyzna. – Zdarza mu się spóźniać, ale… – zawahał się – ale nigdy tak długo. – Wychylił się przez okno, aby zobaczyć, czy jego syn nie stoi przypadkiem już za drzwiami.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, tworząc na niebie magiczną, pomarańczową aurę. Pod drzwiami jednak nikt nie stał, Timmy’ego nie było…