- promocja
Mroczna miłość. Mroczne światło. Tom 1 - ebook
Mroczna miłość. Mroczne światło. Tom 1 - ebook
Debiut literacki T.M. Frazier w końcu w Polsce!
Jake jest mrocznym, tajemniczym, wytatuowanym i bardzo niebezpiecznym motocyklistą, od którego ktoś taki jak 17-letnia Abby powinien trzymać się z daleka. Jednak dziewczyna wbrew pozorom nie jest taka niewinna, jak mogłoby się wydawać, a życiowe doświadczenia sprawiły, że niełatwo ją złamać.
Jake i Abby poznają się w dziwnych okolicznościach. Ona spędza noc w samochodzie swojej zmarłej babci na złomowisku, a on - no cóż, robił to, co zdarzało mu się dosyć często. Spędzał czas… w towarzystwie.
Oboje noszą w sercach ciemność, oboje przekonali się, że mogą liczyć tylko na siebie i oboje odkryją smak pierwszego prawdziwego uczucia, które narodzi się… w mroku.
Historia, niepokornego, niebezpiecznego zabójcy znanego z serii King!
__
"To nie jest typowa historia miłosna, bardziej połączenie piękna z mrokiem." – Christy, Goodreads
__
O autorce
T.M. Frazier to bestsellerowa autorka USA Today, której sławę przyniosła seria King. Obecnie jej nazwisko znajduje się na liście dwunastu najwyżej ocenianych autorów literatury fiction (beletrystyka) na Goodreads.com, tuż za J.K. Rowling. Autorka od dziecka chciała być pisarką, ale w wyniku różnych życiowych zawirowań praktycznie przez pierwsze 10 lat kariery zawodowej pracowała jako pośrednik nieruchomości. Dopiero później za namową męża zdecydowała, że chce w końcu pójść za głosem swojej pasji pisarskiej i efektem tego była jej debiutancka książka "The Dark Light of Day" (2013). Jej książka "Preppy" (seria King) znalazła się wśród finalistów Goodreads Choice Award 2016 Romance, czyli najlepszych książek roku wybieranych przez czytelników i recenzentów z całego świata. Autorka do dzisiaj ciągle szczypie się w ramię, żeby upewnić, się, że jej życie to nie sen.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66234-48-2 |
Rozmiar pliku: | 938 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jake
Ból w głowie narastał. Pulsował w rytmie zgodnym z powolnym biciem serca. Zamglony wzrok płatał mi figle, raz pokazując pojedyncze, a raz podwójne obrazy. Gdy sięgnąłem ręką do potylicy, skąd promieniował ból, ciepły czerwony płyn oblepił mi palce. Przez materiał cienkiej koszuli wyczuwałem szorstką, zimną podłogę. Leżałem bezwładnie w salonie. Rozejrzałem się wokół, aż wejrzałem w szalone, przekrwione oczy człowieka, którego znałem całe życie – a przynajmniej myślałem, że go znałem. Wytrzeźwiałem w jednej chwili, mgła uniosła się sprzed oczu, a serce zabiło mi żywiej. Był przygotowany do uderzenia, gotowy, by zabić. Grube żyły odznaczały mu się na szyi. Widziałem, jak pulsują wraz z każdym głębokim oddechem. Spojrzałem ponad nim na siekierę, którą trzymał w ręku. Bez chwili wahania opuścił ramię, by rozłupać mi czaszkę na pół. Zanim ostrze dosięgło mojego czoła, uwolniłem się z silnego uchwytu mężczyzny i potoczyłem na bok, unikając ciosu – i wiekuistej ciemności – zaledwie o milimetry.
Uniosłem się na niepewnych nogach, próbując zaczerpnąć tchu i przygotowując się na kolejny atak. Zaskoczył mnie widok człowieka, który zaledwie przed chwilą był potworem, skulonego na podłodze z twarzą zwróconą w dół, do meksykańskich płytek. Jego dłoń rozwarła się i puścił siekierę, trzęsły mu się ręce.
Płakał.
– Tato? – zapytałem.
Próbowałem wszystkiego, co tylko w mojej mocy, by ulżyć mu w cierpieniu, a on w zamian zrobił wszystko, bym poczuł całą głębię jego bólu.
– Wynoś się stąd! – ryknął pomiędzy szlochami, nadal z twarzą w kierunku podłogi.
– Tato, pozwól sobie pomóc – błagałem. Kopnąłem siekierę poza jego zasięg.
– Wynoś się z tego domu i nigdy, kurwa, nie wracaj! – Uniósł się na kolana, powoli podnosząc głowę, by spojrzeć mi w twarz. Z kącików ust ciekły mu strużki śliny. Jego oczy lśniły wilgocią. Gdy mówił, kłuł mnie smród alkoholu.
Widziałem już ojca nieraz w złym stanie, ale tym razem to było coś zupełnie innego.
– Nie chcę cię tu nigdy więcej widzieć.
– Tato, proszę, pozwól mi sobie pomóc – nalegałem.
Naprawdę mogłem mu pomóc: załatwić odwyk, zapewnić opiekę terapeutyczną, cokolwiek, byle tylko przestał się czuć, jakby jego życie dobiegło końca.
Pochyliłem się i chwyciłem go za ramię, by pomóc mu wstać.
– Kurwa, nie dotykaj mnie! – Wyrwał się z mojego uchwytu. – Ty… To miałeś być ty. To przez ciebie nie żyją.
Jego słowa bolały, ale to nie był pierwszy raz, kiedy je usłyszałem. Już dwa tygodnie sprzątałem jego wymioty i starałem się unikać pijackich wybuchów furii.
– Chciałbym, żebyś to był ty – powiedział, tym razem ciszej.
– Tato, jesteś pijany, nie mówisz tego poważnie.
– A właśnie że mówię. Przed chwilą próbowałem cię, kurwa, zabić, Jake, i szczerze mówiąc, żałuję, że mi się nie udało. – Spojrzał mi prosto w oczy i w tym momencie sprawiał wrażenie, jakby w pełni się kontrolował. – To miałeś być ty. To ty powinieneś był umrzeć. Nie oni. Ja tylko chciałem to naprawić, wymienić ciebie na nich. Sprawić, by było tak, jak powinno być. – Jego głos zamienił się w szept. – Jesteś dla mnie martwy, chłopcze.
Coś we mnie pękło.
Jeśli miałbym wskazać moment, w którym zrozumiałem, że moje życie zupełnie się zmieni, że ja zupełnie się zmienię – to był właśnie ten moment.
To wtedy dotarło do mnie, że byłbym zdolny do morderstwa.
Podniosłem siekierę, wyprostowałem się i ruszyłem prosto ku niemu, omijając poprzewracane meble w salonie. Chwyciłem rękojeść w obie dłonie i uniosłem narzędzie nad głową. Wyraz zaskoczenia i strachu na twarzy ojca był dla mnie czystą rozkoszą. Chciałem zapamiętać jego strach, odtwarzać go raz za razem w głowie. Nawet nie próbował robić uników. Opuściłem siekierę z całych sił, ale zatrzymałem ją o milimetry od jego klatki piersiowej.
Wyraz czystego przerażania na jego twarzy nie ruszył mnie zupełnie. Skończyłem z pomaganiem mu.
– Nigdy nie zapomnij, że tym razem się powstrzymałem. Bo jeśli jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę, wyrwę ci serce z piersi, starcze.
Rzuciłem siekierę na podłogę i plunąłem na niego, upewniając się, że zrozumiał, że był dla mnie niczym, tak samo jak ja dla niego. Zostawiłem go trzęsącego się na podłodze i nie zatrzymałem się nawet na moment ani nie obejrzałem. Otworzyłem drzwi frontowe i wyszedłem w noc.
Zapaliłem papierosa na ganku i wkroczyłem w mrok podjazdu, gdzie stał mój motocykl. Nie bawiłem się w pakowanie. W tym domu nie było już nic, czego bym chciał lub potrzebował. Mógłbym przysiąc, że gdy odpalałem motor, usłyszałem płacz ojca, ledwo słyszalny poprzez ryk silnika.
Ale było już za późno.
To wydarzyło się cztery lata temu.
Minęło sześć dni, od kiedy ostatni raz odebrałem komuś życie, a teraz zmierzałem na motocyklu z powrotem do miejsca, którego nienawidziłem najbardziej.
Moją motywacją do pracy nie była już kasa. Gdybym ja tego nie robił, robiłby to ktoś inny. Może wydawało mi się po prostu, że ratowałem kolejnego biednego frajera od życia, do którego byłem lepiej przystosowany.
Nie miałem żadnych złudzeń co do własnej wielkości. Podczas gdy innym facetom stawał na widok szybkich i drogich samochodów, ja wolałem wolność, jaką dawał mi motocykl. Kupno domu oznaczało dla mnie zapuszczenie korzeni, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciałem. Nigdzie nie zabawiałem dłużej, niż trwało wykonanie roboty. No i nienawidziłem się nudzić, więc gdy musiałem przyczaić się po jakimś głośnym zabójstwie, handlowałem trochę koką lub trawą – ot tak, żeby mieć jakieś zajęcie.
„Bezczynność prowadzi do zguby, Jake”, mawiała moja matka.
Co ona mogła wiedzieć.
Ja nigdy nie pozostawałem bezczynny. Jeśli ostatnie kilka lat czegoś mnie nauczyło, to tego, że moim przeznaczeniem było przynoszenie zguby innym.
Nie planowałem nigdy wracać do miejsca, które kiedyś nazywałem domem, nawet gdy Reggie, główny mechanik w warsztacie ojca i jedyna osoba z rodzinnego miasta, z którą utrzymywałem kontakt, poinformował mnie, że kolejna wyprawa w głąb flaszki może być dla ojca ostatnią. Ojciec stworzył sobie własne piekiełko wyścielone wymiocinami, popiołem i pustymi butelkami po jamesonie. Ale gdy Reggie powiedział, że dom, w którym się wychowałem – dom, który moja matka kochała aż do dnia swojej śmierci – był zagrożony zajęciem przez poborcę podatkowego, coś we mnie powiedziało, bym go ratował.
Nie dla ojca. Dla mamy. Jedynej kobiety, która mnie kochała. Do tej pory nic dla niej nie zrobiłem. Poza tym, że przeze mnie zbyt wcześnie trafiła do grobu.
W Coral Pines, moim rodzinnym mieście i jednocześnie niewielkiej wyspie przy południowo-zachodnim wybrzeżu Florydy, nabożną cześć oddawano pick-upom na podniesionym podwoziu i wielkich oponach, chromowane stojaki na broń lśniły w nich jaśniej niż słońce w niedzielny poranek. Miasta takie jak Nowy Jork i Chicago określane są betonowymi dżunglami. Coral Pines powinno być nazywane plażowym więzieniem lub tropikalnym wariatkowem.
Lub moje ulubione: zjełczała piekielna wchujtopia.
Nic oprócz turystów, buraków i duchów.
Nie wiem, których nienawidzę najbardziej.
Styl życia włóczęgi, który obrałem po wyjeździe z tego zadupia, odpowiadał mi w zupełności. Przemieszczałem się z miasta do miasta, nigdzie nie zatrzymywałem się dłużej, niż to było konieczne. Wykonywałem zadania zlecane mi za pośrednictwem tymczasowych skrytek pocztowych lub jednorazowych, niemożliwych do namierzenia telefonów komórkowych. W żadnym miejscu nie zostawałem na tyle długo, by wejść w jakiekolwiek znaczące relacje z kimkolwiek.
Było to dokładnie to, czego chciałem.
Rzadko wyjawiałem komukolwiek prawdziwe imię. Zupełnie odwrotnie było na rodzinnej wyspie. W Coral Pines każdy wiedział, kim jestem, bo tam wszyscy wiedzieli wszystko o innych. Cudza przeszłość, nazwisko panieńskie matki, paskudne szczegóły życia rodzinnego, które ludzie zwykle próbują zakopać głęboko na dnie szafy. W Coral Pines sekretów nie dało się utrzymać w tajemnicy.
A ja miałem sporo takich, które chciałem zachować dla siebie.
Oni może i znali Jake’a Dunna, który był nieudacznikiem jako nastolatek, ale nie mieli pierdolonego pojęcia, kim ten chłopak się stał. Nie mówiąc o tym, do czego był zdolny.
Do Coral Pines prowadził dwupasmowy most Matlacha Pass. Była to jedyna droga łącząca wyspę ze stałym lądem i przez całe dwadzieścia dwa lata mojego życia zawsze prowadzono na niej jakieś roboty. Tak było i tego dnia, kiedy – nie z własnej, nieprzymuszonej woli – przejechałem przez most pierwszy raz od kilku lat. Gdy prowadziłem motocykl, oblepiał mnie kleisty skwar, jakbym próbował płynąć przez jezioro kisielu. Poczułem, że wracają do mnie wszystkie negatywne emocje, jakie pozostawiłem za sobą, gdy opuściłem to zasrane miejsce.
Odżyło wspomnienie pogrzebu brata sprzed czterech lat. Zaraz po ceremonii znalazłem matkę, nadal ubraną w czarną sukienkę z krótkimi rękawami, którą miała w kościele, leżącą twarzą w dół z obrzynem przy boku i większością głowy rozbryzganą na różowych kafelkach prysznicowych. Nie chciała zostawić bałaganu. Napisała to w liście, ale nie wiedziała wystarczająco dużo o broni, by rozumieć, że wybrała najbardziej bałaganiącą ze wszystkich, które znajdowały się na stojaku na strzelby ojca.
Ojciec był w totalnej rozsypce na pogrzebie syna. Gdy chowano moją matkę, przebywał w psychiatryku dwa miasta dalej. Zawsze winił mnie – nie tylko za śmierć Masona, ale i za samobójstwo mamy. Nieraz powtarzał mi, że tamtego poranka miałem być z Masonem na łodzi i że to moja wina, że skończył, unosząc się na wodach rzeki Coral Pines. Prawdziwym powodem, dla którego ojciec mnie nienawidził, było to, że uważał, że to nie Mason – szóstkowy uczeń, stypendysta, kapitan drużyny bejsbolowej i wytrawny wędkarz – powinien był wtedy umrzeć. To miałem być ja, drugi syn – dealer marihuany, pies na baby, skory do bójek i wiecznie wagarujący.
Trochę się z nim zgadzałem. Gdybym to był ja, a nie Mason, mama nadal by żyła. Ojciec nie próbowałby utopić się w taniej whisky, a w świecie żywych byłoby kilka osób więcej. Ja nie dawałem nic, a odbierałem wszystko. Ale też, żeby było uczciwie, nie oczekiwałem niczego od świata, który rozrywał mnie na kawałki na każdym kroku.
Nie oczekiwałem niczego do dnia, kiedy spotkałem pewną rudą z charakterkiem.
W wieczór, gdy poznałem Abby Ford, moje życie zmieniło się na zawsze.Rozdział 1
Abby
Wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy przeszłam przez scenę podczas rozdania świadectw i powitały mnie nieliczne oklaski niewielkiego tłumu. Nie żebym oczekiwała owacji na stojąco. Nie byłam szczególnie miła dla koleżanek i kolegów z klasy. Prawdziwych przyjaciół mogłam policzyć na palcach jednej dłoni. Albo nawet nie. Spodziewałam się jednak usłyszeć zwyczajowe pohukiwanie i okrzyki Babuni, ale nigdzie jej nie dostrzegłam.
Gdzie się podziewała?
W mojej głowie rozległ się dzwonek alarmowy, gdy nasza wicedyrektorka, pani Morgan, wpadła do audytorium, pozwalając, by ciężkie metalowe drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Jej obcasy stukały o błyszczącą żółtą podłogę w szybkim staccato. Wezwała mnie do siebie, kiwając zagiętym palcem. Ze spojrzeniem wbitym w podłogę prowadziła mnie w milczeniu do gabinetu dyrektora.
Kiedy weszłam do środka, zamiast dyrektora za biurkiem siedział szeryf Fletcher.
Cholera.
Szybko przeleciałam w myślach wszystko, co ostatnio zbroiłam, a co mogło wymagać wizyty policji. W kieszeni szortów pod uroczystą szatą na rozdanie świadectw miałam torebkę trawki, ale ponieważ szeryf kierował się zasadą „jeśli coś masz, podziel się”, nie przejmowałam się tym nadmiernie.
Z drugiej strony posiadanie na terenie szkoły mogło zaowocować zastosowaniem przez szeryfa podwójnych standardów. Odkąd żyję, w Coral Pines nikt nie został aresztowany z powodu marihuany. Byłoby to klasycznym przypadkiem mojego wszawego szczęścia, gdybym jako pierwsza trafiła za to za kratki. Miałam także niedawno nieszczęśliwy wypadek związany z płotem wokół boiska bejsbolowego oraz pojazdem czterokołowym, który pożyczyłam bez wiedzy właściciela, ale byłam pewna, że szeryf nie mógł wiedzieć, że to ja narobiłam szkód.
– Szeryfie? – powiedziałam.
Próbowałam zachowywać się naturalnie, ale moje powitanie zabrzmiało jak pytanie. Nie znosiłam gościa, nawet pomimo jego elastycznego podejścia do prawa. Jego rodzina posiadała Coral Pines niemalże na własność i nie zdziwiłabym się, gdyby szeryf odbył szkolenie policyjne korespondencyjnie. Jedynym w miarę przyzwoitym członkiem rodziny Fletcherów był Owen, całkiem miły gość, jeśli ktoś lubił śliczniutkie męskie kurewki.
Koszula szeryfa była rozpięta o trzy guziki za nisko, tak jakby chciał mieć pewność, że nikt nie pomyli go z prawdziwym stróżem prawa. Masa włosów porastających jego klatkę piersiową sięgała mu niemal do gardła.
– Proszę usiąść, panno Ford. – Tłustym owłosionym paluchem wskazał jedno z krzeseł przed biurkiem.
Pani Morgan stanęła obok funkcjonariusza z rękami złożonymi na podołku jak zakonnica. Jej pokaźny wzrost i smukła figura w połączeniu z ołówkową spódnicą z wysokim stanem powodowały, że w zestawieniu z przysadzistą sylwetką szeryfa wyglądała jak żyrafa. Poszarpana, nierówna grzywka zwisała tuż nad rzęsami i muskała białą cerę kobiety. Jako rudzielec sama byłam raczej blada, nawet promienie śmierci emitowane przez słońce Florydy nie mogły temu zapobiec. Jednak ona jakimś cudem była bledsza ode mnie.
Usiadłam i zaczęłam się modlić o to, by cokolwiek się zdarzy, szybko się skończyło.
Zaledwie cztery lata temu – w innym stanie i w innej szkole, niemalże w innym życiu – dyrektor wezwał mnie z klasy, by mi oznajmić na szkolnym korytarzu, że mój ojciec przedawkował. Byłam już wtedy od ponad dwóch lat w rodzinie zastępczej, a ojca nie widziałam od czterech. Ale siły wyższe uznały, że jego śmierć była na tyle ważna, by wyrwać mnie z klasy, więc uznałam za swoją powinność udać choć nieco smutku, którego ode mnie oczekiwano.
Tak naprawdę miałam ochotę śmiać się z zadowolenia, ze sprawiedliwości losu.
Szczęście to za mało, by opisać emocje, które odczuwałam, gdy poinformowano mnie o jego śmierci.
Babunia zawsze powtarzała, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz.
Jeśli wziąć pod uwagę mojego ojca, to Bóg był albo chorym, sadystycznym pojebem, albo gigantycznych rozmiarów kłamstwem, które ludzie sobie wmówili jako prawdę.
Nie wypowiadałam tej opinii na głos przy Babuni.
Ojciec był w pracy, gdy znaleziono go w jednej z kabin w toalecie, siedzącego na sedesie ze spodniami wokół kostek i strzykawką nadal zwisającą z pokłutego ramienia. Bardziej zdziwił mnie fakt, że był w pracy, niż to, że nie żył. Przynajmniej umarł w towarzystwie igły, jedynej rzeczy, którą w życiu kochał.
Ojciec był prawdziwym zwycięzcą.
Szeryf nie patrzył mi w oczy, skierował wzrok gdzieś ponad moją głowę, wyraźnie odwlekał przekazanie mi wieści, które dla mnie miał. Z każdą mijającą chwilą jego oddech brzmiał jak chrapanie. W końcu się zniecierpliwiłam.
– Może powie mi pan, czemu tu jestem? – wykrztusiłam.
– Kochanie – wypluł z siebie, jakby nigdy wcześniej nie użył tego słowa. – Kto jest twoim najbliższym krewnym?
Krew odpłynęła mi z twarzy. Nie byłam w stanie od razu odpowiedzieć. Brakowało mi słów. Zakręciło mi się w głowie, świat wyglądał, jakbym patrzyła nań przez kalejdoskop.
„Najbliższym krewnym?” – powtórzyłam w myślach.
Moją jedyną krewną jest Babunia.
– Abby! – Pani Morgan pstryknęła mi palcami przed twarzą. Nawet nie zauważyłam, gdy uklękła przede mną.
Za jej plecami szeryf pocił się obficie z nerwów.
– Abby – powtórzyła pani Morgan łagodniejszym tonem. – Twoja babcia miała wypadek. – Wypowiadała każde słowo, jakby prowadziła lekcję angielskiego.
– Jaki? – zapytałam. – Jej samochód nawet nie jeździ, od września stoi na złomowisku – powiedziałam, jakby ten fakt mógł coś zmienić.
– To nie był wypadek samochodowy, kochanie. – Pani Morgan miała wyraz twarzy, jakby ją coś bolało. – To była… eksplozja.
Uścisnęła mi dłoń, a ja pod wpływem jej dotyku wzdrygnęłam się i natychmiast wyrwałam rękę.
– Kurwa, co? – wyszeptałam.
Słyszałam, jak wali mi serce. Poczułam, jak krew w moich żyłach zmienia się w kwas. Wydawało mi się, że skóra zaraz mi odpadnie, spalona do szpiku kości.
– Uważaj na słowa, młoda damo. – Szeryf miał czelność zwrócić mi uwagę. Odchrząknął. – Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudna sytuacja, i bardzo mi przykro.
Jasne, to zabrzmiało szczerze.
– Muszę cię o coś spytać. Czy twoja babcia mówiła ci może ostatnio, że potrzebuje na coś pieniędzy? Czy miała może jakieś kłopoty finansowe?
Potrząsnęłam głową. Może nie żyłyśmy jak królowe, ale jej renta i pieniądze, które zarabiała ze sprzedaży konfitur na rynku w niedziele, wystarczały na spłatę hipoteki, jedzenie i ubranie.
– Nie – odpowiedziałam. – Nic o tym nie wiem.
Szeryf Fletcher stęknął.
– Mamy powody podejrzewać, że twoja babcia była zaangażowana w działania wątpliwej natury. – Podrapał się po zaroście. – Znajdowała się w przyczepie kempingowej w rezerwacie, kiedy doszło do eksplozji.
To nie mogło się dziać naprawdę.
Musiała zajść jakaś pomyłka.
Pani Morgan usiadła obok mnie i ponownie próbowała ująć mnie za dłonie. Odsunęłam się od niej, zanim zdążyła to zrobić.
– Szeryf Fletcher uważa, że w tej przyczepie zajmowano się produkcją narkotyków. – Jej ton był równie dziwaczny, jak ona sama.
– Nie, to na pewno jakaś pomyłka – wybełkotałam, jakby moimi słowami miotał porywisty wiatr. – Babunia nie ma nic wspólnego z narkotykami. Mogę zaraz do niej zadzwonić, sami się przekonacie.
Nie było po prostu opcji, żeby to była prawda, zwłaszcza ze względu na gówniane nałogi moich rodziców. Babunia nie mogła być zamieszana w nic takiego. Nie zażywała nawet syropu na kaszel, gdy była przeziębiona.
Sięgnęłam po telefon stojący na biurku, jednak nim zdążyłam podnieść słuchawkę, szeryf przykrył ją swoją spoconą niedźwiedzią łapą.
– Niestety, to nie pomyłka. Twoja babcia zginęła dziś rano w eksplozji znanego policji laboratorium wytwarzającego metamfetaminę.
Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. Szeryf nie dodał nic więcej. Zamiast tego ponownie spytał:
– Kto jest twoim najbliższym krewnym? W szkolnych aktach nie ma tej informacji. Wiem, że twoi rodzice są nieosiągalni, ale czy masz jakiegoś wujka albo ciotkę?
– Nie – odparłam cicho. Nie miałam nikogo.
– A może starsze rodzeństwo albo kuzyni?
Potrząsnęłam głową. Zapadałam się w wir, w którym zdawał się kręcić cały pokój.
Dlaczego, do cholery, Babunia miałaby się znaleźć w laboratorium mety?
Nie mogłam wyobrazić sobie żadnej przyczyny, chyba że…
Świadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba – potrzebowała pieniędzy, żeby zapłacić za moją naukę w koledżu. Nie przestawała mówić o tym, że powinnam się uczyć. A ja za każdym razem ją ignorowałam. Moje plany na przyszłość nigdy nie wykraczały poza najbliższy weekend. Zwykle po prostu uśmiechałam się i kiwałam potakująco głową lub zmieniałam temat. Nie miałam zamiaru iść do koledżu. Koniec i kropka.
Babunia najwyraźniej uważała inaczej.
Ale plątanie się w narkotyki po prostu nie miało sensu.
– Jesteśmy tylko we dwie… – Głos mi się załamał. Wewnętrznie płakałam, krzyczałam, wściekałam się na wszelkie siły wyższe, które mogły być tak okrutne, aby dać mi posmakować normalnego życia, a potem je odebrać. Na zewnątrz jednak byłam jak robot.
– Ile masz lat? – zapytał szeryf Fletcher. Niecierpliwie wyłamywał kostki u palców, jakby nie mógł się już doczekać, aż skończy tę rozmowę i pojedzie do restauracji Sally’s na piątkowy rybny bufet „płacisz i jesz, ile chcesz”.
– Siedemnaście – odpowiedział robot.
– A kiedy skończysz osiemnaście, kochanie? – zapytała przesłodzonym tonem pani Morgan.
– Nieprędko.
Dokładnie za dziesięć miesięcy. Ukończyłam naukę rok wcześniej. Kiedy powiedziałam Babuni, że chcę rzucić szkołę, zasugerowała mi jedyne wyjście, jakie mogła zaakceptować. Powiedziała:
– Jeśli tak bardzo tego chcesz, Abby, po prostu uwiń się i skończ rok szybciej.
Jakby to było równie proste, jak wyjęcie poczty ze skrzynki. Łatwo nie było, ale udało mi się. Babunia sprawiła, że poczułam się, jakbym ukończyła jakieś elitarne liceum, a nie zwykły państwowy ogólniak w Coral Pines.
Ujrzałam swoje odbicie w oknie za plecami szeryfa. Nadal miałam na sobie biret i strój absolwentki. Jakby moje szczęśliwe ja, które powinno tam być, kpiło z nieszczęśliwego ja, które zajęło jego miejsce, z tego ja, którego świat właśnie legł w gruzach w efekcie jednej krótkiej wymiany zdań.
Szeryf Fletcher ponownie odchrząknął.
– Panno Ford, jestem zobowiązany przez prawo, aby kierować nieletnich pozbawionych opieki prawnej pod kuratelę odpowiednich służb socjalnych. Zanim cała papierologia trafi do akt i zostanie ci przypisany opiekun społeczny, upłynie trochę czasu. Potem spędzisz w rodzinie zastępczej zaledwie kilka miesięcy, wkrótce osiągniesz pełnoletniość i nie będziesz wymagać opieki. – Szeryf zmienił pozycję na siedzeniu, jednocześnie niezbyt dyskretnie poprawiając sobie co nieco w spodniach. Następnie kontynuował: – To małe miasto. Nie mamy łatwego dostępu do takich środków, więc trochę to zajmie. Na razie pani Morgan zgodziła się zaglądać do ciebie od czasu do czasu. Jeśli naprawdę wolisz, możemy cię od razu wysłać do ośrodka opiekuńczego, ale myślę, że chyba tego nie chcesz, prawda?
To było stwierdzenie, a nie pytanie. Szeryf wydawał się bardziej zirytowany faktem, że musi wypełniać jakiekolwiek papiery, niż przejęty tym, że właśnie straciłam jedyną osobę, którą obchodził mój los.
Na jego ustach pojawił się zadowolony uśmieszek. Szeryf spojrzał na mnie tak, jakby oczekiwał, że mu podziękuję. Jasne, dzięki za troskę i empatię z powodu śmierci najbliższej mi osoby. Wielkie dzięki, łaskawy panie, za ofertę niezsyłania mnie ponownie do piekła opieki społecznej jeszcze tego samego dnia. Prędzej bym zwiała, niż tam wróciła. Nigdy nie wrócę do pierdolonego systemu.
Szeryf Fletcher wstał i wręczył mi wizytówkę z numerem telefonu pastora Thomasa.
– Wielebny pomoże ci we wszystkich formalnościach – rzekł rzeczowo, jakby właśnie wręczył mi kupon na darmowe mycie samochodu w myjni. – Bardzo mi przykro z powodu twojej straty – rzucił przez ramię, wychodząc z biura.
Echo jego ciężkich kroków rozlegało się za nim, gdy pogwizdując, podążał korytarzem.
Pani Morgan próbowała mnie przytulić. Odskoczyłam pod wpływem jej dotyku, przy okazji zrzucając sobie z głowy biret.
Zero płaczu, zero szlochów. Żadnych modlitw do wyimaginowanego Boga, który i tak już dawno o mnie zapomniał. Przywołałam na pomoc dobrze mi znane odrętwienie. Przechodziłam już przez podobne sytuacje w przeszłości, nie potrzebowałam niczego oprócz moich barier.
Babunia nie żyła i prawdopodobnie była to moja wina. Wiedziałam o tym. Sprawa zamknięta. Nie było co się zastanawiać nad czymś, na co nie miałam wpływu.
Prawda?
Pani Morgan schyliła się, podniosła biret z podłogi i otrzepała go dłonią. Ostrożnie nałożyła mi go z powrotem na głowę, uważając, by mnie przy tym nie dotknąć. Nie próbowała już dalszych zabiegów ze swojego repertuaru pocieszania zasmuconych nastolatków. Zamiast tego przyglądała mi się uważnie, tak jakby szukała odpowiedzi na pytania, których nie ważyła się zadać. Zapewne były to pytania w stylu: „Cóż to ci się przytrafiło, biedne dziecko?”, „Co ty teraz poczniesz?”. Nie potrzebowałam jej litości.
Nie potrzebowałam niczego od niej ani od nikogo innego.
Odwróciłam się ku wyjściu.
– Abby! – zawołała pani Morgan. Zatrzymała mnie, zanim zdążyłam się wydostać poza jej zasięg. Ostrożnym ruchem sięgnęła do frędzla zwisającego z mojego biretu i przesunęła go z prawej strony na lewą.Rozdział 2
Dni, które nastąpiły potem, zlewały się w jeden ciąg. Dzień i noc, ciągły zmierzch, mieszanina marzeń na jawie i koszmarów.
Symboliczna postać zabierająca naszych bliskich z tego świata nazywana jest aniołem śmierci, ale tak naprawdę jest tylko marnym chłopcem na posyłki, który skrywa się pod kapturem, gdy przybywa przeprowadzić dusze na drugą stronę. To w sumie niegłupia fucha. On pewnie nie ma uczuć, nie zna rozpaczy.
Jest bardziej podobny do mnie, niż się tego spodziewałam.
Zazdrościłam mu. Zabierać bez emocji, prowadzić zmarłych z jednego świata do drugiego bez odczuwania zaskoczenia czy szoku, które zawsze towarzyszą niespodziewanej śmierci.
Dlaczego mówi się, że ktoś odszedł? Ludzie nie odchodzą. Porywa ich bezduszny szkielet przebrany w szlafrok własnej matki.
Babunia na pewno nie odeszła w pokoju, lecz wrzeszcząc i kopiąc. Na pewno wykrzykiwała moje imię, gdy jej duszę wleczono w niebyt.
Wołała mnie na ratunek, zamiast tego mogłam być przyczyną jej śmierci.
Co noc nawiedzał mnie ten sam koszmar. Babunia tonąca w mrocznych wodach czyśćca, próbująca wyrwać się ku mnie. Bezskutecznie – nieważne, jak mocno walczyła. Budziłam się w środku nocy, blada i ociekająca potem, z krzykiem wydartym z głębi płuc. Pragnęłam powrotu jedynej osoby, która próbowała mnie ocalić przede mną samą.
Raz za razem odtwarzałam w myślach dni, które nastąpiły po pogrzebie Babuni. Widziałam je w zwolnionym tempie, zamazane. Nic nie jadłam. Nie mogłam spać. Kolejni sąsiedzi wpadali do domu, przynosząc mi zwyczajowe jedzenie na pocieszenie. Nawet nie pukali do drzwi – pewnie wiedzieli, że nie otworzę. W końcu Irma, która mieszkała obok, zaczęła zabierać jedzenie spod moich drzwi i zanosić je do kościoła. Niezjedzone potrawy nie mieściły się już w lodówce Babuni. Zaczęłam ryglować drzwi wejściowe, co było niespotykane w naszym miasteczku. Nie chodziło mi o to, żeby zablokować komuś wejście, raczej o to, by utrudnić sobie wyjście. Im bardziej odcinałam się od ludzi, tym mocniej odczuwałam bliskość Babuni.
Czułam potrzebę ukarania samej siebie. Otoczyłam się wszystkim, co należało do Babuni. Rozpylałam jej perfumy w powietrzu. Nosiłam jej stare długie do ziemi futro z lisa, którego ona nigdy nie wkładała, i nie wiem nawet, po co trzymała je w tym klimacie. Zasypiałam w jej starym obitym sztruksem fotelu i co wieczór – a czasem też rano – piłam jej ulubioną szkocką whisky, aż żar z gardła rozlewał się na resztę ciała i przynosił upragnione zapomnienie.
Dom Babuni – mój dom – był w zasadzie domkiem. Wypłowiały różowy siding wymagał odmalowania, a jasnoszare dachówki nosiły ślady po codziennych popołudniowych letnich burzach. Budynek z dwoma sypialniami i łazienką był mały według wszelkich standardów. Nikt nie wymieniał podłóg z linoleum udającego drewno ani brudnobiałych szafek, od kiedy dziadek zbudował ten dom dla Babuni trzydzieści lat wcześniej.
Krótki żwirowany podjazd wychodził na dziurawą drogę z tłucznia. Budynek stał w bezpośrednim sąsiedztwie chińskiej restauracji Lee z jednej strony i salonu piękności Irmy z drugiej. Babuni nigdy nie przeszkadzało, że wokół jest niewiele zieleni, gdyż na tyłach domku przepływała rzeka Coral Pines.
Trzymając w ręku szklankę szkockiej, rozejrzałam się po domu, który Babunia tak bardzo kochała. Czy naprawdę minęły tylko cztery lata od czasu, gdy z niechęcią zaczęłam go nazywać swoim domem? Tylko kilka krótkich lat, od kiedy wylądowałam w życiu Babuni z pretensjami wobec całego świata i językiem ostrym niczym cała paczka maszynek do golenia?
To było jej określenie, nie moje.
Babunia powitała mnie w swoim życiu z otwartymi ramionami. Okazywała mi cierpliwość na każdym trudnym kroku i kochała mnie bezwarunkowo.
Kiedy pracowniczka socjalna w spodnium za dużym o trzy rozmiary prowadziła trzynastoletnią mnie ku drzwiom Babuni, której nigdy nie poznałam, byłam przerażona. Babunia była matką mojego ojca. Co, jeśli okaże się taka sama jak on? Co, jeśli będzie składać obietnice, których jak on nie ma zamiaru dotrzymać? I nie chodziło o zabawki czy imprezy urodzinowe, ale o takie podstawy jak jedzenie i opłacone rachunki za elektryczność. O poczucie bezpieczeństwa. Chodziło o obleśne szumowiny, jakimi byli kumple mojego ojca pytający mnie, czy wiem, co to kutas i co się z nim robi. W wieku sześciu lat powiedziałam całej tej bandzie, żeby poszli się jebać, ale to ich jedynie rozbawiło do łez, a ojca wkurzyło. Przez dwa dni siedziałam przywiązana do krzesła w kuchni, zanim mnie odwiązał i rzucił mi pod nogi kawałek zimnej pizzy. Ojciec uważał, że jego metody wychowawcze nauczą mnie czegoś o życiu.
Jedyne, czego mnie nauczył, to jak być zimną i nieczułą. On i moja matka na zmianę wymierzali mi swoiście – po ćpuńsku – pojmowaną sprawiedliwość, tak jak na zmianę gościli za kratami więzienia stanowego.
Okazało się jednak, że Babunia w niczym ich nie przypominała. Była podekscytowana na myśl o opiece nade mną, ale niepokoiła się tak samo jak ja. Była ostrożna, ale kochająca.
Kiedy wyszła przed dom, by się przywitać, nie podbiegła do mnie ani mnie nie przytuliła. Starała się nie przytłaczać miłością, którą i tak miała wypisaną na twarzy. Zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Był cały biały albo też, jak to ujęła, „zupełnie czysty”. I owszem, był. Białe ściany, biała pościel, białe biurko i krzesło.
– Nie wiedziałam, co lubisz, więc pomyślałam, że sama powiesz mi, jak chcesz udekorować swój pokój i co chcesz w nim mieć.
– Mogę mieć, co zechcę? – zapytałam.
– Oczywiście, kochanie, co tylko zechcesz.
Babunia zawsze uważała, żeby cofnąć rękę, zanim dotknęła moich dłoni, głowy lub ramienia. Miałam awersję do dotyku i w aktach musiała być o tym wzmianka.
Jedyną rzeczą, o jaką poprosiłam Babunię tego pierwszego dnia, był rygiel w drzwiach sypialni. Nie zadawała żadnych pytań ani nie wyraziła wątpliwości. W ciągu godziny zjawił się majster, który zainstalował mi zamek. Babunia zawiesiła klucz na łańcuszku i powiedziała, że mogę go nosić na szyi. Przestałam go używać kilka tygodni po wprowadzeniu się do niej, ale kluczyka nigdy nie zdjęłam. Potem Babunia zrobiła mi pieczonego kurczaka z domowym purée ziemniaczanym. Na deser upiekła ciasto brzoskwiniowe. Babunia odzywała się jedynie wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, czy mi smakuje. Kiwałam tylko głową. To był najlepszy obiad, jaki kiedykolwiek jadłam. Po tym pierwszym posiłku wtorek stał się Dniem Pieczonego Kurczaka.
Babunia nie wymagała ode mnie odpowiedzi. Chciała jedynie swojej wnuczki – humorzastej, ciętej, czasem agresywnej. Przez całe życie nikt mnie nie chciał, nawet gdy miałam najlepszy dzień i byłam naprawdę grzeczna.
Babunia kochała mnie w najgorszych chwilach, które nieraz się zdarzały.
W ciągu czterech lat z nią pokonałam długą drogę. A po zaledwie kilku tygodniach bez niej wszystko wyglądało tak, jakbym jej nigdy nie spotkała.