Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mozajka. Tom 1-2: nowelle ! i opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mozajka. Tom 1-2: nowelle ! i opowiadania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 347 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MO­STOW­NI­CZY

Sta­rzy lu­dzie pa­mię­ta­ją jesz­cze owo Ho­ro­dysz­cze w oko­li­cach Cud­no­wa, o któ­rem dziś le­gen­dy po­zo­sta­ły tyl­ko dzi­wacz­ne. Na­le­ża­ło ono do dóbr, znacz­ną roz­le­głość ma­ją­cych, opusz­czo­nych przez ostat­nich dzie­dzi­ców i wy­sta­wio­nych cza­su kon­trak­tów Du­bień­skich na sprze­daż.

Kon­trak­ty te w koń­cu XVIII w. by­wa­ły nie­zmier­nie oży­wio­ne. Fry­mar­czo­no na­ów­czas ma­jęt­no­ścia­mi nie­ustan­nie, Prot Po­toc­ki, Po­niń­ski, wie­lu in­nych na­by­wa­li, mie­nia­li, za­cią­ga­li u szlach­ty dłu­gi. Po­lo­wa­no na pie­nią­dze, ba­wio­no sio" ska­ka­no i przy zie­lo­nych sto­li­kach ty­sią­ce du­ka­tów z rąk do rąk prze­cho­dzi­ły. Chwi­la to była nie­opatrz­no­ści, sza­łu ja­kie­goś i ta­kiej żą­dzy za­baw, iż całe ży­cie nie­mal zda­wa­ło się stwo­rzo­na dla za­baw­ki wy­brań­com losu. Nie my­śla­no wca­le o ju­trze.

Uboż­sza szlach­ta uciu­ła­ne du­ka­ty i ta­la­ry przy­wo­zi­ła skrzęt­nie za­wią­za­ne, aby je ja­kie­mu wiel­kie­mu panu od­dać na za­staw lab skrypt in­ta­bu­lo­wa­ny; wiel­cy pa­no­wie, za­wsze żąd­ni gro­sza, przy­by­wa­li się tu na cały rok za­opa­trzyć – bądź co bądź.

Ple­ni­po­tent ksią­żąt L… – miał na­ów­czas owo Ho­ro­dysz­cze osła­wio­ne na sprze­daż, ale wszy­scy wie­dzie­li, że było znisz­czo­ne strasz­li­wie, pola za­ja­ło­wia­łe, lasy po­wy­ci­na­ne na po­ta­rze i klep­ki, bu­dow­le w ru­inach – kup­ca moż­na było tyl­ko zna­leźć chy­ba w jed­nym z tych do­bro­dusz­nych, zda­la przy­by­wa­ją­cych, chci­wych zie­mi do­rob­ko­wi­czów, któ­re­go­by ogrom­ny ob­szar ja­kich pół­to­ra ty­sią­ca włók za­śle­pił. Ci co zna­li stan ma­jąt­ku, nie wa­ży­li by się go na­być, bo to był cię­żar wiel­ki.

W opi­sie i in­wen­ta­rzach, dla tego, co nie­oglą­dał Ho­ro­dysz­cza na grun­cie, pre­zen­to­wa­ło się na­by­cie jako bar­dzo po­nęt­ne – lecz mię­dzy pa­pie­rem a rze­czy­wi­sto­ścią – była prze­paść. Ple­ni­po­tent p. Wy­rzy­ski, człek nad­zwy­czaj zręcz­ny, fra­so­wał się tem moc­niej im ksią­żę­ta L. wię­cej po­trze­bo­wa­li pie­nię­dzy, a wi­do­ku naj­mniej­sze­go sprze­da­nia dóbr nie miał.

Kon­trak­ty się już nie­mal ku koń­co­wi mia­ły, pie­nią­dze ja­kie były, po­roz­chwy­ty­wa­no, gdy fak­tor Wy­rzy­skie­go Faj­giel wpadł do nie­go z oznaj­mie­niem, że ma kup­ca na Ho­ro­dysz­cze.

Był to cud! Ale kto był ten na­iw­ny człek, co go­to­wał się kil­ka ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych za okno wy­rzu­cić, a koł­tun so­bie ku­pić – ani Faj­giel ani Wy­rzy­ski, po pil­nej in­kwi­zy­cyi dojść nie mo­gli.

Opo­wia­dał się ów przy­by­ły świe­żo na kon­trak­ty, jako Dy­dak Ku­ro­zwę­ski, Mo­stow­ni­czyc z Ma­zow­sza. Nikt go nie znał. Na Ma­zu­rach było tyle róż­nej szlach­ty, uwa­ża­no je za tak płod­ne gniaz­do i roz­sad­nik, że kto nie chciał się o so­bie roz­ga­dy­wać, mó­wił, iż był z Ma­zow­sza, i da­lej już nie­do­cho­dzo­no.

Gdzie Ma­zu­rów za cza­sów Rze­czy­po­spo­li­tej nie spo­ty­ka­ło się? Wo­łyń, Po­do­le, Kre­sy wszyst­ko to nie­mi było za­lud­nio­ne.

Pre­zen­to­wał się ten pan Dy­dak bar­dzo przy­zwo­icie – przy­był czter­ma koń­mi tę­gie­mi, budą, za nim wóz wę­gier­ski, lu­dzi kil­ku, bar­wa do­stat­nia. On zaś sam, męż­czy­zna już nie mło­dy, wzro­stu ogrom­ne­go, sil­ny, twarz mar­so­wa­ta, wąs duży spu­ści­sty, oko żywo la­ta­ją­ce, nie wie­le mow­ny, ostry, szorst­ki w obej­ściu i strach obu­dza­ją­cy. Lecz na­ów­czas ta­kich zu­chów, but­nych, do któ­rych bez kija, we­dle przy­sło­wia, trud­no było przy­stą­pić – siła się znaj­do­wa­ło na świe­cie i bu­cie w czło­wie­ku mniej się dzi­wio­no–nie ra­zi­ła ona jak dziś. Po­zo­sta­ła z cza­sów, gdy pra­wo mało bro­ni­ło czło­wie­ka, a on sam naj­czę­ściej opę­dzać się mu­siał – na­le­ża­ła do przy­mio­tów męz­kich ra­czej niż do wad.

Nie był przy­jem­nym wy­raz twa­rzy pana Mo­stow­ni­cze­go, a gdy mó­wił, lub wąs mu się uchy­lił od ust wi­dać było spa­zma­tycz­ne ja­kieś warg wy­krzy­wie­nie i drga­nie, któ­re jesz­cze mniej po­wab­ną czy­ni­ło tę fi­zy­ogno­mię, okry­tą skó­rą wiel­ce ru­cho­mą, z oczy­ma nie­spo­koj­ne­mi, a czo­łem niz­kiem.

Faj­giel, czę­stu­jąc lu­dzi sta­rał się od nich o panu do­wie­dzieć, lecz – oka­za­ło się, że wszy­scy co do jed­ne­go byli nowo po­przyj­mo­wa­ni na war­szaw­skim bru­ku, każ­dy z in­ne­go kra­ju–i ża­den z nich Mo­stow­ni­cze­go nie znał wprzó­dy, ani wie­dział zkąd przy­by­wał. Chwa­li­li go z tego, że pła­cił do­brze, a oba­wia­li się okrut­nie, bo był im­pe­tyk, gru­bia­nin i nie­li­to­ści­wie się z nie­mi ob­cho­dził.

Wy­rzy­ski, któ­ry na lu­dziach się znał, prze­byw­szy z nim pół go­dzi­ny, nie­umiał nic po­wie­dzieć – akt dla nie­go był za­gad­ką, cóż do­pie­ro dla in­nych – Ho­ro­dysz­cze Mo­stow­ni­czy na nie­wi­dzia­ne tar­go­wał, ale, – mimo to – zda­wał się nie zu­peł­nie być ob­cym temu co go tam cze­ka­ło. Szło o cenę – pan Dy­dak za­po­wie­dział, że pie­nią­dze po­ło­ży na stół i za­li­czy całe–ale o cenę się tar­go­wał ostro. Oprócz tego wa­ro­wał so­bie kwe­ren­dę w ak­tach, i ja­sny stan in­te­re­su.

Ple­ni­po­tent ani go upo­ić, ani za­my­dlić mu oczów, ani za­du­rzyć wy­mo­wą, nie­po­tra­fił. Słu­chał zim­no – a po wy­słu­cha­niu wra­cał do swo­je­go – i ani go było uką­sić. Pie­nię­dzy księz­two na gwałt po­trze­bo­wa­li, kon­trak­ty się koń­czy­ły i pan Dy­dak za­po­wia­dał że w ki­jowsz­czy­znie coś po­je­dzie na­by­wać – trze­ba było go – nie wy­pu­ścić. Zgo­dził się więc na wa­run­ki Wy­rzy­ski, we­zwa­no re­gen­ta, spi­sa­no akt, in­ta­bu­lo­wa­no go i Mo­stow­ni­czy ob­rącz­ko­we­mi du­ka­ta­mi jak ry­bie oko, wy­li­czył całą sumę umó­wio­ną.

Wa­ro­wał so­bie na­tych­mia­sto­wą in­tro­mi­syę i ob­ję­cie, a że w Ho­ro­dysz­czu już od roku dzier­żaw­cy nie było, tyl­ko eko­no­mo­wie, wprost z Dub­na ru­szył na ob­ję­cie dzie­dzic­twa i in­kru­to­wi­ny.

Wy­rzy­ski zbył się ma­jąt­ku, do­stał pie­nię­dzy – ale gdy w su­mie­niu wła­snem zra­cho­wał się z wa­run­ka­mi, nie mógł się bar­dzo chwa­lić swym try­um­fem.

Faj­giel, któ­ry po­śred­ni­czył, do­stał coś za fak­tor­stwo od obu stron – skro­bał się jed­nak po gło­wie–bo rów­nież pono wię­cej się spo­dzie­wał.

Jak się nie­spo­dzia­nie zja­wił ten pan Dy­dak, tak na­tych­miast znikł – i wca­le o nim sły­chać nie było.

Rok upły­nął, a Wy­rzy­ski ścią­gnął zno­wu na kon­trak­ty do Dub­na, rów­nie żąd­ny gro­sza, za­kło­po­ta­ny nie­zmier­nie, gdyż za­wcza­su za­po­wia­da­no, że pie­nię­dzy mało bę­dzie.

Oka­za­ło się za­raz na wstę­pie, że oprócz tego, szlach­ta, na­uczo­na smut­nem do­świad­cze­niem, cięż­kie sta­wi­ła wa­run­ki.

Mo­stow­ni­czy, któ­re­go przez cały rok nikt nie wi­dział i nie sły­szał o nim, zja­wił się cza­su kon­trak­tów. Wy­rzy­ski miał pew­ne po­wo­dy nie bar­dzo mu się na­strę­czać, gdyż in­wen­ta­rze zwe­ry­fi­ko­wa­ne na, grun­cie mo­gły gro­zić kom­pli­ka­cy­ami.

Naj­bliż­szym są­sia­dem Ho­ro­dysz­cza, był nie­ja­ki pan Paw­łow­ski, z któ­rym ple­ni­po­tent był w za­ży­ło­ści wiel­kiej. Przy pierw­szem spo­tka­niu za­gad­nął go o Mo­stow­ni­cze­go – co on w Ho­ro­dysz­czu robi?

– Co? nie­wiesz? Cuda i cu­dac­twa wy­ra­bia – rzekł Paw­łow­ski. Było tam ka­wał muru ze sta­re­go za­mczy­ska i wy­wa­lo­na bruz­da, po­sta­wił dwór jak za­mek, ogro­dy po­za­kła­dał. Kto go wie zkąd po­spro­wa­dzał do tego lu­dzi, maj­strów i co w to pie­nię­dzy wło­żył.

Wy­rzy­ski, któ­ry są­dził, że na­byw­ca cały swój za­sób wy­dał na kup­no dóbr, bo tak się u nas naj­czę­ściej tra­fia­ło – zdzi­wił się nie­zmier­nie.

– Jak­to! więc to taki Kre­zus?

– A Kre­zus! roz­śmiał się Paw­łow­ski – bo­gacz. Li­cho wie zkąd ma te skar­by, bo go nikt nie zna i o pro­za­pii jego głu­cho – ale gro­szem sy­pie jak­by go sam ko­wal…

Wy­rzy­ski słu­chał z nie­zmier­ną uwa­gą.

– Z dwo­rem co zro­bił – to jesz­cze mniej­sza, do­dał Paw­łow­ski – ale w ma­jąt­ku co za ład, ja­kie go­spo­dar­stwo – po­wia­dam ci z tej pu­sty­ni zro­bi zło­te jabł­ko. Bu­du­je mły­ny, ko­pie sta­wy, kar­czu­je pola… Kat go wie co!

Osłu­piał ple­ni­po­tent. I to wszyst­ko w cią­gu jed­ne­go roku? Spy­tał.

– A cóż? kto pie­nią­dze ma, temu ła­twa wszyst­ko. Wy­rzy­ski za­du­mał się. Jesz­cze roz­ma­wia­li, gdy, jak to się czę­sto tra­fia, gdy o wil­ku mowa – wszedł Mo­stow­ni­czy. Po­znał go Wy­rzy­ski i nad­zwy­czaj uni­że­nie wi­tać po­czął, bo się go i lę­kał z po­wo­da in­wen­ta­rzy i we­ne­ro­wał dla pie­nię­dzy.

Ta­ku­teń­ki był z tą spa­zma­tycz­nie wy­krzy­wio­ną gębą, jak w roku prze­szłym, tyl­ko, co pierw­szą razą sta­wił się skrom­nie bar­dzo, te­raz przy­był ubra­ny wy­twor­nie i bo­ga­to.

Zląkł się w su­mie­niu nie­spo­koj­ny ple­ni­po­tent, i niz­ko się kła­nia­jąc sto­łek mu przy­sta­wiał, gdy Mo­stow­ni­czy su­cho i ostro po­dzię­ko­waw­szy, za­py­tał czy by kli­nem grun­ta­mi wcho­dzą­ca w jego po­sia­dłość, wieś po­zo­sta­ła przy ksią­żę­tach L., Sta­wi­ska, nie była do zby­cia.

Tych kon­trak­tów u ksią­żąt L… – praw­dę po­wie­dziaw­szy było do zby­cia wszyst­ko, bo pie­nię­dzy po­trze­bo­wa­li – roz­stąp się zie­mio – księż­na była cho­ra ja­ko­by i wy­bie­ra­ła się na­przód do Pyr­mon­tu, po­tem do Frań – cyi po­łu­dnio­wej. Na­tu­ral­nie z wiel­kim dwo­rem, wiel­kim kosz­tem, a Tep­per ja­koś mi­zer­nych kil­ku ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych dać się wa­hał. Musi ino sprze­da­wać i za­sta­wiać.

Sta­wi­ska były na sprze­daż – lecz nie głu­pi Wy­rzy­ski, wca­le się z tem wy­dać nie my­ślał. Zro­bił minę smut­ną, ręce po­tarł. Chciał się po­dro­żyć.

Mo­stow­ni­czy z chłod­ną krwią, cze­kał na od­po­wiedź.

– Je­że­li nie są do zby­cia – rzekł po chwi­li – no, to się nie na­bi­jam, bo prze­pła­cać nie my­ślę tak, ja­kem Ho­ro­dysz­cze prze­pła­cił.

Wy­rzy­ski pro­sił o czas do na­my­słu – trze­cie­go dnia spi­sy­wa­no tran­zak­cyę o Sta­wi­ska i pan Dy­dak zno­wu ob­rącz­ko­we du­ka­ty kładł na stół.

Ale ra­zem gruch­nę­ła wieść o nim, że to był ma­gnat. Obu­dzi­ła się cie­ka­wość, zkąd u li­cha bra­ły się u nie­go te pie­nią­dze, ja­kie było ich po­cho­dze­nie i czło­wie­ka. Po­mi­mo że Ku­ro­zwę­ski miesz­kał tu już rok cały, że lu­dzie nań pa­trzy­li wy­trzesz­czo­ne­mi oczy­ma – jak wprzó­dy tak te­raz, nikt nic o nim po­wie­dzieć nie mógł.

Paw­łow­ski wie­dział, że dzi­wak był, człek su­ro­wy, gwał­tow­ny i do­tąd do­syć dzi­ki, a zna­jo­mo­ści i sto­sun­ków zda­ją­cy się uni­kać. Co do domu jego opo­wia­da­no cuda. Wy­sta­wił go prze­pysz­nie, a we­wnątrz miał przy­ozdo­bić ze zbyt­kiem. Dla kogo! kie­dy oprócz jego sa­me­go i służ­by, prócz kwe­sta­rza ber­nar­dy­na, nikt pra­wie tych cu­dów nie oglą­dał?

Wno­sił do­myśl­ny Paw­łow­ski że, choć sta­ry, ale do­brze za­kon­ser­wo­wa­ny – kto wie, go­tów się był jesz­cze oże­nić. W Pol­sce do roku sie­dem­dzie­sią­te­go czę­sto­kroć że­ni­li się lu­dzie i te spóź­nio­ne ślu­by wca­le rzad­ko­ścią nie były. Nikt się im nie dzi­wo­wał. Szły dwu­dzie­sto­let­nie pan­ny za sta­rych grzy­bów – lecz też owi sta­rzy nie­by­li tak za­sta­rza­li jak mło­dzież dzi­siej­sza. Wszyst­ko to było za­wię­dłe, ale czer­stwe jesz­cze i zdro­we.

Po­nie­waż do­peł­nie­nie for­mal­no­ści o Sta­wi­ska do­syć dłu­gie­go cza­su wy­ma­ga­ło z po­wo­du, iż ktoś fam miał za­sta­wę, a trze­ba go było sku­pić i ru­go­wać – mie­li więc czas cie­ka­wi sta­rać się zbli­żyć do Mo­stow­ni­cze­go.

Prze­ko­na­no się, że dzi­ki był i cu­dak ja­kiś, lecz zno­wu nie tak cał­kiem nie­przy­stęp­ny jak są­dzo­no. W to­wa­rzy­stwach mil­czą­cy był, jak­by bo­jaź­li­wy, ma­ło­mów­ny – o prze­szło­ści swej wca­le nie rad się wy­wnę­trzać, lecz od lu­dzi nie ucie­kał.

To­wa­rzy­stwo z nim za­baw­ne nie było, da­wał mó­wić, słu­chał, gębą krę­cił, bą­kał nie­wy­raź­nie, daru sło­wa nie miał, ale człek był prak­tycz­ny, i na in­te­re­sach się ro­zu­miał do­sko­na­le. Pra­wo też znał.

Z opo­wia­dań Paw­łow­skie­go i tego do­my­słu, któ­ry on rzu­cił w obieg, że Mo­stow­ni­czy mógł mieć może za­miar oże­nie­nia – mnó­stwo lu­dzi sko­rzy­sta­ło ukła­da­jąc już z kim go swa­tać. Uro­jo­no so­bie bo­wiem, że nie tyl­ko mógł, ale po­wi­nien się był że­nić ko­niecz­nie. Przez Wy­rzy­skie­go sta­ra­no się na gwałt ro­bić zna­jo­mo­ści z Mo­stow­ni­czym. Przy­czy­nia­ła się do tego i sła­wa czło­wie­ka pie­nięż­ne­go, bo jest ja­kiś głu­pi urok w gro­szu, że choć­by czło­wiek nie spo­dzie­wał się go do­stać – rad­by choć po­wą­chać.

Zna­jo­mo­ści wpraw­dzie ro­bił ten pan Dy­dak, ale przyj­mo­wał je zim­no, nie kwa­piąc się, nie cie­sząc nie­mi, a ani po­chleb­stwo, ani ża­den trak­ta­ment, ani przy­po­do­by­wa­nie mu się, nie jed­na­ło go. Szorst­ki był i jak lód.

Przy­ma­wia­li mu się nie­mal nie­któ­rzy do za­pro­sin, pół­gęb­kiem tyl­ko od­po­wie­dział. Cie­ka­wi wy­pad­kiem do­wie­dzie­li się tu o ojcu Se­ra­fi­nie ber­nar­dy­nie, któ­ry był w Ho­ro­dysz­czu po kwe­ście – i rzu­ci­li się nań żeby im opo­wia­dał, jak to tam było.

O. Se­ra­fin śmiał się z tego za­cie­ka­wie­nia.

– Co acań­stwo chce­cie? po pań­sku! po ksią­żę­ce­mu! mo­sa­nie… Służ­by huk, ja­dło i wino, niech się scho­wa­ją pa­no­wie nasi wszy­scy! Po­ko­je pa­ła­co­we, na­czy­nie i sprzę­ty choć kró­la przyj­mo­wać. No, tak – do­da­wał – a z tem wszyst­kiem smut­no jak w wię­zie­niu, i ten człek opły­wa­ją­cy w do­stat­kach, pa­trzeć nań, jak du­sza czy­ś­co­wa mę­czyć się zda­je. Nie­szczę­śli­wy jest! Bóg wie! Coś w ży­ciu za sobą mu­siał zo­sta­wić, tru­ją­ce­go wszyst­ko. – Do­da­wał też Ber­na­dyn, że nie­ma­ło ksiąg u tego czło­wie­ka wi­dział, róż­ne­mi ję­zy­ka­mi pi­sa­nych, ale wiel­ce po­dej­rza­nych.

Krę­cił gło­wą, mó­wiąc o tem. We dwo­rze ani ka­pli­cy, ani kru­cy­fik­su nig­dzie nie wi­dział, a sły­szał, że w pa­ra­fial­nym ko­ście­le wca­le Mo­stow­ni­czy nie by­wał.

Lecz w owych cza­sach, gdy Vol­ta­ire'owi w Pol­sce król sta­wił po­sąg w swej bi­blio­te­ce, ni­ko­go to tak bar – dzo nie od­strę­cza­ło; po­cią­ga­ło ra­czej może jako coś oso­bli­we­go. Na­wet lu­dzie po­boż­ni cie­ka­wi byli zaj­rzeć w taką du­szę – pu­stą – w któ­rej próż­nia miesz­ka­ła.

Ber­nar­dyn, choć po­dob­no so­wi­cie opa­trzo­ny wy­je­chał z Ho­ro­dysz­cza, cmo­kał, i nie miał wiel­kiej ocho­ty ry­chło tam po­wra­cać.

Wszyst­ko to ra­zem wzię­te, a w do­dat­ku na­dzie­ja, iż mu się może jesz­cze uda Mo­stow­ni­cze­go wy­zy­skać i grosz z nie­go do­być – skło­ni­ło Wy­rzy­skie­go do za­pro­sze­nia się na Ho­ro­dysz­cze.

Pan Dy­dak po­dzię­ko­wał za ho­nor i – rzekł zim­no.

– Bar­dzo pro­szę.

Nim ple­ni­po­tent ksią­żąt po­koń­czył ich in­te­re­sa i opę­dził się wie­rzy­cie­lom, któ­rzy, za­sły­szaw­szy o sprze­da­ży Sta­wi­ska na­pa­dli na nie­go, Mo­stow­ni­czy z Dub­na wy­je­chał.

W tym roku po­mi­mo te­atru na Zam­ku, za­baw wie­lu, balu i ilu­mi­na­cyi – o ni­czem nie mó­wio­no w cza­sie kon­trak­tów, tyl­ko o Ku­ro­zwę­skim.

Damy szcze­gól­niej były po­draż­nio­ne pusz­czo­ną plot­ką, ja­ko­by miał się że­nić… Wyjść za sta­re­go ta­kie­go, nie­zmier­nie bo­ga­te­go czło­wie­ka, któ­ry że­niąc się mu­siał pięk­ny za­pis uczy­nić, (byle koło tego cho­dzić umia­no), a mógł ry­chło umrzeć!… było rze­czą nad­zwy­czaj po­wab­ną. Im star­szy był tem sen­ty­men­tal­nym pa­niom XVIII w. – droż­szym się sta­wał…

Nie­któ­re co go prze­jeż­dża­ją­ce­go z Wy­rzy­skim wi­dzia­ły, znaj­do­wa­ły na­wet wca­le – nie wstrę­tli­wym.

Wy­rzy­ski, czło­wiek nad­zwy­czaj prze­bie­gły, a umie­ją­cy ko­rzy­stać z każ­dej rze­czy – miał już plan osnu­ty.

Cór­ka jego była za mło­da, li­czy­ła bo­wiem do­pie­ro dwu­na­sty rok – o tej po­świę­ce­niu nie było co my­śleć, ale miał sy­no­wi­cę pan­nę Pul­che­ryę, któ­ra się na dwo­rze ksią­żąt wy­cho­wy­wa­ła, gra­ła na kla­wi­kor­dzie, śpie­wa­ła arye fran­cu­skie i wło­skie i, choć nie zbyt pięk­ną, re­zo­lut­ną była bar­dzo a umie­ją­cą przy­wa­bić. Od­wie­dziw­szy Mo­stow­ni­cze­go, miał za­miar pro­sić go do sie­bie, spro­wa­dzić Pul­che­ryę, za­trzy­mać sta­re­go dni parę, i sko­ja­rzyć mał­żeń­stwo. Wie­dział, że pan­na obu­rącz by się chwy­ci­ła ta­kie­go ma­ry­ażu. Mia­ła lat urzę­do­wych, dwa­dzie­ścia pięć, rze­czy­wi­stych dwa­dzie­ścia ośm – i, po kil­ku ro­man­sach nie­szczę­śli­wych cza­su po­by­tu u księ­stwa, do ni­cze­go już nie wzdy­cha­ła, tyl­ko do wy­da­nia się bo­ga­to.

Wszyst­ko to tak pięk­nie uło­żyw­szy, Wy­rzy­ski za­raz z kon­trak­tów, po­mi­mo, że pusz­cza­ło strasz­nie i dro­ga była szka­rad­na – ru­szył do Ho­ro­dysz­cza.

Znał on je w ru­inie, a choć zi­mo­wą porą, nie mo­gło się to pięk­nie za­pre­zen­to­wać, zbli­żyw­szy się do sta­rych oko­pów, dwór ota­cza­ją­cych – osłu­piał i prze­że­gnał się.

Nowe to Ho­ro­dysz­cze snem mu się wy­da­ło.

Wśród oko­pów, na któ­rych ogrom­ne, sta­re drze­wa wy­ra­sta­ły, stał dwo­rzec, pa­ła­co­wa­ty, z basz­tą na wie­żę prze­ro­bio­ną – wspa­nia­ły i po­waż­ny. Wszyst­ko ta było jak z igły.

Gdy za­je­chał przed za­mek, przy­ję­ła go licz­na służ­ba, cała w bar­wie, i sta­ry człek, ro­dzaj mar­szał­ka dwo­ru, wpro­wa­dził przez sie­ni ubra­ne w atry­bu­ta my­śliw­skie, do wiel­kiej sali, po­tem do mniej­sze­go ga­bi­ne­tu. Ple­ni­po­tent na­wy­kły był do wspa­nia­ło­ści do­mów ksią­żę­cych, ale tu coś zna­lazł, cze­go nie było nig­dzie – wiel­ką po­wa­gę – ja­kąś smut­ną… prze­pych był też wiel­ki.

Pan domu tro­chę na sie­bie dał cze­kać.

Całe przy­ję­cie w tym domu od­po­wia­da­ło pierw­sze­mu wra­że­niu, ja­kie on uczy­nił na Wy­rzy­skim. Kuch­nia, wino – po­da­nie było pań­skie – – ale ser­decz­no­ści, go­ścin­no­ści sta­ro­pol­skiej do ja­kiej hu­la­ka Wy­rzy­ski był na­wy­kłym – ani śla­du nie zna­lazł.

Mo­stow­ni­czy chmur­ny był, mil­czą­cy, i na chwi­lę się nie roz­do­bru­chał. Przy obie­dzie na­stęp­ne­go dnia pili oba dużo – nie pod­chmie­lił się i nie roz­we­se­lił. Są­dził Wy­rzy­ski, że go za­trzy­my­wać ze­chce, lecz za­le­d­wie parę słów prze­bąk­nął, nie na­le­gał i peł­no­moc­nik od­je­chał pod noc – nie za­po­mniaw­szy wszak­że usil­nie za­pro­sić do sie­bie, – do swej ubo­giej cha­ty.

Ma­ją­tek w któ­rym miesz­kał Wy­rzy­ski, na­le­żał do ksią­żąt, dwór w isto­cie na po­zór był sta­ry i nie­po­czę­sny, ale nad­zwy­czaj wy­god­ny i we wszyst­ko ob­fi­tu­ją­cy. Wy­rzy­ski żył na kosz­cie ju­ris­da­to­rów. a, żyć lu­bił.

Przy­byw­szy do domu za­jął się na­tych­miast spro­wa­dze­niem sy­no­wi­cy, i przy­go­to­wa­niem przy­ję­cia go­ścia, któ­re nie­szczę­śli­wej Wy­rzy­skiej, pro­stej so­bie ko­bie­ci­nie i go­spo­si, spać nie dało i spo­cząć, bo mąż wy­ma­gał nad­zwy­czaj­ne­go wy­stę­pu.

Że pan­na Pul­cher­ja mia­ła też wy­stę­po­wać i po­pi­sy­wać się – mu­sia­no kla­wi­kord na sa­niach spro­wa­dzić z Dub­na.

Pan­na, któ­ra już o Mo­stow­ni­czym sły­sza­ła i do­my­śla­ła się cze­goś, przy­je­cha­ła roz­ra­do­wa­na, roz­ma­rzo­na i uści­snę­ła z roz­rzew­nie­niem stry­jasz­ka. Nie mia­ła bied­na po­sa­gu, a pa­mię­ta­ła o me­try­ce swej.

Za­czę­ło się nie­cier­pli­we ocze­ki­wa­nie re­wi­zy­ty Mo­stow­ni­cze­go. Ale dro­ga się to psu­ła, to po­pra­wia­ła, nie­bo chmu­rzy­ło, i już się mia­ło ku wio­śnie, gdy na­resz­cie z taką po­żą­dli­wo­ścią, ocze­ki­wa­ny gość – nad­je­chał.

Gdy wy­sia­dał z po­wo­zu pan­na Pul­che­rya, któ­rej ser­ce biło jak mło­tem, zo­ba­czy­ła go przez okno. Wy­dał się jej strasz­nym. Przy­ję­cie było, jak się za­po­wia­da­ło, nie­zmier­nie kor­djal­ne, wy­staw­ne i na­pa­stli­we… Pan­na pierw­sze­go wie­czo­ra usi­ło­wa­ła oczy­ma na­przód cap­ta­re be­ne­vo­len­tiam, a po­tem prze­szła ostroż­nie do roz­mo­wy.

Sta­ry Mo­stow­ni­czy z razu był jak­by zdu­mio­ny i nie­ro­zu­miał, pa­trzał ostro na pan­nę, od­po­wie­dał kwa­śno i do­pie­ro dru­gie­go dnia tro­szecz­kę zła­god­niał. Gwał­tem za­trzy­ma­no go na noc. Wie­czo­rem śpie­wa­ła pan­na Pul­cher­ja…

Ani ona, ani pani Wy­rzy­ska, ani ple­ni­po­tent nie mo­gli od­gad­nąć co się w du­szy pana Dy­da­ka dzia­ło. Pa­trzał chmur­no, mil­czał wię­cej niż mó­wił, ale parę razy cięż­ko wes­tchnął, co wzię­to, w nie­do­stat­ku in­nych oznak, za do­brą wróż­bę. Wy­rzy­ski ze śpie­wu asumpt bio­rąc na ucho opo­wie­dział po krot­ce hi­sto­ryę sy­no­wi­cy swej, sie­ro­ty, pan­ny oso­bli­wie od Boga uda­ro­wa­nej i stwo­rzo­nej na to aby czło­wie­ko­wi za­cne­mu szczę­ście w dom wnio­sła…

– Ale – koń­czył – na ta­kich per­łach się lu­dzie nie­zna­li.

Mo­stow­ni­czy coś za­mru­czał tyl­ko nie zro­zu­mia­łe­go.

Na­za­jutrz rano przy śnia­da­niu parę razy spoj­rzał na pan­nę i wzrok jego spo­tkał się z jej oczy­ma… Na­tem się skoń­czy­ło wszyst­ko… Po od­jeź­dzie sta­re­go czy­nio­no wnio­ski róż­ne – nie de­spe­ro­wał Wy­rzy­ski, pan­na była za­du­ma­na. Trze­ba było cze­kać – co da­lej.

Tym­cza­sem przy­szła wio­sna, pan­na Pul­che­rya sie­dzia­ła u Wy­rzy­skich – za­pra­sza­ny usil­nie p. Dy­dak nie zja­wiał się. Ple­ni­po­tent więc, we­dle jego wła­sne­go wy­ra­że­nia szu­ler­skie­go – za­giął łapę. Stwo­rzył ja­kiś in­te­res z po­wo­du gra­ni­cy Sta­wi­ska, udał cho­re­go – i zmu­sił Mo­stow­ni­cze­go do przy­by­cia…

Tym ra­zem p. Pul­che­rya jako daw­ne­go zna­jo­me­go przy­ję­ła go po­ufa­łej, a mia­ła oka­zyę zbli­że­nia się, gdyż sama Wy­rzy­ska jesz­cze cho­ra po od­by­tej sła­bo­ści, nie uka­zy­wa­ła się. Za­stę­po­wa­ła więc go­spo­dy­nię.

Nad­zwy­czaj to jej było na rękę. Za­raz pierw­sze­go dnia zmu­si­ła Mo­stow­ni­cze­go do dłuż­szej z sobą roz­mo­wy i… zda­wa­ło się jej, że znacz­nie zmiękł.

– Zo­ba­czysz, stry­je­necz­ko – mó­wi­ła ura­do­wa­na wie­czo­rem – zo­ba­czysz – musi łap­ki po­ło­żyć przedem­ną.

– A! pięk­ne łap­ki! – śmia­ła się Wy­rzy­ska – ta to łap­ka jak u pa­rob­ka.

– Zwy­czaj­nie męz­kie ręce.

Z dnia dru­gie­go pan­na Pul­che­rya mia­ła pra­wo jesz­cze się wię­cej cie­szyć. Mo­stow­ni­czy skrzy­wił się do niej tak, iż moż­na go było o uśmiech po­są­dzić.

Lecz – sta­ła się za­ra­zem rzecz oso­bli­wa. Pan­na, któ­ra już no­wen­nę od­pra­wi­ła na tę in­ten­cję aże­by się w niej "za­du­rzył" – od tego wzro­ku i uśmie­chu tak się uczu­ła str­wo­żo­ną, iż się jej na płacz ze­bra­ło.

Wy­raz twa­rzy, wej­rze­nie mia­ło w so­bie coś tak prze­ra­ża­ją­ce­go, iż dresz­cze po niej prze­bie­gły. Wsty­dzi­ła się do tego przy­znać – lecz dłu­go przyjść do sie­bie nie mo­gła.

Mo­stow­ni­czy zaś, za­miast spie­szyć na po­wrót do Ho­ro­dysz­cza – zo­stał na dzień na­stęp­ny, kil­ka razy oczy­ma nie­spo­koj­ne­mi ba­dał pan­nę – sta­rał się sam zbli­żyć do niej.

A Pu­le­he­rya, któ­ra wprzó­dy tak tego pra­gnę­ła, zno­wu do­zna­ła ta­kie­go wra­że­nia – jak­by ucie­kać chcia­ła. Wej­rze­nie jego i ten sza­tań­ski uśmiech, mro­zi­ły ją do ko­ści. Wie­czo­rem, po­nie­waż mia­ła tro­chę chryp­ki, pan­na tyl­ko gra­ła na kla­wi­kor­dzie. Siadł pan Dy­dak nie­da­le­ko, a że Wy­rzy­ski umyśl­nie się ab­sen­to­wał, gdy grać prze­sta­ła – obej­rzał się i wprost w ten dziw­ny spo­sób pan­nę Pul­che­ryę za­gad­nął:

– Pan­na Łow­czan­ka mi da­ru­je, że ja sta­ry gład­kich słów uży­wać nie umiem, ale wprost spy­tam – Gdy­bym się o pan­nę oświad­czył, po­szła byś też za mnie?

O mało nie krzyk­nę­ła Łow­czan­ka, ale wnet się opa­mię­ta­ła. Co to było z ta­kim czło­wie­kiem na wie­le pół­mi­sków roz­kła­dać rzecz pro­stą.

Po­my­śla­ła niby tro­chę.

– Gdy­bym wie­dzia­ła, że pan Mo­stow­ni­czy do­brym mę­żem bę­dziesz? cze­muż nie.

Sta­ry się skrzy­wił.

– Albo ja wiem! – od­parł su­cho.

Spój­rze­li na sie­bie. Ze stra­chu aby się nie cof­nął, pan­na po­da­ła mu rękę. Wa­ha­jąc się nie­co, wziął ją Mo­stow­ni­czy, a fi­lut Wy­rzy­ski, któ­ry bo­daj pode drzwia­mi cza­to­wał, wpadł tak w porę, iż Mo­stow­ni­cze­mu nie zo­sta­wa­ło już nic nad­to – tyl­ko się stry­jo­wi oświad­czyć.

Na­stą­pi­ły tedy za­rę­czy­ny. Pan Dy­dak prze­pysz­ny pier­ścień zdjął z pal­ca, pani Wy­rzy­ska dała sy­no­wi­cy od sie­bie nie brzyd­ki tak­że. Mo­stow­ni­czy za­żą­dał, aby ze ślu­bem nie­zwłó­czyć.

Sta­ra­no się o ile moż­no­ści mu ako­mo­do­wać. Jed­nak­że stryj w in­te­re­sie sie­ro­ty wy­mógł za­pis na ma­jąt­ku, opra­wę – i na jed­nej wsi do­ży­wo­cie…

Wszyst­ko więc zło­ży­ło się tak jak było za­wcza­su osnu­tem i po­żą­da­nem, a kto to ludz­kie ser­ce od­gad­nie? pan­na Pul­che­rya wca­le się nie' wy­da­wa­ła szczę­śli­wą, choć cią­gle ją ła­ja­no za to… Mo­stow­ni­czy co­raz się jej wy­da­wał strasz­niej­szym – oso­bli­wem było i to, że choć niby pan­nę mi­ło­wał, ale tak jak się spo­dzie­wa­no – ła­pek przed nią nie po­ło­żył. Był grzecz­ny ale zim­ny i za­wsze smut­ny. Też same zmarszcz­ki na czo­le, to samo skrzy­wie­nie w ustach i wej­rze­nie ostre miał ta­kież jak daw­niej… Pan­na przy nim czu­ła się onie­śmie­lo­na – drga­ła w du­szy…

We­se­le stryj chciał wy­pra­wić hucz­ne. Dy­dak się oparł.

– Do cze­go to! – rze­ki. – Jam sta­ry, ro­bię może sza­leń­stwo, że się że­nię z pan­ną, któ­ra­by moją cór­ką być mo­gła, na co się lu­dziom na oczy z te a wy­sta­wiać? I dla pan­ny i dla mnie to przy­kre.. Pro­szę za­nie­chać. Z fa­mi­lii kto ze­chce…

Uparł się przy tem, pan­na Pul­che­rya nie na­le­ga­ła. Póź­ną je­sie­nią ja­koś ślub się od­był bez wy­stę­pu i ci­cho, a na prze­no­si­ny do pa­ła­cu na Ho­ro­dysz­czu nie pro­sił Mo­stow­ni­czy tyl­ko te oso­by co ślu­bo­wi asy­sto­wa­ły…

Przy­ję­cie było wy­kwint­ne i wspa­nia­łe, ale we­so­ło­ści, choć się na nią zma­ga­no, nikt nie po­tra­fił wy­krze­sać z serc za­sty­głych. Przy­pa­tru­jąc się temu prze­py­cho­wi i do­stat­kom, któ­rych pa­nią być mia­ła, pani Mo­stow­ni­czy­na do­zna­ła chwil­ki może ja­kiejś przy­jem­no­ści, dum­ną była – lecz ten sam strach, któ­rym sta­ry mąż ją, daw­niej prze­ra­żał – szedł za nią i tu­taj. Pa­łac wy­dał się smut­ny, pu­sty, strasz­ny i upro­szo­na Wy­rzy­ska na pierw­szych kil­ka dni po­zo­stać mu­sia­ła przy sy­no­wi­cy.

Jak na pani mło­dej, tak na p. Dy­da­ku, oznak wiel­kiej szczę­śli­wo­ści wi­dać nie było… Ona z trwo­gą pa­trza­ła na nie­go, on cho­dził zim­ny i sztyw­ny. Nie roz­ch­mu­rzył się ani na chwi­lę, przy lu­dziach nie oka­zy­wał jej żad­nej czu­ło­ści – a na­wet moż­na było do­strzedz po we­se­lu nie­le­d­wie strasz­niej­sze­go w nim za­sę­pie­nia niż przed­tem.

Żona z oba­wą, ukrad­kiem spo­zie­ra­ła na nie­go, wy­bie­ra­jąc chwi­lę, gdy on na nią nie pa­trzał. Gdy przy­szło Wy­rzy­skiej do dzie­ci od­jeż­dżać – po­że­gna­nie było łza­we. Rzu­ci­ła się jej na szy­ję Pul­cher­ja i mało nie omdla­ła…

Mo­stow­ni­czy stał zim­ny jak ka­mień, i jak gdy­by gniew­ny.

Zo­sta­li pań­stwo mło­dzi sami z sobą, i zło­ży­ło się tak, że Wy­rzy­ski za in­te­re­sa­mi księz­twa mu­siał na dłuż­szy czas je­chać do War­sza­wy, a ona sama od dzie­ci się od­da­lić nie mo­gła – nie wi­dzie­li się więc z Mo­stow­ni­czy­ną. Parę razy pi­sa­ła do stry­jen­ki, lecz li­sty były krót­kie, i mo­gła się z nich do­my­śleć Wy­rzy­ska, że sy­no­wi­ca oba­wia­jąc się aby ich nie czy­ta­no – su­che­mi kil­ką wy­ra­za­mi się ogra­ni­cza­ła. Wiał z nich smu­tek i tę­sk­ni­ca prze­ra­ża­ją­ca.

Stry­jen­ka za­pra­sza­ła ją do sie­bie nada­rem­nie – czy nie mo­gła, czy nie chcia­ła przy­jeż­dżać. Ocze­ki­wa­no na próż­no. Wszyst­ko to da­wa­ło do my­śle­nia, ale Wy­rzy­ski żo­nie tłu­ma­czył pier­wo­ci­ny każ­de­go mał­żeń­stwa, jako bar­dzo trud­ne do prze­by­cia.

– Co ty chcesz! Nie­chaj­że ma czas go okieł­znać – po­tem wiu! ha! po­pro­wa­dzi kędy ze­chce!

Ale kieł­zna­nie to ja­koś trwa­ło nad­zwy­czaj dłu­go. Wy­rzy­scy na świę­ta wiel­ka­noc­ne za­pro­si­li Mo­stow­ni­czych obo­je tak na­le­ga­jąc, że się już oprzeć nie było po­dob­na…

W wiel­ką So­bo­tę z nie­po­ko­jem na nich ocze­ki­wa­no. Ja­koż przy­by­li po­szóst­no, pysz­nym po­wo­zem, bry­ka za nie­mi – ale gdy Pul­cher­ja wy­sia­dła, wi­ta­ją­ca ją Wy­rzy­ska o mało nie krzyk­nę­ła, tak zna­la­zła strasz­li­wie zmie­nio­ną.

Mo­stow­ni­czy też był wy­chu­dły i na krót­ki prze – ciąg cza­su dziw­nie po­sta­rza­ły. Oczy miał jesz­cze nie­spo­koj­niej­sze, a usta go­rzej za­pa­dłe i skrzy­wio­ne. Prócz tego zmię­sza­ny, wy­da­wa­ło się jak­by za­wsty­dzo­ny był i wy­lę­kły.

Przy­stoj­na wca­le gdy szła za mąż, mło­da mę­żat­ka twarz mia­ła bla­dą, oczy wpa­dłe, usta sine i… choć ubra­na z wiel­kim sta­ra­niem, bo­ga­to, obu­dza­ła li­tość. Zda­wa­ła się le­d­wie módz utrzy­mać na no­gach.

Wpro­wa­dzo­no ich do domu. Wy­rzy­ski przy­brał umyśl­nie ton we­so­ły, sta­rał się za­ba­wić, roz­ru­szać – ale spo­so­bu nie było. Z oba­wą cią­gle Mo­stow­ni­czy­na oglą­da­ła się na męża, a on pil­no­wał jej groź­ne­mi oczy­ma.

Stry­jen­ka na­próż­no po kil­ka­kroć pró­bo­wa­ła od­pro­wa­dzić na stro­nę Pul­cher­ję – ale ta, oglą­da­ła się na męża i nie ru­sza­ła z miej­sca.

Do­pie­ro dru­gie­go dnia po świę­co­nem, uda­ło się Wy­rzy­skiej wziąć bied­ną ko­bie­tę do swo­je­go po­ko­ju… Za­mknąw­szy drzwi – rzu­ci­ła się jej na szy­ję…

– Dziec­ko moje! co to­bie! Ty tak wy­glą­dasz jak­byś była bar­dzo nie­szczę­śli­wa!

Za­czę­ła się Mo­stow­ni­czy­na wy­pie­rać moc­no, za­kli­nać, lecz wśród tego wy­sił­ku, rzu­ci­ły się jej łzy, po­rwa­ło łka­nie kon­wul­syj­ne… A oglą­da­ła się cią­gle na drzwi, z prze­stra­chem, jak­by wtar­gnię­cia męża oba­wia­jąc…

Zmiar­ko­wa­ła Wy­rzy­ska że trze­ba było ko­niecz­nie – bądź co bądź do­być z Pul­che­rii coś o jej po­ży­ciu – bo że w niem była ja­kaś ta­jem­ni­ca fa­tal­na, ani wąt­pi­ła… Jed­nak­że Mo­stow­ni­czy­na dłu­go sama z stry­jen­ką po­zo­stać nie chcia­ła, oczy ob­my­ła, przej­rza­ła się w zwier­cia­dle i za­klę­ła na wszyst­ko aby do po­ko­ju po­wra­cać. Szep­nę­ła ci­cho Wy­rzy­skiej, że mąż jej, któ­ry po no­cach nie­sy­piał, drze­mał po obie­dzie i że ona z tej chwi­li sko­rzy­sta, aby się wy­mknąć do niej.

Tak się też sta­ło. Wy­szła po ci­cha na pal­cach z po­ko­ju, trwoż­li­wie się oglą­da­jąc za sie­bie Mo­stow­ni­czy­na i wsu­nę­ła do sy­pial­ni, w któ­rej na nią cze­ka­ła stry­jen­ka. Drzwi przy­mknę­ła, aby gło­śniej­sza roz­mo­wa, nie do­szła do po­ko­ju go­ścin­ne­go. Wy­rzy­ska cze­ka­ła nie­spo­koj­na, bo jej nie­zmier­nie żal było ko­bie­ty, któ­rą mąż wy­swa­tał z do­bre­go ser­ca… nie­prze­wi­du­jąc co ją spo­tkać mo­gło.

– Po­wiedz że ty mi, na rany pań­skie – po­czę­ła ręce ła­miąc po­czci­wa stry­jen­ka – po­wiedz mi, nie kry­jąc się z ni­czem… co to jest? Ten nie­po­czci­wy człek mę­czy cię, ty­ra­ni­zu­je? zły jest dla cie­bie?

Mo­stow­ni­czy­na sta­ła nie­ma…

– To go po­rzuć do li­cha, i z jego bo­gac­twa­mi! – cią­gnę­ła da­lej – u nas znaj­dziesz za­wsze dom jak swój… Kil­ka za­le­d­wie mie­się­cy upły­nę­ło, ty do sie­bie nie je­steś po­dob­na!

Pul­che­rii łzy się krę­ci­ły w oczach.

– Stry­je­necz­ko – ode­zwa­ła się po ci­chu – je­stem nie­szczę­śli­wa, to praw­da, ale nie z tego po­wo­du, któ­re­go się do­my­ślasz… Dy­dak dla mnie naj­lep­szy – Bóg wi­dzi. Gdy­bym nie­wiem cze­go za­żą­da­ła, sta­ra się wszyst­ko speł­nić, nie­ba by mi chciał przy­chy­lić… On! od dla mnie wca­le zły nie jest. Nie… ale… ale…

Mo­stow­ni­czy­na za­jąk­nę­ła się, jak­by jej było trud – no wy­tłu­ma­czyć, zni­ży­ła głos, po­chy­li­ła się do Wy­rzy­skiej.

– Ah! do­praw­dy – mó­wi­ła drżąc – trud­no mi to opo­wie­dzieć! Ten czło­wiek, któ­re­go spoj­rze­nie mnie przed ślu­bem na­peł­nia­ło stra­chem, jest ja­kiś dzi­ki – nie­zro­zu­mia­ły, coś się z nim dzie­je, cze­go so­bie wy­tłu­ma­czyć nie moż­na. Żyje jak gdy­by się cią­gle cze­goś lę­kał, po no­cach nie sy­pia, zry­wa się, bie­ga… mówi sam do sie­bie – uni­ka lu­dzi… Uspo­ko­ić go ni­czem nie mogę… Cza­sem na chwi­lę o tych ja­kichś utra­pie­niach za­po­mni – na­gle sło­wo jed­no, sze­lest, naj­mniej­sza rzecz prze­ra­ża go, nie­po­koi…

Pro­si­łam go na ko­la­nach żeby mi się przy­znał co mu jest – uciekł ode­pchnąw­szy mnie.

Ży­cie pro­wa­dzi oso­bli­we… Po no­cach sie­dzi cza­sem w książ­kach, lub cho­dzi po izbach… w dzień śpi… ni­czem go ro­ze­rwać nie moż­na. Mo­dlić się nie­umie… nie wi­dzia­łam go jesz­cze ani razu żeby się prze­że­gnał.

Słu­cha­ła opo­wia­da­nia tego Wy­rzy­ska z na­tę­żo­ną uwa­gą i nad­zwy­czaj­nem zdzi­wie­niem. Spo­dzie­wa­ła się po­sły­szeć wca­le co in­ne­go…

Mo­stow­ni­czy­na cią­gnę­ła po­wo­li da­lej:

– Cza­sa­mi ciar­ki po mnie cho­dzą, bo się lę­kam żeby on nie osza­lał, albo ja pa­trząc na nie­go.

Zo­ba­czy mnie pła­czą­cą, to wpa­da w fu­rye i gnie­wa się. Przyj­dzie na nie­go we­so­łość, to ja­kaś strasz­na, wy­mu­szo­na i – byle co, zmie­nia się w smu­tek i po­grą­że­nie.

Spro­wa­dził mi kla­wi­kord, cza­sem so­bie każe grać, albo za­śpie­wać, i tro­chę się uspo­koi, nie­kie­dy oczy o – cie­ra jak­by pła­kał, ale za­raz po­tem, trza­śnie drzwia­mi, wy­le­ci, i za­mknąw­szy się w swo­ich izbach, lata jak sza­lo­ny.

Wy­rzy­ska słu­cha­ła przy­bi­ta, nie­umia­ła ani po­cie­szać nie­szczę­śli­wej sy­no­wi­cy, ani jej dać radę żad­ną. Gło­so­wa­ła za­tem żeby męża, jak ona była zwy­kła we wszyst­kiem, po­ra­dzić się i o to – co tu po­cząć. Ale Pul­che­rya za­kli­na­ła, aby ni­ko­mu nic o tem nie mó­wić, na­wet stry­jo­wi, bo mąż jej naj­wię­cej się tego oba­wiał aby o jego dzi­wac­twach nie roz­po­wia­da­no, i su­ro­wo żo­nie przy­ka­zał, żeby się z tem co się dzie­je w domu nie wy­pa­pla­ła.

Po­pła­ka­ły się obie, skoń­czyw­szy na­tem, że je­den ra­tu­nek był w Bogu, że na­le­ża­ło się mo­dlić aby on uli­to­wał się nad p. Dy­da­kiem, i nad bied­ną żoną jego.

Tym­cza­sem w ba­wial­nym po­ko­ju dał się sły­szeć szmer i Pul­che­rya prze­stra­szo­na wy­bie­gła do rnę­ża, któ­ry nie lu­bił aże­by się od nie­go od­da­la­ła.

Wy­rzy­ska, pra­wa cór­ka Ewy, i nie­wia­sta, choć dała sło­wo nic nie­mó­wić ni­ko­mu, wie­czo­rem, za­kląw­szy męża na wszel­kie świę­to­ści, zwie­rzy­ła mu się ze wszyst­kie­go co od sy­no­wi­cy sły­sza­ła.

Da­le­ko zim­niej­szy i in­a­czej bio­rą­cy rze­czy Wy­rzy­ski, na­przód obie baby po­są­dził o – eg­za­ge­ra­cyę; po­tem do­wo­dził że Pul­che­ryi dużo się przy­wi­dy­wa­ło dla tego że chcia­ła mieć w mężu ro­man­so­we­go ka­wa­le­ra, a tym on być nie mógł.

– Pro­sta rzecz – od­parł żo­nie – czło­wiek ma na gło­wie kło­po­tów siła – a nie mło­dy, skwa­szo­ny, więc cza­sem za­mru­czy i na­marsz­czy się, nie trze­ba z tego ro­bić wiel­kich rze­czy. Pul­che­rya się z tem obę­dzie i będą z sobą żyli jak naj­le­piej.

Sło­wem Wy­rzy­ski wszyst­ko to so­bie lek­ce­wa­żył i żo­nie za­mknął usta.

Nie­do­cze­kaw­szy prze­wo­dów Mo­stow­ni­czo­wie od­je­cha­li do Ho­ro­dysz­cza, na Zie­lo­ne Świę­ta za­pra­sza­jąc do sie­bie Wy­rzy­skich.

Ple­ni­po­tent ostat­nie­go dnia po­by­tu, wie­czo­rem, na-bok wziąw­szy Dy­da­ka, de­li­kat­nie mu dał do zro­zu­mie­nia aże­by żony – nie wę­dził – a wziąw­szy ko­bie­tę mło­dą, wię­cej żył z ludź­mi i zna­jo­mo­ści w są­siedz­twie za­wią­zał.

– Ja – od­parł Mo­stow­ni­czy – do lu­dzi nie je­stem stwo­rzo­ny. Mam dużo do czy­nie­nia, za­ba­wiać próż­nia­ków nie umiem. Jej­mość wie­dzia­ła za kogo szła, musi się do mnie za­sto­so­wać. Mnie wrza­wa i tłok mę­czy – po­trze­bu­ję spo­ko­ju.

I tem go od­pra­wił.

Zniósł to Wy­rzy­ski i wy­bie­rał się na Zie­lo­ne Świę­ta do Ho­ro­dysz­cza, nie da­jąc za wy­gra­nę, gdy na dni kil­ka przed Świąt­ka­mi, sam je­den, ma­łym wó­zecz­kiem wpadł nie­spo­dzia­nie Mo­stow­ni­czy. Spoj­rzaw­szy na wy­sia­da­ją­ce­go po­strzegł Wy­rzy­ski, że coś nie­do­bre­go wiózł. Wprost z gan­ku p. Dy­dak po­pro­wa­dził go na osob­ność do kan­ce­la­ryi, zda­wał się bar­dzo moc­no po­ru­szo­ny.

– Głu­pia spra­wa mnie tu spro­wa­dza – ode­zwał się oczy­ma, ja­kie­miś obłą­ka­ne­mi rzu­ca­jąc po izbie i usta krzy­wiąc okrop­nie. W. pan je­steś praw­nik… ra­chu­ję na to, że mi – po­ra­dzisz…

– O cóż idzie?

Mo­stow­ni­czy jak­by mu trud­no było nie­zmier­nie wy­krztu­sić to co w so­bie miał, po­czął gębą ru­szać, wąs tar­gać – ręką się chwy­tać to za pas, to za pier­si.

– Głu­pi in­te­res – rzekł gwał­tow­nie. Pro­sto ci po­wiem, me­try­ki mo­je­go uro­dze­nia nie mam, spa­li­ła się – pa­pie­rów nie mam żad­nych… Szlach­cic daw­niej tego nie­po­trze­bo­wał. Ku­ro­zwę­ski je­stem i kwi­ta. Tym­cza­sem zja­wił się tu ja­kiś łotr z pod ciem­nej gwiaz­dy, co mnie chce cią­gnąć do wy­ka­za­nia się z rodu i na­zwi­ska.

– A jemu co do tego? py­tał Wy­rzy­ski.

– Bo on sam jest Ku­ro­zwę­ski, kat go wie jaki – od­parł Mo­stow­ni­czy, roz­draż­nio­ny do naj­wyż­sze­go stop­nia. Co ja z tym łaj­da­kiem będę się po są­dach cią­gał? to wprost na moją kie­szeń łap­ka – za­tkać mu

– Gdzież on jest?

– Sie­dzi w Dub­nie, na­pi­sał mi list – od­gra­ża się.

To mó­wiąc do­był pa­pier Mo­stow­ni­czy i rzu­cił na stół, a ręka mu się trzę­sła, i sam po­ru­szał się jak­by go cho­ro­ba św. Wa­len­te­go mia­ła na­paść. Wy­rzy­ski chwy­cił pi­smo…

Na­pi­sa­ne ono było szorst­ko, groź­no, i ów Hi­la­ry z Ku­ro­zwęk Ku­ro­zwę­ski ofia­ro­wał się do­wo­dzić Mo­stow­ni­cze­mu, że ani do na­zwi­ska, ni do ty­tu­łu nie­ma pra­wa. Ale nie for­mu­ło­wał żad­nych wy­ma­gań.

Za­du­mał się ple­ni­po­tent.

– Nie­ma tu co my­śleć i ro­bić – od­parł. – Każę do brycz­ki za­prządz i jadę do Dub­na. Daj mi list i mów co mu dać.

Mo­stow­ni­czy uchy­lił połę, do­był zie­lo­ną sa­kwę ogrom­ną z kie­sze­ni, przez któ­rej siat­ką du­ka­ty prze­świe­ca­ły, i rzu­cił ją na stół. – Masz ty­siąc czą­tych, rób co chcesz.

Na­tem się nie­speł­na skoń­czy­ła roz­mo­wa, Wy­rzy­ski do po­da­ne­go śnia­da­nia ani przy­stą­pił, wy­pił raz po razu kil­ka kie­lisz­ków wód­ki, nie mó­wił nic, i gdy ko­nie dla Wy­rzy­skie­go za­szły, on też na brycz­kę siadł – i po­je­chał…

Jak so­bie rady dał ple­ni­po­tent to tyl­ko on może wie­dział i pan Bóg dru­gi, skoń­czy­ło się na­tem, że Mo­stow­ni­cze­mu nie przy­wiózł ani gro­sza, ale ze­zna­ny w ak­tach do­ku­ment, jako do ro­dzi­ny Ku­ro­zwę­skich na­le­żał, z pod­pi­sem człon­ka jej pana Hi­la­re­go, umo­co­wa­ne­go od bra­ci i bra­tan­ków.

Zda­je się, że p. Dy­dak sto du­ka­tów jesz­cze w garść mu wci­snął – i na­tem się skoń­czy­ło – ale, w su­mie­niu po­zo­stał Wy­rzy­ski prze­ko­na­nym, że mąż jego sy­no­wi­cy nie był żad­nym Ku­ro­zwę­skim, za­tem sa­mo­zwań­cem i pew­no na­wet nie szlach­ci­cem.

Nie rad temu był i kwa­sił się czas ja­kiś, ale – klam­ka za­pa­dła. Na po­cie­chę po­zo­sta­wa­ło to, że bo­ga­tym był nie­wąt­pli­wie.

Po­mi­mo kup­na dóbr, przy­ku­pio­ne­go Sta­wi­ska – wy­dat­ków znacz­nych – me­lio­ra­cyi nad­zwy­czaj kosz­tow­nych – pie­nię­dzy nig­dy nie bra­kło. Do­szedł na­wet Wy­rzy­ski, iż p. Dy­dak mu­siał coś mieć na ja­kimś ho­len­der­skim ban­ku, bo sumy mu ztam­tąd prze­ka­za­ne za po­śred­nic­twem Tep­pe­rów pod­no­sił.

Tym­cza­sem o prze­szło­ści jego do­wie­dzieć się nie było spo­so­bu. Za­gad­nię­ty o nią, marsz­czył się, na­sta­wiał ostro i wprost od­po­wia­dał gru­biań­sko.

– Cóż to? spo­wie­dzi mnie chcesz słu­chać? Co człek ro­bił i prze­żył to mię­dzy nim a pa­nem Bo­giem, nie na­le­ży to do ni­ko­go.

Wła­śnie, gdy się to dzia­ło, u Ka­pu­cy­nów w Sta­rym Kon­stan­ty­no­wie zja­wił się z in­ne­go kon­wen­tu tam przy­sła­ny oj­ciec In­no­cens. Mnich to był ja­kich po za­ko­nach że­bra­czych nie wie­lu się tra­fia­ło wów­czas, bo do nich, jako do mniej na­uki i wy­kształ­ce­nia wy­ma­ga­ją­cych, szli lu­dzie pro­stacz­ko­wie, czę­sto du­cha po­tęż­ne­go, po­boż­no­ści i świą­to­bli­wo­ści wiel­kiej, ale nie zbyt ucze­ni i ogła­dze­ni.

Brat In­no­cens, o któ­re­go po­cho­dze­niu nie mó­wio­no – był to mąż i asce­ty­zmu nie­zwy­kłe­go i na­uki nad­zwy­czaj­nej, teo­log, ka­zno­dzie­ja, dy­elek­tyk po­tęż­ny. Miał dar wy­mo­wy, po­wa­gę, i coś ta­kie­go w so­bie, co na­ka­zy­wa­ło po­sza­no­wa­nie.

Nie­ulę­kły i nie­ugię­ty – był po­stra­chem złych, bo wca­le się nie oglą­da­jąc na ich sta­no­wi­sko i zna­cze­nie, nie­li­to­ści­wą praw­dę rzu­cał im w oczy. Zna­nem to było, że gdy raz panu wo­je­wo­dzie… coś bar­dzo przy­kre­go po­wie­dział pu­blicz­nie, ra­dząc mu się ka­jać i po­pra­wić, dum­ny pa­nek od­gra­żać się po­czął nań ba­to­ga­mi. Za­sły­szaw­szy o tem oj­ciec In­no­cens, przy­szedł do na za­mek, gdy mnó­stwo go­ści miał. Sta­nął śmia­ło i za­wo­łał:

– Przy­cho­dzę po obie­ca­ne ba­to­gi!

Wo­je­wo­da tak był wzru­szo­ny, że go po rę­kach ca­łu­jąc, prze­pra­szał, i – je­że­li ży­cia nie po­pra­wił od razu, przy­najm­niej jaw­no­grzesz­ni­kiem być prze­stał.

Nie­po­tra­fi­my wy­tło­ma­czyć, ja­kim spo­so­bem w po­dró­ży oj­ciec In­no­cens jed­ne­go wie­czo­ra zna­lazł się w Ho­ro­dysz­czu, pro­sząc o prze­no­co­wa­nie.

Mo­stow­ni­czy z fol­war­ku na wie­cze­rzę go ka­zał pro­sić do pa­ła­cu, cze­mu się jej­mość sama nie­zmier­nie ura­do­wa­ła, bo jej za ko­ścio­łem, księ­dzem i pa­nem Bo­giem bar­dzo było tę­sk­no.

Oj­ciec In­no­cens, w któ­rym za­raz było moż­na po­znać krew do­stoj­ną, pięk­nej po­wierz­chow­no­ści męż­czy­zna, twa­rzy choć wy­schłej, lecz dziw­nie czy­stych ry­sów i ja­kimś du­chem oży­wio­nej, któ­ra ją opro­mie­nia­ła – miał w obej­ściu się coś pań­skie­go ra­zem i ka­pu­cyń­skie­go; ru­basz­ność dys­tyn­go­wa­ną, a spo­kój du­cha i we­so­łość, nie­da­ją­cą się za­chmu­rzyć ni­czem, chy­ba re­li­gij­nem unie­sie­niem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: