-
W empik go
Może to znak - ebook
Może to znak - ebook
Freya June Sun od urodzenia była karmiona chińskimi przesądami: z Chin pochodzi jej rodzina, choć teraz mieszka w Nowym Jorku i okolicach. Od śmierci taty rok temu Freya ma obsesję na punkcie znaków – wierzy, że to sygnały wysyłane przez ojca.
Dziewczyna potrzebuje ich, bo wydaje jej się, że bez tego nie jest w stanie rozstrzygnąć życiowych kwestii: Co dalej z jej grą w orkiestrze? Czy pieczenie może okazać się pasją? Jak pogodzić wiecznie kłócące się mamę i siostrę? Co zrobić z irytującym Gusem Choi, który z impetem wchodzi w jej życie? Czy Freya przekona się, że być może to nie znaki, lecz ona sama jest odpowiedzialna za to, by podjąć najważniejsze decyzje?
Pięknie napisana książka o dojrzewaniu i poznawaniu siebie.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-844-7 |
| Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tata zawsze mawiał, że altówka przynosi szczęście. Przypominał mi o tym za każdym razem, gdy miałam już dość ćwiczeń albo narzekałam na kolejny koncert czy konkurs. Z najdrobniejszymi szczegółami wspominał dzień, w którym po raz pierwszy weszliśmy do sklepu muzycznego w Hartswood na rogu Ósmej i Franklina – od błysku srebrnego dzwonka, gdy otworzyliśmy drzwi, po rzadką, postrzępioną brodę i pomarszczone czoło pana Miyazakiego, który powitał nas serdecznie w swoim sklepie. Moja starsza siostra May przez krótki czas grała na pianinie, więc rodzice sądzili, że ja także wybiorę ten instrument.
Tak się nie stało.
Z początku interesowały mnie tylko dekoracje. Dziwne małe popiersia Beethovena i Bacha oraz zabawne gderliwe skrzypienie pulpitów na nuty, gdy odchylało się je do tyłu. W pewnym momencie musiałam jednak wskazać parę altówek wiszących z boku, oddzielnie od skrzypiec i ogromnych wiolonczel. Tata nie posiadał się z radości. Rzeczy przynoszące szczęście zawsze występują parami. Każdy porządny Chińczyk to wie. A mój wzrok padł na dwie altówki – dlatego właśnie ten instrument miał mi przynieść najwięcej szczęścia i powodzenia. Tata kupił obie. Pierwszą na szczęście i dla moich przyszłych dzieci, „które być może pewnego dnia także zechcą grać na altówce” (ble). Druga oczywiście była dla mnie. Gdy tylko musnęłam palcami kołki i pod- bródek, moja przyszłość stała się jasna. Byłam Freyą June Sun, altowiolistką.
Tata mylił się jednak w jednej kwestii. Nie jestem szczęściarą. Bo choć wciąż mam swoją altówkę, jego nie ma od ośmiu miesięcy i pięciu dni. Pewnego sierpniowego popołudnia, gdy przy kuchennym stole czytałam zadane na lato Opowieści kanterberyjskie, tata miał jakieś spotkanie działu księgowości w pracy. Zaledwie kilka sekund później leżał na podłodze, a podeszwy jego butów tworzyły kąt prosty z niebieskoszarą wykładziną. Lekarze nazwali to rozległym niedokrwieniem mięśnia sercowego. Zawałem. Ja nazywam to karą boską.
Teraz mama sama ciągnie May i mnie przez parking gimnazjum Hartswood, a ja kopię żwir skórzanymi lakierkami z paskiem. Futerał altówki obija się o moją sukienkę. Zastanawiam się, czy dam radę uderzyć nim o uda na tyle mocno, żeby zepsuć instrument i nie musieć już grać tego swojego solo.
– Przestań – beszta mnie mama. – Spóźnimy się.
– Nic się nie stanie. Pan Keating się tym nie przejmuje.
A raczej przestał się przejmować. Spóźniłyśmy się na tyle prób i prawie na każdy koncert od początku roku szkolnego. Czemu mój dyrygent miałby oczekiwać tym razem czegoś innego?
Dobry przykład: gdy zbliżamy się do podwójnych drzwi holu, May ociąga się jakieś pięć metrów za nami i grzebie w torebce. Moja siostra nie znosi się stroić, ale tego wieczoru ma na sobie minispódniczkę w kratę i kremowy dziergany sweter. Nie dlatego, że mój wiosenny koncert siódmoklasistów jest jej zdaniem ważny. Chodzi o to, że Lucas Vanderpool przyjdzie popatrzeć, jak jego młodszy brat wybrzdąkuje przypadkowe nuty na basie. Powiedziałam jej, że Lucas Vanderpool wygląda z twarzy jak wynędzniały szczur i jest dosłownie najnudniejszą osobą na ziemi, ale May i tak nakłada dla niego błyszczyk. Nigdy mnie nie słucha.
Jesteśmy już prawie w środku. Zamykam oczy.
Jeśli w ciągu trzech sekund odezwie się klakson, to znak od taty, że nie muszę grać.
Sto dwadzieścia jeden.
Sto dwadzieścia dwa.
Sto dwadzieścia trzy.
Cisza.
Okej, pięć sekund.
Mama wyrywa do przodu i macha z progu, żebyśmy weszły. May w końcu mnie dogania, czuję na ramionach jej gorący oddech. Wrzuca błyszczyk do torebki, po czym wyciąga białą opaskę i wsuwa ją sobie we włosy. Zamieram. Wybór białego dodatku do włosów to jak proszenie przodków, aby cię ukarali. Coś takiego zakłada się tylko, jeśli ktoś umarł. Na pogrzebie taty po raz pierwszy przewiązałam włosy wstążką w odcieniu skorupki jajka. Czułam, jakby lina zaciskała się na mojej czaszce. Gdy dotarłyśmy do kościoła, gmerałam przy tej wstążce tak bardzo, że prawie zsunęła się z mojego kucyka. Babcia bez słowa powstrzymała moją dłoń. Zrozumiałam, o co jej chodzi, gdy tylko poczułam jej palce na nadgarstku. Tamtego dnia biel była na miejscu w moich puszystych włosach. Biel była dla martwych.
Tamta wstążka nadal leży schowana w moim pudełku na biżuterię, pod jedwabnymi gumkami do włosów i błyskotkami z dawnych letnich wakacji na Florydzie. Nie ośmielam się jej nosić ani nawet na nią spojrzeć. Ale nie mogę jej też wyrzucić.
– May – mówię nagle ostrzejszym tonem – zdejmij to.
– Co?
Moja siostra przygładza włosy i trzepocze rzęsami oblepionymi tuszem. Upuszczam futerał z altówką na ziemię.
– Serio, May. Zdejmij to. W tej chwili.
– Nie wyjeżdżaj mi tu z jakimś w tej chwili. To opaska na włosy. Przeżyjesz. – Wskazuje swój sweter. – I pasuje.
Zanim zdążę jej odpowiedzieć, słyszę stukot obcasów mamy, gdy drepcze z powrotem do nas, szaleńczo wymachując telefonem w naszym kierunku.
– Czy nikt nie widzi, która jest godzina? Jest późno. Jesteśmy spóźnione.
Kręcę głową.
– Nie ruszę się stąd, dopóki May tego nie zdejmie.
Moja siostra prycha drwiąco. Nie mogę uwierzyć, że jej to nie obchodzi. Tata nauczył nas zasady dotyczącej bieli. Zawsze się do niej stosowała, gdy żył. A poza tym mogła założyć fioletową opaskę. Albo różową. Albo niebieską. A najlepiej czerwoną. To jest kolor, który przynosi szczęście. Jakby naprawdę chciała, żebym zawaliła swoje solo.
Mama zerka to na May, to na mnie. Masuje skronie i powoli, głęboko oddycha. Czekamy na jej werdykt.
– May – mówi – zrób to dla siostry i zdejmij, proszę, tę opaskę. Bez niej też wyglądasz dobrze.
– Ale…
– Nie. Koniec dyskusji. Chodźmy.
Po tych słowach mama znów przetacza się przez podwójne drzwi, a May zrywa opaskę i się krzywi. Patrzymy sobie w oczy, a ja czekam, aż powie: „Przesądy taty były idiotyczne. Ty zachowujesz się idiotycznie. Nikogo nie obchodzą te głupie chińskie bujdy oprócz ciebie, a to dlatego, że jesteś niedojrzała i naiwna i nie chcesz doros- nąć”. Ale nic nie mówi. Tylko wchodzi do holu, tupiąc gniewnie.
Przyklękam, żeby podnieść futerał z altówką, uchwyt ciąży mi w dłoni. Ten cały koncert obraca się w katastrofę, jeszcze zanim się zaczął. Może to znak. Może powinnam po prostu wrócić na parking i przeczekać schowana za samochodem, aż to wszystko się skończy. Przeszywa mnie dreszcz. Choć to dopiero początek kwietnia, powietrze jest słodkie i wilgotne. Nie powinnam marznąć. Brokatowe kropki na mojej taftowej sukience wydają się chropowate. To ta sama sukienka, którą miałam na sobie podczas zimowego świątecznego koncertu półtora roku temu. Graliśmy Hallelujah! z Mesjasza Händla z chórem, a w chwili, gdy rozbrzmiała pierwsza nuta, tata wstał, bo rzekomo tak nakazuje wielusetletnia tradycja, sięgająca czasów, gdy jakiś angielski król wstał na Hallelujah! podczas premiery.
Tata upierał się, że szacunek dla tradycji jest ważny, mimo że król dawno leżał w grobie i nawet nie był naszym królem. Moim zdaniem było to żenujące – tata górował nad siedzącą widownią, z tymi swoimi nastroszonymi włosami, więc wszyscy od razu widzieli, że jesteśmy spokrewnieni. Schowałam się za pulpitem na nuty, a on kiwał głową do pisków fałszującego chóru.
W końcu wszyscy inni też wstali, może dlatego, że podzielali jego żarliwy szacunek dla nieżyjącego króla z osiemnastego wieku, a może dlatego, że uznali, że tata wcześniej zaczął owację na stojąco dla swojego dziecka. Pod koniec prawie już nie było słychać fałszujących sopranów ani moich licznych pomyłek pośród przedwczes- nych ryków i aplauzu tłumu.
Po koncercie wszyscy kupiliśmy rożki lodowe w sklepie przy tej samej ulicy, a tata przechwalał się rodzicom moich kolegów i koleżanek z klasy, że jest trendsetterem. Nie powiedziałam ani słowa. Chciałam tylko wrócić do domu, schować się pod kołdrą i udawać, że to wszystko się nie wydarzyło. Ale gdybym mogła cofnąć czas, podniosłabym wzrok znad swojego topniejącego waniliowego rożka, objęła tatę w pasie lepkimi rękami i powiedziała mu: „Pewnie, że jesteś trendsetterem. I najfajniejszym tatą na świecie”.
Ściskam w garści taftę i skupiam się na parkingu, żeby się nie rozpłakać. Nie ma tu już maruderów – tylko rzędy samochodów pod mglistym, błotnistożółtym niebem. Próbuję sobie przypomnieć pierwsze nuty mojej partii solowej, ale myślę tylko o strużkach waniliowych lodów ściekających między moimi palcami jak krew. Gdzieś w holu mama piskliwie woła moje imię. Patrzę na zachodzące słońce.
– Proszę – szepczę – nie każ mi grać.
Ani jeden samochód nie trąbi w odpowiedzi. Zwieszam głowę i wbijam wzrok w stopy. Nagle, w odbiciu w moich butach, widzę go. Czerwonego ptaka. Nie, dwa czerwone ptaki. Podnoszę głowę i patrzę na parę przycupniętą na niewielkim drzewie przy chodniku. Skrzydła mocno przycisnęły do grzbietów – jaskrawe kleksy, których nie sposób przegapić. Gdy podchodzę bliżej, większy lekko skrzeczy. Nigdy nie widziałam takich ptaków. Nie w hrabstwie Westchester, gdzie wszystkie zwierzęta są szare albo brązowe i nudne. Nawet nie w Orlando, gdzie ptaki są tylko cieniami chowającymi się przed duszącym upałem. Te czerwone ptaki przypominają mi czerwone koperty, które tata wsuwał pod nasze talerze podczas kolacji z okazji chińskiego Nowego Roku, blok czerwonej kalafonii, którego używam do smyczka altówki, historie, które rodzice opowiadali przy słodkiej jaśminowej herbacie kupowanej w czerwonych puszkach. Obliczam w myślach. Para ptaków, kolor czerwony. Wszędzie fart. Tata w końcu to zrobił. Przysłał mi znak.
Zbliżam się do drzewa, a ptaki wzbijają się w powietrze i przelatują tuż nad panelami solarnymi na dachu szkoły. W jednej chwili znikają. Przyciskam do boku futerał altówki. Wiem, co muszę zrobić.