- promocja
Motel Sun Down - ebook
Motel Sun Down - ebook
Upiorny thriller z elementami nadprzyrodzonymi, który przyprawia o dreszcze
Fell w stanie Nowy Jork, 1982 rok. Dwudziestoletnia Viv Delaney marzy o przeprowadzce do Nowego Jorku i aby na nią zarobić, decyduje się zostać nocną recepcjonistką w motelu Sun Down. Tyle że Sun Down nie jest zwyczajnym miejscem. Viv szybko się orientuje, że motel jest nawiedzony. Dzieją się w nim rzeczy dziwne i budzące trwogę.
Viv jest przerażona i w szoku, ale zaskakująco szybko akceptuje fakt istnienia bytów nadprzyrodzonych. I postanawia zostać.
Fell w stanie Nowy Jork, 2017 rok. Carly Kirk od zawsze zastanawiała się, co tak naprawdę stało się z jej ciocią Viv, która trzydzieści pięć lat wcześniej zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Przyjeżdża do Fell, by rozwiązać zagadkę jej zniknięcia, i podczas wizyty w motelu odkrywa, że czas się tam zatrzymał. Carly znajduje ogłoszenie w prasie i zatrudnia się w motelu jako nocna recepcjonistka. Wkrótce zaczyna mierzyć się z upiorną przeszłością tego miejsca i zgłębiać te same mroczne tajemnice, które nie dawały spokoju jej cioci.
"Motel Sun Down" to udane połączenie thrillera i horroru, a złowieszcza, mroczna i przyprawiająca o dreszcze atmosfera wykreowana przez autorkę wyróżnia tę mrożącą krew w żyłach powieść.
"Niewiele jest powieści takich jak Motel Sun Down, które autentycznie sprawiają, że dostaję gęsiej skórki. Pełna dynamicznych zwrotów akcji, w równym stopniu frapująca i upiorna".
PopSugar
"Simone St. James doskonale wie – i w znakomity sposób udowadnia to w Motelu Sun Down – że prawdziwy strach wykracza poza tajemnicze nocne dźwięki. W swojej opowieści umiejętnie łączy wciągającą tajemnicę z pełnym napięcia thrillerem z elementami nadprzyrodzonymi, a liczne zaskakujące zwroty akcji nawet przez chwilę nie pozwalają się nudzić".
The Associated Press
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2256-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LISTOPAD 1982 ROKU
VIV
Tamtej nocy, kiedy wszystko się skończyło, Vivian była sama.
Nie przeszkadzało jej to. Nawet tak wolała. Pracując na nocną zmianę w tym miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, odkrywała, że przebywanie z ludźmi jest łatwe; co innego brak jakiegokolwiek kompana, zwłaszcza po zmroku. Osoba, która potrafi być naprawdę sama i mieć za towarzystwo jedynie własne myśli… Ktoś taki jest silniejszy od innych. Lepiej przygotowany.
Kiedy jednak zajechała na parking przed motelem Sun Down, zawahała się, bo poczuła znajome ukłucie strachu. Siedziała w swoim zdezelowanym chevrolecie cavalierze, z kluczykiem w stacyjce, z włączonym radiem i ogrzewaniem, w zapiętej pod szyję kurtce, patrzyła na świecący na żółto i niebiesko znak, na przypominający układem literę L piętrowy budynek z pokojami i myślała: „Nie chcę tam wchodzić. Ale zrobię to”. Była gotowa, choć nadal się bała. Zegar wskazywał dwudziestą drugą pięćdziesiąt dziewięć.
Chciało jej się płakać. Miała ochotę krzyczeć. Mdliło ją.
„Nie chcę tam wchodzić”.
„Ale zrobię to. Jak zawsze”.
W przednią szybę auta uderzyły dwie krople marznącego deszczu. Szosą z rykiem przemknęła ciężarówka. Klik. Dwudziesta trzecia. W radiu zaczęły się wiadomości. Za chwilę będzie spóźniona, ale miała to gdzieś. Nikt jej nie zwolni. Nikt nie dbał o to, czy przychodziła do pracy punktualnie. W Sun Down zatrzymywało się niewielu gości, żaden nawet nie zwróciłby uwagi, gdyby dziewczyna z nocnej zmiany zaliczyła obsuwę. Dosyć często zdarzały się noce tak spokojne, że ktoś z zewnątrz mógłby uznać motel za miejsce pozbawione jakiegokolwiek życia.
Viv Delaney wiedziała swoje.
Motel Sun Down tylko wyglądał na opustoszały. Ale wcale taki nie był.
Zmarzniętymi palcami opuściła osłonę przeciwsłoneczną po stronie kierowcy i zerknęła w lusterko. Dotknęła swoich krótko obciętych, kończących się tuż poniżej uszu włosów, które codziennie spryskiwała obficie sprayem, by dodać im objętości. Potem przyjrzała się swoim oczom, które w odróżnieniu od niektórych dziewcząt ze słabością do modnego perłowego błękitu upiększała subtelnymi, lawendowo-purpurowymi tonami, przez co wyglądały trochę, jakby były podsiniaczone; wystarczyło dopełnić makijaż umiejętnie nałożonymi żółtymi i pomarańczowymi pasemkami, by osiągnąć efekt kilkudniowego obtłuczenia. Dziś jednak nie zawracała sobie tym głowy, po prostu nałożyła cień na delikatną skórę powiek i skontrastowała go ciemną kredką do oczu oraz tuszem do rzęs. Po co w ogóle się malowała? Nie potrafiła sobie przypomnieć.
W radiu mówili o zwłokach dziewczyny znalezionych w rowie przy Melborn Road, raptem piętnaście kilometrów stąd. Czyli skąd? Czym było „tutaj”? Motelem przy dwupasmowej wylotówce z Fell w kierunku północnej części stanu Nowy Jork i dalej, w stronę Kanady. Gdyby pokonać półtora kilometra tą dwupasmówką, a później skręcić w prawo przy samotnej, dyndającej na kawałku przewodu lampie sygnalizacji świetlnej, dojechać tą drogą do kolejnej i jeszcze jednej, dotarłoby się do miejsca, w którym odkryto ciało dziewczyny. Nazywała się Tracy Waters, po raz ostatni widziano ją, gdy wychodziła od przyjaciółki mieszkającej w sąsiedniej miejscowości. Miała osiemnaście lat. Leżała naga w rowie. Na jej trupa natrafiono dwa dni po tym, jak rodzice zgłosili zaginięcie.
Dwudziestoletnia Viv Delaney słuchała wiadomości, trzymając dłonie na kierownicy. Trzęsły jej się ręce. Myślała o tym, jakie to uczucie, kiedy marznący deszcz smaga twoją odsłoniętą skórę i nie możesz nic na to poradzić. O tym, jak potwornie musi być zimno. O tym, że nagimi i porzuconymi jak potrącone przez samochody zwierzęta ofiarami są praktycznie zawsze dziewczyny. O tym, że nieważne, jak bardzo się boisz albo jak bardzo jesteś ostrożna, pewnego dnia może cię spotkać to samo, co spotkało Tracy.
Zwłaszcza tutaj. Może cię spotkać to samo.
Przeniosła spojrzenie na motel, na świecący bez ustanku w ciemności jarmarczny żółto-niebieski znak. I na: WOLNE POKOJE. KABLÓWKA! WOLNE POKOJE. KABLÓWKA!
Po trzech miesiącach pracy w tym miejscu wciąż przyjeżdżała tu z duszą na ramieniu. Jej pełne przerażenia myśli odstawiały paniczny taniec w głowie i przemykały po karku, stawiając włoski na baczność. „Przez najbliższe osiem godzin będę całkiem sama. Sama w ciemności. Sama z nią i z pozostałymi”.
Wbrew sobie przekręciła kluczyk w stacyjce. Zgasły radio i ogrzewanie. Spiker urwał w pół zdania o Tracy. Viv uniosła brodę, otworzyła drzwi i wysiadła na listopadowy ziąb.
Skuliła się w nylonowej kurtce i ruszyła przez parking. Miała na sobie dżinsy i granatowe sportowe buty z białymi sznurówkami, zdecydowanie zbyt cienkie jak na tę zimną, mokrą aurę. Deszcz rozmiękczał nalakierowaną skorupę, a wiatr burzył kształt jej fryzury. Szła w kierunku drzwi opatrzonych neonem, na którym widniało: RECEPCJA.
W środku zastała Johnny’ego. Stał za kontuarem i chował swój pokaźny, wystający brzuch pod połami kurtki. Pewnie widział przez okno, jak parkowała.
– Spóźniłaś się? – spytał, mimo że na ścianie za jego plecami wisiał zegar.
– Tylko pięć minut. – Ściskało ją w żołądku i zbierało jej się na mdłości. „Chcę do domu”.
Czyli dokąd? Fell nie było jej domem. Illinois, gdzie się urodziła, też nie. Kiedy wyprowadzała się po ostatniej kłótni z matką, pełnej wrzasków i wzajemnych pretensji, opuszczała rodzinne gniazdo z zamiarem udania się do Nowego Jorku, by zostać aktorką. Tyle że to, tak jak wszystko inne w jej życiu, było zaledwie rolą, którą odgrywała; opowieścią, w której występowała. Nie miała najmniejszego pojęcia, w jaki sposób zostaje się aktorką w Nowym Jorku. Jej plany doprowadzały matkę do pasji – i o to chodziło. Ponieważ Viv pragnęła nade wszystko po prostu być w ruchu, wyjechać.
Więc wyjechała. I wylądowała tutaj. Fell musiało na razie pozostać jej domem.
– W dwieście siedemnastce zameldowała się pani Bailey – powiedział Johnny, rozpoczynając przegląd nielicznych gości. – Zdążyła się już zaopatrzyć w monopolowym, dlatego w każdej chwili spodziewaj się telefonu.
– Cudownie – skomentowała Viv. Pani Bailey nocowała w Sun Down, żeby pić, ponieważ w domu miała szlaban. Po pijanemu wydzwaniała na recepcję i domagała się mnóstwa rzeczy, o których potem zapominała. – Ktoś jeszcze?
– Wymeldowała się para, która jechała na Florydę. Dwa razy dzwonił jakiś żartowniś, żeby podyszeć w słuchawkę. Cholerni gówniarze… Zostawiłem Janice notatkę w sprawie drzwi do sto trójki. Coś jest z nimi nie tak. Ciągle otwiera je wiatr, nawet kiedy zamykam je na klucz.
– Tak już mają – stwierdziła Viv. – Mówiłeś jej o tym w zeszłym tygodniu. – Janice była właścicielką motelu, ale nie spędzała w nim czasu, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Viv nie widziała jej od bardzo dawna, od wielu tygodni, może nawet miesięcy. Janice nie zjawiała się w Sun Down, a już na pewno nie zaszczycała go swoją obecnością na nocnej zmianie, chyba że sprawa bezwzględnie tego wymagała. Vivian dostawała czeki z wypłatą w kopercie, którą znajdowała na biurku. Cała komunikacja z Janice odbywała się za pośrednictwem liścików i notatek.
– Mogłaby naprawić te drzwi – bąknął Johnny. – Bo wiesz, to w sumie dziwne, nie? Przecież je zamykam.
– No tak – potwierdziła Viv. – Dziwne.
Była do tego przyzwyczajona. Żaden z pozostałych pracowników motelu nie widział ani nie doświadczał tego co ona. Bo wszystkie te rzeczy działy się w środku nocy. Poranne i popołudniowe zmiany nie miały o niczym pojęcia.
– Mam nadzieję, że nikt więcej się nie zamelduje – mruknął Johnny, naciągając kaptur na głowę. – Oby były cisza i spokój.
„Nigdy tak nie jest”, pomyślała Viv, ale powiedziała:
– Tak, oby.
Viv odprowadziła go wzrokiem do drzwi. Potem usłyszała, jak włącza silnik i odjeżdża. Johnny miał trzydzieści sześć lat i mieszkał z matką. Viv wyobraziła sobie, jak wraca do domu, siada na trochę przed telewizorem i w końcu kładzie się spać. Facet, który szczególnie się nie przemęczał, nic nie osiągnął i wiódł względnie zwyczajne życie, wolne od strachu będącego udziałem Viv. Nie myślał o Tracy Waters, nawet jeśli kojarzył jej nazwisko z radia.
Może to szaleństwo dotyka tylko ją – Viv?
Zrobiło się cicho. Jedynie od czasu do czasu docierały do recepcji warkot silników aut jadących międzystanową szóstką i szum drzew, które rosły za budynkiem. Była dwudziesta trzecia dwanaście. Klik. Wskazówka zegara na ścianie przeskoczyła o kolejną minutę.
Viv powiesiła kurtkę na wieszaku w kącie. Z drugiego haczyka zdjęła granatową poliestrową kamizelkę z wyhaftowanym na lewej piersi napisem „Motel Sun Down” i narzuciła ją na swoją białą bluzkę. Wysunęła ciężkie, drewniane krzesło i usiadła za biurkiem. Szybko przebiegła wzrokiem stary, porysowany i poplamiony blat oraz znajdujące się na nim przedmioty: słoik z ołówkami i długopisami; czarny, kanciasty przyrząd ze specjalną rączką, która okropnie terkotała, kiedy przeciągało się nią tam i z powrotem, żeby wykonać kopię wypukłych elementów karty kredytowej; sraczkowaty telefon z okrągłą tarczą. Na środku blatu leżała duża, niezbyt gruba księga, w której goście umieszczali swoje dane oraz składali podpisy w chwili zameldowania. Księga była otwarta na listopadzie osiemdziesiątego drugiego.
Viv sięgnęła do torebki po notatnik, znalazła schowany między kartkami długopis i zapisała:
„29 listopada
Drzwi do sto trójki znowu zaczęły się otwierać. Wygłupy telefoniczne. Nikogo tu nie ma. Tracy Waters nie żyje”.
Z zewnątrz doleciał jakiś dźwięk. Viv zastygła z lekko opuszczoną głową. Łup! Raz, potem drugi. Łup! Głośno i rytmicznie. Wiatr otworzył drzwi do sto trójki i walił nimi o ścianę. Jak zwykle.
Viv na chwilę zamknęła oczy. Przetoczyła się przez nią fala strachu, ale sprawy zaszły już za daleko. Przyjechała, była tutaj, Sun Down wziął ją w nocne objęcia. Nie miała wyjścia, musiała być gotowa.
Wróciła do pisania.
„A jeśli wszystko, co widziałam, wszystko, co mi się wydaje, jest prawdą? Bo myślę, że jest”.
Zerknęła do księgi, przeczytała nazwiska gości. Zaczekała, aż zegar za jej plecami odmierzy następną minutę, i zaczęła kreślić kolejne słowa.
„Duchy dziś nie śpią. Są niespokojne. Myślę, że wkrótce się to skończy”. Drżała jej dłoń. Viv starała się nad nią zapanować. „Wybacz mi, Tracy. Zawiodłam”.
W krtani Viv zrodził się cichy jęk, ale nie pozwoliła mu opuścić ust. Odłożyła długopis i potarła oczy. Część lawendowo-purpurowego cienia do powiek została na palcach.
Był dwudziesty dziewiąty listopada osiemdziesiątego drugiego roku, godzina dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery.
O trzeciej nad ranem po Viv Delaney nie było już żadnego śladu.
To był początek.FELL W STANIE NOWY JORK
LISTOPAD 2017 ROKU
CARLY
Nieznane miejsce.
Otworzyłam oczy i spanikowana wpatrywałam się w ciemność. Obce łóżko, obce światło za oknem, obcy pokój. Przez chwilę czułam się, jakbym spadała w przepaść, i było to osobliwe, zarazem przerażające i upajające doświadczenie.
Wtedy nagle sobie przypomniałam: jestem w Fell.
Nazywam się Carly Kirk, mam dwadzieścia lat i nie powinno mnie tu być.
Sprawdziłam godzinę na telefonie, który wieczorem zostawiłam na szafce nocnej. Czwarta rano. Wpadające przez cienkie zasłony w oknie hotelowym światło latarni i neonu na fasadzie całodobowego lokalu sieci Denny’s rzucało rozmazany kwadrat na przeciwległą ścianę.
Wiedziałam, że już nie zasnę. Zsunęłam nogi z łóżka i sięgnęłam po leżące obok telefonu okulary. Dzień wcześniej przyjechałam aż z Illinois i po długiej, męczącej podróży padłam jak zabita w tym bezbarwnym pokoju w centrum Fell, które okazało się do bólu zwyczajne, ale akurat o tym wiedziałam z Google Earth. Kawiarnie, pralnie samoobsługowe, pełne gratów i tandety sklepy ze starociami, budynki z mieszkaniami na wynajem, księgarnie z tanią książką – wszystko w bezpośredniej bliskości punktów pierwszej potrzeby, czyli sklepu spożywczego i apteki. Ulica, przy której stały hotel i fast food, biegła przez miasto prostym jak strzała pasem asfaltu, jakby oczywiste było, że mało komu przychodzi do głowy zjechać z niej, by spędzić tu więcej czasu. Na tablicy „FELL WITA” jakiś dowcipniś dopisał sprayem: „LEPIEJ ZAWRÓĆ”.
Nie zawróciłam.
Włożyłam okulary i ponownie wzięłam do ręki telefon. Przejrzałam maile i esemesy, które przyszły, kiedy spałam.
Pierwszy mail był od naszego rodzinnego prawnika: „Pozostałe środki zostały przekazane na Pani konto. Szczegóły w załączniku”.
Nie doczytałam wiadomości do końca i nie otworzyłam załącznika – bo nie potrzebowałam; przecież wiedziałam, co do spółki z moim bratem Grahamem odziedziczyłam po mamie. Żaden wielki majątek, ale wystarczająco dużo, żebym przez pewien czas nie musiała się przejmować tym, skąd wezmę na jedzenie i mieszkanie. Nie musiałam znać dokładnych liczb; nawet nie chciałam na nie patrzeć. Wobec śmierci matki z powodu raka – miała zaledwie pięćdziesiąt jeden lat – rzeczy takie jak pieniądze wydały mi się głupie i nieistotne.
Jej odejście dało mi impuls do przewartościowania życia. Zabrałam się do tego po roku i dwóch miesiącach błądzenia w gęstej mgle rozpaczy. Robiłam to oczywiście na swój wariacki sposób i jak zwykle nie znałam umiaru.
Graham zasypał mnie esemesami: „Co ty wyprawiasz, Carly? Zrezygnowałaś z zajęć w koledżu? Na jak długo? Myślisz, że dasz radę? Zresztą nieważne. Jeśli cała twoja nauka pójdzie na marne, zostaniesz z tym wszystkim sama. Jesteś tego świadoma, prawda? Cokolwiek zamierzasz, powodzenia. Nie daj się zabić”.
Odpisałam mu: „Już nie histeryzuj, dobra? To tylko kilka dni, taka nadprogramowa wycieczka, potem wracam i zaliczam wszystko śpiewająco. Jestem po prostu ciekawa – i co mi zrobisz? Nic mi nie będzie, nie planuję dać się zabić, ale dzięki za troskę”.
W rzeczywistości zamierzałam spędzić w Fell trochę więcej niż kilka dni. Po śmierci mamy dalsza nauka w szkole handlowej wydała mi się zupełnie bezcelowa. Kiedy zaczynałam studia, nie byłam świadoma własnej śmiertelności i roiłam sobie, że mam nieskończoną ilość czasu na to, by zdecydować, co właściwie chcę zrobić ze swoim życiem. Dopiero teraz docierało do mnie, że wcale nie potrwa ono tak długo, jak sądziłam. Dręczyły mnie pytania, na które odpowiedzi pragnęłam znaleźć.
Odezwała się do mnie również Hailey, narzeczona Grahama: „Hej, wszystko w porządku?? Martwię się o ciebie. Pamiętaj, że w razie czego zawsze możesz ze mną porozmawiać. A jeśli potrzebujesz pomocy psychologa, daj znać, znajdę ci kogoś. Okej? Trzymaj się!”.
Hailey to taka dobra dusza. Ale dziękuję, przerobiłam już psychologa. I terapię, i kręgi rozwoju duchowego, jogę, medytację, warsztaty self-care. I we wszystkim tym odkryłam tylko tyle, że nie potrzebuję kolejnych kuracji, lecz odpowiedzi – w końcu.
Odłożyłam telefon i włączyłam laptopa. Otworzyłam znajdujący się na pulpicie plik i zaczęłam przeglądać jego zawartość. Zatrzymałam się na skanie gazety z osiemdziesiątego drugiego. Pod nagłówkiem, który brzmiał: „POLICJA POSZUKUJE ZAGINIONEJ MIESZKANKI FELL”, widniało powiększone i wykadrowane czarno-białe zdjęcie młodej kobiety. Uśmiechała się do aparatu. Była ładna i pełna życia, miała typowe dla lat osiemdziesiątych natapirowane włosy z równo obciętą, postawioną na lakier grzywką, gładką skórę i skrzące się oczy. Fotografia była podpisana: „Dwudziestoletnią Vivian Delaney po raz ostatni widziano wieczorem dwudziestego dziewiątego listopada. Ktokolwiek zna miejsce pobytu zaginionej, jest proszony o kontakt z miejscową policją”.
Oto ona – odpowiedź, której szukałam.
Całe życie spędzałam z nosem w książkach. Kiedy już wyrosłam z Czarnego rumaka i jemu podobnych, zagustowałam w mrocznych opowieściach o rzeczach budzących przerażenie, takich jak zaginięcia i morderstwa, zwłaszcza te oparte na faktach. Podczas gdy inne dzieci zaczytywały się Harrym Potterem, ja wybierałam Stephena Kinga. Podczas gdy inne dzieci pisały prace o wojnie secesyjnej, ja pochylałam się nad historią Lizzie Borden. Przez nią, to znaczy przez wypracowanie o niej – dosyć drobiazgowy, przyznaję, i makabryczny opis tego, w jaki sposób Lizzie potraktowała siekierą swojego ojca i macochę – zaniepokojona nauczycielka zdecydowała się zadzwonić do mojej mamy. „Czy z Carly na pewno wszystko w porządku?” – dopytywała. Mama zlekceważyła reakcję nauczycielki, bo wtedy już wiedziała, jak mroczną duszę ma jej córka. „W jak najlepszym. Po prostu lubi czytać książki o morderstwach i tyle”.
Nie wspomniała – w ogóle nie lubiła o tym mówić – że zainteresowanie tymi sprawami objawiło się u mnie w sposób naturalny, ponieważ mieliśmy w naszej rodzinie przypadek morderstwa w niewyjaśnionych okolicznościach, który fascynował mnie, jak daleko sięgałam pamięcią.
Spojrzałam na wycinek. Viv Delaney, dziewczyna ze zdjęcia, była siostrą mojej mamy. Pracowała w motelu Sun Down jako recepcjonistka. W osiemdziesiątym drugim roku zaginęła na nocnej zmianie i nigdy się nie odnalazła.
Wielka, ziejąca dziura w historii naszej rodziny. Coś, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt o tym nie rozmawiał. Zaginięcie Viv było jak szczerba po wypadnięciu zęba. „Nigdy, przenigdy nie pytaj o to mamy – ostrzegł mnie tata na rok przed swoim odejściem na dobre. – Bo to ją zasmuca i denerwuje”. Nawet mój brat, wieczny wrzód na tyłku, był wyczulony na ten temat. „Siostra mamy została zabita – mówił. – Ktoś ją porwał i zamordował, ktoś taki jak ten gość z hakiem, wiesz, z filmu. Weź, normalnie dostaję gęsiej skórki. Nic dziwnego, że mama nie chce o tym gadać”.
Ciocia Viv zaginęła przed trzydziestoma pięcioma laty. Dziadkowie – rodzice Viv i mamy – nie żyli już od pewnego czasu. W domu nie było żadnych zdjęć Viv, żadnej pamiątki po niej. Rok przed śmiercią mamy, kiedy wróciłam do domu na wakacje, natknęłam się na artykuł w sieci i dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczyłam twarz Viv w gazecie. Pomyślałam, że może minęło już wystarczająco dużo czasu i nie zaszkodzi, jeśli wydrukuję wycinek i pokażę go mamie. Poszłam na dół. „Spójrz, co znalazłam” – powiedziałam.
Mama siedziała na kanapie w salonie i oglądała telewizję. Wzięła ode mnie kartkę, przeczytała artykuł i utkwiła spojrzenie w fotografii. Wpatrywała się w nią naprawdę długo.
Potem podniosła wzrok i wbiła go we mnie z miną, której nigdy wcześniej i nigdy później u niej nie widziałam. Co wyrażała? Chyba ból. Zmęczenie. I bliżej nieokreślony dawny, przegniły, pusty w środku strach. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że ma raka i stracę ją w niespełna rok. Czy sama wiedziała, tylko postanowiła mi nie mówić? Możliwe, ale nie sądzę. Ten jej wyraz twarzy, ten strach – dotyczyły Vivian.
– Vivian nie żyje – powiedziała beznamiętnym tonem. Odłożyła kartkę, wstała i wyszła.
Nigdy więcej o to nie pytałam.
Wściekłość poczułam dopiero po śmierci mamy. Nie na nią, rzecz jasna – przecież kiedy Viv zaginęła, była nastolatką i niewiele mogła zrobić. Ale gdzie byli inni? Policja. Mieszkańcy Fell. Rodzice Viv, a moi dziadkowie. Dlaczego nie zarządzono poszukiwań w całym stanie? Dlaczego pozwolono, by Viv utonęła w przeszłości, nie pozostawiając nawet zmarszczki na powierzchni teraźniejszości?
Pierwszą osobą, której zadałam te pytania, był Graham, starszy trochę ode mnie, więc na pewno pamiętał więcej niż ja.
– Dziadkowie byli już wtedy po rozwodzie – powiedział. – Kiedy Viv zniknęła, babcia była matką samotnie wychowującą dzieci.
– I co z tego? To znaczy, że nie przejmowała się losem własnej córki? A dziadek?
Graham wzruszył ramionami.
– Babcia nie miała pieniędzy. Mama opowiadała, że wiecznie się kłóciły z Viv. W ogóle nie umiały się dogadać.
Patrzyłam na niego zdumiona. Siedzieliśmy w wynajmowanym mieszkaniu mamy pośród pudeł z jej rzeczami. Zamówiliśmy coś do jedzenia i postanowiliśmy chwilę odpocząć od pakowania.
– Mama ci to powiedziała? Mnie nigdy o tym nie mówiła.
Mój brat ponownie wzruszył ramionami. Oparł się o pudło i zaczął się bawić telefonem.
– W tamtych czasach nie mieli internetu ani, wiesz, profilowania DNA. Jak chciałaś odszukać kogoś, kto zaginął, wsiadałaś w samochód i jeździłaś dotąd, aż się znalazł. Babcia nie mogła tak po prostu wziąć wolnego w pracy i przyjechać do Fell. A dziadek zdążył drugi raz się ożenić i nie sądzę, żeby bardzo się przejmował losem byłej rodziny.
To prawda. Mama nie była w dobrych stosunkach ze swoim ojcem, który zostawił żonę i dzieci na lodzie. Nawet nie wybrała się na jego pogrzeb.
– No dobrze, a policja?
Graham na chwilę oderwał wzrok od ekranu i zamyślił się.
– Viv miała dwadzieścia lat i była samodzielna – stwierdził w końcu. – Pewnie uznali, że gdzieś wyjechała. – Spojrzał na mnie. – Naprawdę cię to wciągnęło.
– No. Nawet nie odnaleziono ciała. Nie żyjemy już w tamtych czasach, dziś mamy internet i profilowanie DNA. Może dałoby się coś zrobić.
– Chcesz powiedzieć, że ty mogłabyś coś zrobić.
Tak, ja – bo kto inny? Teraz, gdy mama już nie żyła, mogłam zacząć zadawać pytania bez obaw, że zranię jej uczucia. Mama zabrała pamięć o Viv do grobu, odcinając mnie od wspomnień o swojej siostrze. Miałam jej to za złe, a mój gniew był przesycony bezsilnością. Terapeuci i terapeutki, do których chodziłam, zgodnie twierdzili, że muszę go przepracować. Zdecydowałam, że najlepszym sposobem na zrobienie tego – na poradzenie sobie ze wściekłością na innych i z oburzeniem faktem, że wszyscy przeszli do porządku dziennego nad przypuszczalnym uprowadzeniem i zamordowaniem mojej cioci – będzie przyjazd do Fell. Postanowiłam, że rozejrzę się za odpowiedziami na nurtujące mnie pytania.
Przeszłam do kolejnego zeskanowanego artykułu. Ten był opatrzony nagłówkiem: „NADAL TRWAJĄ POSZUKIWANIA ZAGINIONEJ DZIEWCZYNY”. Autor podał pobieżne informacje: Viv miała dwadzieścia lat, mieszkała w Fell od trzech miesięcy, pracowała w motelu Sun Down na nocną zmianę. W dniu zaginięcia przyjechała normalnie do pracy i w środku nocy zniknęła bez śladu. Na miejscu znaleziono jej samochód, torebkę i rzeczy osobiste. Jenny Summers, współlokatorka, powiedziała, że Viv była „bardzo miła” i że „łatwo było się z nią dogadać”. Ktoś inny – niestety, nie podano nazwiska – określił ją jako „ładną i pełną życia”. Najprawdopodobniej nie miała chłopaka. Nie brała narkotyków, nie piła alkoholu, nie prostytuowała się. Jej matka – czyli moja babcia – „umierała z niepokoju”, jak to ujął dziennikarz.
Była piękną dziewczyną, która przepadła.
Bez auta. Bez pieniędzy.
„Vivian nie żyje”.
Sprawa Viv nie trafiła do mediów ogólnokrajowych ani nawet do stanowych. Miejscowe gazety nie doczekały się digitalizacji i były dostępne jedynie w postaci papierowej w archiwum biblioteki w Fell. Kiedy zaczęłam grzebać w internecie, natrafiłam jedynie na blogi amatorów prawdziwych zbrodni i wątki na Reddicie, zawierające snute przez kanapowych detektywów rozważania. Żadne nie dotyczyły bezpośrednio Vivian, ale wiele traktowało o Fell. Ponieważ w Fell, jak się okazało, popełniono więcej niż jedno niewyjaśnione morderstwo. Im więcej czytałam, tym bardziej miasto jawiło się jako raj dla maniaków prawdziwych zbrodni.
Drugi artykuł był w rzeczach należących do mamy – natrafiłam na niego, kiedy po jej śmierci zabrałam się do przeglądania zawartości mebli; leżał w kopercie schowanej na samym dnie szuflady w komodzie. Koperta była biała – jeszcze pachniała nowością – i opatrzona napisanym przez mamę odręcznie adresem: „27 Greville Street, lokal C”.
Czy mieszkała tam Viv? Wycinek ze starej gazety niemal rozpadał się w rękach, dlatego zeskanowałam go i dorzuciłam do pliku z pierwszym.
„Vivian nie żyje”.
Mama nie życzyła sobie, aby ktokolwiek przypominał jej o siostrze, nie chciała o niej rozmawiać, a mimo to przechowywała ten artykuł przez trzydzieści pięć lat. Niedawno przełożyła go do nowej koperty i przepisała adres, co oznaczało, że musiała go przynajmniej na chwilę wyjąć i kto wie, może nawet ponownie przeczytać.
Viv istniała naprawdę. Nie była fikcyjną bohaterką opowieści z dreszczykiem ani historii o duchach. Istniała naprawdę, była siostrą mojej mamy, i patrząc na tę białą, niedawno wymienioną kopertę, czułam, że Viv liczyła się dla mamy znacznie bardziej, niż kiedykolwiek będę miała szansę pojąć; ta wiedza była dla mnie stracona.
To było wszystko, czym na początku dysponowałam: dwa artykuły z gazet i pamiątka bólu po stracie. Od tamtej pory weszłam w posiadanie pewnej sumy pieniędzy i obrałam jasny kierunek podróży: z Illinois do Fell w stanie Nowy Jork. Znałam przypuszczalny adres zamieszkania Viv oraz lokalizację motelu Sun Down. Nie miałam chłopaka, a studia przestały mnie pociągać. Wzięłam samochód i trochę rzeczy, dosłownie tyle, ile zmieściło się na tylnym siedzeniu auta. Miałam dwadzieścia lat i nawet jeszcze nie zaczęłam żyć. Tak jak Viv.
Odpuściłam zajęcia – nic wielkiego; Graham naprawdę przesadzał – wsiadłam do auta, wyruszyłam w trasę i dotarłam do celu. Rozejrzę się, poszperam w bibliotece, zobaczę na własne oczy motel Sun Down, bo z informacji, które znalazłam w internecie, wynikało, że nadal działał. Rozpytam, może ktoś z tutejszych znał Viv, zapamiętał ją i będzie mógł mi coś powiedzieć. Może dzięki temu ciocia stanie się dla mnie czymś więcej niż płowiejącym wycinkiem z gazety ukrytym na dnie matczynej szuflady. Jej zniknięcie było wielką tajemnicą mojej rodziny – chciałam poznać miejsce, w którym to się stało, za cenę raptem kilku dni nieobecności na uczelni.
„Nie daj się zabić”. Starszy braciszek próbował mnie nastraszyć. Niedoczekanie. Nie byłam lękliwa.
Zamknęłam laptopa i spróbowałam wyrzucić z głowy obraz krzywdzonej dziewczyny ze zdjęcia. Ktoś ją uprowadził, wywiózł nie wiadomo dokąd, zrobił jej… coś, zabił ją. Pozostawił jej ciało w jakimś odludnym miejscu. Być może nadal tam leżała. Może zostały z niej tylko kości. Może ten, kto ją tak urządził, też już nie żyje. Może siedzi w więzieniu. A może nie.
„Vivian nie żyje”.
To nie w porządku, Vivian nie powinna zostać zapomniana, sprowadzona do kilku akapitów w gazecie. To nie w porządku, że mama umarła i zabrała ze sobą wspomnienia i ból. To nie w porządku, że oprócz mnie nikt nie przejmował się losem Viv.
Byłam w Fell. Czułam się tu obco. Nie miałam pojęcia, co właściwie robię.
Mimo to czuwałam, czekając na słońce – i nowy dzień.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji