- W empik go
Mozajka. Tom 1-2: nowelle ! i opowiadania - ebook
Mozajka. Tom 1-2: nowelle ! i opowiadania - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 347 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Starzy ludzie pamiętają jeszcze owo Horodyszcze w okolicach Cudnowa, o którem dziś legendy pozostały tylko dziwaczne. Należało ono do dóbr, znaczną rozległość mających, opuszczonych przez ostatnich dziedziców i wystawionych czasu kontraktów Dubieńskich na sprzedaż.
Kontrakty te w końcu XVIII w. bywały niezmiernie ożywione. Frymarczono naówczas majętnościami nieustannie, Prot Potocki, Poniński, wielu innych nabywali, mieniali, zaciągali u szlachty długi. Polowano na pieniądze, bawiono sio" skakano i przy zielonych stolikach tysiące dukatów z rąk do rąk przechodziły. Chwila to była nieopatrzności, szału jakiegoś i takiej żądzy zabaw, iż całe życie niemal zdawało się stworzona dla zabawki wybrańcom losu. Nie myślano wcale o jutrze.
Uboższa szlachta uciułane dukaty i talary przywoziła skrzętnie zawiązane, aby je jakiemu wielkiemu panu oddać na zastaw lab skrypt intabulowany; wielcy panowie, zawsze żądni grosza, przybywali się tu na cały rok zaopatrzyć – bądź co bądź.
Plenipotent książąt L… – miał naówczas owo Horodyszcze osławione na sprzedaż, ale wszyscy wiedzieli, że było zniszczone straszliwie, pola zajałowiałe, lasy powycinane na potarze i klepki, budowle w ruinach – kupca można było tylko znaleźć chyba w jednym z tych dobrodusznych, zdala przybywających, chciwych ziemi dorobkowiczów, któregoby ogromny obszar jakich półtora tysiąca włók zaślepił. Ci co znali stan majątku, nie ważyli by się go nabyć, bo to był ciężar wielki.
W opisie i inwentarzach, dla tego, co nieoglądał Horodyszcza na gruncie, prezentowało się nabycie jako bardzo ponętne – lecz między papierem a rzeczywistością – była przepaść. Plenipotent p. Wyrzyski, człek nadzwyczaj zręczny, frasował się tem mocniej im książęta L. więcej potrzebowali pieniędzy, a widoku najmniejszego sprzedania dóbr nie miał.
Kontrakty się już niemal ku końcowi miały, pieniądze jakie były, porozchwytywano, gdy faktor Wyrzyskiego Fajgiel wpadł do niego z oznajmieniem, że ma kupca na Horodyszcze.
Był to cud! Ale kto był ten naiwny człek, co gotował się kilka tysięcy czerwonych złotych za okno wyrzucić, a kołtun sobie kupić – ani Fajgiel ani Wyrzyski, po pilnej inkwizycyi dojść nie mogli.
Opowiadał się ów przybyły świeżo na kontrakty, jako Dydak Kurozwęski, Mostowniczyc z Mazowsza. Nikt go nie znał. Na Mazurach było tyle różnej szlachty, uważano je za tak płodne gniazdo i rozsadnik, że kto nie chciał się o sobie rozgadywać, mówił, iż był z Mazowsza, i dalej już niedochodzono.
Gdzie Mazurów za czasów Rzeczypospolitej nie spotykało się? Wołyń, Podole, Kresy wszystko to niemi było zaludnione.
Prezentował się ten pan Dydak bardzo przyzwoicie – przybył czterma końmi tęgiemi, budą, za nim wóz węgierski, ludzi kilku, barwa dostatnia. On zaś sam, mężczyzna już nie młody, wzrostu ogromnego, silny, twarz marsowata, wąs duży spuścisty, oko żywo latające, nie wiele mowny, ostry, szorstki w obejściu i strach obudzający. Lecz naówczas takich zuchów, butnych, do których bez kija, wedle przysłowia, trudno było przystąpić – siła się znajdowało na świecie i bucie w człowieku mniej się dziwiono–nie raziła ona jak dziś. Pozostała z czasów, gdy prawo mało broniło człowieka, a on sam najczęściej opędzać się musiał – należała do przymiotów męzkich raczej niż do wad.
Nie był przyjemnym wyraz twarzy pana Mostowniczego, a gdy mówił, lub wąs mu się uchylił od ust widać było spazmatyczne jakieś warg wykrzywienie i drganie, które jeszcze mniej powabną czyniło tę fizyognomię, okrytą skórą wielce ruchomą, z oczyma niespokojnemi, a czołem nizkiem.
Fajgiel, częstując ludzi starał się od nich o panu dowiedzieć, lecz – okazało się, że wszyscy co do jednego byli nowo poprzyjmowani na warszawskim bruku, każdy z innego kraju–i żaden z nich Mostowniczego nie znał wprzódy, ani wiedział zkąd przybywał. Chwalili go z tego, że płacił dobrze, a obawiali się okrutnie, bo był impetyk, grubianin i nielitościwie się z niemi obchodził.
Wyrzyski, który na ludziach się znał, przebywszy z nim pół godziny, nieumiał nic powiedzieć – akt dla niego był zagadką, cóż dopiero dla innych – Horodyszcze Mostowniczy na niewidziane targował, ale, – mimo to – zdawał się nie zupełnie być obcym temu co go tam czekało. Szło o cenę – pan Dydak zapowiedział, że pieniądze położy na stół i zaliczy całe–ale o cenę się targował ostro. Oprócz tego warował sobie kwerendę w aktach, i jasny stan interesu.
Plenipotent ani go upoić, ani zamydlić mu oczów, ani zadurzyć wymową, niepotrafił. Słuchał zimno – a po wysłuchaniu wracał do swojego – i ani go było ukąsić. Pieniędzy księztwo na gwałt potrzebowali, kontrakty się kończyły i pan Dydak zapowiadał że w kijowszczyznie coś pojedzie nabywać – trzeba było go – nie wypuścić. Zgodził się więc na warunki Wyrzyski, wezwano regenta, spisano akt, intabulowano go i Mostowniczy obrączkowemi dukatami jak rybie oko, wyliczył całą sumę umówioną.
Warował sobie natychmiastową intromisyę i objęcie, a że w Horodyszczu już od roku dzierżawcy nie było, tylko ekonomowie, wprost z Dubna ruszył na objęcie dziedzictwa i inkrutowiny.
Wyrzyski zbył się majątku, dostał pieniędzy – ale gdy w sumieniu własnem zrachował się z warunkami, nie mógł się bardzo chwalić swym tryumfem.
Fajgiel, który pośredniczył, dostał coś za faktorstwo od obu stron – skrobał się jednak po głowie–bo również pono więcej się spodziewał.
Jak się niespodzianie zjawił ten pan Dydak, tak natychmiast znikł – i wcale o nim słychać nie było.
Rok upłynął, a Wyrzyski ściągnął znowu na kontrakty do Dubna, równie żądny grosza, zakłopotany niezmiernie, gdyż zawczasu zapowiadano, że pieniędzy mało będzie.
Okazało się zaraz na wstępie, że oprócz tego, szlachta, nauczona smutnem doświadczeniem, ciężkie stawiła warunki.
Mostowniczy, którego przez cały rok nikt nie widział i nie słyszał o nim, zjawił się czasu kontraktów. Wyrzyski miał pewne powody nie bardzo mu się nastręczać, gdyż inwentarze zweryfikowane na, gruncie mogły grozić komplikacyami.
Najbliższym sąsiadem Horodyszcza, był niejaki pan Pawłowski, z którym plenipotent był w zażyłości wielkiej. Przy pierwszem spotkaniu zagadnął go o Mostowniczego – co on w Horodyszczu robi?
– Co? niewiesz? Cuda i cudactwa wyrabia – rzekł Pawłowski. Było tam kawał muru ze starego zamczyska i wywalona bruzda, postawił dwór jak zamek, ogrody pozakładał. Kto go wie zkąd posprowadzał do tego ludzi, majstrów i co w to pieniędzy włożył.
Wyrzyski, który sądził, że nabywca cały swój zasób wydał na kupno dóbr, bo tak się u nas najczęściej trafiało – zdziwił się niezmiernie.
– Jakto! więc to taki Krezus?
– A Krezus! rozśmiał się Pawłowski – bogacz. Licho wie zkąd ma te skarby, bo go nikt nie zna i o prozapii jego głucho – ale groszem sypie jakby go sam kowal…
Wyrzyski słuchał z niezmierną uwagą.
– Z dworem co zrobił – to jeszcze mniejsza, dodał Pawłowski – ale w majątku co za ład, jakie gospodarstwo – powiadam ci z tej pustyni zrobi złote jabłko. Buduje młyny, kopie stawy, karczuje pola… Kat go wie co!
Osłupiał plenipotent. I to wszystko w ciągu jednego roku? Spytał.
– A cóż? kto pieniądze ma, temu łatwa wszystko. Wyrzyski zadumał się. Jeszcze rozmawiali, gdy, jak to się często trafia, gdy o wilku mowa – wszedł Mostowniczy. Poznał go Wyrzyski i nadzwyczaj uniżenie witać począł, bo się go i lękał z powoda inwentarzy i wenerował dla pieniędzy.
Takuteńki był z tą spazmatycznie wykrzywioną gębą, jak w roku przeszłym, tylko, co pierwszą razą stawił się skromnie bardzo, teraz przybył ubrany wytwornie i bogato.
Zląkł się w sumieniu niespokojny plenipotent, i nizko się kłaniając stołek mu przystawiał, gdy Mostowniczy sucho i ostro podziękowawszy, zapytał czy by klinem gruntami wchodząca w jego posiadłość, wieś pozostała przy książętach L., Stawiska, nie była do zbycia.
Tych kontraktów u książąt L… – prawdę powiedziawszy było do zbycia wszystko, bo pieniędzy potrzebowali – rozstąp się ziemio – księżna była chora jakoby i wybierała się naprzód do Pyrmontu, potem do Frań – cyi południowej. Naturalnie z wielkim dworem, wielkim kosztem, a Tepper jakoś mizernych kilku tysięcy czerwonych złotych dać się wahał. Musi ino sprzedawać i zastawiać.
Stawiska były na sprzedaż – lecz nie głupi Wyrzyski, wcale się z tem wydać nie myślał. Zrobił minę smutną, ręce potarł. Chciał się podrożyć.
Mostowniczy z chłodną krwią, czekał na odpowiedź.
– Jeżeli nie są do zbycia – rzekł po chwili – no, to się nie nabijam, bo przepłacać nie myślę tak, jakem Horodyszcze przepłacił.
Wyrzyski prosił o czas do namysłu – trzeciego dnia spisywano tranzakcyę o Stawiska i pan Dydak znowu obrączkowe dukaty kładł na stół.
Ale razem gruchnęła wieść o nim, że to był magnat. Obudziła się ciekawość, zkąd u licha brały się u niego te pieniądze, jakie było ich pochodzenie i człowieka. Pomimo że Kurozwęski mieszkał tu już rok cały, że ludzie nań patrzyli wytrzeszczonemi oczyma – jak wprzódy tak teraz, nikt nic o nim powiedzieć nie mógł.
Pawłowski wiedział, że dziwak był, człek surowy, gwałtowny i dotąd dosyć dziki, a znajomości i stosunków zdający się unikać. Co do domu jego opowiadano cuda. Wystawił go przepysznie, a wewnątrz miał przyozdobić ze zbytkiem. Dla kogo! kiedy oprócz jego samego i służby, prócz kwestarza bernardyna, nikt prawie tych cudów nie oglądał?
Wnosił domyślny Pawłowski że, choć stary, ale dobrze zakonserwowany – kto wie, gotów się był jeszcze ożenić. W Polsce do roku siedemdziesiątego częstokroć żenili się ludzie i te spóźnione śluby wcale rzadkością nie były. Nikt się im nie dziwował. Szły dwudziestoletnie panny za starych grzybów – lecz też owi starzy niebyli tak zastarzali jak młodzież dzisiejsza. Wszystko to było zawiędłe, ale czerstwe jeszcze i zdrowe.
Ponieważ dopełnienie formalności o Stawiska dosyć długiego czasu wymagało z powodu, iż ktoś fam miał zastawę, a trzeba go było skupić i rugować – mieli więc czas ciekawi starać się zbliżyć do Mostowniczego.
Przekonano się, że dziki był i cudak jakiś, lecz znowu nie tak całkiem nieprzystępny jak sądzono. W towarzystwach milczący był, jakby bojaźliwy, małomówny – o przeszłości swej wcale nie rad się wywnętrzać, lecz od ludzi nie uciekał.
Towarzystwo z nim zabawne nie było, dawał mówić, słuchał, gębą kręcił, bąkał niewyraźnie, daru słowa nie miał, ale człek był praktyczny, i na interesach się rozumiał doskonale. Prawo też znał.
Z opowiadań Pawłowskiego i tego domysłu, który on rzucił w obieg, że Mostowniczy mógł mieć może zamiar ożenienia – mnóstwo ludzi skorzystało układając już z kim go swatać. Urojono sobie bowiem, że nie tylko mógł, ale powinien się był żenić koniecznie. Przez Wyrzyskiego starano się na gwałt robić znajomości z Mostowniczym. Przyczyniała się do tego i sława człowieka pieniężnego, bo jest jakiś głupi urok w groszu, że choćby człowiek nie spodziewał się go dostać – radby choć powąchać.
Znajomości wprawdzie robił ten pan Dydak, ale przyjmował je zimno, nie kwapiąc się, nie ciesząc niemi, a ani pochlebstwo, ani żaden traktament, ani przypodobywanie mu się, nie jednało go. Szorstki był i jak lód.
Przymawiali mu się niemal niektórzy do zaprosin, półgębkiem tylko odpowiedział. Ciekawi wypadkiem dowiedzieli się tu o ojcu Serafinie bernardynie, który był w Horodyszczu po kweście – i rzucili się nań żeby im opowiadał, jak to tam było.
O. Serafin śmiał się z tego zaciekawienia.
– Co acaństwo chcecie? po pańsku! po książęcemu! mosanie… Służby huk, jadło i wino, niech się schowają panowie nasi wszyscy! Pokoje pałacowe, naczynie i sprzęty choć króla przyjmować. No, tak – dodawał – a z tem wszystkiem smutno jak w więzieniu, i ten człek opływający w dostatkach, patrzeć nań, jak dusza czyścowa męczyć się zdaje. Nieszczęśliwy jest! Bóg wie! Coś w życiu za sobą musiał zostawić, trującego wszystko. – Dodawał też Bernadyn, że niemało ksiąg u tego człowieka widział, różnemi językami pisanych, ale wielce podejrzanych.
Kręcił głową, mówiąc o tem. We dworze ani kaplicy, ani krucyfiksu nigdzie nie widział, a słyszał, że w parafialnym kościele wcale Mostowniczy nie bywał.
Lecz w owych czasach, gdy Voltaire'owi w Polsce król stawił posąg w swej bibliotece, nikogo to tak bar – dzo nie odstręczało; pociągało raczej może jako coś osobliwego. Nawet ludzie pobożni ciekawi byli zajrzeć w taką duszę – pustą – w której próżnia mieszkała.
Bernardyn, choć podobno sowicie opatrzony wyjechał z Horodyszcza, cmokał, i nie miał wielkiej ochoty rychło tam powracać.
Wszystko to razem wzięte, a w dodatku nadzieja, iż mu się może jeszcze uda Mostowniczego wyzyskać i grosz z niego dobyć – skłoniło Wyrzyskiego do zaproszenia się na Horodyszcze.
Pan Dydak podziękował za honor i – rzekł zimno.
– Bardzo proszę.
Nim plenipotent książąt pokończył ich interesa i opędził się wierzycielom, którzy, zasłyszawszy o sprzedaży Stawiska napadli na niego, Mostowniczy z Dubna wyjechał.
W tym roku pomimo teatru na Zamku, zabaw wielu, balu i iluminacyi – o niczem nie mówiono w czasie kontraktów, tylko o Kurozwęskim.
Damy szczególniej były podrażnione puszczoną plotką, jakoby miał się żenić… Wyjść za starego takiego, niezmiernie bogatego człowieka, który żeniąc się musiał piękny zapis uczynić, (byle koło tego chodzić umiano), a mógł rychło umrzeć!… było rzeczą nadzwyczaj powabną. Im starszy był tem sentymentalnym paniom XVIII w. – droższym się stawał…
Niektóre co go przejeżdżającego z Wyrzyskim widziały, znajdowały nawet wcale – nie wstrętliwym.
Wyrzyski, człowiek nadzwyczaj przebiegły, a umiejący korzystać z każdej rzeczy – miał już plan osnuty.
Córka jego była za młoda, liczyła bowiem dopiero dwunasty rok – o tej poświęceniu nie było co myśleć, ale miał synowicę pannę Pulcheryę, która się na dworze książąt wychowywała, grała na klawikordzie, śpiewała arye francuskie i włoskie i, choć nie zbyt piękną, rezolutną była bardzo a umiejącą przywabić. Odwiedziwszy Mostowniczego, miał zamiar prosić go do siebie, sprowadzić Pulcheryę, zatrzymać starego dni parę, i skojarzyć małżeństwo. Wiedział, że panna oburącz by się chwyciła takiego maryażu. Miała lat urzędowych, dwadzieścia pięć, rzeczywistych dwadzieścia ośm – i, po kilku romansach nieszczęśliwych czasu pobytu u księstwa, do niczego już nie wzdychała, tylko do wydania się bogato.
Wszystko to tak pięknie ułożywszy, Wyrzyski zaraz z kontraktów, pomimo, że puszczało strasznie i droga była szkaradna – ruszył do Horodyszcza.
Znał on je w ruinie, a choć zimową porą, nie mogło się to pięknie zaprezentować, zbliżywszy się do starych okopów, dwór otaczających – osłupiał i przeżegnał się.
Nowe to Horodyszcze snem mu się wydało.
Wśród okopów, na których ogromne, stare drzewa wyrastały, stał dworzec, pałacowaty, z basztą na wieżę przerobioną – wspaniały i poważny. Wszystko ta było jak z igły.
Gdy zajechał przed zamek, przyjęła go liczna służba, cała w barwie, i stary człek, rodzaj marszałka dworu, wprowadził przez sieni ubrane w atrybuta myśliwskie, do wielkiej sali, potem do mniejszego gabinetu. Plenipotent nawykły był do wspaniałości domów książęcych, ale tu coś znalazł, czego nie było nigdzie – wielką powagę – jakąś smutną… przepych był też wielki.
Pan domu trochę na siebie dał czekać.
Całe przyjęcie w tym domu odpowiadało pierwszemu wrażeniu, jakie on uczynił na Wyrzyskim. Kuchnia, wino – podanie było pańskie – – ale serdeczności, gościnności staropolskiej do jakiej hulaka Wyrzyski był nawykłym – ani śladu nie znalazł.
Mostowniczy chmurny był, milczący, i na chwilę się nie rozdobruchał. Przy obiedzie następnego dnia pili oba dużo – nie podchmielił się i nie rozweselił. Sądził Wyrzyski, że go zatrzymywać zechce, lecz zaledwie parę słów przebąknął, nie nalegał i pełnomocnik odjechał pod noc – nie zapomniawszy wszakże usilnie zaprosić do siebie, – do swej ubogiej chaty.
Majątek w którym mieszkał Wyrzyski, należał do książąt, dwór w istocie na pozór był stary i niepoczęsny, ale nadzwyczaj wygodny i we wszystko obfitujący. Wyrzyski żył na koszcie jurisdatorów. a, żyć lubił.
Przybywszy do domu zajął się natychmiast sprowadzeniem synowicy, i przygotowaniem przyjęcia gościa, które nieszczęśliwej Wyrzyskiej, prostej sobie kobiecinie i gosposi, spać nie dało i spocząć, bo mąż wymagał nadzwyczajnego występu.
Że panna Pulcherja miała też występować i popisywać się – musiano klawikord na saniach sprowadzić z Dubna.
Panna, która już o Mostowniczym słyszała i domyślała się czegoś, przyjechała rozradowana, rozmarzona i uścisnęła z rozrzewnieniem stryjaszka. Nie miała biedna posagu, a pamiętała o metryce swej.
Zaczęło się niecierpliwe oczekiwanie rewizyty Mostowniczego. Ale droga się to psuła, to poprawiała, niebo chmurzyło, i już się miało ku wiośnie, gdy nareszcie z taką pożądliwością, oczekiwany gość – nadjechał.
Gdy wysiadał z powozu panna Pulcherya, której serce biło jak młotem, zobaczyła go przez okno. Wydał się jej strasznym. Przyjęcie było, jak się zapowiadało, niezmiernie kordjalne, wystawne i napastliwe… Panna pierwszego wieczora usiłowała oczyma naprzód captare benevolentiam, a potem przeszła ostrożnie do rozmowy.
Stary Mostowniczy z razu był jakby zdumiony i nierozumiał, patrzał ostro na pannę, odpowiedał kwaśno i dopiero drugiego dnia troszeczkę złagodniał. Gwałtem zatrzymano go na noc. Wieczorem śpiewała panna Pulcherja…
Ani ona, ani pani Wyrzyska, ani plenipotent nie mogli odgadnąć co się w duszy pana Dydaka działo. Patrzał chmurno, milczał więcej niż mówił, ale parę razy ciężko westchnął, co wzięto, w niedostatku innych oznak, za dobrą wróżbę. Wyrzyski ze śpiewu asumpt biorąc na ucho opowiedział po krotce historyę synowicy swej, sieroty, panny osobliwie od Boga udarowanej i stworzonej na to aby człowiekowi zacnemu szczęście w dom wniosła…
– Ale – kończył – na takich perłach się ludzie nieznali.
Mostowniczy coś zamruczał tylko nie zrozumiałego.
Nazajutrz rano przy śniadaniu parę razy spojrzał na pannę i wzrok jego spotkał się z jej oczyma… Natem się skończyło wszystko… Po odjeździe starego czyniono wnioski różne – nie desperował Wyrzyski, panna była zadumana. Trzeba było czekać – co dalej.
Tymczasem przyszła wiosna, panna Pulcherya siedziała u Wyrzyskich – zapraszany usilnie p. Dydak nie zjawiał się. Plenipotent więc, wedle jego własnego wyrażenia szulerskiego – zagiął łapę. Stworzył jakiś interes z powodu granicy Stawiska, udał chorego – i zmusił Mostowniczego do przybycia…
Tym razem p. Pulcherya jako dawnego znajomego przyjęła go poufałej, a miała okazyę zbliżenia się, gdyż sama Wyrzyska jeszcze chora po odbytej słabości, nie ukazywała się. Zastępowała więc gospodynię.
Nadzwyczaj to jej było na rękę. Zaraz pierwszego dnia zmusiła Mostowniczego do dłuższej z sobą rozmowy i… zdawało się jej, że znacznie zmiękł.
– Zobaczysz, stryjeneczko – mówiła uradowana wieczorem – zobaczysz – musi łapki położyć przedemną.
– A! piękne łapki! – śmiała się Wyrzyska – ta to łapka jak u parobka.
– Zwyczajnie męzkie ręce.
Z dnia drugiego panna Pulcherya miała prawo jeszcze się więcej cieszyć. Mostowniczy skrzywił się do niej tak, iż można go było o uśmiech posądzić.
Lecz – stała się zarazem rzecz osobliwa. Panna, która już nowennę odprawiła na tę intencję ażeby się w niej "zadurzył" – od tego wzroku i uśmiechu tak się uczuła strwożoną, iż się jej na płacz zebrało.
Wyraz twarzy, wejrzenie miało w sobie coś tak przerażającego, iż dreszcze po niej przebiegły. Wstydziła się do tego przyznać – lecz długo przyjść do siebie nie mogła.
Mostowniczy zaś, zamiast spieszyć na powrót do Horodyszcza – został na dzień następny, kilka razy oczyma niespokojnemi badał pannę – starał się sam zbliżyć do niej.
A Puleherya, która wprzódy tak tego pragnęła, znowu doznała takiego wrażenia – jakby uciekać chciała. Wejrzenie jego i ten szatański uśmiech, mroziły ją do kości. Wieczorem, ponieważ miała trochę chrypki, panna tylko grała na klawikordzie. Siadł pan Dydak niedaleko, a że Wyrzyski umyślnie się absentował, gdy grać przestała – obejrzał się i wprost w ten dziwny sposób pannę Pulcheryę zagadnął:
– Panna Łowczanka mi daruje, że ja stary gładkich słów używać nie umiem, ale wprost spytam – Gdybym się o pannę oświadczył, poszła byś też za mnie?
O mało nie krzyknęła Łowczanka, ale wnet się opamiętała. Co to było z takim człowiekiem na wiele półmisków rozkładać rzecz prostą.
Pomyślała niby trochę.
– Gdybym wiedziała, że pan Mostowniczy dobrym mężem będziesz? czemuż nie.
Stary się skrzywił.
– Albo ja wiem! – odparł sucho.
Spójrzeli na siebie. Ze strachu aby się nie cofnął, panna podała mu rękę. Wahając się nieco, wziął ją Mostowniczy, a filut Wyrzyski, który bodaj pode drzwiami czatował, wpadł tak w porę, iż Mostowniczemu nie zostawało już nic nadto – tylko się stryjowi oświadczyć.
Nastąpiły tedy zaręczyny. Pan Dydak przepyszny pierścień zdjął z palca, pani Wyrzyska dała synowicy od siebie nie brzydki także. Mostowniczy zażądał, aby ze ślubem niezwłóczyć.
Starano się o ile możności mu akomodować. Jednakże stryj w interesie sieroty wymógł zapis na majątku, oprawę – i na jednej wsi dożywocie…
Wszystko więc złożyło się tak jak było zawczasu osnutem i pożądanem, a kto to ludzkie serce odgadnie? panna Pulcherya wcale się nie' wydawała szczęśliwą, choć ciągle ją łajano za to… Mostowniczy coraz się jej wydawał straszniejszym – osobliwem było i to, że choć niby pannę miłował, ale tak jak się spodziewano – łapek przed nią nie położył. Był grzeczny ale zimny i zawsze smutny. Też same zmarszczki na czole, to samo skrzywienie w ustach i wejrzenie ostre miał takież jak dawniej… Panna przy nim czuła się onieśmielona – drgała w duszy…
Wesele stryj chciał wyprawić huczne. Dydak się oparł.
– Do czego to! – rzeki. – Jam stary, robię może szaleństwo, że się żenię z panną, któraby moją córką być mogła, na co się ludziom na oczy z te a wystawiać? I dla panny i dla mnie to przykre.. Proszę zaniechać. Z familii kto zechce…
Uparł się przy tem, panna Pulcherya nie nalegała. Późną jesienią jakoś ślub się odbył bez występu i cicho, a na przenosiny do pałacu na Horodyszczu nie prosił Mostowniczy tylko te osoby co ślubowi asystowały…
Przyjęcie było wykwintne i wspaniałe, ale wesołości, choć się na nią zmagano, nikt nie potrafił wykrzesać z serc zastygłych. Przypatrując się temu przepychowi i dostatkom, których panią być miała, pani Mostowniczyna doznała chwilki może jakiejś przyjemności, dumną była – lecz ten sam strach, którym stary mąż ją, dawniej przerażał – szedł za nią i tutaj. Pałac wydał się smutny, pusty, straszny i uproszona Wyrzyska na pierwszych kilka dni pozostać musiała przy synowicy.
Jak na pani młodej, tak na p. Dydaku, oznak wielkiej szczęśliwości widać nie było… Ona z trwogą patrzała na niego, on chodził zimny i sztywny. Nie rozchmurzył się ani na chwilę, przy ludziach nie okazywał jej żadnej czułości – a nawet można było dostrzedz po weselu nieledwie straszniejszego w nim zasępienia niż przedtem.
Żona z obawą, ukradkiem spozierała na niego, wybierając chwilę, gdy on na nią nie patrzał. Gdy przyszło Wyrzyskiej do dzieci odjeżdżać – pożegnanie było łzawe. Rzuciła się jej na szyję Pulcherja i mało nie omdlała…
Mostowniczy stał zimny jak kamień, i jak gdyby gniewny.
Zostali państwo młodzi sami z sobą, i złożyło się tak, że Wyrzyski za interesami księztwa musiał na dłuższy czas jechać do Warszawy, a ona sama od dzieci się oddalić nie mogła – nie widzieli się więc z Mostowniczyną. Parę razy pisała do stryjenki, lecz listy były krótkie, i mogła się z nich domyśleć Wyrzyska, że synowica obawiając się aby ich nie czytano – suchemi kilką wyrazami się ograniczała. Wiał z nich smutek i tęsknica przerażająca.
Stryjenka zapraszała ją do siebie nadaremnie – czy nie mogła, czy nie chciała przyjeżdżać. Oczekiwano na próżno. Wszystko to dawało do myślenia, ale Wyrzyski żonie tłumaczył pierwociny każdego małżeństwa, jako bardzo trudne do przebycia.
– Co ty chcesz! Niechajże ma czas go okiełznać – potem wiu! ha! poprowadzi kędy zechce!
Ale kiełznanie to jakoś trwało nadzwyczaj długo. Wyrzyscy na święta wielkanocne zaprosili Mostowniczych oboje tak nalegając, że się już oprzeć nie było podobna…
W wielką Sobotę z niepokojem na nich oczekiwano. Jakoż przybyli poszóstno, pysznym powozem, bryka za niemi – ale gdy Pulcherja wysiadła, witająca ją Wyrzyska o mało nie krzyknęła, tak znalazła straszliwie zmienioną.
Mostowniczy też był wychudły i na krótki prze – ciąg czasu dziwnie postarzały. Oczy miał jeszcze niespokojniejsze, a usta gorzej zapadłe i skrzywione. Prócz tego zmięszany, wydawało się jakby zawstydzony był i wylękły.
Przystojna wcale gdy szła za mąż, młoda mężatka twarz miała bladą, oczy wpadłe, usta sine i… choć ubrana z wielkim staraniem, bogato, obudzała litość. Zdawała się ledwie módz utrzymać na nogach.
Wprowadzono ich do domu. Wyrzyski przybrał umyślnie ton wesoły, starał się zabawić, rozruszać – ale sposobu nie było. Z obawą ciągle Mostowniczyna oglądała się na męża, a on pilnował jej groźnemi oczyma.
Stryjenka napróżno po kilkakroć próbowała odprowadzić na stronę Pulcherję – ale ta, oglądała się na męża i nie ruszała z miejsca.
Dopiero drugiego dnia po święconem, udało się Wyrzyskiej wziąć biedną kobietę do swojego pokoju… Zamknąwszy drzwi – rzuciła się jej na szyję…
– Dziecko moje! co tobie! Ty tak wyglądasz jakbyś była bardzo nieszczęśliwa!
Zaczęła się Mostowniczyna wypierać mocno, zaklinać, lecz wśród tego wysiłku, rzuciły się jej łzy, porwało łkanie konwulsyjne… A oglądała się ciągle na drzwi, z przestrachem, jakby wtargnięcia męża obawiając…
Zmiarkowała Wyrzyska że trzeba było koniecznie – bądź co bądź dobyć z Pulcherii coś o jej pożyciu – bo że w niem była jakaś tajemnica fatalna, ani wątpiła… Jednakże Mostowniczyna długo sama z stryjenką pozostać nie chciała, oczy obmyła, przejrzała się w zwierciadle i zaklęła na wszystko aby do pokoju powracać. Szepnęła cicho Wyrzyskiej, że mąż jej, który po nocach niesypiał, drzemał po obiedzie i że ona z tej chwili skorzysta, aby się wymknąć do niej.
Tak się też stało. Wyszła po cicha na palcach z pokoju, trwożliwie się oglądając za siebie Mostowniczyna i wsunęła do sypialni, w której na nią czekała stryjenka. Drzwi przymknęła, aby głośniejsza rozmowa, nie doszła do pokoju gościnnego. Wyrzyska czekała niespokojna, bo jej niezmiernie żal było kobiety, którą mąż wyswatał z dobrego serca… nieprzewidując co ją spotkać mogło.
– Powiedz że ty mi, na rany pańskie – poczęła ręce łamiąc poczciwa stryjenka – powiedz mi, nie kryjąc się z niczem… co to jest? Ten niepoczciwy człek męczy cię, tyranizuje? zły jest dla ciebie?
Mostowniczyna stała niema…
– To go porzuć do licha, i z jego bogactwami! – ciągnęła dalej – u nas znajdziesz zawsze dom jak swój… Kilka zaledwie miesięcy upłynęło, ty do siebie nie jesteś podobna!
Pulcherii łzy się kręciły w oczach.
– Stryjeneczko – odezwała się po cichu – jestem nieszczęśliwa, to prawda, ale nie z tego powodu, którego się domyślasz… Dydak dla mnie najlepszy – Bóg widzi. Gdybym niewiem czego zażądała, stara się wszystko spełnić, nieba by mi chciał przychylić… On! od dla mnie wcale zły nie jest. Nie… ale… ale…
Mostowniczyna zająknęła się, jakby jej było trud – no wytłumaczyć, zniżyła głos, pochyliła się do Wyrzyskiej.
– Ah! doprawdy – mówiła drżąc – trudno mi to opowiedzieć! Ten człowiek, którego spojrzenie mnie przed ślubem napełniało strachem, jest jakiś dziki – niezrozumiały, coś się z nim dzieje, czego sobie wytłumaczyć nie można. Żyje jak gdyby się ciągle czegoś lękał, po nocach nie sypia, zrywa się, biega… mówi sam do siebie – unika ludzi… Uspokoić go niczem nie mogę… Czasem na chwilę o tych jakichś utrapieniach zapomni – nagle słowo jedno, szelest, najmniejsza rzecz przeraża go, niepokoi…
Prosiłam go na kolanach żeby mi się przyznał co mu jest – uciekł odepchnąwszy mnie.
Życie prowadzi osobliwe… Po nocach siedzi czasem w książkach, lub chodzi po izbach… w dzień śpi… niczem go rozerwać nie można. Modlić się nieumie… nie widziałam go jeszcze ani razu żeby się przeżegnał.
Słuchała opowiadania tego Wyrzyska z natężoną uwagą i nadzwyczajnem zdziwieniem. Spodziewała się posłyszeć wcale co innego…
Mostowniczyna ciągnęła powoli dalej:
– Czasami ciarki po mnie chodzą, bo się lękam żeby on nie oszalał, albo ja patrząc na niego.
Zobaczy mnie płaczącą, to wpada w furye i gniewa się. Przyjdzie na niego wesołość, to jakaś straszna, wymuszona i – byle co, zmienia się w smutek i pogrążenie.
Sprowadził mi klawikord, czasem sobie każe grać, albo zaśpiewać, i trochę się uspokoi, niekiedy oczy o – ciera jakby płakał, ale zaraz potem, trzaśnie drzwiami, wyleci, i zamknąwszy się w swoich izbach, lata jak szalony.
Wyrzyska słuchała przybita, nieumiała ani pocieszać nieszczęśliwej synowicy, ani jej dać radę żadną. Głosowała zatem żeby męża, jak ona była zwykła we wszystkiem, poradzić się i o to – co tu począć. Ale Pulcherya zaklinała, aby nikomu nic o tem nie mówić, nawet stryjowi, bo mąż jej najwięcej się tego obawiał aby o jego dziwactwach nie rozpowiadano, i surowo żonie przykazał, żeby się z tem co się dzieje w domu nie wypaplała.
Popłakały się obie, skończywszy natem, że jeden ratunek był w Bogu, że należało się modlić aby on ulitował się nad p. Dydakiem, i nad biedną żoną jego.
Tymczasem w bawialnym pokoju dał się słyszeć szmer i Pulcherya przestraszona wybiegła do rnęża, który nie lubił ażeby się od niego oddalała.
Wyrzyska, prawa córka Ewy, i niewiasta, choć dała słowo nic niemówić nikomu, wieczorem, zakląwszy męża na wszelkie świętości, zwierzyła mu się ze wszystkiego co od synowicy słyszała.
Daleko zimniejszy i inaczej biorący rzeczy Wyrzyski, naprzód obie baby posądził o – egzageracyę; potem dowodził że Pulcheryi dużo się przywidywało dla tego że chciała mieć w mężu romansowego kawalera, a tym on być nie mógł.
– Prosta rzecz – odparł żonie – człowiek ma na głowie kłopotów siła – a nie młody, skwaszony, więc czasem zamruczy i namarszczy się, nie trzeba z tego robić wielkich rzeczy. Pulcherya się z tem obędzie i będą z sobą żyli jak najlepiej.
Słowem Wyrzyski wszystko to sobie lekceważył i żonie zamknął usta.
Niedoczekawszy przewodów Mostowniczowie odjechali do Horodyszcza, na Zielone Święta zapraszając do siebie Wyrzyskich.
Plenipotent ostatniego dnia pobytu, wieczorem, na-bok wziąwszy Dydaka, delikatnie mu dał do zrozumienia ażeby żony – nie wędził – a wziąwszy kobietę młodą, więcej żył z ludźmi i znajomości w sąsiedztwie zawiązał.
– Ja – odparł Mostowniczy – do ludzi nie jestem stworzony. Mam dużo do czynienia, zabawiać próżniaków nie umiem. Jejmość wiedziała za kogo szła, musi się do mnie zastosować. Mnie wrzawa i tłok męczy – potrzebuję spokoju.
I tem go odprawił.
Zniósł to Wyrzyski i wybierał się na Zielone Święta do Horodyszcza, nie dając za wygranę, gdy na dni kilka przed Świątkami, sam jeden, małym wózeczkiem wpadł niespodzianie Mostowniczy. Spojrzawszy na wysiadającego postrzegł Wyrzyski, że coś niedobrego wiózł. Wprost z ganku p. Dydak poprowadził go na osobność do kancelaryi, zdawał się bardzo mocno poruszony.
– Głupia sprawa mnie tu sprowadza – odezwał się oczyma, jakiemiś obłąkanemi rzucając po izbie i usta krzywiąc okropnie. W. pan jesteś prawnik… rachuję na to, że mi – poradzisz…
– O cóż idzie?
Mostowniczy jakby mu trudno było niezmiernie wykrztusić to co w sobie miał, począł gębą ruszać, wąs targać – ręką się chwytać to za pas, to za piersi.
– Głupi interes – rzekł gwałtownie. Prosto ci powiem, metryki mojego urodzenia nie mam, spaliła się – papierów nie mam żadnych… Szlachcic dawniej tego niepotrzebował. Kurozwęski jestem i kwita. Tymczasem zjawił się tu jakiś łotr z pod ciemnej gwiazdy, co mnie chce ciągnąć do wykazania się z rodu i nazwiska.
– A jemu co do tego? pytał Wyrzyski.
– Bo on sam jest Kurozwęski, kat go wie jaki – odparł Mostowniczy, rozdrażniony do najwyższego stopnia. Co ja z tym łajdakiem będę się po sądach ciągał? to wprost na moją kieszeń łapka – zatkać mu
– Gdzież on jest?
– Siedzi w Dubnie, napisał mi list – odgraża się.
To mówiąc dobył papier Mostowniczy i rzucił na stół, a ręka mu się trzęsła, i sam poruszał się jakby go choroba św. Walentego miała napaść. Wyrzyski chwycił pismo…
Napisane ono było szorstko, groźno, i ów Hilary z Kurozwęk Kurozwęski ofiarował się dowodzić Mostowniczemu, że ani do nazwiska, ni do tytułu niema prawa. Ale nie formułował żadnych wymagań.
Zadumał się plenipotent.
– Niema tu co myśleć i robić – odparł. – Każę do bryczki zaprządz i jadę do Dubna. Daj mi list i mów co mu dać.
Mostowniczy uchylił połę, dobył zieloną sakwę ogromną z kieszeni, przez której siatką dukaty przeświecały, i rzucił ją na stół. – Masz tysiąc czątych, rób co chcesz.
Natem się niespełna skończyła rozmowa, Wyrzyski do podanego śniadania ani przystąpił, wypił raz po razu kilka kieliszków wódki, nie mówił nic, i gdy konie dla Wyrzyskiego zaszły, on też na bryczkę siadł – i pojechał…
Jak sobie rady dał plenipotent to tylko on może wiedział i pan Bóg drugi, skończyło się natem, że Mostowniczemu nie przywiózł ani grosza, ale zeznany w aktach dokument, jako do rodziny Kurozwęskich należał, z podpisem członka jej pana Hilarego, umocowanego od braci i bratanków.
Zdaje się, że p. Dydak sto dukatów jeszcze w garść mu wcisnął – i natem się skończyło – ale, w sumieniu pozostał Wyrzyski przekonanym, że mąż jego synowicy nie był żadnym Kurozwęskim, zatem samozwańcem i pewno nawet nie szlachcicem.
Nie rad temu był i kwasił się czas jakiś, ale – klamka zapadła. Na pociechę pozostawało to, że bogatym był niewątpliwie.
Pomimo kupna dóbr, przykupionego Stawiska – wydatków znacznych – melioracyi nadzwyczaj kosztownych – pieniędzy nigdy nie brakło. Doszedł nawet Wyrzyski, iż p. Dydak musiał coś mieć na jakimś holenderskim banku, bo sumy mu ztamtąd przekazane za pośrednictwem Tepperów podnosił.
Tymczasem o przeszłości jego dowiedzieć się nie było sposobu. Zagadnięty o nią, marszczył się, nastawiał ostro i wprost odpowiadał grubiańsko.
– Cóż to? spowiedzi mnie chcesz słuchać? Co człek robił i przeżył to między nim a panem Bogiem, nie należy to do nikogo.
Właśnie, gdy się to działo, u Kapucynów w Starym Konstantynowie zjawił się z innego konwentu tam przysłany ojciec Innocens. Mnich to był jakich po zakonach żebraczych nie wielu się trafiało wówczas, bo do nich, jako do mniej nauki i wykształcenia wymagających, szli ludzie prostaczkowie, często ducha potężnego, pobożności i świątobliwości wielkiej, ale nie zbyt uczeni i ogładzeni.
Brat Innocens, o którego pochodzeniu nie mówiono – był to mąż i ascetyzmu niezwykłego i nauki nadzwyczajnej, teolog, kaznodzieja, dyelektyk potężny. Miał dar wymowy, powagę, i coś takiego w sobie, co nakazywało poszanowanie.
Nieulękły i nieugięty – był postrachem złych, bo wcale się nie oglądając na ich stanowisko i znaczenie, nielitościwą prawdę rzucał im w oczy. Znanem to było, że gdy raz panu wojewodzie… coś bardzo przykrego powiedział publicznie, radząc mu się kajać i poprawić, dumny panek odgrażać się począł nań batogami. Zasłyszawszy o tem ojciec Innocens, przyszedł do na zamek, gdy mnóstwo gości miał. Stanął śmiało i zawołał:
– Przychodzę po obiecane batogi!
Wojewoda tak był wzruszony, że go po rękach całując, przepraszał, i – jeżeli życia nie poprawił od razu, przynajmniej jawnogrzesznikiem być przestał.
Niepotrafimy wytłomaczyć, jakim sposobem w podróży ojciec Innocens jednego wieczora znalazł się w Horodyszczu, prosząc o przenocowanie.
Mostowniczy z folwarku na wieczerzę go kazał prosić do pałacu, czemu się jejmość sama niezmiernie uradowała, bo jej za kościołem, księdzem i panem Bogiem bardzo było tęskno.
Ojciec Innocens, w którym zaraz było można poznać krew dostojną, pięknej powierzchowności mężczyzna, twarzy choć wyschłej, lecz dziwnie czystych rysów i jakimś duchem ożywionej, która ją opromieniała – miał w obejściu się coś pańskiego razem i kapucyńskiego; rubaszność dystyngowaną, a spokój ducha i wesołość, niedającą się zachmurzyć niczem, chyba religijnem uniesieniem.