- nowość
Mroczna melodia - ebook
Mroczna melodia - ebook
Melodia, której on ją uczy, jest oparta na skali, o której bała się myśleć.
Ivory ma wielki talent i jeszcze większą nadzieję, że prestiżowa szkoła muzyczna pozwoli jej go rozwijać. Choć nie jest łatwo, bo w przeciwieństwie do innych uczniów pochodzi z biednej, patologicznej rodziny, nie załamuje się i ciężko pracuje na swój sukces.
Emeric to arogancki, autorytarny i piekielnie przystojny nauczyciel muzyki. Jego pojawienie się w szkole zachwieje światem Ivory i sprawi, że wygrywane przez nią melodie od tej pory będą w tonacji pożądania. Uczennicę i nauczyciela połączy mroczna relacja, w której tylko muzyka pozostanie bez skazy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-983-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bieda.
Kiedyś było łatwiej.
Może dlatego, że nie zapamiętałam jej z dzieciństwa. Bo byłam szczęśliwa.
Teraz zostały mi tylko nieopłacone rachunki, smutek i wrzask.
Mam siedemnaście lat i niewiele wiem o świecie, niemniej uważam, że bycie niechcianą i nieszczęśliwą trudniej znieść niż brak jedzenia.
Węzeł w żołądku się zaciska. Może jeśli zwymiotuję przed wyjściem z domu, przestanę się tak denerwować i rozjaśni mi się w głowie. Tyle że nie mogę sobie pozwolić na utratę kalorii.
Robię głęboki wdech, aby się upewnić, że guziki w najładniejszej bluzce się trzymają, a mój wydatny biust pozostaje skromnie zasłonięty. Spódnica do kolan leży na mnie lepiej niż w sklepie z używaną odzieżą, a balerinki… Najlepiej o tym zapomnieć. Nic nie poradzę na popękane podeszwy i przetarcia na noskach. Mam tylko te jedne buty.
Wychodzę z łazienki, przemykam na palcach przez kuchnię, przeczesując włosy drżącymi palcami. Mokre kosmyki opadają mi na plecy i moczą bluzkę. „Cholera, czy spod mokrego materiału prześwieca stanik?” Trzeba było upiąć włosy albo je wysuszyć, lecz nie wystarczy mi czasu, przez co żołądek zaciska mi się jeszcze bardziej.
Jezu, nie powinnam się tak denerwować. To tylko pierwszy dzień roku szkolnego. Mam ich wiele za sobą.
Ten jest jednak ostatni.
Zadecyduje o reszcie mojego życia.
Jeden błąd – egzamin końcowy zdany ciut gorzej niż perfekcyjnie, pogwałcenie dress code’u, minimalne naruszenie zasad – przekieruje uwagę z mojego talentu na fakt, że jestem biedną dziewczyną z Tremé. Z każdym krokiem po marmurowym holu Akademii Le Moyne staram się wykazać, że jestem kimś więcej niż tą dziewczyną.
Le Moyne należy do najbardziej uznanych, elitarnych i drogich liceów artystycznych w kraju, co mnie onieśmiela. Cholernie przeraża. I nie ma znaczenia to, że jestem najlepszą pianistką w Nowym Orleanie. Od pierwszego roku akademia szuka powodu, żeby mnie wyrzucić i na moje trudne do zdobycia miejsce upchnąć kogoś obdarzonego talentem oraz kapitałem.
Odór zatęchłego dymu sprowadza mnie do rzeczywistości. Naciskam włącznik na ścianie i światło zalewa sterty zgniecionych puszek po piwie i pustych pudełek po pizzy. W zlewie walają się zaschnięte brudne naczynia, podłoga pstrzy się niedopałkami. „A to co, u diabła?” Pochylam się nad blatem i mrużąc oczy, przyglądam się przypalonym resztkom w zagłębieniu łyżki.
„O ja pierdolę”. Mój brat wykorzystał nasze najlepsze sztućce do podgrzewania cracku? W przypływie złości wrzucam łyżkę do śmieci.
Shane twierdzi, że nie może opłacać rachunków, ale ten bezrobotny wałkoń zawsze ma kasę na imprezowanie. Nie dość na tym. Kuchnia wyglądała nienagannie, kiedy kładłam się spać, z pominięciem grzyba kwitnącego na ścianach i łuszczącego się laminatu blatów. To jest nasz dom, do diaska. Tylko to nam zostało. Shane i mama nie mają pojęcia, co musiałam przejść, żebyśmy nie zalegali ze spłatą kredytu. Mam nadzieję, że dla ich dobra nigdy się nie dowiedzą.
Miękkie futro muska mi kostkę, ściągając moją uwagę w dół. Ogromne złote oczy patrzą na mnie z rudego pręgowanego pyszczka i natychmiast rozluźniają mi się barki.
Schubert przekrzywia łepek i łaskocze mnie wąsikami w nogę, wymachując przy tym ogonem. Zawsze wie, kiedy potrzebuję czułości. Czasem mi się wydaje, że jest jedyną miłością, jaka została w tym domu.
– Muszę lecieć, słodziaku – szepczę i pochylam się, żeby podrapać go za uszami. – Bądź grzecznym kotkiem, dobrze?
Wyciągam ostatni kawałek chleba bananowego z ukrycia w głębi szafki przepełniona ulgą, że Shane go nie znalazł. Zawijam chleb w papierowy ręcznik i próbuję jak najciszej przemknąć się do drzwi wyjściowych.
Nasz walący się dom ma szerokość jednego pokoju i długość pięciu. Nie ma w nim przedpokoju. Z pomieszczeń przechodzi się drzwiami ustawionymi w jednej linii – mogłabym stanąć przy końcu i strzelić z pistoletu w kierunku wejścia, a kula nie przebiłaby żadnej ściany.
Mogłabym postrzelić Shane’a. Celowo. Bo jest pieprzonym ciężarem i marnuje życie. Jest też moim o dziewięć lat starszym i blisko osiemdziesiąt kilogramów cięższym jedynym bratem.
Stuletnie deski na podłodze skrzypią pod moimi stopami. Wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na pijacki ryk Shane’a.
Cisza. „Dziękuję ci, Jezu”.
Przyciskam zawinięty kawałek chleba do piersi i najpierw przechodzę przez pokój mamy. Trzydzieści minut temu szłam tędy do łazienki, zaspana i powłócząc nogami w ciemności. Teraz wpada tu światło z kuchni i wybrzuszenie na łóżku wyraźnie przypomina ludzką postać.
Potykam się zaskoczona i usiłuję sobie przypomnieć, kiedy to widziałam ją ostatnio. Dwa… trzy tygodnie temu?
Serce mi trzepocze pod mostkiem. Może wróciła do domu, żeby życzyć mi powodzenia pierwszego dnia?
Docieram do łóżka w trzech krótkich krokach. Pokoje na planie prostokąta są ciasne i wąskie, za to wysokie na co najmniej trzy i pół metra. Tata mawiał, że ta wysokość i rozkład domu służą wentylacji, dzięki której jego miłość może tędy przepływać.
Taty już nie ma, a w domu krąży wyłącznie zbutwiały, dławiący oddech okien.
Pochylam się nad łóżkiem i w cieniu próbuję wypatrzyć krótkie włosy mamy. Natykam się jednak na gorzki smród piwa i trawki. „Oczywiście”. Przynajmniej jest sama. Nie mam ochoty poznawać faceta miesiąca, z którym się akurat pieprzyła.
Powinnam ją obudzić? Instynkt podpowiada mi, żebym tego nie robiła, ale niech to – tak bardzo pragnę poczuć jej objęcia.
– Mamo – szepczę.
Wybrzuszenie się porusza i spod koca wydobywa się głęboki pomruk. Męski, znany mi przeraźliwie dobrze.
Wzdłuż kręgosłupa przebiega mi chłód, gdy cofam się niezdarnie. Co najlepszy kumpel mojego brata robi w łóżku mamy?
Lorenzo unosi grubą rękę i jego dłoń chwyta mnie za kark i przyciąga.
Upuszczam chleb, próbując się odepchnąć, on jednak jest silniejszy, podły i nie reaguje na „nie”.
– Nie – mówię mimo wszystko. Boję się podnieść głos. Tętniąca krew szumi mi w uszach. – Przestań!
Wciąga mnie do łóżka i kładzie twarzą do dołu pod swoim spoconym cielskiem. Dusi mnie cuchnący piwem gorący oddech. Potem czuję jego ciężar, ręce… Boże, jego erekcję. Szturcha mnie kutasem w tyłek, podciąga mi spódnicę, dyszy szorstko w ucho.
– Złaź ze mnie! – Wiję się wściekle i gorączkowo chwytam koc palcami, niczego nie uzyskując. – Nie chcę tego. Proszę, nie…
Zasłania mi usta dłonią, a jego siła mnie unieruchamia.
Moje ciało robi się zimne, bezwładne, zapada się jak martwe, oddziela się od głowy. Pozwalam sobie odlecieć, skupić się na bezpieczeństwie, które znam, które kocham; otulam całe swoje istnienie ponurą atmosferą, lekkimi uderzeniami w klawisze fortepianu, atonalną muzyką. To Dziewiąta sonata Skriabina. Wyobrażam sobie swoje palce tańczące po klawiaturze, słyszę niepokojącą melodię i czuję, jak każda rozedrgana nuta wciąga mnie coraz głębiej w czarną otchłań. Z dala od pokoju. Od mojego ciała. Od Lorenza.
Dłoń przesuwa się na moją klatkę piersiową, ściska pierś, ciągnie za bluzkę, ja jednak zatopiłam się w dysharmonijnych nutach, odtwarzam je pieczołowicie, odwracam swoją uwagę. Nie może mnie skrzywdzić. Nie w towarzystwie muzyki. Już nigdy więcej.
Zmienia pozycję, wciska dłoń między moje pośladki, pod majtki, i bada brutalnie otwór z tyłu, który zawsze rozkrwawia.
Sonata rozpada się w mojej wyobraźni, a ja staram się poskładać dźwięki. Jego palce są jednak nieustępliwe, dłoń dławi mój krzyk. Łapię powietrze i gorączkowo macham nogami w pobliżu szafki nocnej. Uderzam stopą w lampkę i zrzucam ją z łoskotem na podłogę.
Lorenzo zamiera i mocniej przyciska dłoń do moich ust.
Ściana przy mojej głowie pulsuje głośnym waleniem – to Shane uderza w nią pięścią w swoim pokoju. Krew we mnie tężeje.
– Ivory! – ryczy mój brat zza ściany. – Obudziłaś mnie, kurwa, ty bezwartościowa pizdo!
Lorenzo zrywa się na równe nogi i staje w świetle wpadającym z kuchni do pokoju. Plemienne tatuaże czernią jego tors, a workowate dresy zsuwają się z wąskich bioder. Jakaś naiwna osoba mogłaby uznać jego mocną sylwetkę i latynoskie rysy twarzy za atrakcyjne. Lecz pozory mylą i pod powłoką znajduje się przegniła dusza.
Zsuwam się z łóżka, obciągam spódnicę i podnoszę zawinięty chleb z podłogi. Aby dotrzeć do drzwi wejściowych, muszę przejść przez pokój Shane’a, a potem dzienny. Może jeszcze się nie wygramolił spod koca.
Z mocno bijącym sercem wpadam w smolistą czeluść pokoju brata i… łup! Odbijam się od jego gołej klaty.
Spodziewając się jego reakcji, schodzę z toru pierwszego ciosu, lecz tym samym odsłaniam policzek, w który uderza drugą dłonią z taką siłą, że cofam się do pokoju mamy. Shane mnie nie odstępuje, powieki ma ciężkie od alkoholu i narkotyków.
Pomyśleć, że kiedyś był podobny do taty. To było, zanim… Z każdym dniem linia jego blond włosów cofa się coraz bardziej, policzki zapadają się w ziemistej twarzy, a brzuch wisi mu coraz niżej nad żenującymi sportowymi spodenkami.
Nie pracuje, odkąd zdezerterował z marines cztery lata temu. W owym roku nasze życie zamieniło się w bagno.
– DLACZEGO DO KURWY NĘDZY – odzywa się, przysuwając twarz do mojej twarzy – budzisz cały pieprzony dom o piątej rano?
W zasadzie zbliża się szósta i muszę coś szybko załatwić, zanim wyruszę w czterdziestopięciominutową drogę.
– Idę do szkoły, dupku. – Prostuję się, chociaż w żołądku czuję potworny strach. – Powinieneś raczej spytać, dlaczego Lorenzo śpi w łóżku mamy, dlaczego mnie obłapia i dlaczego się darłam, żeby przestał.
Wiodę wzrokiem za spojrzeniem Shane’a lądującym na jego przyjacielu. Wyblakły tusz pnie się po bokach twarzy Lorenza, niewidoczny pod ciemnymi bokobrodami. Świeży tatuaż na szyi, głoszący „Destroy*”, jarzy się taką samą czernią jak jego oczy. Z tego, jak patrzą, wnioskuję, że to obietnica.
– Znowu do mnie przyszła. – Wpatruje się we mnie intensywnie, a wyraz jego twarzy odzwierciedla złe zamiary. – Nie daje mi spokoju. Jak tylko nie patrzysz, ściąga ze mnie ciuchy i…
Shane chwyta mnie za kark i pcha twarzą w kierunku ościeżnicy. Próbuję zrobić unik i szarpię się z siłą jego gniewu, mimo to uderzam ustami w ostry kant.
Czuję przeszywający ból. Smak krwi każe mi unieść brodę, żeby nie pobrudzić ubrania.
Shane mnie puszcza. Ciężkie powieki przysłaniają jego mętne oczy, lecz nienawiść brata jest silniejsza niż kiedykolwiek.
– Jeśli jeszcze kiedyś będziesz machała cyckami przed moimi przyjaciółmi, odetnę ci je. Słyszysz?
Przystawiam dłoń do mostka i serce mi zamiera, gdy czuję pod nią ziejący dekolt bluzki. Brakuje co najmniej dwóch guzików. „Cholera!” Akademia to zanotuje albo co gorsza, zostanę wyrzucona. Rozpaczliwie rozglądam się po łóżku i podłodze w poszukiwaniu plastikowych kropek w morzu porozrzucanych ciuchów. Nigdy ich nie znajdę, a jeśli nie wyjdę natychmiast, znowu poleje się krew i stracę więcej guzików.
Odwracam się i przebiegam przez pokój Shane’a; przyspieszam, słysząc jego wściekły wrzask. W pokoju dziennym zgarniam torbę z kanapy, na której śpię, i wypadam za drzwi. Oddycham z ulgą w stronę szarego nieba. Słońce wstanie za godzinę, a na pustej ulicy panuje cisza.
Gdy przemierzam trawnik przed domem, staram się usunąć minione dziesięć minut i upchnąć je w walizce. Takiej starego typu, z brązowej skóry i z małymi sprzączkami. Wyobrażam sobie, że zostawiam ją na werandzie, bo więcej nie udźwignę.
Podbiegam na przystanek dziewięćdziesiątkijedynki. Jeśli się pospieszę, zdążę zajrzeć do Stogiego, zanim przyjedzie autobus.
Lawirując pomiędzy dziurami na majestatycznych, wysadzanych drzewami ulicach, mijam rzędy domów pomalowanych na wszelkie możliwe kolory i ozdobionych w charakterystyczny dla głębokiego Południa sposób. Barierki z kutego żelaza, lampy gazowe, gilotynowe okna i szczyty z misternie wyrzeźbionymi spiralnymi ornamentami nadal są tu obecne, jeśli umie się ignorować widok zapadających się werand, graffiti i gnijących śmieci. Co rusz widać też puste zarośnięte działki, jakbyśmy potrzebowali przypomnienia o ostatnim huraganie. Dawne Tremé rezonuje jednak w żyznej ziemi, kulturowej historii i zmęczonych uśmiechach ludzi nazywających tę część miasta swoim domem.
Ludzi takich jak Stogie.
Naciskam klamkę u zakratowanych drzwi sklepu muzycznego i stwierdzam, że nie są zamknięte. Pomimo niedostatku klientów Stogie otwiera interes, gdy tylko się obudzi. Przecież z tego żyje.
Dzwonek nad moją głową brzęczy, a ja czuję przymus, by spojrzeć na stare pianino Steinway stojące w rogu. Odkąd pamiętam, każdego lata bębniłam w jego klawiaturę, aż bolały mnie plecy i traciłam czucie w palcach. W końcu te wizyty doprowadziły do zatrudnienia mnie. Zajmuję się klientami, księgowością, remanentem, czymkolwiek w zależności od potrzeb. Lecz tylko latem, gdy nie mogę czerpać zysków ze swojego innego źródła.
– Ivory? – Chrapliwy baryton Stogiego rozlega się śpiewnie w pomieszczeniu.
Kładę chleb bananowy na szklanej ladzie i wołam w kierunku zaplecza:
– Przyniosłam ci śniadanie.
Szuranie kapci oznajmia, że mężczyzna się zbliża i jego przygarbiona sylwetka wyłania się z części mieszkalnej w głębi. Ma dziewięćdziesiąt lat, a wciąż porusza się szybko i przemierza sklep, jakby jego kruchego ciała nie trawił artretyzm.
Chociaż przymglony blask ciemnych oczu zdradza kiepski wzrok, to gdy podchodzi bliżej, natychmiast dostrzega brakujące guziki przy mojej bluzce i rozciętą opuchniętą wargę. Zmarszczki pod daszkiem jego bejsbolówki się pogłębiają. Widział już dzieło Shane’a i jestem mu wdzięczna, że o nic nie pyta i nie użala się nade mną. Może i jestem jedyną białą dziewczyną w okolicy, a na pewno jedynym dzieciakiem uczącym się w prywatnej szkole, ale różnice na tym się kończą. Dźwigany przeze mnie bagaż jest tak powszechny w Tremé jak widok porozrzucanych koralików na Bourbon Street po święcie Mardi Gras**.
Stogie ogląda mnie od stóp do głów, drapie się po wąsach, których biel mocno kontrastuje z czarną jak smoła skórą. Wyraźne drżenie wstrząsa jego rękami; prostuje barki, niewątpliwie usiłując ukryć ból. Od miesięcy obserwuję, jak pogarsza się jego zdrowie, i nie mogę temu zaradzić. Nie wiem, jak go wesprzeć i ulżyć mu w cierpieniu, co mnie powoli dobija.
Znam jego sytuację finansową. Nie stać go na leki, wizyty lekarskie lub choćby podstawowe rzeczy w rodzaju jedzenia. A z pewnością nie może sobie pozwolić na pracownika, przez co moje dochody z poprzedniego lata zaprawiła kropla goryczy. Gdy na wiosnę skończę naukę w Le Moyne, wyjadę z Tremé i Stogie nie będzie się czuł zobligowany do troszczenia się o mnie.
Lecz kto zaopiekuje się nim?
Wyciąga chusteczkę z kieszeni koszuli i podnosi dygoczącą rękę w kierunku moich ust.
– Wyglądasz wysoce elegancko. – Nie odrywa ode mnie przenikliwego spojrzenia. – I wydajesz się zdenerwowana.
Zamykam oczy, kiedy ściera krew. Już wie, że moja największa sprzymierzeńczyni w akademii zrezygnowała z roli głównej nauczycielki muzyki. Moja relacja z panną McCracken rozwijała się przez trzy lata. Ta kobieta była moją jedyną popleczniczką w Le Moyne. Bez jej poparcia w kwestii stypendium czuję się, jakbym zaczynała od nowa.
– Został mi tylko rok. – Otwieram oczy i patrzę na Stogiego. – Rok na zaimponowanie nowemu nauczycielowi.
– Wystarczy ci chwila. Tylko musisz się tam znaleźć.
Złapię dziewięćdziesiątkęjedynkę kilka przecznic dalej. Podróż autobusem trwa dwadzieścia pięć minut. Potem idzie się dwadzieścia minut do kampusu. Zerkam na zegarek. Dotrę tam bez guzików i z zakrwawioną wargą, ale ze sprawnymi palcami. Sprawię, że liczyć się będzie każdy moment.
Dotykam rozcięcia językiem i wzdrygam się, gdy muskam opuchniętą skórę.
– Widać?
– Tak. – Spogląda na mnie spod zmrużonych powiek. – Lecz twój uśmiech jest bardziej widoczny.
Kąciki ust same podjeżdżają mi do góry, bez wątpienia zgodnie z jego intencją.
– Czaruś z ciebie.
– Tylko wtedy, gdy dziewczyna jest tego warta. – Otwiera szufladę ze szpargałami, przy której stoi, i szpera rozdygotaną ręką pośród kostek gitarowych, stroików, nakładek na palce… Czego szuka?
„Och!” Chwytam agrafkę spoczywającą przy jego palcu i szukam kolejnej.
– Masz więcej?
– Tylko tę jedną.
Jakoś udaje mi się spiąć przód bluzki. Posyłam Stogiemu pełen wdzięczności uśmiech.
On poklepuje mnie delikatnie po głowie i gestem daje znać, żebym się zbierała.
– Zmykaj. Jedź tam.
Tak naprawdę mówi, żebym jechała do szkoły, aby móc się wyrwać z tego domu. Z Tremé. Uciec od tego życia.
– Taki mam plan. – Podsuwam mu chleb po blacie.
– Och, nie. Ty go weź.
– Dadzą mi jedzenie w szkole.
Wiem, że wyczuwa kłamstwo, niemniej przyjmuje dar.
Gdy odwracam się do wyjścia, ściska mnie za nadgarstek z większą siłą, niż mogłabym go podejrzewać.
– Mają fuksa, że u nich jesteś. – Jego ciemne oczy lśnią. – Szczęściarze z tych skurwieli. Nie pozwól im o tym zapomnieć.
Ma rację. To, że mojej rodziny nie stać na duże datki i nie mamy imponujących koneksji, nie czyni mnie żebraczką. Kiedy miałam dziesięć lat, wpłacono za mnie czesne za cztery lata z góry, w wieku czternastu lat przeszłam wymagane przesłuchania jak pozostali rówieśnicy. O ile nadal będę przyćmiewać innych w sferze prac okresowych, recitali, esejów i zachowania, akademia może nie dążyć tak uparcie do wyrzucenia mnie.
Cmokam Stogiego w pomarszczony policzek i idę na przystanek. Nie udaje mi się powstrzymać strachu powracającego do żołądka. A jeśli nie spodobam się nowemu nauczycielowi muzyki i odmówi prowadzenia mnie lub nie udzieli mi wsparcia w procesie rekrutacji na studia? Tatuś by się załamał. Boże, to mnie męczy najbardziej. Czy tatuś mnie obserwuje? Widział, co robiłam, żeby związać koniec z końcem? Co będę musiała robić znowu już dzisiaj wieczorem? Czy tęskni za mną tak bardzo jak ja za nim?
Czasem ta straszna dziura, którą po sobie pozostawił, boli wręcz nie do zniesienia. Zdarza się, że mam ochotę ulec bólowi i dołączyć do taty, gdziekolwiek jest.
Dlatego przenoszę swoje największe wyzwanie na początek listy zadań.
Dzisiaj będę się uśmiechać.
* Po angielsku „zniszczyć” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
** Mardi Gras – święto obchodzone w różnych częściach świata we wtorek przed środą popielcową. Z tej okazji odbywają się rozmaite parady i festiwale uliczne. Na Bourbon Street w najstarszej części Nowego Orleanu w dniu kończącym karnawał panuje zwyczaj obrzucania koralikami kobiet, jeśli zdecydują się odsłonić publicznie biust, i mężczyzn, gdy pokażą przyrodzenie.Emeric
Poranne zebranie nauczycieli dobiega końca i moi znakomici nowi koledzy i koleżanki wychodzą z biblioteki spowici monochromem wykrochmalonych garniturów i przy akompaniamencie stukających obcasów. Siedzę nadal przy stole i czekam, aż to stadko się rozproszy, a równocześnie kątem oka obserwuję Beverly Rivard.
Siedząc u szczytu stołu, przez cały czas utrzymywała autorytarną postawę i obdarzyła mnie spojrzeniem tylko raz, kiedy mnie przedstawiała na początku zebrania. Lecz popatrzy na mnie, gdy tylko pomieszczenie opustoszeje. Niewątpliwie ma jeszcze jedną kwestię do przedyskutowania. Na osobności.
– Panie Marceaux. – Strzela oczami w moją stronę, sunąc po marmurowej posadzce zaskakująco cicho w swoich pretensjonalnych szpilkach. Zamyka drzwi za ostatnim pracownikiem. – Dwa słowa, zanim pan wyjdzie.
To będzie więcej niż dwa słowa, niemniej nie wykorzystuję semantyki w celu wytrącenia jej z przewagi, którą jak się jej wydaje, ma nade mną. Istnieje dużo więcej bardziej pomysłowych sposobów na rzucenie jej na kolana.
Siadam wygodniej na skórzanym krześle, splatam dłonie na kolanach, opierając się łokciem o stół, i zakładam nogę na nogę. Patrzę na nią z pełną mocą, bo ta kobieta od każdego czegoś chce – czegoś potężnego, czym mogłaby manipulować zgodnie ze swoją wolą i wizją. Na razie obdarzam ją wyłącznie uwagą. Beverly obchodzi niespiesznie długi stół. Skromny kostium podkreśla jej szczupłą sylwetkę. Jest ode mnie starsza o dwadzieścia lat, ale nosi się z nadzwyczajną elegancją. Wysokie wydatne kości policzkowe. Wąska arystokratyczna twarz. Na bladej cerze nie widać żadnej zmarszczki.
Trudno stwierdzić, czy włosy upięte nad karkiem są blond czy siwe. Założę się, że nigdy ich nie rozpuszcza. Przyciąganie uwagi mężczyzn nie jest jej głównym powodem do dumy. Nie. Jej żarliwa pycha wynika z poczucia wyższości towarzyszącego wydawaniu poleceń i obserwowaniu, jak podwładni się przepychają, by całować jej tyłek.
Nasze pierwsze i jedyne spotkanie twarzą w twarz latem częściowo odsłoniło jej naturę. Resztę wydedukowałem. Nie została dyrektorką Le Moyne dzięki dobroci serca czy stronieniu od rywalizacji.
Wiem z doświadczenia, jak to jest kierować prywatnym liceum takim jak to.
Wiem również, jak łatwo stracić tę pozycję.
Idzie ku mnie, a jej bystre oczy lustrują zakamarki między mahoniowymi regałami, puste biurko bibliotekarki i kanapy w głębi. „Tak, Beverly. Jesteśmy sami”.
Siada na krześle obok mnie, zakłada nogę na nogę i przygląda mi się z wyrachowanym uśmiechem.
– Urządził się pan już w nowym domu?
– Nie udawajmy, że to panią obchodzi.
– W porządku. – Przesuwa krótko obciętymi paznokciami po spódnicy. – Skontaktował się ze mną prawnik Barb McCracken. Okazuje się, że postanowiła nie odchodzić w ciszy.
To nie mój problem. Wzruszam ramieniem.
– Powiedziała pani, że to załatwi.
Być może Beverly nie jest tak kompetentna, jak zakładałem.
Warczy. Uśmiech nie znika z jej twarzy, chociaż staje się bardziej spięty.
– Załatwiłam to.
– Wydała pani na to więcej pieniędzy?
Uśmiech gaśnie.
– Więcej, niż przewiduje umowa, zachłanna dzi… – Zaciska usta, odchylając się na krześle i patrząc przed siebie. – W każdym razie mamy sprawę z głowy.
Rozluźniam usta w półuśmiechu, celowym sygnale rozbawienia.
– Ma pani wątpliwości co do naszej umowy?
Wraca do mnie spojrzeniem.
– Pańskie zachowanie jest ryzykowne, panie Marceaux. – Jej oczy zamieniają się w drobiny lodu, gdy przestawia krzesło tak, by siedzieć naprzeciwko mnie. – Ile propozycji pracy dostał pan od fiaska w Shreveport? Hm?
Jej drwina budzi gwałtowny przypływ gniewu i poczucia zdrady, przez co przyspiesza mi puls. W gardle piecze mnie chęć krzyku, jednak tylko unoszę brew.
– No tak. Cóż. – Pociąga nosem z pogardą. A może niepewnością. Pewnie jednym i drugim. – Le Moyne cieszy się niedoścignioną reputacją, za której utrzymanie odpowiadam. Odejście McCracken i moja chęć zatrudnienia pana na jej miejsce wzbudziły niepożądane podejrzenia.
Chociaż Shreveport zniszczyło moją zawodową reputację, nie podano do publicznej wiadomości powodu mojej rezygnacji. Tyle że ludzie gadają. Podejrzewam, że większość nauczycieli i rodzin uczniów z Le Moyne usłyszy pogłoski. Wolałbym wyjawić prawdę, zamiast zdawać się na ocenę opartą na wypaczonych plotkach. Niestety w zamian za propozycję pracy Beverly żąda ode mnie milczenia.
– Proszę pamiętać o ustaleniach. – Przyciska łokcie do boków, oczy lśnią jej przesadnie, robią się niemal szkliste. – Niech pan trzyma język za zębami i pozwoli mi kierować owieczkami i ich frywolną paplaniną.
Wygłasza to tak, jakby jej nieetyczne praktyki biznesowe miały mi zaimponować. Tymczasem niechcący odsłoniła karty. Jej strach jest namacalny. Niesłusznie zwolniła etatową nauczycielkę i zapłaciła jej za milczenie, by sprowadzić mnie tutaj dla osobistych zysków. Gdyby naprawdę panowała nad sytuacją, nie czułaby potrzeby inicjowania tej rozmowy. Ma dość zimnej krwi, żeby niszczyć ludziom życie, ale to nie znaczy, że jest gotowa uprawiać tę grę. Moją grę.
Pocieram górną wargę kciukiem, upajając się tym, jak jej oczy niechętnie podążają za moim ruchem.
Skóra nad jej zapiętym kołnierzykiem się rumieni.
– Najważniejsze są pańskie osiągnięcia w edukacji. – Unosi brodę. – Oczekuję, że da pan zawodowy przykład w klasie…
– Proszę mi nie mówić, jak mam wykonywać pracę. – Byłem szanowanym instruktorem, zanim wspiąłem się po szczeblach administracyjnej drabiny. Pieprzyć ją i jej pyszałkowatą bezczelność.
– Jak większość nauczycieli zdaje się pan mieć problem z uczeniem się. Więc radzę uważać. – Pochyla się do przodu, mówi cicho, z akcentem wyższych sfer. – Nie pozwolę, by pańskie perwersje odbiły się na mojej szkole. Jeżeli powtórzy pan swoje niewłaściwe postępowanie ze Shreveport, zrywam umowę.
Wspomnienie tego, co straciłem, roznieca ogień w mojej piersi.
– Już po raz drugi napomknęła pani o Shreveport. Dlaczego? Jest pani ciekawa? – Posyłam jej wyzywające spojrzenie. – Śmiało, Beverly. Niech pani zada palące pytania.
Odwraca wzrok, kark jej sztywnieje.
– Nie zatrudnia się męskiej dziwki po to, by słuchać o jej wyczynach.
– Och, teraz jestem dziwką? Zmienia pani warunki umowy?
– Nie, panie Marceaux. Wie pan, dlaczego pana zatrudniłam. – Jej głos rośnie o oktawę. – Postawiłam panu jednoznaczny warunek, że nie dojdzie do żadnych wybryków. – Ścisza ton. – Nie chcę słyszeć ani słowa więcej na ten temat.
Pozwoliłem jej na przewagę, odkąd się ze mną skontaktowała. Pora sprawdzić, jak sobie poradzi z odrobiną upokorzenia. Pochylam się do przodu, chwytam podłokietniki jej krzesła i zamykam ją jak w klatce.
– Kłamie pani, Beverly. Sądzę, że chce pani poznać wszystkie brudne szczegóły moich wybryków. Mam opisać zastosowane pozycje, odgłosy przez nią wydawane, rozmiar mojego kutasa…?
– Niech pan przestanie! – Łapie powietrze i przyciska rozdygotaną dłoń do klatki piersiowej. Dopiero po chwili zaciska pięść i przywdziewa dystyngowany wyraz twarzy, jaki pokazuje światu. – Jest pan odrażający.
Chichoczę i opieram się wygodnie na krześle.
Zrywa się na równe nogi i patrzy na mnie gniewnie.
– Proszę się trzymać z daleka od nauczycieli, zwłaszcza od zatrudnianych przeze mnie kobiet.
– Zapoznałem się z ofertą podczas porannego zebrania. Powinna pani odświeżyć skład.
Widziałem kilka szczupłych nauczycielek, zarejestrowałem mnóstwo zaciekawionych spojrzeń w moim kierunku, ale nie po to tu jestem. Dziesiątki kobiet tylko czekają na moje wezwanie, a błąd popełniony w Shreveport… Zaciskam szczęki. Już nigdy go nie powtórzę.
– Pani natomiast… – Pozwalam sobie omieść wzrokiem jej sztywną sylwetkę. – Pani chyba dobrze by zrobiło ostre pieprzenie.
– Przekracza pan granice. – Jej ostrzegawczy ton traci efekt wskutek pełnego wahania stukotu obcasów.
Odwraca się i ucieka w stronę szczytu stołu. Im bardziej się oddala, tym pewniej stąpa. Po kilku kolejnych krokach zerka na mnie przez ramię, jakby oczekiwała, że będę się gapił na jej płaski tyłek. Wzdrygam się. Ta arogancka suka naprawdę myśli, że jestem zainteresowany.
Podnoszę się, wsuwam dłoń do kieszeni spodni i ruszam ku niej.
– Pan Rivard nie zaspokaja pani potrzeb w sypialni?
Dociera do końca stołu i zbiera papiery. Unika mojego wzroku.
– Jeśli będzie się pan dalej tak zachowywał, zadbam o to, żeby już nigdy nie wszedł pan do klasy.
Jej złudzenie kontroli piekielnie mi utrudnia panowanie nad sobą.
Wkraczam w jej prywatną sferę, napieram na nią.
– Jeszcze raz mi zagrozisz, a pożałujesz skutków.
– Odsuń się.
Pochylam się i muskam jej ucho oddechem.
– Każdy ma swoje sekrety.
– Ja nie…
– Pan Rivard zabawia się w innym łóżku?
Strzelam na ślepo, ale lekkie drżenie jej dłoni podpowiada mi, że wpadłem na coś. Prycha.
– Oburzające.
– A pani perfekcyjny synek? Co zrobił, że postawił panią w tak ryzykownej sytuacji?
– Nie zrobił nic złego!
Nie byłoby mnie tutaj, gdyby mówiła prawdę.
– Pani się trzęsie, Beverly.
– Kończymy tę rozmowę. – Omija mnie wpatrzona w drzwi i ucieka.
Traci równowagę, dokumenty wylatują jej z dłoni i upada na kolana przede mną. „Idealnie”.
Posyła mi przestraszone spojrzenie i dociera do niej, że nie ruszyłem się, by ją podtrzymać. Jej skierowana do góry twarz skromnie czerwienieje.
Przenosi gwałtownie spojrzenie na podłogę i zbiera swoje rzeczy pełnymi wściekłości ruchami.
– Zatrudnienie pana to błąd.
Staję na kartce, po którą sięga, i patrzę surowo na czubek jej głowy.
– To niech mnie pani zwolni.
– Ja… – Spogląda na wytłaczaną na wzór wężowej skórę moich martensów i przygnębiona mówi ściszonym głosem: – Proszę wykorzystać swoje koneksje.
Żeby jej synalek dostał się niezasłużenie do Leopoldu, najwyżej cenionej uczelni muzycznej w kraju. O to chodzi.
Zaoferowała mi posadę nauczyciela, której nikt inny nie chciał, a ja wypełnię swoją część umowy. Nie będę jednak się kłaniał ani kulił jak jej pozostali podwładni. Ona nie wie, z kim ma do czynienia. Ale się dowie.
Podsuwam stopą kartkę w kierunku jej palców, nadal ją przytrzymując.
– Chyba jasno zdefiniowaliśmy warunki. – Podnoszę stopę, żeby mogła pochwycić papier. – Jak również nasze pozycje.
Sztywnieje i zwiesza głowę jeszcze bardziej.
Upokorzona w pełni.
Odwracam się i wychodzę z biblioteki.