Mówcie mi Kasandra - ebook
Mówcie mi Kasandra - ebook
Piękna, wysmakowana proza o przemocy, brutalności życia i niezrozumieniu.
Raul ma dziesięć lat i uwielbia czytać. Jest inteligentny i wrażliwy. Jednocześnie czuje, że nie jest zwykłym chłopakiem; wie, że urodził się w niewłaściwym ciele, że z tego powodu umrze w wieku osiemnastu lat jako żołnierz podczas interwencji kubańskiej w Angoli i że jest wcieleniem księżniczki trojańskiej Kasandry i tak jak ona potrafi przewidywać przyszłość. Dramat Rauliego polega na tym, że utkwił jak w pułapce między greckimi bogami a rewolucją, między ciałem, z którego pragnie uciec, a światem, który nie pozwala uciec takim jak on.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-728-4 |
Rozmiar pliku: | 829 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę i gapię się na morze.
Jeszcze jest wcześnie i w domu wszyscy śpią, dlatego wstałem, otworzyłem drzwi i wyszedłem na balkon. Dla wygody przyniosłem sobie krzesło z dużego pokoju. Mam dziesięć lat i jest niedziela, dlatego nie idę do szkoły, mogę spędzić cały ranek, gapiąc się na morze, i ta chwila wydaje mi się nieskończona, jednak nagle słyszę za sobą głos mamy:
– Rauli, gdzie ty się podziewasz?
Czuję, że nie chcę być tym Raulem, chcę być Kasandrą, nie Raulem. Nie chcę, żeby w szkole wołali na mnie Mięczak, nie chcę, żeby mama wołała mnie Rauli, chcę gapić się na morze tak długo, aż wyblaknie w moich oczach i będzie tylko wyciskającą łzy białą kreską. Jestem w Cienfuegos, jeszcze nie jestem zmuszonym do kłamstw żołnierzem tutaj, w Angoli, gdzie nigdy nie pada, jeszcze kapitan nie wezwał mnie do swojego namiotu i nie powiedział:
– Rozbieraj się, pobawimy się w coś, co ci się spodoba.
Dowódca jest ze wschodu, w jego słowach nie wybrzmiewa „s”, a ja się uśmiecham, bo się boję. Zawsze się uśmiecham do tego, czego się boję, nie potrafię się powstrzymać. Uśmiecham się, kiedy przejeżdżamy przez wioski i ludzie wychodzą popatrzeć na kolumnę czołgów i ciężarówek, ich oczy w ziemistych twarzach są coraz większe, patrzą na nas bosi, stopy mają ubrudzone czerwoną ziemią, a mi się wydaje, że te stopy chcą nam coś powiedzieć, chcą coś opowiedzieć konkretnie mnie. Śnię o tych stopach, które mówią do mnie:
– Co ty tutaj robisz?
Jednak na całe szczęście jestem jeszcze w domu i gapię się na morze, i rozmyślam, bo mając te dziesięć lat, wiele rozmyślam, myślę, że fajnie by było rozłożyć ramiona i skoczyć, i spaść na bruk, a wtedy tata i mama bardzo by płakali, a José przestałby się na mnie gapić z tą miną mądrali. „Raúl się zabił”, powiedzieliby w szkole i tym razem byłaby to prawda, a ja byłbym szczęśliwy, nie musiałbym już więcej podbierać mamie pieniędzy, żeby chodzić do księgarni, kupować książki i mówić:
– Proszę o książkę Edgara Allana Poe, bo mi ją ukradli w szkole.
– Poe się skończył, mamy Roberta Louisa Stevensona – mówi księgarz. – To śliczna książka, z czaszką na okładce, ale nie wiem, czy jest odpowiednia dla chłopców w twoim wieku.
– Jest dla mojej mamy – mówię, więc księgarz podaje mi ją, patrząc na mnie podejrzliwie.
– Dobra, ale nie noś jej do szkoły, bo od razu ci ją zabiorą, a jakby kto pytał, to ja ci jej nie sprzedałem. Jasne?
– Tak – odpowiadam i widzę duchy.
Zaglądam przez drzwi szkoły i są tam, ubrane w marynarskie mundury. Moja szkoła jest bardzo stara, kiedyś były tu koszary, jej patronem jest Dionisio San Román, marynarz, który zginął w powstaniu z września 1957 roku. Do domu wracam pieszo. Za pieniądze na autobus kupiłem książkę i szuram sobie nogami, żeby wzbijać kurz, a potem go wdychać. Lubię zapach kurzu. „Popatrz, jakie ty masz buty”, mówi mama, kiedy wchodzę po schodach, pukam do drzwi naszego mieszkania i otwiera mi Nancy.
– Widzę zmarłych – mówię, a im się to nie podoba. Nie jest dobrze widzieć zmarłych, to oznacza szaleństwo, teraz wszyscy jesteśmy marksistami-leninistami, ateistami, więc jeśli widzisz zmarłych, to dlatego, że jesteś wariatem.
– Chcesz zostać wariatem?
– Jasne, że nie – mówię i zaraz przytulam się do Nancy, i przytulam się do mamy. Jem podwieczorek, który Nancy stawia na stole z uśmiechem, dziękuję jej i idę do pokoju czytać Stevensona.
Potrafię też przewidywać przyszłość. Mój Zeusie, wiem, że umrę w wieku dziewiętnastu lat, bardzo daleko od Cienfuegos, tutaj, w Angoli, zabije mnie kapitan, żeby nikt się o nas nie dowiedział, widzę to w jego oczach, w jego wąsach, w spojrzeniu, kiedy na mnie patrzy.
– Żeby nikt się o nas nie dowiedział, co, Olivio Newton-John? – mówi do mnie, kiedy kucam, żeby mu obciągnąć. – Uważaj, bo cię zabiję, żebyś przypadkiem nie zjebał mi kariery wojskowej, bo zabiję cię jak psa, czy to jasne?
– Tak – mówię i pozwalam, by włożył mi penisa do ust, potem wypluwam to, co on w nich zostawia, i wstaję, i patrzę przez okno, skąd nie widać morza, tylko czerwoną, rozpaloną ziemię Angoli.
– Czemu wstałeś tak wcześnie? – pyta mama, stając za mną. – Nie możesz spać?
– Tak, nie mogę spać.
I widzę, jak przeszywają mnie kule, jak padam z dala od niej i od taty, który wyszedł i jeszcze nie wrócił. Wiem, gdzie jest tata, jest u Rosjanki, nauczycielki angielskiego, poznaliśmy ją na plaży Rancho Luna tego dnia, kiedy przeziębienie zatrzymało mamę w domu, i tata zawiózł nas tam starym chevroletem. Ledwie z bratem włożyliśmy kąpielówki, z krzykiem rozkoszy zanurzyliśmy się w ciepłej wodzie i po chwili z niej wyszliśmy, tata już siedział na piasku i rozmawiał z jakąś wysoką blondyną, która dziwnie z nim kontrastowała, bo była wiotka i miała wypielęgnowane dłonie, a ręce taty zawsze są brudne. Przedstawił nam ją i okazało się, że to Rosjanka i ma na imię Ludmiła.
– Jak ta Gurczenko – wyjaśnił tata.
Bardzo dziwna ta Rosjanka, miała oczy migdałowe, ogromne i tak granatowe, że aż wydawały się czarne. Pocałowała nas w mokre policzki i zapytała, w której jesteśmy klasie i czy lubimy czytać.
– Jestem głodny – odpowiedział mój brat.
– W piątej – odpowiedziałem ja. – I bardzo lubię czytać.
– W piątej klasie? – zdziwiła się Rosjanka. – Wydajesz się młodszy.
– Tak, trochę z niego kurdupel – rzucił tata i głośno zarechotał. – Wdał się we mnie, ale mężczyzny nie mierzy się od głowy do nieba, tylko od nieba do głowy.
– A kobietę? – zapytała Rosjanka, która miała na sobie tak skąpe różowe bikini, że wszyscy mężczyźni spacerujący brzegiem morza odwracali głowy, żeby jej się przyjrzeć, a tata miał oczy tak szeroko otwarte, że wydawało się, że zmieści się w nich cały świat.
– Jestem głodny – marudził mój brat, więc tata, który był bez koszuli i obnosił się z muskułami byłego gimnastyka, wyciągnął portfel z kieszeni dżinsów i podał nam pięć pesos.
– Idźcie do baru i zamówcie sobie, co tam chcecie. Uważaj na Rauliego – rzucił jeszcze do mojego brata, który skończył już czternaście lat, więc ma się za mężczyznę, i kiedy siedzimy w barze, mówi, że ta Ruska to kurwa, a tata to skurwysyn. Mówi to bez urazy, zwyczajnie stwierdza fakt. Zjadamy krokiety i wypijamy jogurt, a kiedy wracamy na brzeg, wysoka kobieta i tata ciągle rozmawiają, więc brat oddaje mu resztę z pięciu pesos i znowu idziemy do wody. Ja nurkuję, mój Zeusie, i kiedy jestem na dnie, otwieram oczy i widzę podpływającą rybę, która mi się przygląda, i marzę, że jestem rybą i że patrzy na mnie chłopiec o imieniu Raúl, i trochę robi na mnie wrażenie ta transmutacja rzeczy i istot, chociaż nie znam tego słowa, jestem tylko dziesięcioletnim chłopcem, który przyszedł na plażę, i gdy w końcu wynurzam się z odmętów, tata ciągle rozmawia z tą nieznajomą.
– Nic nie mówcie mamie, bądźcie mężczyznami – mówi tata, kiedy wsiadamy do chevroleta. – Jak jej powiecie, więcej nie zabiorę was na plażę.
– Przestań nam grozić – odpowiada mój brat. – Dwadzieścia pesos i nic nie powiem.
– Myślisz, że możesz mnie szantażować, gówniarzu? – rzuca tata, ale potem się uśmiecha i podaje mu dwadzieścia pesos. – Za szybko się uczysz.
Kiedy zamykam oczy, widzę, jak kładzie się na łóżku z Rosjanką i robi coś z jej ciałem, a ja mam tylko dziesięć lat i nie wiem, co to takiego, ale nie mówię nic mamie, bo wiem, że jej się to nie spodoba, a dość już ma biedaczka kłopotów, żeby jeszcze słuchać historii o tacie i Ludmile, która później pojawi się w upalny dzień z talerzem ziemniaków z masłem i powie, że to przepis jej babci Ukrainki, i będzie się dużo uśmiechać, i pogładzi mnie po głowie, i popatrzy na Josego z daleka, jakby się go bała. Mój brat ma złą opinię, Rosjanka czuje respekt do mojego brata, tata szepnął jej, że to trudny chłopak, o krok od poprawczaka. Ja bardziej się jej podobam, wiem, jak umrze Rosjanka, na zawał serca spowodowany błyskawicznie rozwijającą się cukrzycą, w 2011 roku, na krótko przed siedemdziesiątymi urodzinami, w podmiejskiej dzielnicy Wołgogradu, dawniej Stalingradu. W wieku dziesięciu lat mogę zobaczyć śmierć Rosjanki, mogę zobaczyć, jak otwiera usta, żeby poprosić o wodę, której Siergiej, jej nastoletni wnuk, jej nie poda. Oprócz gotowanych ziemniaków z masłem Rosjanka przynosi coś dla Josego i dla mnie, książkę Puszkina, którą składa w ręce mamy, jakby to był wielki skarb; mama się uśmiecha, przeglądając ją, bo książka jest po rosyjsku.
– Nic nie zrozumieją, Swietłana – mówi do niej, choć wie, że Rosjanka ma na imię Ludmiła.
Mama już taka jest, jeśli chodzi o sztukę podkurwiania, nikt jej nie pokona.
Mama jest sekretarką jakiegoś szefa, który sprawia, że ona czuje się ważna, przynajmniej ważniejsza od taty, zwykłego mechanika, blacharza, który niemal codziennie wraca do domu późno i trochę podpity, w kombinezonie tak wybrudzonym smarem i benzyną, że ona musi się bardzo namęczyć, żeby doprowadzić go do porządku. Tata mówi, żeby mu go nie prała, żeby go zostawiła tak jak jest, ale w każdą niedzielę rano mama szoruje mydłem i szczotką to robociarskie ubranie.
Na kredensie w dużym pokoju tata trzyma medale z czasów, kiedy uprawiał gimnastykę, i zdjęcie, na którym stoi na podium podczas zawodów młodych sportowców obozu socjalistycznego.
Do obiadu siadamy we czwórkę przy dużym stole i mama zmusza nas do jedzenia sztućcami, ale tacie wystarcza łyżka.
– Nie jesteś przykładem dla swoich dzieci – mówi mama.
– No, nie jestem – przyznaje. – Jestem bydlę, nie to co ten twój szef, ten Mulat.
Tata nienawidzi Ricarda, szefa mamy, który czasem pojawia się w domu z butelką wódki w prezencie, żeby podziękować swojej sekretarce za jej wielkie oddanie. Mamie wilgotnieją oczy, gdy przyjmuje alkohol, którego zresztą nawet nie próbuje. Tata wypija wódkę i wcale jej nie dziękuje. Ona jest bardzo naiwna, bo pozwala sobie przedstawić Rosjankę i nie mieści jej się w głowie, że ta kobieta, tak szczupła i dystyngowana, że wydaje się wycięta z europejskiego żurnala, mogłaby zwrócić uwagę na takiego dzikusa jak tata.
Tata nazywa się José Raúl Iriarte Gómez i urodził się w Placetas, wiosce pełnej zgorzkniałych Guajirów pochodzenia hiszpańskiego, którzy nienawidzą samych siebie za to, że zostali w wiosce, i zazdroszczą tym, co wyjechali. Dziadek José Ignacio był zawziętym miłośnikiem walk kogutów oraz robotnikiem rolnym. Babcia Carmen mówiła po galisyjsku i uprawiała kapustę i sałatę, które później sprzedawała wszystkim w Placetas. Oprócz taty miała jeszcze czterech synów, wszystkim na pierwsze dała José i wszyscy oni, poza tatą, zginęli śmiercią tragiczną. Dwóch najstarszych wstąpiło do rebelianckiego wojska. José Eduardo został złapany w drodze do Sierra Maestra przez pluton straży wiejskiej i rozstrzelany na poboczu drogi. Josego Roberta zabili w Santa Clara podczas ataku na pociąg pancerny. Pozostałych dwóch ukatrupił pewien małżonek, który zastał najmłodszego, Josego Ricarda, w łóżku ze swoją żoną, podczas gdy następny w kolejności, José Felipe, oparty plecami o ścianę na tyłach domu, grał na gitarze, śpiewał ranchery i stał na czatach. Chyba nie był zbyt dobrym strażnikiem, bo nie usłyszał, jak nadchodzi gospodarz, znany w całym Placetas jako „Juan I-Po-Zabawie”.
– Nóż ugodził Josego Felipe w nerkę – powiedział lekarz mojej babci – gdyby nie to, przeżyłby.
Josemu Ricardowi zazdrośnik poderżnął gardło, a żonie zadał tyle pchnięć, że z tego, co opowiada tata, kiedy się upije i tęskni za braćmi, lekarz, jak zobaczył tę kobietę całą we krwi, zemdlał i o mało nie umarł. Czasem dziadkowie mieli do jedzenia tylko mąkę kukurydzianą przyprawioną solą i odrobiną sosu pomidorowego, jeśli był sezon na pomidory. Kiedy zwyciężyła rewolucja, tata, który był już nastolatkiem, poświęcił się sportowi i mechanice, potem kupił chevroleta od jakiegoś burżuja z Punta Gorda, który wyemigrował, gdy tylko zrozumiał, że nasza piękna Kuba rzuca się w objęcia komunizmu.
Mama nazywa się Mariela Fonseca Linares i urodziła się w Cruces, które wtedy nie było zapyziałą wiochą, jaką stało się później, ale małym kwitnącym miasteczkiem z kilkoma gazetami i stacjami radiowymi oraz dość bujnym życiem kulturalnym. Mama mamy, Elena Elisa Linares Argüelles, wyszła za bardzo jasnego Mulata, Eduarda Fonsecę Escobara, członka partii socjalistycznej i adwokata, absolwenta jednego z tych uniwersytetów z Południa Stanów Zjednoczonych, na których studiują sami czarni. Rodzina mojej babci, plantatorzy trzciny cukrowej znani w całej prowincji Las Villas jako Linaresowie, nigdy nie wybaczyła córce tej nieszczęsnej miłości i wydziedziczyła ją, więc babcia została nauczycielką w szkole powszechnej i razem z mężem zbudowała drewnianą chatkę, która ciągle stoi w Cruces. Mieli córki bliźniaczki. Moja ciotka Nancy urodziła się jasnowłosa i z niebieskimi oczami, jak ja, a mama była taka smagła, że w szkole przezywali ją Cyganka. Były ze sobą bardzo związane, więc kiedy mama przeprowadziła się do Cienfuegos, jej siostra podążyła za nią i mieszkała z nami, aż zachorowała na raka i zmarła. Miałem jedenaście lat, kiedy to się stało, i mama zmieniła się na zawsze, ja też.
Byłem tak bardzo podobny do Nancy, że bardziej wydawałem się jej dzieckiem niż mojej mamy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki