- promocja
- W empik go
Mosty na Wiśle - ebook
Mosty na Wiśle - ebook
- Nowy kryminał autorki bestsellerowej babiogórskiej serii z Baśką Zajdą
- Wyśmienita kryminalna historia, odnosząca się do prawdziwych postaci i wydarzeń, w tym okupacji Krakowa, kanibala Franza Thama i motywu grabieży polskich dzieł sztuki przez nazistów
Mosty na Wiśle - niemi świadkowie wydarzeń.Jak dalekie cienie rzucają mroczne tajemnice z przeszłości?
Kraków, 1939. Hania i Estera, nierozłączne dotąd przyjaciółki, nie wiedzą, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają. W obawie przed prześladowaniami społeczności żydowskiej, rodzina Estery wyjeżdża do Palestyny. Hania walczy o przetrwanie w okupowanym Krakowie. Podejmuje pracę w jednym z magazynów w podgórskim getcie, a jej codzienność wypełnia obraz przemocy, jakiej nie widziała dotąd nawet w najgorszych koszmarach. Narastający strach potęgują dodatkowo mrożące krew w żyłach plotki: podobno ktoś w mieście handluje ludzkim mięsem.
Kraków, 1993. Nad Wisłą odkryto zwłoki niemieckiego turysty. Mężczyzna ma na szyi szalik Cracovii. Prowadzący śledztwo Walenty Cichocki przypuszcza, że ma to związek z derbami, które niedawno odbyły się w mieście. Jednak gdy przy moście Powstańców Śląskich odnalezione zostaje ciało kolejnego Niemca, policjant dostrzega w tym pewną zależność. Ponadto dowiaduje się, że obaj mężczyźni interesowali się historią dzieł sztuki zrabowanych wiele lat temu, w czasie okupacji. Aby schwytać zabójcę, Cichocki wkroczy do mrocznego świata kibicowskich porachunków, nielegalnych interesów i odwiedzi najciemniejsze krakowskie zaułki, w których czai się prawdziwe zło.
W jaki sposób te dwa odległe światy łączą się w jeden? Przekonaj się, wkraczając do pełnego sprzeczności i niebezpieczeństw świata najnowszej powieści Ireny Małysy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-718-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15 maja 1993, Kraków, ul. Dietla
Walenty Cichocki starał się rozluźnić. W jego głowie wciąż wybuchały jednak nerwowe wyładowania, które można by porównać ze zjawiskiem elektrostatycznym.
– Panie Walenty. – Terapeuta Rafał Kossowski spróbował przyciągnąć jego uwagę. – Czy wszystko w porządku? Chce pan kontynuować sesję?
Cichocki zamrugał i rozejrzał się niepewnie po gabinecie.
– Tak – odpowiedział słabo. – Tylko następnym razem wolałbym, żeby pan tu trochę uprzątnął.
– To znaczy? – zapytał terapeuta, spoglądając na niego znad okularów.
– Te rośliny na parapetach bardzo mnie stresują.
Terapeuta obrócił się do tyłu i spojrzał w stronę okna.
– Przecież dwa tygodnie temu także tu stały.
– Tak, ale wtedy nie kwitły, a teraz mają kwiaty. – Ostatnie słowo pacjent wypowiedział z dziwnym lękiem. – Przecież mówiłem panu, że mam antofobię.
Kossowski poprawił się na skórzanym fotelu i Walentemu wydawało się, że terapeuta poczuł się nieco urażony.
– Mówił pan o wielu swoich fobiach, ale do lęku przed kwiatami jeszcze nie doszliśmy. Obiecuję jednak, że za dwa tygodnie wyniosę rośliny z gabinetu.
– Dziękuję.
– Wróćmy jednak do naszej rozmowy. A więc uważa pan, że ostatnio jest źle, cierpi pan na bezsenność, ale jednak podejmuje próby, żeby nawiązywać relacje z innymi ludźmi.
Walenty spróbował skupić wzrok na swoich dłoniach, aby nie patrzeć na kwiaty, a także na twarz terapeuty, którego skrzywione okulary doprowadzały go do szału.
– Tak. Jak pan zalecił, tak zrobiłem. Zapisałem się miesiąc temu do Klubu Historycznego, żeby się „uspołeczniać”, jak pan to wtedy nazwał.
– I jak się pan tam czuje?
Naprawdę chciał powiedzieć coś pozytywnego, dać Kossowskiemu choć cień satysfakcji z jego pracy. Sam wiedział, jakie to ważne. Nie mógł go jednak okłamywać. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie na tym polega skuteczna terapia.
– Szczerze mówiąc, to dla mnie męka. W mieszkaniu na Wiślnej, gdzie odbywają się spotkania, śmierdzi niemiłosiernie. W dodatku prawie wszyscy noszą brody i mają jakieś żółte zacieki pod nosem…
Cichocki zamilkł, patrząc na przejętego Kossowskiego, który złapał się za własną brodę, zerkając w bok, w stronę lustra zawieszonego na ścianie.
– Przepraszam, nie pomyślałem… Jest mi głupio – próbował się tłumaczyć.
Terapeuta machnął ręką.
– Kontynuujmy. To nieważne. Tu nie chodzi o mnie.
– Zmuszam się jednak do uczestnictwa w tych spotkaniach. Właśnie zaraz mam kolejne. – Walenty przełknął ślinę.
– Cieszę się, proszę się nie poddawać. To bardzo ważne, żeby miał pan jakąś pasję. Skoro interesują pana dzieła sztuki, może to właśnie to.
– Może…
– A jak idzie panu w pracy? Jak wyglądają sprawy na komendzie?
– W pracy różnie. Trzymam się raczej na uboczu.
Gdy Cichocki wychodził z gabinetu, odetchnął z ulgą. Stanął w progu i zerknął na zegarek. Brakowało dwóch minut do szesnastej. Cofnął się w głąb i postanowił zaczekać. Zawsze wychodził o pełnych godzinach, w najgorszym wypadku wpół do. Rozglądał się z niesmakiem po obskurnej klatce kamienicy na Dietla. Kochał Kraków za wiele rzeczy, ale nienawidził go za smród mrocznych zaułków, gołębi i bezdomnych. Gdy górna wskazówka znalazła się na szczycie tarczy jego zegarka, wyszedł, przeskakując próg. Uważał, że stawanie na nim przynosi pecha. Skręcił w ulicę Stradom, przemykając jak najszybciej przez podcień budynku na rogu. Miejsce to napawało go zawsze obrzydzeniem, a na samą myśl o pijaczkach załatwiających tu swoje potrzeby podczas nocnych powrotów z libacji robiło mu się słabo.
Później brnął dalej w majowy Kraków, mijając tłumy rozochoconych pogodą mieszkańców ciągnących w stronę Rynku Głównego. Cieszył się, że nie będzie zmuszony iść przez Planty, które wybuchły zapachem kwitnących kwiatów. Był tam wczoraj i musiał uciekać. Przejście przez plac Wszystkich Świętych zajęło mu chwilę, musiał bowiem zaczekać na przejazd tramwaju z numerem nieparzystym, bo tylko po takich przechodził przez ulicę. Wreszcie przejechała trzynastka. Tu znów pojawił się dylemat, bo choć liczb parzystych unikał jak ognia, to trzynastka miała specjalne miejsce w piekle jego umysłu. Czekał więc kolejne pięć minut, aż przejechał tramwaj numer jeden. W kilka chwil znalazł się na Wiślnej.
Zatrzymał się przed kamienicą, wyciągnął z torby flakonik wody po goleniu Wars i wylał odrobinę na bawełnianą chusteczkę. To miał być jego oręż w walce ze smrodem. Wbiegł po schodach, delektując się zapachem, który rozgościł się w jego nozdrzach, tłumiąc odór kamienicy. Członkowie klubu dopiero się zbierali. Nagle wyczuł jakąś inną, zupełnie nową dla tego miejsca woń. Zbliżył się do stojącego obok Karola Dębskiego, przewodniczącego klubu, i upewnił się, że ten cudowny zapach z pewnością nie pochodzi od niego.
– Jaki piękny jest teraz Kraków – odezwał się do niego Karol z charakterystyczną dla siebie egzaltacją. – Widziałeś, ile kwiatów na Plantach?
Walenty skrzywił usta w coś na kształt niezdarnego uśmiechu.
– Tak, wczoraj, ale mam alergię i unikam pyłków roślin.
Weszli do głównego pomieszczenia, w którym na zielonych kanapach siedzieli członkowie klubu. Walentego zaintrygowała nowa twarz, a zwłaszcza aromat nieznanych perfum dobiegający właśnie z tamtej strony. Karol jakby zauważył zainteresowanie Walentego i odezwał się głośno, przyciągając uwagę innych.
– Przedstawiam wam Gabriela, nowego członka naszego klubu. Powitajcie go, proszę, brawami.
Cichocki stał trochę oszołomiony. Nie znosił tej napompowanej atmosfery. Gabriel sprawiał jednak sympatyczne wrażenie – może głównie dlatego, że w przeciwieństwie do pozostałych nie nosił brody i miał na sobie schludną koszulę. Walenty podszedł do niego i przywitał się bez podawania ręki. Nigdy nie dotykał innych. Usiadł obok na kanapie. Przyjemny zapach dochodzący od sąsiada wprawił go w lepszy nastrój.
– Jakie to perfumy? – zapytał w końcu.
Gabriel uśmiechnął się rozbrajająco. Jego zęby nie były pożółkłe, jak to bywało zazwyczaj u mężczyzn w jego wieku.
– Nic specjalnego, Coty Aspen. A ty czego używasz?
Cichocki zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w dłoni chusteczkę skropioną wodą po goleniu.
– Warsa. Jestem przyzwyczajony do tego zapachu – wytłumaczył.
Jego rozmówca pokiwał głową ze zrozumieniem i miał zamiar coś dodać, ale przerwał mu Karol Dębski, który oficjalnie rozpoczął spotkanie Klubu Historycznego.
– Koledzy, dziś jako pierwszy przedstawię postępy, jakie poczyniłem w poszukiwaniach dotyczących obrazu zrabowanego w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym, _Matka Boska Bolesna „Dolorosa”_…
Walenty zamknął oczy, starając się nie wsłuchiwać w jego irytujący głos, ale w treść wypowiedzi. Owa treść była dla niego szalenie interesująca. Dębski niczym rasowy śledczy tropił miejsca, gdzie mógł się znajdować zrabowany przez Niemców obraz. Był dokładny i skrupulatny, a właśnie to Cichocki cenił w ludziach najbardziej. Sam uwielbiał zagadki i tajemnice.
Po wystąpieniu Karola dwóch kolejnych członków klubu pochwaliło się swoimi odkryciami, niestety nie w tak interesujący sposób jak przedmówca. Roman Misiewicz, potężny facet z rudym kucykiem, opowiedział o postępach w badaniu srebrnego kielicha, który przekazała im pewna starsza mieszkanka Krakowa. Kielich najprawdopodobniej pochodził z siedemnastego wieku. Rudy prosił o decyzję zarządu klubu, czy znajdą się pieniądze na wycenę. Zarząd się zgodził.
Potem rozlano brandy. Walenty unikał alkoholu. I tym razem się wzbraniał, ale kieliszek podał mu Gabriel.
– Waluś, napijemy się?
Zdrobnienie, jakiego użył nowo poznany mężczyzna, dotknęło w Cichockim jakiejś miękkiej części, ukrytej zwykle pod zasiekami fobii i lęków.
– Zdrowie – odpowiedział, odbierając od niego kieliszek.
Przez kolejną godzinę pochłaniała go rozmowa z Gabrielem, którego wiedza na temat dzieł zrabowanych podczas drugiej wojny światowej okazała się imponująca. Opowiadał o tym z taką pasją, że Walenty, słuchając go, zapomniał o brzydkim zapachu i niehigienicznych brodach. Poczuł się dobrze i bezpiecznie. Sięgnął po kolejną brandy, a później trzecią.
Gdy jeden z klubowiczów zaproponował, by poszli na derby, wstał i co było zupełnie do niego niepodobne, razem z pozostałymi zaczął krzyczeć: „Derby, derby!”. Przecież nienawidził meczów, kibiców, bójek i wrzasków.
Gabriel pociągnął go za sobą. Walenty zastanawiał się, komu będą kibicować: Cracovii czy Wiśle? Odwieczny krakowski dylemat. W końcu ruszyli przez Planty w stronę Krupniczej, a później na Reymonta. Szli w tłumie kibiców, a wypity alkohol stopniowo wyparowywał z głowy Cichockiego. Ze swoją niemodną fryzurą, w marynarce i eleganckich trzewikach czuł się zupełnie nie na miejscu. „Co ja tu robię?”, zastanawiał się z rosnącym przerażeniem, patrząc na kibiców Cracovii unoszących wysoko szaliki. Mijali szpaler policyjnych nysek. Od strony Błoni słyszał nadciągających kibiców Wisły. Rozejrzał się po kolegach z klubu, jeszcze chwilę temu rozprawiających o dziełach sztuki i sączących brandy. Teraz wpasowali się w tłum. Czuł, jak wszystkie jego fobie łapią go za gardło. Chwycił się za szyję, wyczuwając pulsującą tętnicę.
– Komu kibicujemy? – zapytał Gabriela, przekrzykując hałas.
– Dzisiaj Wiśle! – odpowiedział tamten, krzycząc mu prosto do ucha.
Tłum tworzyli – oprócz zagorzałych kibiców, którzy z wiary w barwy klubowe zrobili religię – zwykli ojcowie z synami i koledzy z pracy. A także oni – członkowie Klubu Historycznego.
Cichocki miał wrażenie, że cały Kraków wstrzymał oddech. Zaczynały się derby.ROZDZIAŁ 2
20 maja 1939, Kraków, ul. Rękawka
Nie daj się prosić – mówiła błagalnym tonem Hanka, przybierając jedną z filmowych póz Grety Garbo. Uwielbiała chodzić do kina i obserwować sposób, w jaki poruszała się gwiazda.
Estera wybuchnęła śmiechem, robiąc piruet. Wirowała tak przez chwilę, aż w końcu przyjaciółka złapała ją wpół, chroniąc przed upadkiem.
– Dobrze. Zrobię ci fale żelazkiem, ale pod jednym warunkiem.
– Zgoda – odpowiedziała bez zastanowienia Hanka. Fale były specjalnością jej przyjaciółki, która trochę wbrew woli zamożnych rodziców praktykowała w najlepszym salonie fryzjerskim w Krakowie.
– Pierwszy napotkany na potańcówce przystojniak jest mój – powiedziała całkiem poważnie Estera.
Hanka aż pisnęła.
– I ty jesteś Żydówką? Ty grzesznico!
Dziewczyny zaczęły gonić się po pokoju na parterze skromnej podgórskiej kamienicy. Zabawa trwałaby jeszcze dłużej, gdyby nie usłyszały wołania:
– Haniu!
– Już idę, mamciu! – odpowiedziała dziewczyna i wybiegła na schody.
Zdyszana po zabawie Estera przysiadła na otomanie i spojrzała w lustro zawieszone na ścianie. Mieszkanie Hanki było dużo skromniejsze niż to, w którym Estera mieszkała wraz z dwójką rodzeństwa i rodzicami, a także z kucharką, pokojówką i niańką, zajmującymi służbówki w suterenie. Ten skromny pokoik z kuchnią był jednak miejscem, gdzie nie sięgało surowe spojrzenie jej ojca. Tutaj mogła śmiać się głośno. Tu mogła być postępową kobietą, wolną od żydowskich tradycji i zasad, które wydawały się jej szalenie niemodne.
Drzwi otworzyły się i wypadła z nich zarumieniona Hanka, a za nią jej mama, starsza kobieta o dobrodusznym spojrzeniu. Opadła na taboret stojący przy wejściu i opuściła na podłogę pakunki.
– Mamcia przyniosła wodę fiołkową! Ale będziemy pachnące na potańcówce.
Kobieta spojrzała na dwie dziewczyny trzymające się za ręce w świetle majowego słońca. Popołudniowy hałas ulicy wdzierał się przez otwarte okno. Jej zmęczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
– Tylko mi się z żadnymi hultajami nie zadawajcie. Pamiętaj, Hanuś, co ci mówiłam. Dziewczyna ma być lekka w tańcu, ale nie za lekka w życiu.
– Wiem, wiem…
– Jeszcze raz mi tu opowiedz, gdzie wy to idziecie, moje panny. Jakby tu kto od Esterki przyszedł, żebym oczami nie świeciła…
– Do Rioka idziemy, na Jana, dziewczyny z „Sokoła”¹ się umówiły. Same gimnastyczki i kawalery piłkarze. Ale u Esterki nie wiedzą. Ojciec by jej nie puścił.
Kobieta machnęła ręką.
– A idźcie! Ale wrócić macie o bożej godzinie. Ja coś wymyślę.
Hanka chwyciła się pod boki.
– Jakoś się tak mamcia nie martwi, jak z pracy po zmroku wracam.
Estera przyglądała się tym przekomarzaniom i pozazdrościła Hance bliskości z matką. Choć jej rodzice prowadzili bogate życie towarzyskie i chętnie chodzili na rauty, rzadko rozmawiali o tym – a właściwie o czymkolwiek – z córką. Zwykle dolatywały do niej jedynie strzępki opowieści o dansingach, trunkach i skandalach, których sama tak bardzo pragnęła. Był to zresztą częsty model w bogatych żydowskich rodzinach, którym daleko było do ortodoksji.
– Najpierw Esterka mi fale zrobi. – Hanka położyła żelazko do włosów na piecu. – Tylko porządne, nie na sermater², jak kiedyś.
Estera zakasała rękawy sukienki i podeszła do rozemocjonowanej koleżanki. Zanurzyła palce w słoiczku brylantyny, drugą ręką chwyciła rozgrzane na piecu żelazko do włosów i przyłożyła do fryzury. Nad głową uniosła się strużka pary i charakterystyczny zapach. Estera odłożyła sprzęt i zaczęła układać fale zwinnymi palcami. Powtarzała tę procedurę wielokrotnie, aż na głowie Hanki powstały misterne loki godne Grety Garbo.
– No, no, ma panna do tego dryg, będzie z niej najlepsza krakowska fryzjerka – pochwaliła mamcia, a następnie wtarła dziewczętom w nadgarstki wodę fiołkową i wyprawiła je z domu.
Gdy wyszły na zewnątrz, uderzył je hałas ulicy i muzyki niosącej się z podwórka. O tej porze prawie codziennie ktoś grał tutaj albo na akordeonie, albo na harmonijce. Hanka nie mogła jednak wrzucić ani grosika muzykowi do czapki – pieniądze miała wyliczone tylko na tramwaj. Na wiele zresztą nie starczało ze skromnej pensji. Od kiedy umarł jej ojciec, kolejarz, nauczyła się zaciskać pasa. W podskokach pobiegły na przystanek, skąd chciały podjechać do Krakowskiej, a dalej już pieszo na Jana. Na zabawie tanecznej były nie raz, ale dziś mieli przyjść piłkarze z Wisły Kraków. To była główna przyczyna tych fal, organdyn i wody fiołkowej, o którą Hanka ubłagała mamcię. W ten majowy wieczór Kraków zdał się im rajem, z całą jego feerią barw, zapachów i melodii. Ze wszystkimi mieszkańcami, wciąż jeszcze – nawet po dwudziestu latach – zachłyśniętymi niepodległością, posiadaniem własnego państwa, świadomej przynależności. Mijały piękne pary, eleganckie kobiety i szykownych mężczyzn. Obie przyjaciółki czuły, choć nie powiedziały tego głośno, że tego wieczoru wydarzy się coś niezwykłego – coś, co być może zmieni ich życie na zawsze. Stanęły na moście Piłsudskiego, zwanym przez mieszkańców „Żółwiem”, i Hanka zawołała głośno w stronę Wawelu:
– Wisło! Oto my, twoje syreny, jesteśmy gotowe na miłość!
Skąpane w zachodzącym słońcu mosty na Wiśle pełne były radosnych przechodniów.
15 maja 1993, Kraków, stadion Wisły
Cichocki siedział w sektorze Wisły wśród wszechogarniającej wrzawy. Hałas ledwo pozwalał mu zebrać myśli, z których wybijała się właściwie jedna: co ja tu w ogóle robię? W końcu był już po pięćdziesiątce i nigdy wcześniej nie poszedł na mecz. Unikał tego typu rozrywek. Unikał zresztą wszystkiego, co mogłoby przynieść kłopoty.
Stojąca obok grupa kibiców zaczęła rozwijać transparent. Jeden potężny chłopak z krótkimi włosami farbowanymi na czerwono, opatulony klubowym szalikiem, spojrzał na Cichockiego z dezaprobatą.
– Pomóż, kurwa! – warknął.
Walenty nawet nie śmiał odmówić tak wyrażonej prośbie. Szukając ratunku, spojrzał w stronę kolegów z Klubu Historycznego, oni jednak chwilowo stracili wzrok i słuch. Nie mając wyjścia, zapomniał o swojej mizofobii³ i zaczął rozwijać transparent, który tak naprawdę był kilkoma zszytymi prześcieradłami. Gdy już udało się go rozciągnąć, próbował odczytać napis.
– Podnosimy nad głowy! – zawołał jeden z kibiców.
– Co tam jest napisane? – zapytał sąsiada Cichocki.
– Wisła Devils, czyli diabły po amerykańsku. Dobre, nie? Samiśmy uszyli.
Walenty zastanawiał się, jak się wycofać z tego towarzystwa, gdy do jego uszu dotarły pierwsze słowa pieśni Wisły Kraków.
_Jak długo na Wawelu…_
Poczuł solidne uderzenie w plecy.
– Śpiewaj, kurwa, chyba jesteś z nami, a nie z tymi ku…
Ostatni bluzg został zagłuszony przez ryk kibiców Wisły. Cichocki już nie mógł się bronić, poddał się pulsującej fali, zaczął śpiewać z innymi – na tyle głośno, aby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że jest gorliwym kibicem. I że wcale nie trafił tu przez przypadek.
_…Zygmunta bije dzwon,_
_Jak długo nasza Wisła_
_Do Gdańska płynie wciąż._
_Zwycięży orzeł biały, zwycięży polski ród,_
_Zwycięży nasza Wisła, bo to krakowski klub._
_Wierny swojej drużynie,_
_Znów przyjdę na jej mecz_
_i smutek z serca zginie,_
_troski odejdą precz._
Był przekonany, że wszystko zaraz się uspokoi. Zrobił krok w tył. Gdy zaczął wycofywać się w stronę alejki, stadion eksplodował. Z początku nie rozumiał otaczających go obrazów i dźwięków. To było jak trzęsienie ziemi. Dopiero po kilkunastu sekundach zorientował się, że wcale nie chodzi o niego, ale o gola. Strzelec Wisły Kraków trafił do bramki, a kibice oszaleli z radości. Ryk stadionu niósł się echem, na trybunach zapłonęły race. Ktoś wcisnął Cichockiemu jedną do ręki. Oszołomiony podniósł ją wysoko. Zadarł głowę do góry i zobaczył czerwone od rac niebo. Niebo, które zdawało się spływać krwią. Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć jakiejś natrętnej myśli. Rozejrzał się naokoło i zobaczył, że kibice zbiegają z trybun na dół, aby dostać się na murawę. Rzucił racę na ziemię i skierował się w stronę wyjścia z sektora. Drażniący gardło dym rac otaczał go z każdej strony. Dusił się. Dusił się teraz każdym lękiem tłamszonym od lat. Pędził do wyjścia jak oparzony. Zbiegł z trybun po schodach do korytarza. Odetchnął dopiero wtedy, gdy zobaczył Karola i Gabriela.
– Oto i jest nasz kibic roku. Tak się wzbraniałeś, a tu proszę, z transparentem i racą szalejesz – odezwał się przewodniczący Klubu Historycznego.
Cichocki machnął ręką.
– Ja idę, to nie na moje nerwy.
– Ale przecież nawet pierwsza połowa nie minęła.
– Trudno, poczekam w C.K. Browarze – powiedział, ruszając przed siebie.
– Idę z tobą! – zawołał za nim Gabriel.
Gdy opuszczali stadion na Reymonta, usłyszeli kolejny wybuch wrzawy.
– Znowu gol – rzucił Cichocki. – Ciekawe, dla kogo, derby zawsze są pełne niespodzianek.
Przemknęli przez park Jordana i dotarli do barowych podziemi. Cichocki miał ambiwalentny stosunek do tego miejsca. Ciemne piwnice, pełne tajemnic sprzed lat, może i były w pewien sposób intrygujące, ale odrażający zapach nigdy nie pozwalał mu zebrać myśli. Wiedział, że tak może być i tym razem.
– To co pijemy? – zapytał Gabryś.
– Tu pije się głównie piwo – odpowiedział zgodnie z logiką Walenty.
Pochłonięci rozmową o malarstwie, nie zauważyli, gdy dołączyli do nich kolejni koledzy z klubu.
– Zadyma zrobiła się na całego. Cracovia przegrywa zero do dwóch. Kibice robią bydło, dlatego trzeba się było zwijać, a Karol powiedział, że tu jesteście – wyrzucił z siebie jeden z nich.
Walenty poczuł się tym wszystkim naprawdę zmęczony. Spojrzał na swoje dłonie i z przerażeniem zobaczył, że są brudne i lepkie. Przez to wszystko zapomniał ich umyć. Wstał i przez chwilę wahał się, czy iść do toalety. Przerażały go takie miejsca, pełne ludzkich wydzielin i zapachów. Tego było już za dużo, dość się już na dziś uspołecznił.
– Ja już się będę żegnał – odważył się w końcu powiedzieć.
Spojrzeli na niego zdziwieni, bo rozmowa rozkręcała się na całego.
– No co ty, Waluś, zostań.
Pokręcił głową i włożył marynarkę.
– A gdzie ty pracujesz? – zapytał Gabriel.
Cichocki rozejrzał się podejrzliwie po sali. Była pełna nieznajomych. Pozostawił pytanie bez odpowiedzi.
Wspiął się po schodach prowadzących z podziemi pod Teatr Bagatela. Jego koledzy mieli rację: ulica pełna była kibiców. Mecz musiał się już skończyć. Od strony Karmelickiej zbliżała się duża grupa szalikowców Cracovii niosąca na ustach okrzyki: „Gwiazda biała znak pedała”. Cichocki w głębi duszy im zazdrościł. Sam pragnął być panem świata, niezdającym sobie sprawy z żadnych ograniczeń. Skręcił szybko w Podwale, zastanawiając się, czy nie wziąć taksówki. Unikał ich jednak jak ognia. Przesiąknięte dymem tytoniowym samochody były koszmarem, który dręczył go od lat.
Ciemność Plant rozświetliła się czerwonymi racami. Dobiegły go wrzaski i wyzwiska. Domyślił się, że to kibice rywalizujących klubów musieli spotkać się w parku. Trzask tłuczonych butelek odbijał się echem od kamienic. Obok niego przemknęły policyjne nyski. Zrobiło mu się żal chłopaków z prewencji. Musieli użerać się z mężczyznami, którzy z pełną świadomością chcieli się pozabijać. Przeskoczył nad studzienką kanalizacyjną i skręcił w Studencką. Zrozumiał, że to był zły wybór. Otoczyła go grupa kibiców. Było ich pięciu. Poczuł, jak gardło zaciska mu się ze strachu.
– Patrzcie, jaki laluś. Apaszkę nosi jak w filmach przedwojennych.
Ktoś popchnął go na ścianę.
– Spokojnie, panowie – wydusił.
– Ciekawe, za kim jest ta menda – rzucił jeden z kibiców.
Zaczęli bacznie przyglądać się jego ubraniu, zaglądać do kieszeni.
– No, gadaj, jazda, jazda… – domagał się odpowiedzi facet wyglądający na przywódcę.
Stali w napięciu nad nim, a on gorączkowo zastanawiał się, co powiedzieć, żałując, że nie zdecydował się jednak na powrót taryfą. W końcu jego mózg przemielił podaną informację. Zanim zrozumiał, o co chodzi, jego usta odpowiedziały jakby bez świadomości:
– Biała gwiazda.
Napastnicy jak na komendę rozstąpili się i odeszli, rzucając za siebie:
– Nie wiem, co to będzie z wiślakami, jak takie łajzy będą nam kibicowały.
Po chwili biegli już w stronę Plant, gdzie policja próbowała rozgonić skaczący sobie do gardeł tłum.
Oddychał głęboko, z nadzieją, że nikt nie dostrzegł jego upokorzenia. Przynosił wstyd innym policjantom. Dlaczego ciągle tchórzył? Dlaczego nie wierzył w siebie? Szedł szybko w stronę Kazimierza, nie oglądając się na krzyki dobiegające z Plant. Cieszył się, że nie pracuje w prewencji, tylko w kryminalnych. Rozwiązał w życiu tyle spraw, a mimo to nie zdobył szacunku. Wszyscy uważali go za dziwaka. Nikt nie chciał z nim współpracować. Sądzono, że każdą sprawę niepotrzebnie komplikuje. To, co było jego przekleństwem w życiu codziennym, w śledztwie okazywało się jednak zbawienne. Widział i rozumiał więcej niż jego koledzy. Był przekonany, że razem z pierwszymi sukcesami zdobędzie upragniony szacunek. Bardzo się jednak mylił. Okazywało się, że w robocie trzeba wiedzieć, z kim pić i komu prawić komplementy. Jego zaangażowanie w sprawy nikogo nie obchodziło.
Metodą ciągłego unikania grup wracających z meczu dotarł do placu Wolnica. Na jego środku dostrzegł kilka osób siedzących przy studni. Już po paru chwilach do jego uszu dobiegł język niemiecki. Turyści. Uff. Uspokojony ruszył przez plac, kryjąc się w cieniu kamienic. Jeszcze tylko kilka kroków przez Mostową. Jego kamienica była ostatnia przed Wisłą. Zamknął za sobą ciężkie drzwi. Wspinając się po schodach, poczuł w nogach zmęczenie całego dnia. Wpadł do mieszkania i udał się prosto do łazienki, gdzie z wielką zapalczywością zaczął myć dłonie. Spokój wracał do niego z każdą chwilą. Znajome rytuały dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Wreszcie rozsiadł się w fotelu z filiżanką ulubionej herbaty. Wcześniej włączył Bacha, który wprawiał go w dobry nastrój. Pomagał uporządkować myśli, przeżycia i odczucia. Cichocki otulał się nim jak kokonem.
20 maja 1939, Kraków, ul. Świętego Jana
Stukały obcasami po kocich łbach, a Hanka przeglądała się w każdej wystawie, zastanawiając się, która z nich jest ładniejsza. Estera była filigranową brunetką, ona zaś mocniej zbudowaną blondynką, za to z uroczymi dołeczkami w policzkach. Tego wieczoru czuła się piękna. Dotknęła palcami swojej misternej fryzury.
– Esterko, masz złote ręce. Nigdy nie miałam takich fal.
Estera zaśmiała się i podstawiła Hance dłoń do pocałowania, co koleżanka niezwłocznie uczyniła. Nagle Estera zatrzymała się w pół kroku i zamarła.
– Pamiętaj o naszej umowie.
– Jakiej? – zapytała ze zdziwieniem Hanka i spojrzała w tę samą stronę, co koleżanka.
Przed nimi stała grupa młodych mężczyzn z włosami lśniącymi pomadą, a wśród nich Bronek. Ten Bronek, o którym Hanka myślała od wielu wieczorów.
– On jest mój – powiedziała Estera, ruszając w stronę chłopaka.
Hanka stała oszołomiona, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Obiecała sobie, że jeśli tylko jeszcze raz go zobaczy, od razu się z nim zapozna. Tymczasem to Estera jak gdyby nigdy nic stała teraz przed nim i unosiła ku niemu szczupłą dłoń. Bronisław przyjrzał się kobiecie, by po chwili pocałować podane palce i ująć ją pod rękę. Estera, promieniejąc z radości, obróciła się w stronę Hanki.
– Chodź, kochana. Bronuś potowarzyszy nam z kolegami tego wieczoru.
Do Hanki podbiegło dwóch elegantów i poprowadzili ją za pierwszą parą. Chociaż się przedstawili, zdenerwowana nie zapamiętała ich imion. Tańce trwały już w najlepsze. Kwiat młodzieży Krakowa jakby zakwitł w ten majowy wieczór. Sukienki koleżanek z „Sokoła” wirowały przed jej oczyma niczym spadające z drzewa różowe pąki magnolii. Usta rozwarte w uśmiechu, biusty falujące w tańcu, nogi pląsające po parkiecie.
Obrazy zmieniały się, podczas gdy Hanka siedziała jak sparaliżowana. Obserwowała, jak Estera bryluje w tańcu z chłopcem jej marzeń. Jak on tańczył, jak się śmiał! Podziwiała każdy jego ruch, każdy wyraz jego pięknej twarzy wydawał się jej idealny. Choć koledzy Bronka wyciągali ją do tańca, nie poszła z żadnym z nich. Siedziała nieruchomo, wymawiając się bólem głowy. W końcu Estera ze swoim partnerem zeszli z parkietu. Dziewczyna była tak rozochocona, że nie zauważyła zmiany w zachowaniu przyjaciółki.
– Hanuś, Bronek to mistrz tańca – mówiła uwieszona na ramieniu mężczyzny.
Ten na chwilę spoważniał i przyjrzał się Hance.
– Panna coś słabo wygląda. Dobrze się czuje? – zapytał, przykładając dłoń do jej czoła. Jego dotyk był tak niespodziewany, że Hanka zaczerwieniła się niczym zachodzące słońce. Wszyscy się jej przyglądali. – Czoło rozgrzane, twarz spocona, musiała się panna przeziębić.
Estera przekrzywiła głowę, z trudem kryjąc irytację, że straciła uwagę Bronisława.
– Nic Hani nie będzie – próbowała bagatelizować sytuację.
– Ja koleżance zamówię dorożkę. Nie będzie tu siedziała w gorączce, w hałasie.
Nie czekając na odpowiedź, Bronek wybiegł z lokalu.
Estera usiadła przy Hani.
– Co z tobą? Przecież dopiero co dobrze się czułaś.
Hanka nie wiedziała, co powiedzieć. Chciała zniknąć stąd najprędzej, jak się da. Estera wyjęła z torebki batystową chusteczkę z wyhaftowanym monogramem i zaczęła wycierać spocone czoło przyjaciółki.
– Pojedziesz sama czy jechać z tobą? – W jej głosie zawisła niewypowiedziana prośba.
Hanka spojrzała na nią wielkimi oczyma. Jeszcze nigdy nie widziała Estery w takim stanie. Zawsze była oddana. Teraz zachowywała się, jakby nic ich nigdy nie łączyło. Jakby wcale nie były przyjaciółkami, a jedynie przypadkowymi gośćmi na potańcówce. Pragnęła pozbyć się jej jak najszybciej.
– Pojadę. Tylko uważaj na siebie. Twoja rodzina mi nie wybaczy, gdyby coś się stało.
– Z Bronusiem nic mi nie grozi.
– Przecież ty go wcale nie znasz.
– Ale słyszałam o nim same dobre rzeczy. Dzisiaj wygrali mecz. Strzelił dwie bramki.
Hanka przewróciła oczyma. Nie spodziewała się po niej takiej egzaltacji.
– Jest dorożka. Chodź, Haniu.
Bronisław zwrócił się do niej takim tonem, że jej serce i nogi zmiękły. Wstała i zachwiała się, a wtedy ujął ją wpół i wyprowadził na zewnątrz. Estera szła za nimi z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Hanka wsiadła do dorożki, a Bronek postawił stopę na jej stopniu.
– Strach cię tak samą puścić, pojadę z tobą – zaoferował.
Spojrzała w oczy Estery ponad jego głową. Zobaczyła w nich czystą nienawiść. Przestraszyła się tego spojrzenia.
– Nie trzeba. Zostań, chcę pojechać sama.
Pojazd ruszył. Pomachała słabo w ich kierunku, ale zobaczyła tylko, jak Estera wiesza się na szyi Bronka. Z nieba spadały krople wiosennego deszczu, którego hałas wnet zlał się ze stukotem końskich kopyt i jej płaczem. Łykała łzy pierwszej miłości, zawodu i rozczarowania. I chociaż Kraków tętnił radością, dla niej był to jeden z najsmutniejszych wieczorów w życiu.ROZDZIAŁ 3
16 maja 1993, Kraków, ul. Mostowa
Dźwięk telefonu zastał go podczas golenia. Błysk brzytwy zawieszonej w powietrzu odbił się od lustra. Ostrze upadło na podłogę. Nienawidził takich momentów. Nienawidził, kiedy jego rutynowe czynności były przerywane przez jakiś niespodziewany czynnik. Policzył w duchu do pięciu, próbując się uspokoić, po czym ominął brzytwę i skierował się do pokoju. Przez kilka sekund zawiesił się nad stolikiem, gdzie obok telefonu stacjonarnego leżał nowy model ericssona. Jego mózg potrzebował chwili, aby zorientować się, który aparat dzwoni. Nie mógł się przyzwyczaić do tego przenośnego diabelstwa, ale wszyscy mówili, że telefony komórkowe to przyszłość. Może i przyszłość, ale na pewno nie jego.
– Cichocki, słucham – powiedział jak zwykle za głośno. Nie mógł zrozumieć, jak w takim małym i wąskim pudełeczku mieści się głośnik, więc dla pewności podnosił trochę głos.
– Świderski. – Ton naczelnika nie zwiastował niczego dobrego. – No i mamy trupa. Wiedziałem, że po tych derbach będzie jakiś pasztet. Zwłoki wyłowiono z Wisły, w okolicy mostu Piłsudskiego. Na miejscu jest patrol. Mieszkasz najbliżej, idź tam.
Komisarz Cichocki dotknął dłonią na wpół ogolonej twarzy. Chciał zaprotestować i wyjaśnić, że musi dokończyć, ale miał z szefem niepisaną umowę – dopóki był dyspozycyjny i zaangażowany, naczelnik nie zwracał uwagi na jego szaleństwa.
– Będę tam za pięć minut.
– Podejrzewam, że to jakiś kibol. Wczoraj lali się do północy po ulicach.
– Sprawdzę to.
Z niechęcią, nie spoglądając w lustro, ubrał się i wyszedł, zabierając ze sobą ericssona i ładowarkę, bo telefon ciągle się rozładowywał. Wypadł z kamienicy i skręcił w prawo w Podgórską. Było wcześnie rano i nad Wisłą unosiła się mgła. Z daleka zobaczył patrol policji. Przemierzył szybkim krokiem dystans dzielący go od mostu Piłsudskiego. Był zły na siebie, bo zamiast myśleć o miejscu zdarzenia, ciągle miał w głowie niedogolony zarost. Wciskał dłonie w kieszenie, żeby nie dotykać nimi twarzy.
– Komisarz Cichocki – przedstawił się funkcjonariuszom, machając legitymacją.
Jeden z mężczyzn miał wygląd starego wyjadacza, drugi, młody nowicjusz, stał z boku, a Cichocki dałby sobie rękę uciąć, że przed chwilą wymiotował. Pod drzewem jakiś mężczyzna opierał się o rower, paląc nerwowo papierosa.
Walenty bez słowa podążył za starszym funkcjonariuszem w stronę miejsca, gdzie leżały zwłoki.
– Zaraz będą technicy. Ale widzi pan komisarz, raczej to nie był przypadek.
Cichocki przykucnął nad ciałem.
Denat musiał mieć około pięćdziesiątki. Jego twarz była sina, z licznymi wybroczynami na policzkach. Miał otwarte oczy, a podbiegnięte krwią białka sprawiały koszmarne wrażenie. Odzież była w nienaruszonym stanie. Cichocki dostrzegł, że był modnie ubrany, szczególnie jak na swój wiek. Elegancka wiosenna kurtka, sztruksowe spodnie, koszula, która wyglądała na drogą. Jedynym zgrzytem w jego odzieniu był biało-czerwony szalik klubu Cracovia.
Policjant wiedział, że musi się skupić. Ciągle doskwierał mu jednak dyskomfort spowodowany niedokładnie ogoloną twarzą. Zacisnął szczęki i zamknął oczy. Gdy ponownie je otworzył, zobaczył denata w całkiem innym świetle. Jakby leżał przed nim nagi na stole do autopsji.
– Jakieś dokumenty znaleźliście? – zapytał.
– Na razie go nie dotykaliśmy.
Komisarz sięgnął do kieszeni po woreczek z parą gumowych rękawiczek. Lubił je nosić. Oddzielały jego skórę od wszelkich brudów. Odchylił połę kurtki nieboszczyka i przeszukał kieszenie. Były puste. Spojrzał na biało-czerwony szalik i przypomniał sobie wczorajsze derby. Ten elegancki mężczyzna musiał wyglądać na trybunach jeszcze dziwniej niż on sam. Z kim był na meczu?
Sięgnął do szalika i zaczął go delikatnie poluzowywać. Był bardzo mocno zaciśnięty na gardle. Zupełnie jak u dziecka, które nadopiekuńcza matka chce uchronić przed każdym zimnym powiewem wiatru. Pod materiałem ukazała się widoczna pręga. To musiało być zadzierzgnięcie z użyciem linki, a sądząc po głębokości rany – najprawdopodobniej stalowej. Cichocki wstał, gdy usłyszał nadjeżdżające wozy policyjne. Z większego wyszli technicy, wyciągając torby ze sprzętem. Przywitał się pierwszy, aby uniknąć podawania dłoni.
– Mamy innych świadków? – zapytał funkcjonariuszy, którzy zjawili się na miejscu przed nim.
Obaj pokręcili głowami.
– Przejdźcie się do tych kamienic na rogu Krakowskiej i popytajcie mieszkańców. Może ktoś coś widział. Ja poczekam na prokuratora.
O dziwo, policjanci bez słowa poszli wykonać jego polecenie. Rzadko spotykał się z takim posłuchem.
Podszedł do mężczyzny czekającego pod drzewem.
– Dzień dobry, komisarz Cichocki. To pan znalazł ciało?
Skromnie ubrany rowerzysta w trudnym do określenia wieku ściągnął czapkę.
– Tak, ja. Jakąś godzinę temu.
– Po kolei – poprosił go Cichocki, wyciągając z kieszeni kurtki mały brązowy notes i ołówek.
Starannie zapisał imię, nazwisko i inne dane świadka. Dopiero później pozwolił mu opowiedzieć, jak znalazł ciało.
– Wracałem z nocki. No i poszedłem pod ten most się… załatwić. Nagle coś tam zobaczyłem. Chwilę zajęło, zanim się zorientowałem, że to człowiek. Nie wiedziałem, co robić. Ulica była pusta. – Mężczyzna splunął nerwowo w bok, co wybiło Cichockiego z rytmu. Poczuł żółć podchodzącą do gardła. Odwrócił się i wziął głęboki wdech. – Halo, panie władzo, dobrze się pan czuje?
Mężczyzna zbliżył się do niego. Walenty poczuł jego nieświeży oddech i miał wrażenie, że zaraz zwariuje. W jego głowie krzyczały wszystkie zmysły. Przypomniał sobie o perfumowanej chusteczce. Sięgnął z nadzieją do kieszeni. Gdy jego palce natknęły się na materiał, pochwyciły chustkę i przystawiły do nosa. Zaciągnął się z całą mocą zapachem Warsa. Mężczyzna przyjrzał się mu zdziwiony, lecz po chwili rozciągnął usta, ukazując brak przedniego zęba.
– Widzę, że komisarz też popił wczoraj.
– Jak to też? Czyli pan pił w nocy?
Mężczyzna pokiwał przepraszająco głową.
– Niedużo, jedną małpkę.
Dalsza rozmowa nie przyniosła żadnych informacji. Świadek nie znał denata, nigdy go nie spotkał. Na koniec powiedział jednak coś, co zastanowiło Cichockiego.
– W ogóle takiego elegancika to rzadko na ulicy widać.
Gdy Walenty zwolnił świadka do domu, zobaczył zbliżającego się prokuratora. Antoni Dobrzycki był jednym z tych, którzy szybko pięli się po szczeblach kariery. Cichocki miał o nim jednak nie najlepsze zdanie. Dotąd współpracował z nim jedynie raz, ale i tak skończyło się to – mówiąc delikatnie – niestrawnością po obu stronach. Dobrzycki pragnął szybkich i spektakularnych rozwiązań, Cichocki zaś rył jak kret w każdej sprawie, rozkładając je na czynniki pierwsze. Nie byli dobranym duetem. Dlatego gdy Dobrzycki zobaczył go teraz, zatrzymał się z grobową miną. Cichocki odwrócił spojrzenie i utkwił je w butach denata. Musiał przyznać, że obuwie także miał bardzo stylowe. Był pewien, że takich brązowych mokasynów nie kupi się w Krakowie, a już na pewno nie za policyjną pensję.
– Co mamy? – odezwał się bez przywitania prokurator.
Walenty był przekonany, że ten patrzy na jego nie do końca ogolony zarost. Streścił mu wszystko, czego się dowiedział, a następnie wspólnie zawiśli nad ciałem. Do zespołu dołączył lekarz sądowy, który starannie obejrzał zwłoki, a następnie potwierdził przypuszczenia Cichockiego dotyczące zadzierzgnięcia.
– Denat nie ma przy sobie żadnych dokumentów. Musimy sprawdzić zgłoszone zaginięcia. Wygląda na to, że ktoś nie wrócił z meczu – mówił Dobrzycki, nie spuszczając oczu z Cichockiego. – A pan komisarz co o tym powie?
Cichocki zmarszczył nos.
– Na razie nic ciekawego.
Dobrzycki wyciągnął palec wskazujący, jakby grożąc mu.
– Tylko żeby się nie zaczęło grzebanie…
Policjant pokręcił z niedowierzaniem głową. Rozwiązał tyle spraw. Jakim prawem ten bufon tak do niego mówi? Już zbierał się na odwagę, żeby mu coś odpalić, gdy prokurator dodał:
– Coś się dziś nie dogoliłeś, Cichocki, masz jakieś placki na gębie.
Walenty dotknął twarzy. Postronni obserwatorzy mogliby pomyśleć, że właśnie dowiedział się o śmierci bliskiej osoby. Był bowiem całkowicie zdruzgotany. Nie zamierzał wdawać się jednak w żadne dyskusje. Odwrócił się na pięcie i jak gdyby nigdy nic ruszył bulwarami wiślanymi w stronę swojego mieszkania.
– Tylko się nie popłacz – usłyszał za sobą drwiny Dobrzyckiego.
Wbiegł szybko po schodach, drżącymi rękoma otworzył drzwi i wpadł prosto do łazienki. Podniósł z podłogi brzytwę, którą tu wcześniej zostawił, a drugą ręką sięgnął po krem do golenia marki Brutal. Powinien umyć dłonie. Wszystko szło nie tak. Najpierw zawsze długo masował brodę kremem, zmiękczając zarost. Teraz zaczął nakładać go pospiesznie na twarz. Przyłożył brzytwę do szyi. Cały drżał, jakby pozbycie się zarostu było sprawą życia i śmierci. Pociągnął brzytwą zbyt nerwowo w górę. Na biel umywalki zaczęły spadać krople krwi. Cichocki patrzył na nie jak zahipnotyzowany. Krew rozpryskiwała się, tworząc fantazyjne wzory. Nie mógł się ruszyć. Stał z otwartymi ustami i czuł wzbierający atak paniki.
_Dalsza część w wersji pełnej_