- W empik go
Mroczne dziedzictwo - ebook
Mroczne dziedzictwo - ebook
Powieść obyczajowa, romans, z wątkiem kryminalnym i fantastycznym.
Niesamowita opowieść o miłości, przeznaczenu i czarownicach.
Spotykają się na zjeździe poświęconym zjawiskom nadprzyrodzonym. Daniel jest sceptycznym niemieckim dziennikarzem, żyjącym teraźniejszością, nieczującym związku z rodziną i jej historią. Irena to polska rzeźbiarka, za którą ciągnie się tren odległej przeszłości. Mroczna scheda po przodkach nie daje o sobie zapomnieć. Ma wpływ na jej obecne życie oraz na losy związanych z nią mężczyzn. Na plenerze rzeźbi posążek swej dalekiej krewnej spalonej na stosie; duch kasztelanki – opiekuńczy? żądny zemsty? – wciąż jej towarzyszy. W powieści przewija się wątek Inkwizycji i procesów budowanych na pomówieniach; pojawiają się postaci „czarownic”, ich bezlitosnych sędziów, oraz potomków jednych i drugich. W historii pełnej tajemnic nie może zabraknąć motywu ukrytego skarbu, sporów rodzinnych sprzed wieków prowadzących do okrutnej śmierci i nagłych a niejasnych zgonów w teraźniejszości. Wiele tu legend, aluzji, dywagacji oraz... uczucia. „Mroczne dziedzictwo” to niesamowita opowieść o miłości, przeznaczeniu, szukaniu miejsca w życiu, to historia intrygująca i fascynująca.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63598-05-1 |
Rozmiar pliku: | 959 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikogo nie dziwiłoby, gdyby w Stuttgarcie – wielkim niemieckim centrum akademickim – równocześnie odbywało się kilka konferencji naukowych, ściągających najtęższe umysły z różnych dziedzin. Natomiast zapraszanie gości co pięć lat do powiatu w Böblingen nad rzeką Würm – na artystyczny plener, w połączeniu z sympozjum na temat „Nadprzyrodzonych” – wywoływało liczne krytyczne komentarze, budziło powszechne zdumienie i... żywe zainteresowanie mediów. Przecież główny organizator, Weil der Stadt, nie mógł żadną miarą konkurować z ośrodkami posiadającymi rozbudowaną bazę instytucji naukowych i badawczych! A jednak. Rozgłos, jaki zyskało miasteczko, budził więc uczucie zazdrości u doświadczonych menedżerów, tym większe że organizowanych w nim imprez, poza zdawkową informacją o programie w internecie, nigdzie specjalnie nie reklamowano. Trudny też do wykrycia w lakonicznym zaproszeniu był sponsor.
W XXI wieku zjawiska nadprzyrodzone nadal fascynują ludzi. Na tej samej zasadzie skandale oraz uroczystości w rodzinach książęcych czy królewskich ekscytują społeczności demokratyczne, a laicyzujące się narody podniecają się informacjami o cudach upoważniających do wynoszenia na ołtarze błogosławionych i świętych pośredniczących między wiernymi a ich Wszechmocnym.
Miasteczko nie należało do atrakcyjnych turystycznie. Gospodarczo również pozostawało w tyle za innymi miejscowościami w Badenii-Wirtemberdze. W jego starych kamieniczkach, na szerokich łożach pamiętających czasy pradziadów można było przyjść na świat, lecz miejsca dla siebie należało szukać daleko poza nim. Tak jak Johannes Kepler. Urodził się tu, jako dziecko zdumiewał mieszkańców błyskotliwym umysłem, lecz gdzie indziej żył, zdobywał wiedzę i chętnie się nią dzielił. Pod jego skromnym pomnikiem obywatele miasteczka składają dziś kwiaty. Może nie tyle w hołdzie dla astronoma, który podważył system Arystotelesa twierdzącego, iż planety poruszają się ruchem jednostajnym po kole wokół Ziemi; nie dla odkrywcy faktu, że promień wodzący, czyli odcinek prostej łączącej planetę ze Słońcem, zakreśla równe pola w równych odstępach czasu; również nie dla matematyka, który obliczył, iż okresy obiegu planet wokół Słońca są ich średnimi odległościami od niego; ani niekoniecznie dla twórcy powszechnego prawa ciążenia – bardziej z szacunku dla kogoś, kto przypominał im, że aby żyć odważniej, trzeba się z tego miasteczka wyrwać. Nie zrobiła tego w porę matka Keplera, Katarzyna, zielarka oskarżona o kontakty z diabłem, za co siedemdziesięciotrzyletnią staruszkę przez czternaście miesięcy trzymano przykutą łańcuchami do ściany bramy miejskiej. Czterdziestoczteroletni syn nie znalazł żadnego argumentu ani prawa, by jednym swym wystąpieniem oraz naukowym autorytetem uwolnić ją od cierpień. Ten wstyd za ów występek wobec Katarzyny i wobec innych spalonych na stosie kobiet – za czasów Keplera w Weil der Stadt mieszkało zaledwie dwieście rodzin, spośród których aż trzydzieści osiem osób skazano za czary na stos – dźwigają pokornie następne pokolenia: spadkobiercy sędziów i katów, potomkowie gawiedzi znoszącej drewno na stos. Dziedzice ci krążą dziś po uliczkach z przygarbionymi pod ciężarem wyrzutów sumienia plecami, wznosząc w Kościele św. Piotra i Pawła błagalne: „odpuść nam nasze winy...”. Z podobnym poczuciem winy, pokornie, z zawstydzeniem i nieśmiałością, zapraszają co pięć lat do rozmów o „Nadprzyrodzonych”, do konwersacji o granicy między dozwolonym a niedopuszczalnym, o walce tajemnych sił; zachęcają do artystycznych zmagań z różnorodną materią malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, poetów, pisarzy, którzy wyrażają gotowość do poszukiwań „Nadprzyrodzonego”.
Zachowanie organizatorów budziło moją nieufność. Oni nie tylko okazali się ludźmi skromnymi – oni w ogóle byli nieobecni, nieuchwytni dla uczestników zjazdu, dla dziennikarzy czekających na konferencje prasowe, na wywiady. Ni stąd, ni zowąd spływały informacje przypominające o porządku dnia, na stołach pojawiały się opasłe biuletyny z referatami, kosztowne teczki z wydawnictwami oficyn, o których istnieniu mało kto wiedział. Ale nikt nie widział rąk rozdających owe materiały ani nie widział ust ogłaszających komunikaty. No i skąd to miasteczko wzięło fundusze na organizację imprezy, na drogie wydawnictwa, wystawne posiłki, na opłacenie materiałów dla malarzy, rzeźbiarzy? Nikt nie miał zielonego pojęcia.
Tylko złośliwi szeptali po kątach, że po zamęczonych czarownicach pozostał niemały majątek, może wielkością niedorównujący bogactwu odkrywcy dynamitu, Noblowi, ale wystarczający do urządzania co pięć lat kosztownych zjazdów.
Tych i wielu innych pytań nie miałem komu zadać, bo natrafiałem wokół siebie jedynie na podobnych do mnie dyletantów, na gości przybyłych z różnych stron świata, na artystów, naukowców, dziennikarzy, ciekawych, co można w XXI wieku powiedzieć o sprawach nadprzyrodzonych.
Stałem daleko od drogi pokonywanej przez podążających do sali konferencyjnej, przerzucając kartki pięknie wydanej książki o tajemnicach ludzkiej natury, o szóstym zmyśle, o percepcji pozazmysłowej, gdy... instynktownie wyczułem j e j obecność. Wciąż nie odrywałem oczu od książki, przebiegałem wzrokiem po linijkach czarnych liter, doskonale czytelnych na białym papierze, równocześnie zabawiając się odgadywaniem, kogo oczekuję, i czy w końcu moje przewidywanie się sprawdzi. Była coraz bliżej; ciemnoniebieskie oczy, płonące tycjanowskie włosy nad białą bluzką, w której dekolcie lśnił sznur kamyczków z krzemienia pasiastego, minerału wybieranego dla osób bujających w obłokach. Niestety, kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem już tylko domykające się drzwi do sali obrad. Szybko dopadłem jednego ze skrzydeł, uchyliłem je i wsunąłem się do środka.
Uczestnicy konferencji zagłębiali się w wygodnych fotelach. Nigdzie nie widziałem ognistowłosej. Opadłem w siedzisko jak w gigantyczną muszlę wyścieloną puchem i z roztargnieniem przysłuchiwałem się pierwszym wystąpieniom. Najpierw przekazywano pozdrowienia i życzenia owocnych obrad, między innymi z Instytutu Badań Zaawansowanych w Princeton, po nich wygłoszono komunikaty porządkowe i wreszcie przyszła pora na referaty.
Byłem nieco zaskoczony, że rozpoczął autor artykułu umieszczonego w brytyjskim czasopiśmie popularnonaukowym New Scientist, przedstawiając najnowsze rewelacji dotyczące czarnych dziur. Jego wystąpienie stanowiło zamierzone uderzenie w pozornie zdrowy ziemski rozsądek – nietolerancyjny, niedopuszczający do istnienia praw wciąż wymagających badań – i zapewne miało podnieść na duchu pasjonatów zjawisk nadprzyrodzonych ze skłonnościami do konfabulacji. Tak je przyjął Francuz, krypto agnostyk, odrzucający wyłączne świadectwo zmysłów, powtarzający za André Malraux, że „wszelka ludzka rzeczywistość jest pozornością”.
Niemiec epatował słuchaczy najnowszą statystyką ofiar nietolerancji wieków średniowiecza i renesansu, podając zatrważające przypadki fanatyzmu i ksenofobii. Choćby przykład francuskiego sędziego Nicholasa Remy, który w ciągu piętnastu lat wysłał na stos ponad dziewięćset „czarownic”; czy inkwizytorów hiszpańskich winnych śmierci według oficjalnych danych 34 644 ludzi posądzonych o czary i herezje; oraz niezwykły przypadek z Wuerzburgu, gdzie w ciągu jednego dnia zginęło 157 osób, albo podobny z Quedlinburgu – kiedy spalono 131 osób.
Amerykanin w nadprzyrodzonych zjawiskach widział niewyczerpane możliwości dla twórców horrorów, thrillerów i nic ponadto; chętnie porównywał je z sensacyjnymi doniesieniami FBI o rzekomym kosmicie, przedstawicielu obcej cywilizacji, który wylądował w Roswell w stanie Nowy Meksyk i o którym na pewno zostanie nakręcony kolejny film lub serial.
Swoim wystąpieniem zaskoczyła mnie dopiero ognistowłosa. Pochodziła z Polski, gdzie zawsze były, są i będą prowadzone zażarte kłótnie dzielące społeczeństwo. Ledwo ucichły polityczne spory na temat katastrofy polskiego samolotu wojskowego w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, w której zginęło 96 osób – w tym prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką – a rozpętała się dyskusja o przeszłości: czy Polska była krajem bez stosów, czy nie. Wielu historyków obalało ów mit, bo i w tym kraju zarzucono trzystu osobom kontakty z diabłem. To niewiele w porównaniu z innymi krajami, ale właśnie z ust przedstawicielki państwa, którego obywatele chlubili się wielką tolerancją, padła propozycja, by rehabilitować wszystkie ofiary dawnych polowań na czarownice i skłonić Watykan do przeproszenia potomków owych rzekomych czarownic za wyrządzoną ich rodzinom krzywdę. Ognistowłosa przyjechała z kraju, gdzie co jakiś czas stawiano pomniki beatyfikowanemu Janowi Pawłowi II, odsłaniano tablice ofiar Katynia, Smoleńska, nic więc dziwnego, że zaproponowała uczestnikom konferencji i pleneru uwiecznienie męczenników ciemnoty oraz nietolerancji pomnikami i tablicami; sama zobowiązała się, że podczas pleneru stworzy popiersie Sydonii von Borcke, uważanej za sprawczynię śmierci rodu Gryfitów i spalonej na stosie w 1620 roku, z którą czuje bliską więź.
Nim ucichły oklaski, zerwał się z miejsca potomek rodu Borcke. Zwrócił się wprost do swej przedmówczyni. Stanowczo domagał się, by nie nadużywać imienia Sydonii, nie przypominać obecnym, za co została skazana, bo to rani uczucia żyjących. A on, von Borcke, nigdzie nie znalazł najmniejszej wzmianki, by pani Irena Pląder miała jakikolwiek związek z jego rodem, więc jeżeli zamierza rzeźbić jakąś postać, to niech ją nazwie, jak chce, byle nie Sydonią. Jeżeli jego żądanie nie zostanie spełnione – wytoczy proces wszystkim, którzy szargają imię Sydonii von Borcke! Szczególnie pani Irenie Pląder!
Jego wypowiedź spotkała się z uznaniem, mówcę długo oklaskiwano i nim zdążył opuścić trybunę, z głośników padła rezolucja popierająca wniosek obrońcy Sydonii.
Złotoruda nie odpowiedziała spadkobiercy Sydonii. Nie wstała, nie polemizowała, odwróciła się tylko do siedzących za nią i dość głośno stwierdziła:
– Szkoda, Sydonia to znane imię, a jej historia mogłaby posłużyć dobrej sprawie.
Zaskoczyło mnie, że w postulacie budowy pomnika Katarzynie Kepler w uzasadnieniu znalazły się słowa: „dla męczennicy czasów nietolerancji wobec ludzi o zdolnościach percepcji pozazmysłowej, dla przekraczających ziemski rozsądek”. Aż na taką motywację pomnik Katarzyny Kepler nie zasłużył! Czyżby otwierano w ten sposób furtkę dla osób, które kiedyś po prostu nazywano czarownicami?
Moje wątpliwości rozwiał publicysta z magazynu „Physics World” żonglujący przykładami zjawisk w przyrodzie wciąż niezrozumiałych dla większości ludzi, wydarzeniami, które mogły być nazwane albo cudami, albo czarami. Wystąpienie zakończył wnioskiem: „Skoro uznajemy tak zwane cuda powstałe w dobrej intencji, dla dobra człowieka, jak niekwestionowany cud siostry Marie Simon Pierre ze Zgromadzenia Małych Sióstr Macierzyństwa Katolickiego, cierpiącej na chorobę Parkinsona, uleczonej za wstawiennictwem Jana Pawła II, musimy też pogodzić się z czarami pochodzącymi ze świata zła, zmierzających do pogorszenia ludzkiego bytu; pierwszych dalej zaliczamy do świętych, a drudzy niech noszą nazwę czarownic i czarowników”. Ten logiczny tok myślenia, jeżeli nie do końca zyskał moje uznanie, to ognistowłosej na pewno się spodobał; z daleka widziałem jej uniesione nad głową klaszczące dłonie. A zatem jeżeli jeszcze nie wierzyła w istnienie świata nadprzyrodzonego, to teraz była gotowa go zaakceptować. Prawdopodobnie również z Sydonią von Borcke, czy jak by ją zwać. Przynajmniej tak się mi wydawało, co wcale nie znaczyło, że do końca rozumiałem reakcje miedzianowłosej.
W przerwie obrad postanowiono złożyć kwiaty przed popiersiem Johannesa Keplera, obok którego miał w przyszłości stanąć pomnik jego matki. Tkwiłem w niewielkim tłumie z aparatem fotograficznym gotowym do robienia zdjęć z uroczystości, gdy rudopomarańczowa pojawiła się w pełnym świetle dnia. Jej włosy wydały mi się jeszcze bardziej czerwone, a oczy niemalże czarne. Z należną do sytuacji powagą niosła bukiet purpurowych róż. Zastanawiałem się, czy dla tej pięknej kobiety Johannes Kepler jest wielkim odkrywcą, bo poznała jego prace, czy po prostu zawierzyła opinii, że należy do zasługujących na uznanie. Jej twarz wyrażała ten rodzaj stałego zdumienia, jaki mają dziewczynki w wieku dojrzewania oraz artyści odkrywający kolejną tajemnicę istnienia. Odpowiadały mi oba uzasadnienia dla emocji malującej się na pięknej słowiańskiej twarzy o miękkich rysach. Po prostu byłem urzeczony.
***
Nim się zorientowałem, do którego autokaru złotoruda wsiądzie, i nim podążyłem za nią, wszystkie miejsca w jej sąsiedztwie zostały zajęte. Musiałem zadowolić się ostatnim wolnym siedzeniem w tyle. Nie miałem większych powodów do narzekania, bo i stamtąd doskonale widziałem jej głowę.
Kiedy pasażerowie autokaru zaczęli wysiadać przednimi drzwiami, dość szybko znalazłem się przy tylnych i wyskoczyłem na parking jako pierwszy. Zobaczyłem więc zstępującą po stopniach miedzianowłosą. Jej sukienka, kończąca się kilkanaście centymetrów przed kolanami, odsłaniała zgrabne łydki, podudzia, uda. Jej powabna sylwetka budziła pragnienie zbliżenia się do dziewczyny. Nie przypominam sobie, bym wcześniej, na którymś z obsługiwanych przeze mnie zjazdów lub na jakiejś konferencji, spotkał tak młodą i atrakcyjną kobietę. Zachodnia prasa nie okłamuje czytelników, pisząc, że najładniejsze kobiety wywodzą się obecnie z Litwy, Łotwy, Rosji, Ukrainy i Polski. Poza tym ognistowłosa nosiła w sobie tajemnicę częściowo ujawnioną – przekonanie o istnieniu sił nadprzyrodzonych. Sama sprawiała wrażenie, jakby pochodziła z innego świata, z innego wymiaru pozaziemskiego. Fascynowała mnie do tego stopnia, że byłem gotów poświęcić jej cykl artykułów!
Wąską uliczką, prowadzącą do centrum miasteczka, szedłem tuż za nią, oddychając wonią jej puszystych włosów, którymi igrał lekki powiew wiatru. Na drodze stanął nam autokar grupy biblijnej Project Caravan z napisami: „Czy słyszałeś te niesamowite wiadomości? Koniec świata już prawie tu jest. Biblia to gwarantuje”. Nie cierpiałem takiej hałaśliwej bezczelności, spojrzałem na propagandowy autokar krzywym okiem.
Ominęliśmy go.
– Jest pani wszędzie, gdzie coś się dzieje albo ma się dziać – stwierdziłem za jej plecami, nieco niepewny siebie, nieufający swemu głosowi, trochę zaskoczony własnym tupetem. Zaczepiłem obcą kobietę na ulicy; przecież jazda tym samym autokarem do tego samego celu przeznaczenia nie upoważniała mnie do podobnego zachowania.
Odwróciła głowę. Spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu zdawało się przenikać mnie do głębi, odkrywać prawdziwy powód zaczepki. Naturalnie czerwone usta uniosły się w półuśmiechu, co nadało jej twarzy jeszcze pogodniejszy, pełen życzliwości wyraz. Popatrzyła na moją wizytówkę, przyczepioną na wysokości serca; w pewnym sensie usprawiedliwiała mój postępek, bo przecież dziennikarzom wszystko wolno, mogą być nawet aroganccy, byle zdobyli ciekawy materiał dla swych czytelników.
– Pan też, redaktorze, nie zaniedbuje swych obowiązków.
– Tak, dla mnie to tylko praca. A dla pani? – Zaśmiałem się dwuznacznie.
Zrównałem się z nią i szliśmy obok siebie.
– Na tyle pytań nie znalazłam jeszcze odpowiedzi. – W jej ustach zabrzmiało to jak cicha skarga dziecka pominiętego podczas rozdawania świątecznych upominków, a jednak wciąż wydawała się pełna optymizmu i nadziei, że jej obecność na zjeździe nie pójdzie na marne.
– Pomóc pani? – zaoferowałem się.
I znów przeniknęło mnie spojrzenie ciemnoniebieskich oczu, ich niesamowita głębia kusiła, by się w niej zatopić.
– W tabloidach nie znajdę pomocy. – Popatrzyła raz jeszcze na moją wizytówkę. – Bild nie należy do czasopism traktujących poważnie takie konferencje – zauważyła. – Stanowi pan wyjątek? Czy będzie pan z nas kpił jak z przepowiedni zawartych w centuriach Nostradamusa, jak z ostrzeżeń jasnowidzącej Wang czy jak ze słów proroka z Oakland w Kalifornii? Podejmujecie niebanalne problemy, tematy dręczące ludzkość, ale w swoisty sposób, prześmiewczy. Na taką właśnie formę przekazu, pana zdaniem, czeka czytelnik bombardowany informacjami o świecie wokół niego?
Czułem się jak w pułapce, nawet za mniejsze wynagrodzenie wolałbym w tym momencie pracować w innej gazecie. Nie pochwaliłem się, że moje dziennikarskie materiały adresowane dla światłych czytelników od czasu do czasu pojawiają się także w dzienniku Corriere della Sera, co na pewno podnosiło moją wartość.
– Do jakiej grupy pani należy? – spytałem. – Spróbuję relacjonować jej pracę przy pani wsparciu. Może wtedy w jakimś stopniu pomożemy naszym czytelnikom zrozumieć sprawy zdające się wykraczać poza racjonalne pojmowanie świata.
Chwilę szła w milczeniu. Chyba nie uwierzyła w moje dobre intencje.
– Będę rzeźbić – odpowiedziała w końcu beznamiętnym tonem. – Jestem w grupie rzeźbiarzy. Zapraszam.
– O! – wykrzyknąłem zdumiony. – Zmienia pani moje wyobrażenie o rzeźbiarzach.
– To znaczy? – Z przesadną uwagą przyglądała się wizytówce, jakby chciała zapamiętać wszystkie wypisane na niej informacje. – A jakie pan miał te wyobrażenia? – Starała się ukryć rozbawienie.
– Zawsze sądziłem, że budową przypominają strongmanów i mają krzepę Heinza Ollescha.
– Albo Mariusza Pudzianowskiego – upomniała się o swego rodaka.
– Tak, a tu widzę kobietę kruchą, delikatną... Wybrała już pani temat pracy?
– Jak najbardziej – odpowiedziała, bacznie mi się przyglądając.
– Może pani zdradzić?
Znów uważne spojrzenie.
– Nawet pana zaproszę, by zobaczył pan początek mego dzieła, a potem jego kształt ostateczny – oświadczyła. – Zgoda? – Wyglądało, że dobrze się bawi moim zakłopotaniem.
– Będę zaszczycony. – Skłoniłem się nisko jak dworzanin przed królową. W jej królestwie chętnie bym służył za niewielkie wynagrodzenie: uśmiech, dotyk dłoni, a może kiedyś, w nagrodę za długoletnią wierność, pocałunek...
Zgromadzony na placu przed kościołem tłum wyraźnie podzielił się na dwie grupy: jedni skupili się koło wielkiego drewnianego krzyża ozdobionego kolorowymi wstążkami, drudzy otoczyli mężczyznę z mikrofonem w ręce. Ci spod krzyża śpiewali pieśni kościelne, ci drudzy powtarzali hasła płynące z głośnika.
Panował wielki chaos.
Kierownik wycieczki z autokaru poprowadził podopiecznych pod kościół, uciszył obie grupy i przemówił. Zaczął od przypomnienia narodzin histerii religijnych, od wojen wywoływanych brakiem tolerancji, a zakończył apelem skierowanym do Watykanu, by przeproszono dziewięć milionów ludzi prześladowanych w okrutny sposób przez wyznawców Chrystusa, bezkrytycznie uznających niepodważalny autorytet sług Bożych, zakapturzonych brudnych mnichów, niepiśmiennych dewotów gorliwie powtarzających słowa padające z kościelnych ambon, przyjmujących zza krat konfesjonałów wykonawcze nakazy.
Z jednej strony tłum klaskał, z drugiej gwizdał i wykrzykiwał: „hańba, hańba!”.
W powietrzu wisiała wojna.
Gdyby do niej doszło, zapewne byłaby groźniejsza niż w czasach średniowiecza i odrodzenia. O sprawy niesprawdzalne, nierzeczywiste ludzkość potrafi toczyć długie i okrutne walki.
***
Doczekałem się zaproszenia od miedzianowłosej.
Z niedowierzaniem patrzyłem na nieforemny, jasnoszary, lekko żółty kamień. Z tej bryły jurajskiego piaskowca miała powstać rzeźba, dzieło sztuki, owoc wyobraźni, talentu i niezwykłej rzemieślniczej cierpliwości. Poprosiłem, by mi opowiedziała, co zamierza stworzyć. Popiersie Sydonii, do czego zobowiązała się publicznie? Pokazała szkic, a na nim kobiecą głowę o szlachetnych rysach twarzy, niewielkim nosku z szerokimi skrzydełkami, nieco wypukłych policzkach, łagodnie zarysowanym podbródku.
– To tylko projekt w jednym rzucie – wyjaśniła. – Kiedy rzeźba zyska możliwe dla siebie wymiary, może nieco odbiegać od szkicu, tego wymaga spoiwo krzemionkowe, drobnoziarnistość piaskowca.
Kazała mi uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż z kamienia ożywionego jej dłońmi powstanie perfekcja oblicza. Czyjego? Czy na pewno Sydonii? Spokojnie, rzeźba otrzyma nazwę na samym końcu.
Stałem z boku i przyglądałem się pracy rudowłosej. Jej twarz przysłaniały okulary ochronne i rzucający cień kask. Przejmowała mnie lękiem, gdy brała w ręce szlifierkę kątową; byłem nieco spokojniejszy, widząc młotek i zdzierak. Ale ani na chwilę, obojętnie czy pracowała ze szlifierką, czy ze zdzierakiem, nie potrafiłem uwolnić się od pytania, skąd u niej zainteresowanie rzeźbą.
Miała duszę artystki i twórcze aspiracje, a przed sobą tyle innych możliwości do wypowiedzenia się. Dlaczego kamień? Tyle hałasu, pyłu! Czy rzeźbiarze ubezpieczają się przed chorobą płuc? Korzystają z tych samych sanatoriów, do jakich jeżdżą górnicy dołowi?
Nie zadawała sobie podobnych pytań.
– Kamień – skierowała na mnie oczy – zawsze mnie fascynował. Już jako dziecko podnosiłam kamyki w różnych miejscach: nad morzem, nad rzekami, na polach, w górach. Przyglądałam się im, szukając oznak czegoś, co musiało kryć wnętrze. Bywają tak różne! Obrazują przeszłość Ziemi. Ale tak trudno do niej dotrzeć. Swoją pracę dyplomową wykonałam w piaskowcu ze Wzgórza Horzyckiego w Czechach. A potem, biorąc do rąk granodioryty, aplity, dioryty, pytałam samą siebie, czy kiedyś odkryję w nich duszę? Wciąż szukam sposobu na chłód kamienia. I zawsze, gdy przystępuję do nowej pracy, wydaje się mi, że właśnie odkrywam duszę kamienia. Może tym razem dotrę i... – umilkła.
– I... – podchwyciłem z nadzieją, że dokończy zdanie.
Uczyniła gest ręką, jakby odpędzała natrętną muchę.
– Nie teraz, nie teraz – poprosiła.
– Jaką nazwę otrzyma rzeźba? – dociekałem, chcąc jak najprędzej zbliżyć się do tajemnicy.
– Cierpliwości, cierpliwości. Jeszcze szukam, wciąż nie jestem pewna, czy to ten kamień, ten temat. Jeżeli trafiłam, wtedy... – znowu urwała wątek.
– Wtedy... – zachęcałem do zakończenia wypowiedzi.
– Właśnie, w t e d y – powiedziała z naciskiem na ostatnie słowo.
I znów zobaczyłem odpędzający ruch ręką.
– Przystępując do szkicowania, miała pani pewną myśl, ideę artystyczną – nie ustępowałem.
Przeniosła wzrok z kamienia na moją twarz, ale w jej spojrzeniu nie doszukałem się różnicy; patrzyła na mnie tak samo jak na ciosany piaskowiec, do którego wnętrza starała się dotrzeć. Czy do mojego również? Po co? Co chciałaby we mnie odkryć? A może nie poprzestałaby na wniknięciu w moją duszę i poddałaby ją artystycznej obróbce? Za uśmiech, dotyk dłoni, pocałunek w nagrodę nie sprzeciwiłbym się tym zamiarom, poddałbym się woli ognistowłosej czarodziejki. Co złego mogłoby mnie spotkać ze strony tak uroczej kobiety?
Czarodziejka...?
Tak zacząłem o niej myśleć o zmierzchu, stojąc nad niewielką rzeczką, nad strugą, nad ciekiem niezasługującym na względy malarza pejzażysty. Ale rzecz ma się zupełnie inaczej, gdy nad leniwie toczącym się potokiem staje o zachodzie słońca dwoje ludzi. Wtedy wystarczy trochę wody w wąskim korycie uparcie rzeźbionym przez tysiąclecia, czerwień zmierzchu rozlana na dalekim horyzoncie, by wszystko wokół nabrało innego wymiaru i wpisało się w serca czymś, co odkryło tylko tych dwoje. To niewielkie miasteczko, pod wieczór zupełnie wyciszone, ta maleńka rzeczka, w której mrocznej toni nikt nie szukałby niepokojącego wyobraźnię istnienia, zdawały się być stworzone właśnie dla nas. Nagle poczułem się mężczyzną zagubionym w wielkim świecie, który po latach błądzenia trafił do miejsca, gdzie u boku odpowiedniej kobiety odnajdzie wreszcie samego siebie. Ona zapewne przeżywała to samo, bo w ten wieczór, nad tą niewielką rzeczką nie można doznawać niczego więcej, niczego innego. Moje ramię coraz bardziej zmniejszało dystans dzielący go od jej ramienia, zesztywniała dłoń kierowała się powoli ku jej dłoni. Wydawało się mi całkowicie naturalne, by o tej porze dnia, nad tą rzeczką nastąpiło nasze zbliżenie.
Otoczenie nie miało swego zapachu, dlatego tym intensywniej czułem obecność ognistowłosej, jej delikatną woń przenikającą to odludzie, zapomniane przez innych, opuszczone, przeznaczone tylko dla nas.
Już byłem bliski dotknięcia dłoni ognistowłosej, może nawet objęcia jej ramieniem, gdy przerwała milczenie głosem cichym, jakby bała się spłoszyć coś istniejącego poza nami, co nieco mnie zdumiało, bo przecież... prócz nas nic więcej nie istniało. Czyżby ona inaczej niż ja przeżywała naszą obecność o zachodzie słońca nad rzeczką Würm?
Opowiedziała mi o sobie.
Jej dom (nie jestem pewien, czy to właściwe określenie remontowanych zabudowań przy zrujnowanym zamczysku) stał na wysokim nadmorskim klifie. W jego gliniastych ścianach uwiły swe gniazda jerzyki, matowo czarne ptaki, które wylatując na połów owadów, piskliwym striii-striii budzą do życia żeglarzy i rybaków. Z okien zamku roztaczał się widok na morze, z wodą mieniącą się w słońcu jak atłas. Podczas burzy wichry wznosiły białe jęzory fal aż na grzbiet klifu, który osuwał się nieubłaganie, wraz z wrzosami, jeżynami, sosnami.
Ujrzałem ją, rudopomarańczową w ramie okna; portret pięknej kobiety wpatrzonej w dal, zastygłej w oczekiwaniu na coś, co powinno pojawić się zza horyzontu w różowym blasku wschodzącego słońca. Stamtąd przypływa natchnienie młodej artystki, ochota do zmagania się z twardą naturą kamienia. Tam też odpływa jej spokój, gdy morze pokrywa się śnieżnobiałą pianą, a duszę ogarnia przerażenie, że kiedyś skrawek tego lądu spocznie na dnie, a z nim przeszłość ludzi oraz ich codzienny trud.
Historia mieszkańców Przymorza i zamku nazwanego Wilczym Gniazdem, leżącego na wybrzeżu poszarpanym jak sejsmiczny wykres trzęsienia ziemi, wydała się mi tak pokrętna, jakby wystukał ją na klawiaturze komputera autor scenariusza thrillera. Jej narratorce nie zależało, by cokolwiek z przeszłości zamku uprościć, aby opowieść brzmiała wiarygodniej i bym łatwiej ją zapamiętał. Przeciwnie, najwidoczniej sprawiało jej przewrotną satysfakcję, że nie nadążam za płynącymi z jej ust słowami, że trudno mi poznać priorytety artystki, mieszkanki tej tajemniczej, niezwykłej krainy. To mi jednak nie przeszkadzało pragnąć tam być, stanąć przy niej w oknie z widokiem na zimne morze.
– Von Borcke nie najżyczliwiej się odniósł do pani wystąpienia – przypomniałem, starając się w ten sposób zatrzymać jeszcze trochę rudowłosą nad rzeczką o zachodzie słońca. – Nie próbowała pani z nim polemizować, ustąpiła mu.
– Miałam inne wyjście?
– Mówiąc o bliskim związku z Sydonią, miała pani na myśli pokrewieństwo z rodziną wywodzącą się z rodu zachodniopomorskiego?
– Tylko takie się liczą? – odparła pytaniem na pytanie.
Poprosiłem, by mi opowiedziała o Sydonii więcej, niż jej się udało podczas oficjalnego wystąpienia. Nie dała się długo prosić.
Otóż – mówiła – na Pomorzu żył sławny ród. Po zamkowym dziedzińcu biegało troje dzieci: Ulrich, Dorota i Sydonia. Sydonię rozpieszczano od wieku niemowlęcego. Nawet imię wybrano jej rzadkie, brzmiące tajemniczo, jakby przewidując jej wspaniałą urodę i niezwykłą przyszłość. Była śliczną dziewczynką. Żaden z rycerzy przybywających do zamku nie miał wątpliwości, że to ona jest oczkiem w głowie rodziców, skarbem cenniejszym od łupów zdobytych na niemieckich rycerzach ciągnących do krzyżackiego Malborka. A do zamku przybywało wielu gości, bo przez Pomorze biegły kupieckie drogi do Gdańska i jeszcze dalej – do północnych krain nadbałtyckich.
Jednak prawdziwe życie dworskie Sydonii zaczęło się gdzie indziej, na zamku wołogoskim, na wysepce otoczonej wodami Piany. Sydonia i tu wniosła dziewczęcą wesołość. Spodobał się jej syn Filipa I, Ernest Ludwik – mężczyzna urodziwy, godny uczuć i marzeń pięknej szlachcianki. Na długich korytarzach, w wielkich salach o względy Sydonii ubiegali się rycerze i dworzanie, lecz w jej snach było miejsce tylko dla jednego mężczyzny – dla księcia. Jednak na ziszczenie się takich pragnień nie mogła liczyć nawet najurodziwsza szlachcianka na Pomorzu. Książę ją lubił, ale o małżeństwie nie było mowy.
Kiedy przystojny Ernest Ludwik miał poślubić córkę księcia, urażona w swej dumie Sydonia (niektórzy przypuszczają, że była w ciąży) wróciła do rodziny. Siostra powitała ją radośnie, zaś brat Ulrich bardzo chłodno. Po śmierci rodziców Ulrich został prawnym opiekunem sióstr, zatem musiał dzielić się z nimi majątkiem, a w razie wyjścia którejś za mąż – powinien ją wyposażyć. Kiedy sam się ożenił, między rodzeństwem zaczęło dochodzić do coraz większych waśni. Sydonia, nie mogąc znieść ciągłych kłótni, postanowiła opuścić zamek. Brat okazał się skąpcem i siostry sądownie musiały dochodzić swoich praw majątkowych. Los nie był dla nich łaskawy; czekając na kolejne rozprawy, żyły tylko dzięki łasce obcych ludzi. Ale każde, nawet największe ludzkie miłosierdzie ma swoje granice.
Gdy Sydonia stała się dla dobroczyńców ciężarem, umieścili ją w przytułku w Marianowie. Dawna uroda szlachcianki przemijała; brzydła i gorzkniała, zamykając się w sobie. Nie zapomniała jednak, że ją skrzywdzono i w dalszym ciągu sądownie zabiegała o spadek po ojcu. Zakonnice, które nigdy nie polubiły wyniosłej Sydonii, z czasem zupełnie się od niej odsunęły. Towarzyszami dziwaczejącej kobiety były ptaki i zwierzęta, z którymi rozmawiała jak z jedynymi przyjaciółmi godnymi zaufania. Takie zachowanie zakonnemu otoczeniu wydało się podejrzane. Sydonia zbierała zioła, leczyła nimi siebie i ludzi ze wsi. To również nie przysparzało jej sympatii, przeciwnie – dokuczano jej i drwiono z jej talentów, gdy na jakąś chorobę polecane wywary nie skutkowały.
Szukając sposobu na ludzką złość, któregoś dnia nierozważnie postraszyła swych dręczycieli diabłem. Posunęła się stanowczo za daleko, bo wówczas zabobonnie wierzono w wielką moc szatana. Ten i ów szeptał, że stara baba jest z nim w zmowie. A kiedy we wsi doszło do kilku przykrych wypadków – właśnie ją oskarżono o ich spowodowanie.
– Czarownica! – wołano za nią.
A do tych, którzy podejrzewali ją o czary i konszachty z diabłem, ochoczo dołączył jej brat. „Gdyby ją skazano na śmierć – myślał – wreszcie przestałbym się włóczyć po sądach”. Kiedy ją wreszcie oskarżono, jak miała udowodnić, że nie przyjaźni się z diabłem i nie jest czarownicą? Słuchała zarzutów z coraz niżej spuszczoną głową, z coraz większą bezsilnością wobec ludzkiej złości i zawiści. Śmierć wydawała się mniej okrutna od nienawistnych ludzkich spojrzeń, od pytań obrażających jej inteligencję. Kiedy poddano ją torturom, nie wytrzymała i przyznała się do tego, czego od niej oczekiwano. Tak, uprawiała czary. Tak, służył jej diabeł Chim. Sąd tryumfował. Prawda zwyciężyła. Sydonię ścięto, a jej ciało spalono na stosie. Świat pozbył się jeszcze jednej czarownicy.
Okolica nad Würm o zmierzchu, z ognistowłosą u boku, wydała mi się krainą bukoliczną, cudowną, w której mają prawo żyć czarownice, wróżki, elfy – cały świat ludzkiej wyobraźni karmiony bezgraniczną fantazją.
Spojrzałem na złotorudą. Była jak wyjęta z okiennej ramy na tle nadmorskiego klifu. Łukaszowi Cranachowi Młodszemu jedno takie spojrzenie wystarczyłoby do stworzenia portretu pięknej kobiety, z blaskiem opadającego za horyzont słońca odbijającego się w ciemnoniebieskich oczach, opromieniającego wysokie czoło i mały nosek. Łukasza Cranacha Starszego jedno takie spojrzenie zainspirowałoby do namalowania Matki Boskiej Wspomożenia Wiernych.
– To popiersie Sydonii chce pani rzeźbić? – zgadywałem.
Milczała.
Wybraliśmy inną drogę powrotną, koło placu zabaw ogrodzonego niewysokim brązowym płotkiem. Zdumiała nas jego obecność tutaj. W mieście z przewagą pochylonych ku ziemi starców, przygarbionych pod ciężarem wieku staruszek, bez dziecięcego gwaru na ulicach – oaza dla dzieci, których nie ma, których szczebiot dawno zniknął, wraz z odjazdem autobusów do innych miast. Jak fragment skansenu: piaskownica, zjeżdżalnia, huśtawki, koniki.
Miedzianowłosa na widok placyku ruszyła żwawszym krokiem, otworzyła furtkę, potem chwyciwszy sznury huśtawki, siadła między nimi na deseczce, rozbujała się. W świetle lamp jej długie nogi i nieco wytarte podeszwy pantofli zaczęły mi śmigać przed oczami: góra z nogami wyrzuconymi w niebo, dół, góra z nogami podkurczonymi pod siebie... Podfruwała sukienka, odsłaniając uda, latały falbanki śnieżnej bluzki. I burza włosów.
– Wyżej, wyżej! – wykrzykiwała, jakby chciała się oderwać od ziemi na zawsze i wraz z huśtawką wzlecieć nad placyk, nad kościelną wieżę, w chmury, niczym radosny ptak.
Rozhuśtana wspomnieniami, tęsknotą do czasów niedojrzałości, dojrzewania, do chwil, które nie wrócą... Czy o tym myślała, krzycząc: wyżej, wyżej? Może wciąż miała do tego prawo: i do bujania się jak dziecko, i do większej artystycznej dojrzałości, prawo do wzniesienia się ponad piaskownicę, ponad kościół, ponad stojącego opodal mężczyznę wpatrzonego w nią jak w święty obraz...
Koło ogrodzenia placu zabaw zaczęli zbierać się starcy. Wolno, ostrożnie, przezwyciężając fizyczny wysiłek, pokonując słabość ciała, prostowali grzbiety. Ich oczy starały się nadążyć za wzlotami ognistowłosej, a ona śmiała się wesoło, beztrosko, śmiechem dzieci, które przed nią siadały na tej huśtawce i odfruwały daleko od ziemi, wysoko ku niebu. Starcy szeroko otwierali usta i próbowali wtórować śmiechem.
Kiedy zeszła z huśtawki – a raczej z niej zeskoczyła, w końcowej fazie kucając jak narciarz podczas wykonywania telemarku, z jedną nogą wysuniętą do przodu dla zamortyzowania lądowania – obdarzyła mnie niesamowitym półuśmiechem radości, zadowolenia z dokonania czegoś, czego nie była pewna, a jednak osiągnęła zadowalający wynik.
A może chciała tym półuśmiechem powiedzieć mi coś więcej, niż tylko wyrazić zadowolenie z siebie? Wszak do mnie się uśmiechnęła...
***
Nie miałem pojęcia, gdzie uczestnicy sympozjum „Nadprzyrodzone” jedli kolację. Może pojechali do innych miast, bo w lokalu Eck Klause, do którego zaprosiłem ognistowłosą, siedziało przy piwie tylko kilku tubylców; nie zauważyłem ani jednego gościa spoza Weil der Stadt.
Nasze pojawienie się w szynku najpierw dostrzegł czarny kot rozciągnięty w błogim lenistwie na ladzie; podniósł głowę, popatrzył zielonymi oczyma i miauknął. Ledwo zdążyliśmy zająć miejsca na ławach za ciężkim dębowym stołem, oświetlonym stojącą pośrodku lampą z czerwonym abażurem, zaraz podpłynęła z menu kelnerka – szara foczka o wielkich oczach, z których wyzierało niezrozumienie dla zachowania piwoszy osuszających kufel za kuflem i dla tego mężczyzny wprowadzającego piękną kobietę do prowincjonalnej knajpy. Za kelnerką dostojnie kroczył krótkowłosy kot; otarł się o nogi ognistowłosej, o moje łydki i powrócił na ladę szynku, do swoich kocich snów i marzeń.
W progu dostrzegłem u rudowłosej wahanie, odruch sprzeciwu; najchętniej cofnęłaby się w gęstniejący uliczny mrok, w jego pustkę, iście cmentarną ciszę, uciekając od zaduchu karczmy, w której odór piwa mieszał się z zapachem smażonego tłuszczu, pieczonej wieprzowiny, gotowanych ziemniaków, kiszonej kapusty, smrodem niedopranych, niewyżętych ścierek. Zdaje się, że Irenę niepokoił też czarny kocur rozłożony na uprzywilejowanym miejscu. Nie pozwoliłbym jej odejść, bo z sadystycznym pragnieniem chciałem ją zobaczyć nie w ramie obrazu Łukasza Cranacha Młodszego, a w zwykłej niemieckiej codzienności.
Znad podniesionej karty śledziłem jej reakcję podczas poznawania dań proponowanych przez restauratora. Z grymasów twarzy starałem się odczytać, przy jakiej jest potrawie. Nigdy nie zajrzałem do żadnej słowiańskiej restauracji, leżącej na wschód od piętnastego południka, ale tamtejsze frykasy nie mogły różnić się tak bardzo od specjałów serwowanych w lokalach położonych na zachód od piętnastego południka. Wojny, kolonizacja, zabory, okupacja musiały upodobnić smaki mieszkańców znad Wisły, Bugu, Warty i Renu, Łaby, Wezery. Kto wie, czy właśnie kuchnia nie jest czynnikiem najbardziej zbliżającym nasze sąsiadujące narody, rozdzielone Odrą, Nysą Łużycką i historią.
Złotoruda tak długo deliberowała nad wyborem, że zniecierpliwiona foczka podpłynęła z propozycją podania chłodnego bawarskiego piwa. Nie odmówiłem i przekonywałem swą towarzyszkę, by koniecznie skosztowała najlepszego na świecie napoju. Chyba była zbyt zmęczona, by się sprzeciwić. Odłożyła też menu.
– Na nic nie mam ochoty. Wypiję piwo, to mi wystarczy – stwierdziła.
Nie uwierzyłem jej.
– Które z dań panią zainteresowało? – spytałem.
Zajrzała do karty.
– Berliner Schnitzel brzmi nieźle. Dość swojsko – odpowiedziała apatycznie, bez przekonania.
Roześmiałem się.
– To gotowane wymię pokrojone w plasterki, panierowane w mące – wyjaśniłem tonem jak najbardziej obojętnym. – Właśnie na to danie ma pani ochotę?
Przecząco pokręciła głową.
– Nie, nie jestem głodna, wypiję tylko piwo. – Starała się ukryć przygnębienie.
Teraz już byłem pewien, że chętnie by coś zjadła.
– Jeżeli pani pozwoli, to ja coś zaproponuję... Może Deutsche Beefsteaks mit Kräuterbutter?
Próbowała przetłumaczyć nazwę na język ojczysty, lecz nie była pewna, czy nie popełnia kolejnej pomyłki.
– To sznycelki wieprzowe z masłem ziołowym podawane z ziemniakami purée – pomogłem jej.
– Chyba się jednak skuszę – podjęła szybką decyzję.
– Natürlich! Rozsądna decyzja.
Podejrzewałem, że czas na naukę języka niemieckiego wykorzystała przede wszystkim na opanowanie słownictwa związanego z uprawianym zawodem i komunikowaniem się w sprawach ważniejszych niż kulinaria. Nie miałem jej tego za złe, przeciwnie, wydała się mi tym bardziej godna zainteresowania. Kuchenny fartuszek nie pasował do niej; ognistowłosa została stworzona do rzeczy wyższych.
Kiedy na stole pojawiły się kufle z piwem, zaproponowałem:
– Możemy przejść na formę mniej oficjalną i mówić sobie po imieniu?
Podniosła kufel, pochyliła go, lekko stukając w brzeg mojego kufla.
– Irena. Irena Pląder.
– Wiem, wiem, z kim mam przyjemność – pospieszyłem z zapewnieniem.
– A ja nie.
– Daniel. Daniel Mejer – przedstawiłem się.
Nie miałem wątpliwości, że zgłodniała, ale zaspokajała głód w tak niezwykły sposób, jakby nie on był powodem zainteresowania potrawą na talerzu. Irena nie tyle jadła, co doświadczała smaku szefa kuchni Eck Klause. Ujęła mnie tym stosunkiem do podanej przez ruchliwą foczkę potrawy, delikatnością w spożywaniu, umiarem w podchodzeniu do kawałków mięsa, ziemniaków, listków sałaty. Patrzyłem na ręce rzeźbiarki. To były palce idealne do trzymania igły, szydełka, do cichego wystukiwania na klawiaturze liter tworzących wyrazy, zdania wyrażające radość istnienia. Już widelec i nóż wglądały na zbyt ciężkie dla tych smukłych palców, a co dopiero dłuto, młotek, szlifierka.
Przychwyciła moje spojrzenie.
– Nie smakuje ci? – zagadnęła.
Powróciłem do konsumpcji.
– Niemcy w lokalach są bardzo gadatliwi – znowu przerwała ciszę. – Czyżbyś należał do wyjątków?
– Opowiadają sobie różne dowcipy, które niekoniecznie muszą bawić cudzoziemców.
– Lubią pośmiać się z przedstawicieli innych narodów – zauważyła z sarkazmem.
– To chyba właściwość wszystkich nacji.
– Nie krępuj się, opowiedz jakąś niedawno zasłyszaną – ośmielała mnie.
– Na sympozjum ich nie brakuje.
– Chętnie posłucham.
Zachęcany wielokrotnie opowiedziałem w końcu o rzekomym pomyśle jednego z ugrupowań partyjnych w Polsce, by z dwudziestodwumetrowej kolumny ze strzegomskiego granitu, jaka stoi przed Zamkiem Królewskim w Warszawie, zdjąć posąg króla Zygmunta III Wazy, przenieść gdzie indziej, a w jego miejsce ustawić pozłacaną statuę beatyfikowanego papieża Jana Pawła II, nie mniejszą niż figura Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata koło Świebodzina.
Wysłuchała z kamienną twarzą.
– Nie rozbawiłem cię – stwierdziłem zmartwiony.
– Ta anegdota w ustach Niemca, w Niemczech... – nie dokończyła zdania, w którym na pewno pragnęła zawrzeć nie tylko ocenę dowcipu, ale także mnie i mojej postawy. – Kolumna Zygmunta w Warszawie to najstarszy pomnik w stolicy. Dla Niemców musiał mieć wielkie znaczenie, skoro zburzyli go we wrześniową noc okupacji.
– No widzisz, jakie nietaktowne bywają anegdoty – przyznałem. – Przepraszam cię.
Roześmiała się.
– Nie ma za co. Tacy jesteście.
– A wy, Słowianie? Co o nas opowiadacie?
Zastanowiła się chwilę.
– Niedawno słyszałam dość ponurą, niesmaczną wiadomość, że biura turystyczne w Niemczech, organizujące wyjazdy emerytów do pensjonatów i hoteli SPA w Polsce, domagają się od właścicieli ośrodków wypoczynkowych, chętnie i masowo odwiedzanych przez twoich rodaków, by w pobliżu budowali krematoria, co dałoby poważne oszczędności w powrotach do Faterlandu.
Uśmiechnąłem się zdawkowo.
– Przejmujecie od nas praktycyzm.
– Cóż, to dowód na przenikanie kultur i przyjmowanie obyczajów sąsiadów.
Postanowiłem podjąć poważniejszy temat, by jeszcze bardziej zbliżyć się do umysłu ognistowłosej.
– Może nie umieściłbym waszego papieża na kolumnie przed Zamkiem Królewskim w Warszawie i niekoniecznie wnioskowałbym o zwiększenie dotychczasowej liczby jego pomników, blisko trzystu, o jeszcze jeden, ale dla mnie Karol Wojtyła zasługuje na wdzięczną pamięć przynajmniej za to, że w 350 rocznicę śmierci zrehabilitował Galileusza. To znak postępu w Kościele.
Popatrzyła na mnie z wdzięcznością.
– Mam nadzieję, że wasz papież, Benedykt XVI, uczyni coś podobnego dla uczczenia pamięci zamęczonych heretyków, czarownic, innowierców.
– Żyjesz tym tematem – zauważyłem.
– Nie wystarczy trzymać w ręce zdzierak i młotek, trzeba wiedzieć, czemu mają one służyć – wyznała swe małe artystyczne credo.
Przez gwałtownie otwarte drzwi szynku wdarło się świeże powietrze z ulicy, a z nim do mrocznej jaskini wypełnionej brzękiem kufli i ciężkim zapachem gotowanego jedzenia wtargnęła postać tak niewiarygodnie szczupła, że przyglądanie się jej sprawiało niemal fizyczny ból. Wzrok chudzielca wzmacniały szkła grubych okularów, dzięki którym po wejściu natychmiast dostrzegł kota siedzącego na ladzie szynku oraz Irenę. Czworonóg obnażył kły, zamiauczał i umknął na zaplecze, a Ireną wstrząsnął dreszcz chłodu.
– Cieszę się, cieszę! – Przybysz nie ukrywał radości, zbliżając się do stołu, przy którym kończyliśmy kolację. Zwrócił się do miedzianowłosej: – Ścigam panią od dłuższego czasu, ale pani wciąż gdzieś mi znika z pola widzenia. Niczym duch jakiś. – Zachichotał. – Jak duch Sydonii. – Jeszcze raz się zaśmiał. – Jeżeli w ogóle wolno to imię wymawiać.
Stał, najwidoczniej spodziewając się zaproszenia. Rudowłosa, nie patrząc na moją twarz wyrażającą niechęć do bratania się z intruzem, wskazała mu wolne krzesło. Natychmiast skorzystał z okazji, siadając przy naszym stoliku.
– Cieszę się, cieszę – powtarzał. I zaraz się przedstawił: – Joachim Wedel. – Znowu zachichotał. – Kto wie, czy nie jesteśmy spokrewnieni. Pracuję jako kustosz w Zachodniopomorskiej Książnicy w Szczecinie. Zaprzęgnięto mnie do odkurzania starodruków, moje życie upływa wśród blisko sześćdziesięciu inkunabułów, kolekcji XV-wiecznych ksiąg tłoczonych przez wybitnych drukarzy Antoniego Kobergera, Georga Husnera czy Aldusa Manutiusa, ogromnych foliałów, wielkich ksiąg iluminowanych, ale także pośród sympatycznych dwunastek. Kiedyś, gdy znajdę trochę czasu, zajmę się rodem Wedlów. – Spojrzał w stronę Ireny. – Gratuluję wystąpienia. Trochę zabrakło mi responsu w sprawie Sydonii. Widocznie miała pani swoje powody, by nie odpowiadać. Nie wnikam, choć jako mól biblioteczny bardzo jestem ciekawy motywu poniechania polemiki z von Borcke. Ten pyszałek zasługiwał na ostrą ripostę.
– A pan nie miał ochoty włączyć się do dyskusji? Zapewne byłby to ciekawy głos. Wątpię, by wśród uczestników sympozjum znaleźli się inni bibliotekarze z takim dostępem do starych druków.
Zgodził się z Ireną, przytaknął kilka razy głową, aż ciężkie okulary zsunęły się na czubek nosa; zaraz energicznie je poprawił, umieszczając na właściwym miejscu.
– Brakuje mi pani odwagi do wystąpień publicznych. – Omiótł spojrzeniem puste kufle po piwie, potem wznosząc nad nie dłoń głosem profetycznym oznajmił: – Moje życie upływa w zamkniętych, zakurzonych pomieszczeniach. Przywykłem do tego i chyba gdzie indziej nie czułbym się dobrze, ale nadejdzie czas, że wyrwę się z klatki.
– Przyjechał pan na to sympozjum. Czy to już próba ucieczki?
– Spełnienie obowiązku. Przez tyle stuleci posyłano rzekome czarownice na stos, prześladowano zielarki, znęcano się nad nimi, podobnie jak nad heretykami. Zostały tysiące stron dowodów ludzkiego okrucieństwa, nietolerancji... Nie może mnie nie być tam, gdzie o tym mowa. Nietolerancja to choroba z tendencją do nawrotów. Trzeba się przed nią chronić. Szczepionki odpornościowej dotąd nie wymyślono.
Zamówiłem u foczki trzy kufle piwa; Joachim Wedel podziękował wielokrotnym skinieniem głowy, za każdym razem poprawiając ciężkie okulary przesuwające się po nosie.
– Tak, moje życie jest związane z tymi ofiarami. Bardzo. Co nieraz prowadzi do przedziwnych sytuacji. – Za grubymi szkłami okularów jego oczy posmutniały, jakby natrafiły na dokumenty zawierające szczególnie przykre informacje o ludzkich losach sprzed stuleci...