- W empik go
Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3 - ebook
Mroczny las. Lily and the Moon. Tom 3 - ebook
Lilian, Abrin i Crocus odkrywają prawdę o swoich Zielonych Dłoniach. Frakcja Trucicieli przechodzi kryzys, a jej członkowie zaczynają zastanawiać się nad celem założonej misji. Tymczasem w Jordenie budzi się mistyczne zło, którego celem jest zniszczenie panującego ładu i stworzenie nowej harmonii. Czy skłóceni od stuleci Ogrodnicy i Truciciele będą w stanie połączyć siły, stawić czoła niebezpieczeństwu i powstrzymać nadchodzącą apokalipsę?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-771-4 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Rok 2251, Europa Centralna, metropolia Jorden_
_Idź, jeśli zdołasz, i opowiedz wszystkim, że wróciłem do domu._
Słowa Widmowego Jelenia wciąż dudniły w głowie Manaakiego, gdy ten czołgał się, chcąc wyjść z lasów Jordenu. Bóg, który dla wszystkich Proroków Nowej Ziemi miał być spełnieniem ich szaleńczych marzeń o wyzwoleniu spod ręki przerażającej technologii, okazał się ich nemezis, zagładą i śmiercią.
Widmowy Jeleń miał być ich pocieszycielem, ich dowódcą, najważniejszym bytem Jordenu i jego okolic; tymczasem był potworem, niewdzięczną istotą wprowadzającą chaos na ziemiach, które zostały mu poświęcone. Nie zależało mu na życiu Proroków Nowej Ziemi, żadnych ofiarach ani oddanych sługach. Chciał władzy, chciał opowieści o własnym powrocie, chciał rozlewu krwi — takiego, jakiego sam dokonał.
Manaaki do tej pory miał w umyśle obraz tego, co stało się przed momentem. Głowa jeszcze przed chwilą śmiejącej się Najwyższej Kapłanki wylądowała przed nim, wpatrując się w niego martwymi, lecz pełnymi nadziei oczami. Jej wzrok przewiercał się przez duszę mężczyzny, wyciągając z niej wszystko, co do tej pory ukrywał przed innymi.
Strach związany z upadkiem wyznawanych idei siedział mu na ramieniu. Wspomnienia, pokazujące mu kartki z kalendarza jego życia przed i po utracie Arohy, rozbiegły się po umyśle mężczyzny. Dokonania Manaakiego, związane z działaniem na rzecz Proroków Nowej Ziemi, nagle zaczęły blednąć. Stały się niczym w porównaniu z tym, czego dokonało przebudzone z wiekowego snu bóstwo.
Świat mężczyzny, od lat istniejący jako porozrzucana układanka, rozerwał się ponownie tuż po tym, jak ten zdążył go poskładać. To, w co Okaoka wierzył, okazało się być jednym wielkim kłamstwem, wtłaczanym mu do głowy przez lata. On zaś, nie znając rzeczywistej natury mściwego boga, połykał wszystkie te wiadomości łapczywie, bez zastanowienia. Liczyło się dla niego tylko wypełnienie misji, którą mu powierzono. Szedł tą drogą bez zająknięcia, bez jakiegokolwiek zanegowania zdobytej wiedzy, nie zadając pytań.
Nie widział niczego, nawet najmniejszej oznaki zła, mimo że jego oczy były szeroko otwarte. Przywiązano go do świata stworzonego na potrzeby wymagań bractwa, a lina, której użyto, zaczęła go dusić za późno — dopiero, gdy Widmowy Jeleń odebrał mu powierniczkę dotychczasowych trosk, Maeve. Zabrał nie tylko Najwyższą Kapłankę, ale też jedyną przyjaciółkę, a może nawet matczyną figurę Manaakiego.
Czuł się tak, jakby stracił pamięć i nie miał pojęcia, skąd się tu wziął. Chcąc powiększyć zakres władzy Proroków Nowej Ziemi, a także obszar otaczającej go rzeczywistości, sprawił, że ta zniknęła.
Śmierć Arohy, w obliczu dotychczasowych wydarzeń, nie miała najmniejszego sensu. Wszystko to, o co walczyli mężczyźni, straciło na znaczeniu.
Manaaki był przerażony nie tym, co się wydarzyło, ale tym, czego sam dokonał i do czego się przyczynił. To, z czym walczył, wygrało z nim. Nie był już w stanie powiedzieć, co jest dobre, a co złe — musiał podążać drogą wyznaczoną mu przez mściwego boga natury, jeśli chciał mieć jakikolwiek wpływ na otaczającą go rzeczywistość.
Czy naprawdę chciał zniszczenia tego świata, jeśli wiedział, że nigdy nie mógł na to liczyć? Nie mógł powstrzymać głosu wspomnień — nic dziwnego, że się załamał, skoro rzeczywistość mu nie wystarczyła. Zamiast ją zaakceptować, chciał ją stworzyć od nowa i właśnie to pragnienie go zgubiło — tak, jak wszystkich Proroków Nowej Ziemi.
Zakrwawiony i przerażony Manaaki siłą swoich ramion wyczołgał się z lasu, w którym doszło do makabrycznego mordu na członkach Proroków Nowej Ziemi. Do jego poranionych dłoni i nóg przyczepiły się kawałki igieł, gałązek i zgniłych liści. Mężczyzna zdołał wypełznąć na jezdnię i ujrzał jadące po niej auto. Na jego dachu coś migało, a światło to przenikało mgłę, która niedawno wyszła z lasu na ulice Jordenu.
Manaaki rzucił się na szosę, a kierujący pojazdem w ostatniej chwili zahamował, niemalże wpadając w poślizg. Auto zatrzymało się na środku drogi. Wyskoczył z niego wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Ostrożnie zbliżył się do leżącego na drodze Manaakiego.
Okaoka podniósł wzrok, wpatrując się w człowieka, który go odnalazł. Wydawało mu się, że gdzieś już go widział.
Podniósł zakrwawioną dłoń i skierował ją w jego stronę.
— Powiedz wszystkim, że on przybył — wydukał Manaaki, ledwo łapiąc oddech.
— Kto? — spytał mężczyzna, z przerażeniem wpatrując się w rannego Okaokę.
— Przywołaliśmy go. On zniszczy każdego, kto mu się sprzeciwi.
— Ale kto!?
— Mściwy bóg… natury — wydukał Manaaki. — Zabił…
Okaoka nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym samym momencie czerń wstąpiła na jego oczy i odebrała mu ostateczny kontakt z rzeczywistością.
***
Anturi McCormack klęczał nad zakrwawionym mężczyzną, poszukiwanym przez detektywa Zitoriego i jego współpracowników z Komendy Głównej Sadowników Jordenu. Nie rozumiał niczego z bełkotu odnalezionego zbiega, wiedział jednak jedno — jeśli w tej chwili nie zadzwoni po służby medyczne, niczego więcej się nie dowie.
Nie miał pojęcia, jak mężczyzna dostał się na skraj lasu w takim stanie. Jego nogi były kompletnie połamane, on sam musiał stracić większość krwi. A jednak żył. Adrenalina, która do tej pory dodawała mu sił, wyczerpała się.
Kilka minut później na miejscu pojawili się medycy. Natychmiast przenieśli podejrzanego o wielkokrotne morderstwo mężczyznę na nosze. Helikopter miał przetransportować go do specjalnej szpitalnej placówki.
Anturi zatelefonował do Zitoriego, korzystając z osobnego komunikatora Sadowników, ponieważ BIO-identyfikator odmówił mu posłuszeństwa.
— Tu McCormack. Złapałem naszego podejrzanego. Właściwie to sam na mnie wpadł.
— Co ty opowiadasz!? — obruszył się detektyw. — Nie pozwól mu uciec!
— Szefie, ale… On się nigdzie nie wybiera, chyba że na drugą stronę.
— Co ty gadasz, Anturi?
McCormack milczał, patrząc na tragicznie połamane nogi wykrwawiającego się mężczyzny, którego właśnie niesiono do helikoptera.
— Anturi? — ponaglał go Zitori. — Co się dzieje?
— Potrzebuję wsparcia — podsumował McCormack, widząc krwawe ślady ciągnące się w stronę jordeńskiej dziczy. — Wysyłam współrzędne.
Mężczyzna zakończył połączenie, po czym odwrócił się w stronę zarośli.
Las miał być dla ludzi i Syndyro ostoją, w którym mogli obcować z naturą. Miejscem cichym, spokojnym, w którym mogliby odetchnąć, uciec od miejskiego zgiełku i problemów chociaż na chwilę. Tym razem jednak było inaczej.
Cokolwiek stało się w tym lesie… Było początkiem końca świata, który znał._Why should I have to beg for what is rightfully mine?_
_While you sit back and wait for a comet to pass you by_
_And you hold out your hands,_
_in hopes that a future will fall right out of the sky_
_But you will only find dread,_
_as months turn to years fading out into hindsight_
_Now I watch as the world unwinds_
_And I bathe in the moonlight_
_Where do I go from here?_
_A roadmap of my passing prime_
_Full of holes, it erodes, with my soul, and I’m bleeding_
_I’ve been told that it’s all just prologue_
_The afterlife is waiting for me_
_But how do you know?_
_When my fate has been on hold for so long_
_I grow old, the window starts to close, and I can’t breathe…_
ANUP SASTRY, _WHERE I BELONG_Rozdział 2
Kilka dni po wydarzeniach w BioLabie o wyczynach Sonnenblumena wiedziało już całe miasto. Ci, którzy mieli się dowiedzieć szczegółów, poznali je. Inni żyli w przekonaniu, że doszło do przegrzania reaktora i przeprowadzany w laboratorium eksperyment okazał się niewypałem. Rada Jordenu za wszelką cenę starała się ukryć przed mieszkańcami, że wśród nich przechadzał się psychopatyczny naukowiec chcący poświęcić życia Syndyro „w imię większego dobra” — ponieważ takie słowa odnaleziono na jego nagraniach.
Lars Schrödinger, który obiecał wśród blasków fleszy, że Rada Jordenu będzie się starała o szybki powrót laborantów do ich siedziby, chodził teraz z duszą na ramieniu. Musiał coś powiedzieć, by media mogły zająć się tematem innym niż wyczyny Sonnenblumena. Nie spodziewał się jednak noża przy gardle.
Wydawało się, że mieszkańcy stali się bardzo nieufni w stosunku zarówno do władz Jordenu, jak i wszystkich służb. Nie dało się jednak przywrócić stanu względnej normalności, gdy wszyscy patrzyli zarówno na Radę, jak i na BioLab, spod byka.
Schrödinger już od kilkunastu godzin myślał nad tym, co powinien zrobić. Przede wszystkim, musiał dogadać się z Leirionem Fehérem. Na szczęście Rada Jordenu miała dla niego propozycję, miał nadzieję, nie do odrzucenia.
To samo dotyczyło Abrina Ramiro. Posiadał władzę nad Zielonymi Mutantami, których do życia powołał sam Sonnenblumen. Członkowie Rady wciąż zastanawiali się nad rzeczywistą siłą drzemiącą w chłopaku i postanowili zrobić z niej użytek — oczywiście nie taki, o którym myślał zmarły naukowiec ani jego ojciec, Jequi.
Nie zapomnieli oczywiście o Lilianie Fehérze i Crocusie Rejtélyesie. Ci dwaj też byli silniejsi niż początkowo myślano. Aby to zbadać, Rada Jordenu wyznaczyła odpowiednią ekipę lekarzy, która miała zająć się ich zdrowiem psychicznym i fizycznym, jeśli zajdzie taka potrzeba.
A wszystko to w imię dobrych stosunków z mieszkańcami, inaczej Rada Jordenu nie utrzymałaby się przy władzy.
Mężczyzna skontaktował się z Friedrichem Wertfreiem, by przekazać mu decyzje Rady. Spotkały się one z ciepłym przyjęciem, a to dobrze wróżyło na przyszłość. Schrödinger nie mógł się doczekać, aż cała ta farsa się skończy. Wyszedł z gabinetu, powoli przechadzając się po budynku ratusza.
Jako że BIO-identyfikatory chwilowo nie działały, ponieważ uszkodzeniu uległ również główny serwer BioLabu, smartwatche zastąpiono smartfonami. Dokonano w ten sposób powrotu do przeszłości, ponieważ w dobie technologii BI większość mieszkańców traktowała swoje telefony komórkowe jako ostateczność.
Tym razem jednak, by bez problemu kontaktować się ze światem nie tylko Syndyro i ludzi, ale też roślin, musieli wyciągnąć je z szaf lub starych pudeł powrzucanych na strych. Informatycy BioLabu musieli jak najszybciej przywrócić działanie smartwatchów. Póki co, mieszkańcy mieli do dyspozycji dodatkową aplikację BioLabu na smartfony, na którą cały czas przesyłano gromadzone przez lata informacje.
Mężczyzna stanął przed ogromnym oknem, zza którego roztaczał się widok na centrum Jordenu.
Miał nadzieję, że dopóki laboratorium nie stanie na nogi, nie dojdzie do większej ilości ekscesów, chociaż nie mógł być tego pewien. Musiał brać pod uwagę informację otrzymaną od zaufanych Sadowników.
Detektyw Zitori oraz jego ekipa poszukiwawcza odnaleźli w jordeńskim lesie zmasakrowane ciała Syndyro, którzy prawdopodobnie stanowili główny trzon morderczej sekty. Jej nazwa nie była Schrödingerowi znana, podobnie jak Zitoriemu i pozostałym Sadownikom. Swoje istnienie bractwo trzymało w ścisłej tajemnicy, zatem opinia publiczna nie miała o nich pojęcia. To miało się wkrótce zmienić, ponieważ do więziennego szpitala trafił jedyny ocalały przedstawiciel sekty.
Co z tego wyniknie, Schrödinger i pozostali członkowie Rady Jordenu mieli dowiedzieć się już niedługo.
***
Na najwyższym piętrze placówki leczniczej Jordenu, która należała do Hodowli, znajdowali się aresztanci niebezpieczni dla otoczenia. Szpital więzienny znajdował się na wyspie tak samo jak zakład karny, i był podobnie ściśle strzeżony. Zadecydowano, że ktoś tak niebezpieczny jak odnaleziony przez McCormacka zbieg, nie może znajdować się w szpitalu przeznaczonym dla mieszkańców.
Zitori całkowicie się z tym zgadzał, chociaż oznaczało to dla niego masę dodatkowych nieprzyjemności, papierologii i straty czasu.
Otrzymawszy informację o wybudzeniu się pacjenta, postanowił udać się na przesłuchanie.
Mężczyzna podejrzany o trzy morderstwa ze szczególnym okrucieństwem był pilnowany przez dwójkę strażników. Odebrano mu broń, znajdował się pod stałym nadzorem, a oficerowie zostali poinformowani o jego umiejętnościach, byli więc przygotowani na wszystko. Ponadto mężczyzna nie mógł się poruszać o własnych siłach. Obydwie jego nogi znalazły się w gipsie, a on sam leżał zamknięty w odizolowanej sali.
Zitori przedstawił strażnikom odznakę detektywa i został wpuszczony do środka.
Stał przy drzwiach, przyglądając się leżącemu w łóżku podejrzanemu. Mężczyzna, którego ciało znajdowało się w większości w bandażach lub gipsie, był niezwykle umięśniony. Zitori nie miał wątpliwości, że ktoś taki mógł być odpowiedzialny za przypisywane mu zbrodnie. Aby jednak postawić mu zarzuty we właściwy sposób, musiał z nim porozmawiać.
Usiadł na krześle naprzeciwko łóżka, wpatrując się w mężczyznę. Przedstawił się, po czym zdecydował się na dłuższą rozmowę.
— Zdradzisz mi swoje imię?
Mężczyzna odwrócił wzrok od ściany i przeniósł go na detektywa.
— Mam wiele imion — przyznał, nie spuszczając oczu z Zitoriego.
— Potrzebuję jakiegokolwiek, by móc zwracać się do ciebie z szacunkiem.
— Nie zasługuję na szacunek.
Zitori wypuścił powietrze z ust. Wiedział, że to będzie ciężka rozmowa.
— Posłuchaj… Ślady twojej działalności zostały odnalezione w jordeńskim lesie zarówno przeze mnie, jak i moich współpracowników. To należy do ciebie, prawda?
Zitori wyciągnął z kieszeni dowód w sprawie. Pióro nowozelandzkiego ptaka było opakowane w specjalną folię i zabezpieczone przez zniszczeniem.
Mężczyzna skinął głową, przyznając się do przypisywanej mu własności.
— Będę z tobą szczery — kontynuował detektyw, chowając pióro do torby. — Podejrzewam, że stoisz za śmiercią dwóch mieszkańców Jordenu oraz jednego z członków własnego bractwa. Wnoszę, że do niego należałeś, po posiadanym przez ciebie stroju oraz znakach szczególnych. Jeśli chodzi o denatów, sposób działania pozostał niezmienny tylko w tych trzech przypadkach. Mam jednak wątpliwości co do tego, co stało się w lesie…
— To nie ja ich zabiłem.
— W porządku. Jesteś w stanie powiedzieć mi, co się wydarzyło?
W oczach mężczyzny pojawiło się przerażenie, które było tak wielkie, że nawet Zitori je poczuł.
— Przywołaliśmy mściwe bóstwo natury. To ono zabiło moich braci i siostry.
— Bóstwo — mruknął Zitori, pocierając bródkę. — Bóstwo, powiadasz.
— Mówię prawdę! — obruszył się mężczyzna, podnosząc głos. — Nie zdajecie sobie sprawy, jak wielkie niebezpieczeństwo niesie ze sobą pojawienie się Widmowego Jelenia na ziemiach Jordenu. Ja również tego nie wiedziałem… Do momentu, aż na własne oczy ujrzałem jego moc.
— Widmowego Jelenia? — spytał detektyw, biorąc w dłoń elektroniczny długopis i tablet. — Opowiedz mi o tym.
Mężczyzna zaczął się trząść. Pokręcił głową, obejmując się ramionami. Wydawało się, że na samo wspomnienie bytu zwanego Widmowym Jeleniem jego ciało zaczęło wyrzucać z siebie strach, przerażenie i rozpacz, wszystko na raz.
— Opowiedz mi, co stało się z twoimi braćmi i siostrami — ponaglił go Zitori, ponieważ rozemocjonowany mężczyzna milczał od kilku minut.
Uspokoił się dopiero po czasie. Trzęsącym się głosem zaczął opowiadać Zitoriemu o wszystkim, co ujrzał tamtego dnia w jordeńskim lesie. Detektyw słuchał go z uwagą, chociaż większość jego zeznań wydawała się kompletnym bełkotem, może poza początkiem, gdzie podejrzany wreszcie postanowił zdradzić swoje imię.
Manaaki przybył do Europy po śmierci swojego najbliższego przyjaciela, Arohy. Pochodził z ziem Nowej Zelandii, tam dorastał i uczył się, jak przetrwać. Gdy Aroha odszedł, Najwyższa Kapłanka sekty zwącej się Prorokami Nowej Ziemi, przez lata pisząca listy do mężczyzny, postanowiła sprowadzić Manaakiego do Europy, a właściwie — do Jordenu.
Prorocy Nowej Ziemi nienawidzili zwykłych ludzi, uważali ich za szkodników. Stronili od technologii, uważali ją za najwyższe zło szkodzące każdemu Syndyro w prawdziwym kontakcie z naturą. Manaaki również jej nie ufał — _dlatego tak trudno było go tu umieścić_, pomyślał Zitori — postanowił więc dołączyć do bractwa zgromadzonego przez Najwyższą Kapłankę imieniem Maeve. Kobieta była dla Manaakiego niczym starsza siostra lub matka, a on wykonywał każdy jej rozkaz.
Prorocy Nowej Ziemi odnaleźli w jordeńskim lesie kapsułę, która pochodziła z czasów Heinricha Sonnenblumena. Były w niej materiały pozostawione przez naukowca, z których postanowili skorzystać, by przywołać wspomniane mściwe bóstwo natury, Widmowego Jelenia.
Manaaki, wykonując polecenia Maeve, miał znaleźć Syndyro czystej krwi i oddać ich w ofierze bóstwu. Na samą myśl o tym Zitori aż się skręcił, jednak niewzruszony tym Manaaki kontynuował swoją opowieść. Udało mu się odnaleźć dwóch mieszkańców Jordenu, których obserwował przez dłuższy czas, by ustalić, czy się nadają. Gdy podjął decyzję, przystąpił do działania.
W trakcie jego misji doszło jednak do komplikacji. Feirdhris, jeden ze starszych członków bractwa, przeciwstawił mu się i postanowił doprowadzić Sadowników do Manaakiego — co mu się udało, skoro Zitori posiadał pióro należące wcześniej do mężczyzny. Ten postanowił zemścić się na Feirdhrisie, pozbawiając go życia w imię bóstwa.
Nie był to jednak koniec, okazało się bowiem, że Najwyższa Kapłanka musiała zinterpretować pisma raz jeszcze, by dowiedzieć się czegoś ważnego. Prorocy potrzebowali Syndyro noszących w sobie Gen boga. Okazało się, że byli to trzej uczniowie Akademii Ogrodnictwa — Lilian Fehér, Abrin Ramiro i Crocus Rejtélyes.
— Gen boga? — przerwał Manaakiemu Zitori, ponieważ to było dla niego za wiele.
— Chodziło o Syndyro zmodyfikowanych genetycznie w laboratoriach BioLabu — wyjaśnił Manaaki.
Zitori złapał się za głowę, po to, by za chwilę usłyszeć, że złoczyńca zyskał fiolki z krwią, włamując się do BioLabu. Prorocy Nowej Ziemi w końcu mieli to, czego potrzebowali, by przywołać Widmowego Jelenia. Fiolki zostały wrzucone do ogniska, którego płomień wystrzelił w górę.
— Zaraz, zaraz — wtrącił detektyw, znów mu przerywając. — Masz na myśli wybuch na tyle duży, by mógł rozerwać ludzi na strzępy?
— Nie wybuch! — zaprzeczył Manaaki. — To był on! Upuścił na mnie ciężki pień, złamał mi obie nogi, po czym powiedział mi, że mam oznajmić światu o jego powrocie.
— Masz na to jakieś dowody?
— Mówiłem przecież, że wszyscy stronimy od waszej przeklętej elektroniki. Moje słowo powinno być wystarczającym dowodem.
— Ta sama przeklęta elektronika podtrzymuje cię teraz przy życiu — rzucił Zitori, przenosząc swój wzrok na znajdujący się przy nich sprzęt. — Jak wyglądało to „bóstwo”?
Manaaki, mimo przeżywanego strachu, wziął się w garść i zaczął opisywać wygląd Widmowego Jelenia. Po tym, co detektyw usłyszał, miał przed oczami kreaturę Pierwszej Generacji. Te stworzenia, pochodzące z początków Zielonej Zarazy, były czasem niezwykle mściwe. Możliwe, że krew Syndyro stanowiła dla nich swojego rodzaju przekąskę.
Nie zmieniało to faktu, że większość opowieści Manaakiego wydawała się detektywowi paplaniną obłąkanego człowieka, w szczególności wspomnienie Widmowego Jelenia. Czymkolwiek to coś było, mężczyzna okropnie się tego bał. Podobno właśnie to wyszło z podziemi i rozerwało wszystkich członków sekty na strzępy.
W tej historii nakładało się na siebie kilka spraw — to, co wydarzyło się w jordeńskim lesie i to, co miało miejsce w podziemnym laboratorium Sonnenblumena.
Gdy Zitori wziął te fakty pod uwagę, opowieść Manaakiego nagle stała się składna. Mężczyzna włamał się do BioLabu, by posłużyć się jakimiś notatkami sprzed wieków, które Najwyższa Kapłanka najwyraźniej opatrznie zrozumiała. Skradł fiolki z laboratorium, po czym postanowił przekazać je kobiecie.
Skąd pomysł, że w jego ręce wpadły fiolki z krwią, a nie jakieś łatwopalne substancje, których kontakt z ogniem doprowadził do wybuchu? Siła eksplozji mogła rozerwać wszystkich członków sekty na strzępy i sprawić, że na Manaakiego spadł jakiś pień. Co więcej, taki wybuch mógł też przyczynić się do powstania wyrwy w ziemi.
Widmowy Jeleń musiał być jakimś majakiem, prawdopodobnie skutkiem zażywania substancji psychoaktywnych przez członków sekty. Zitori mógł założyć, że rzekomy bóg był wymysłem przerażonego mężczyzny, który przez głupotę swoją i własnych pobratymców stracił wszystko, z czym był do tej pory związany.
— Dziękuję za współpracę, Manaaki — powiedział w końcu detektyw, wstając z krzesła.
— Co macie zamiar zrobić? — spytał mężczyzna, wpatrując się w Zitoriego. — Sami nie dacie mu rady. My nie mogliśmy… Ja również, przez to straciłem wszystkich.
— Zobaczymy. Jedno jest pewne, za swoje przewinienia, resztę życia spędzisz za kratkami. Póki co, zaufaj lekarzom. Nie chcemy cię uśmiercić, a utrzymać przy życiu. My nie jesteśmy „mściwymi bogami natury”.
Manaaki nic nie odpowiedział.
Zitori wyszedł z pokoju, a strażnicy na powrót go zamknęli.
Spotkanie z Manaakim zrodziło w głowie detektywa więcej pytań niż odpowiedzi. Mężczyzna nie poddawał się jednak. Uzyskał opis obszaru, w którym dotychczas znajdowała się sekta. Być może on i jego ekipa poszukiwawcza odnajdą tam wspomnianą przez podejrzanego kapsułę z notatkami Heinricha Sonnenblumena — o ile ta historia była prawdą, a nie opowieścią schizofrenika.
Zitori wyszedł z więziennego szpitala i udał się do oczekującej na niego łodzi. Wyciągnął z kieszeni swój telefon i postanowił skontaktować się z podwładnymi.
— McCormack? Posłuchaj, zbierz kilku ludzi, weźcie ze sobą Janotę. Musimy coś zbadać.
— W porządku, szefie. Był pan na przesłuchaniu podejrzanego?
— Owszem — odparł Zitori, gdy silnik łódki zaczął pracować. — Czeka nas trochę roboty. Za kwadrans chcę was mieć pod biurem. O wszystkim pogadamy na miejscu.
— Zrozumiałem. Bez odbioru.
McCormack rozłączył się, a Zitori schował telefon do kieszeni spodni.
Mściwy bóg natury… Nie, to było dla detektywa za dużo. Miał do czynienia z członkiem sekty, nic dziwnego, że Manaaki gadał od rzeczy. Mordował właśnie dla tego „bóstwa” a teraz był przekonany, że popełnił błąd — powtarzał to wiele razy w ciągu swojej opowieści. Nieświadomy skutków, bez zająknięcia wykonywał polecenia Najwyższej Kapłanki.
Tej samej kobiety, której głowę technicy znaleźli na polanie jordeńskiego lasu.
Jeśli słowo było dla Manaakiego wszystkim, czy to możliwe, że jego opowieść była prawdziwa?
Trudno było mu w to uwierzyć.
***
Na Leiriona, Liliana, Crocusa i Abrina czekały jeszcze ostateczne testy ich fizycznej i psychicznej sprawności, zanim szpital puścił ich do domu. Laborant przeszedł je jako pierwszy i wyszedł z zajmowanego przez siebie pokoju — wreszcie w codziennym stroju, a nie szlafroku i piżamie. Spokojnie czekał na swojego syna oraz jego przyjaciół, chociaż nie wiedział, jak długo to potrwa.
Siedział pod salą już pół godziny, gdy w korytarzu pojawili się Juniper Reinigung oraz Raizel Chuva.
— Dzień dobry, panie Fehér. Czy z Lily’m i chłopakami wszystko w porządku? — spytała dziewczyna, siadając obok mężczyzny.
Sposób, w jaki wypowiedziała imię jego syna, dało mu do myślenia, że Lilian może być jej obiektem zainteresowania.
_Biedna Juniper_, pomyślał Leirion. _Lilian jest tak skoncentrowany na byciu Ogrodnikiem, że kompletnie nie zwraca uwagi na sygnały płynące z otoczenia_.
— Tak, właśnie są poddawani ostatnim badaniom — odparł w końcu Fehér, uśmiechając się do niej. — Niedługo powinni wyjść.
— Rany, co za sytuacja — rzucił Raizel, drapiąc się z tyłu głowy. — Nigdy nie sądziłem, że BioLab może być aż tak skorumpowany.
— Nie cały BioLab, młody — poprawił go Leirion, wskazując na siebie kciukiem. — Nie oceniaj całości przez pryzmat jednostek.
— Nie miałem na myśli pana, pan jest w porządku. Przykro mi, że to się stało. Rodzice wspominali, że przeżył pan piekło.
— Mówili wam coś jeszcze? — spytał mężczyzna, zwracając się do Juniper i Raizela.
— Tylko tyle, że w BioLabie doszło do wybuchu, jakiegoś nieudanego eksperymentu, i że pan oraz chłopcy byliście wtedy w placówce — wyjaśniła Juniper, bawiąc się końcówkami swojego szalika.
— Rozumiem — podsumował Leirion, splatając dłonie na kolanie.
Domyślał się, że Rada Jordenu i Rada Etyki Naukowej będą chciały zamieść sprawę oszustw Sonnenblumena pod dywan. Nie mógł mieć im tego za złe. W gruncie rzeczy chodziło również o dobro pracowników. Jeśli mieszkańcy kompletnie stracą zaufanie do BioLabu, wszystko się posypie. Leirion nie mógł na to pozwolić, gdy naprawa uprzedzonego do wielu spraw społeczeństwa jeszcze nie dobiegła końca.
Odwrócił głowę, gdy usłyszał otwierające się drzwi gabinetu. Wyszedł z niego Crocus. Raizel, widząc go, uśmiechnął się słabo.
Po raz kolejny przekonał się, jak silny jest chłopak. Nie był już tym samym, bezbronnym Crocusem, którego znał przez całe życie. Zaczął nawet sądzić, że ten wcale go nie potrzebuje.
Te myśli szybko zostały przegonione przez samego Rejtélyesa, który podszedł do niego i przytulił go mocno, witając się z nim po długim czasie nieobecności.
— Wracaj do domu, Crocusie — ponaglił go Leirion. — Rodzice na pewno na ciebie czekają.
— Nie rodzice, tylko areszt domowy — zaśmiał się gorzko chłopak. — Po zajęciach mam wracać od razu do chaty.
— Więc ciebie też to spotkało — westchnął Fehér. — Myślisz, że będziesz witany jak bohater, a stajesz się wrogiem publicznym we własnej rodzinie. Złośliwość losu…
Juniper, słysząc to, zaczęła zastanawiać się nad kwestią, która od jakiegoś czasu chodziła jej po głowie.
Społeczeństwo zakładało, że Ogrodnicy będą je ratować. Ludzie i Syndyro przyzwyczaili się do faktu, że bezprawie Trucicieli i złoczyńców było zatrzymywane przez „bohaterów”, jakimi byli Ogrodnicy. Ale kto uratuje ich, gdy ci będą potrzebować pomocy? Zdaje się, że o tym już nikt nie myślał.
Społeczeństwo rozleniwiło się, bo wiedziało, że zawsze może liczyć na sumiennych wartowników. Nie myślało jednak o skutkach ich ciężkiej pracy, ich wycieńczeniu albo nawet wypaleniu zawodowym.
Juniper odsuwała swoje uczucia na bok, mimo, że chciała być blisko Liliana. Postanowiła, że stanie się wsparciem dla wszystkich, którzy będą jej potrzebować. Jeśli w tym gronie znajdzie się również Lilian, będzie szczęśliwa. Przyszli Ogrodnicy powinni wspierać się nawzajem.
Drzwi gabinetu otworzyły się, a na korytarzu znalazł się młody Fehér. Widząc Juniper i Raizela, uśmiechnął się szeroko.
— Stary! — zawołał Raizel, przytulając go mocno. Juniper żałowała, że sama nie miała na tyle odwagi.
Lilian poklepał Raizela po plecach, po czym odsunął się do niego i podszedł do koleżanki z klasy.
— Cześć, Lily — przywitała go dziewczyna, unosząc dłoń w przyjacielskim geście.
— Hej, Juni. Fajnie, że przyszłaś. Znaczy przyszliście — poprawił się, włączając w to również Chuvę.
Raizel uśmiechnął się tajemniczo, widząc to, po czym objął Crocusa w pasie.
— To co, spadamy? Twoi rodzice czekają na nas na parkingu.
— Zaraz, a Abrin?
— Jego badanie potrwa najdłużej — wyjaśnił Lilian. — Powiedział, żebyśmy na niego nie czekali.
— No dobrze. Widzimy się po weekendzie — podsumował Crocus, żegnając się z pozostałymi.
— Do zobaczenia! — zawołała Juniper, machając im na pożegnanie.
— My też musimy wracać — zauważył Leirion, zerkając na zegarek w smartfonie, którego zostawiła mu Liana. — Juniper, podwieźć cię do domu?
— Och, ja… — wydukała dziewczyna, uciekając wzrokiem przed Lilianem. — Nie mam daleko, przejdę się.
— Nie wymyślaj! — zawołał chłopak. — Tato, może Juniper wpadnie do nas na obiad?
— Tylko pod warunkiem, że pomożecie mi go zrobić. Dawno nie siedziałem w kuchni.
— Jasne! Co ty na to, Juni?
Juniper zaczęła podejrzewać, że po pobycie w laboratorium Lilian doznał porządnego wstrząsu mózgu, skoro tak naciskał na jej wizytę w swoim domu. Skinęła głową, zgadzając się. Nie zmieniało to faktu, że była w szoku, słysząc jego propozycję.
— Dobrze, zatem chodźmy — zarządził Leirion, prowadząc młodych do wyjścia ze szpitala.
Miał tylko nadzieję, że z Abrinem wszystko w porządku.
***
Abrin siedział w gabinecie lekarskim najdłużej ze wszystkich. Gdy w końcu odłączono go od aparatury, chłopak mógł rozprostować ręce i nogi. Jego organizm, chociaż poturbowany, dobrze sobie radził. To samo można było powiedzieć o psychice, która wcześniej doznała wielu przykrych sytuacji związanych z przeszłością chłopaka. Wydarzenia w BioLabie były jedynie kolejnymi cegiełkami, które kształtowały go jako istotę ludzką, a właściwie Syndyrona.
Czasem czuł się jak układanka, do której życie dorzucało następne puzzle, coraz bardziej ją komplikując. Nikt jednak nie powiedział mu, że egzystencja na tym świecie będzie łatwa. Zdarzały się chwile, że miał jej naprawdę dość. Życie było dla niego niezręcznym momentem między urodzinami a śmiercią. Wiele razy myślał o tym, by samemu je zakończyć.
Te myśli skończyły się, gdy znalazł coś, co naprawdę pokochał. Coś, a później kogoś. Teraz jedynie mógł myśleć nad tym, jak go nie stracić.
Wyszedł z gabinetu lekarskiego, narzucając na siebie cieplejszą kurtkę. Zanim Lavender powiedział, że powinni od siebie odpocząć, zostawił mu nieco drobiazgów. Traktował go jak dorosłego, co tu dużo mówić. Abrin nie spodziewał się żadnego specjalnego powitania po wyjściu ze szpitala, wcale na to nie zasłużył.
Gdy stał przy recepcji w towarzystwie dwóch Zielonych Mutantów, czekając na elektroniczny dokument do podpisu, dostrzegł wchodzącą do szpitala Tulipę. Kobieta również go zauważyła i postanowiła do niego podejść.
— Miło widzieć cię w całości, Abrinie. Twoich… kompanów również — dodała, widząc obserwujące ją istoty.
— Wiem, co chce pani powiedzieć — odparł Ramiro, oddając recepcjonistce tablet z podpisanym oświadczeniem. — Rozwaliłem pani auto. Nie wiem, ile zajmie mi odpracowanie tego.
— Abrinie, o czym ty mówisz… — westchnęła Tulipa, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Proszę, przestań myśleć, że na pewno wiesz, co sądzą inni.
Ramiro spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Ale mówiła pani, że kredyt…
— Kredyt-sredyt — przedrzeźniała go kobieta. — Wykorzystałeś tego gruchota w słusznym celu. Dzięki temu, co zrobiłeś, Sadownicy dowiedzieli się, co stało się w BioLabie. Wszystko zapisało się na kamerkach.
— Lavender coś mi o tym wspominał.
Na myśl o chłopaku Abrin posmutniał, co nie umknęło uwadze Tulipy.
— Musisz coś wiedzieć — powiedziała nagle, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Gdy udaliście się z Lilianem i Crocusem do BioLabu…
Abrin wsłuchiwał się w wypowiedź Sylvestris, z każdym jej następnym słowem otwierając usta ze zdziwienia coraz szerzej.
Mancinella wybudziła się ze śpiączki. To, co ją obudziło… Tulipa do tej pory nie rozumiała, skąd młoda mogła wiedzieć, że Abrin był w niebezpieczeństwie. Czy była to wiadomość przesyłana przez rodzime rośliny? Połączenie między nią, Abrinem a florą? Świadomość tego, co zrobiła? Proroczy sen? Przeczucie?
Nie mając na odpowiedzi na te pytania, kobieta mogła to uznać jedynie za cud.
Podczas wypadku ucierpiały nogi Mancinelli, potrzebowały dodatkowego wsparcia w postaci protez lub kul. Jeśli dziewczyna będzie ćwiczyć wystarczająco długo, znów będzie mogła chodzić — co prawda nie tak, jak kiedyś, ale lepsze to niż wózek inwalidzki. Lekarze zapowiadali mozolny, ale za to pewny powrót Trucicielki do zdrowia.
— Idę ją zobaczyć, ma teraz ćwiczenia z jednym z medyków — zakończyła Tulipa. — Chcesz iść ze mną?
— Czy ona… powinna mnie widzieć?
— Oczywiście, że tak, Abrinie! To za tobą tęskniła najbardziej.
Ramiro skinął głową, decydując się na pójście za Tulipą.
— Nie jestem jednak pewna, czy widok dwóch Zielonych Mutantów to nie będzie dla niej za dużo — ostrzegła kobieta, wpatrując się w dwumetrowe kolosy.
— Spokojnie — odparł Abrin i odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. — Diego, Ivan, możecie zostać w poczekalni?
— Nazwałeś ich tak? — wtrąciła cicho Tulipa.
— Nie, to ich prawdziwe imiona — powiedział Abrin. — Dziękuję wam — dodał, zwracając się do Diego i Ivana.
Dwie człekokształtne istoty skinęły głowami i posłusznie ruszyły za Abrinem, by czekać na niego tam, gdzie im wskazał.
— Jak wy się kontaktujecie? — spytała Sylvestris, gdy ona i Abrin szli korytarzem w stronę sali ćwiczeniowej.
— Oni ze mną telepatycznie, ja wolę słownie, chociaż kontakt myślowy nie jest mi obcy — wyjaśnił chłopak, podwijając rękawy czerwonej koszuli. — Kiedyś byli więźniami Hodowli, ale teraz, gdy ulegli modyfikacji, coś się w nich zmieniło.
— Nie czujesz się zagrożony, skoro to byli recydywiści? Skąd wiesz, że nie staną się zagrożeniem?
— Nie — zaprzeczył chłopak, zatrzymując się przy drzwiach wskazanych przez Tulipę. — Nie czuję, by chcieli mi się przeciwstawiać.
— A więc masz ich pod kontrolą?
— Nie nazwałbym tego kontrolą. Nie dowodzę nimi w dosłowny sposób, oni sami chcą mi pomagać, z własnej woli. Muszą czuć jakieś połączenie ze mną lub moją rodzimą rośliną. Może podczas modyfikacji genetycznych dostąpili jakiegoś przebłysku empatii? Sam nie wiem.
— Co za pokręcona sytuacja — podsumowała Tulipa, kładąc dłoń na czole.
Abrin skinął głową. Co innego miał powiedzieć? Całe jego życie było jedną wielką, pokręconą układanką z wieloma możliwymi kombinacjami.
— Spójrz — powiedziała nagle Sylvestris, wskazując palcem na sylwetki poruszające się w sali ćwiczeniowej.
Pilnujący Mancinelli mężczyzna prowadzący zajęcia uważnie śledził każdy jej krok. W wyniku zderzenia z autem Tulipy, jej ciało było nieźle poturbowane. Kości nóg doznały wielu złamań, jednak jakimś cudem były w stanie się zrosnąć — na szczęście organizm Syndyrona odbudowywał się szybciej niż organizm zwykłego człowieka. Nie zmieniało to faktu, że Mancinella długo nie będzie w stanie biegać, nie mówiąc już o chodzeniu tak jak dawniej — wciąż musiała poruszać się o kulach lub na wózku.
Ciało dziewczyny znów musiało przystosować się do ruchu po kilku miesiącach spoczynku. Oczywiście, lekarze zajmowali się nią już wcześniej, by jej mięśnie nie zanikły. W pokoju Mancinelli regularnie pojawiała się pielęgniarka, która wykonywała z nią rozmaite ćwiczenia, gdy dziewczyna była jeszcze w śpiączce. Należało do nich między innymi zginanie nóg i rąk, co miało pobudzić mięśnie do pracy.
Teraz Mancinella poruszała się między dwiema wysokimi barierkami. Trzymała je z pomocą swoich dłoni, robiąc przed siebie krok po kroku. Tulipa, która odwiedzała dziewczynę niemal codziennie, musiała przyznać, że ta robiła spore postępy.
Młoda nie wiedziała jeszcze, że Abrin żyje. W dniu tragedii w BioLabie, po doświadczonym ataku paniki, lekarze musieli podać jej środki uspokajające, by nie nadwyrężyła swojego organizmu. Do tego czasu Tulipa nie zdążyła jeszcze powiedzieć jej o niczym. Zresztą, nie miała takiego zamiaru. Chciała, by Ramiro zrobił to sam.
Tulipa pomachała do koordynatora ćwiczeń, który zauważył ją za szybą zamkniętych drzwi.
— Mancinello, dojdź proszę do końca maty, dobrze? Za chwilę do ciebie wrócę.
Dziewczyna skinęła głową, nie przerywając swoich ćwiczeń.
Mężczyzna wyszedł z sali, witając się z Tulipą oraz towarzyszącym jej chłopakiem. Kobieta wyjaśniła mu, dlaczego tu są.
— Czy to nie będzie za duży szok?
— Cóż… — zastanowił się medyk. — Sądzę, że to może pomóc. Muszę jednak przy tym być. Kto wie, jak zareaguje pacjentka. Najpierw wejdzie pani, później pan. Będziemy stopniować to doświadczenie.
Abrin i Tulipa przyjęli to do wiadomości.
Medyk wszedł do sali, widząc jak nastolatka dotarła do końca maty.
— Doskonale ci poszło, Mancinello — pochwalił ją mężczyzna, podając jej kule.
— Nie mogę się doczekać, kiedy się ich pozbędę.
— To trochę potrwa — pouczył ją medyk. — Ale wiesz co, mam dla ciebie miłą niespodziankę. W sumie to dwie, ale wszystko po kolei.
— Niespodzianki? — zdziwiła się dziewczyna.
Medyk skinął głową i machnął ręką na stojącą za drzwiami Tulipę.
Kobieta weszła do pomieszczenia i przywitała się z młodą Trucicielką.
— Cześć, Mancinello. Przyszłam sprawdzić, co u ciebie.
— Coraz lepiej. Dziękuję pani.
— Prosiłam, żebyś mówiła mi po imieniu — uśmiechnęła się kobieta, siadając obok niej na macie. — Wiesz… Tak się składa, że przyszedł ze mną ktoś jeszcze.
Mancinella spojrzała na nią ze zdziwieniem. Tulipa odwróciła się do medyka, a ten zawołał kolejną osobę, która ukrywała się za drzwiami.
Młoda Trucicielka zbladła, widząc przed sobą żywego Abrina. Chciała wstać, jednak nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Gdy zrobiła pierwszy krok, upadła na posadzkę. Podniosła się, podpierając się ramionami. Chciała wstać po raz kolejny.
Chłopak przyspieszył kroku i podbiegł do chodnika rehabilitacyjnego. Prześlizgnął się po śliskiej powierzchni maty, lądując tuż przed dziewczyną. Pomógł jej usiąść na piętach, by złapała równowagę. Mancinella rozpłakała się, obejmując go.
— Abrin! — łkała, ściskając go mocno. — Przepraszam! Tak bardzo cię przepraszam! Ja naprawdę nie chciałam! Nie chciałam!
— W porządku, młoda — odparł cicho, gładząc ją po głowie. — Żyję i nic mi nie jest.
— Przepraszam, że cię zraniłam! Przepraszam!
Abrin westchnął cicho, gdy łzy Mancinelli skapywały na rękawy jego koszuli.
— Ty żyjesz… Myślałam, że… że cię straciłam — zawodziła, z trudem łapiąc oddech. — Z mojej winy! To ja ci to zrobiłam…
— Mancie — szepnął Abrin, uspokajając ją. — Po tym wszystkim pozostała tylko blizna, nic więcej. Bardziej martwię się o ciebie.
— Pani Tulipa opiekowała się mną, kiedy…
— Wiem, młoda. Cieszę się, że byłaś w dobrych rękach.
Tulipa i medyk wpatrywali się w tę scenę bez słowa. Mężczyzna potarł oczy, widząc czułe spotkanie dwójki młodych ludzi. Kobieta podeszła do niego, klepiąc go po ramieniu. Oboje uśmiechnęli się do siebie.
Mancinella uspokoiła się dopiero kilka minut później. Odsunęła się od Abrina i potarła oczy, wpatrując się w niego z powagą.
— Co z Lawendowłosym?
— Lavender żyje — powiedział Abrin, uśmiechając się słabo.
— On cię kocha, prawda? Ty jego też.
Abrin skinął głową i zacisnął usta w cienką linię, czując, że znów zbiera mu się na płacz.
— Przepraszam, że chciałam wejść wam w drogę — wyszeptała Mancinella, wtulając się w ramiona chłopaka. — Gdy cię odnalazłam… Myślałam, że znów cię stracę.
— Mancie. Kocham Lavendera, ale ciebie również, _mi hermana_ — powiedział Abrin, przytulając ją do siebie niczym młodszą siostrę. — Jesteście dla mnie bardzo ważni.
Mancinella skinęła głową, znów ściskając go w pasie.
— Mancie, muszę cię o coś zapytać.
Dziewczyna spojrzała na niego z uwagą.
— Czy chcesz zostać z Ogrodnikami?
— Ogrodnikami?
Abrin skinął głową, potwierdzając swoje słowa. Pokazał jej noszony na nadgarstku BIO-identyfikator. Co prawda, sprzęt nie działał, ale nadal świadczył o przynależności do grona prawowitych obywateli Jordenu.
Mancinella zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
— Moja trucizna nikomu nie pomoże — powiedziała w końcu dziewczyna, pocierając oczy. — Potrafię tylko zabijać.
— To nieprawda — zaprzeczyła Tulipa, siadając obok niej po turecku. — Masz nieoceniony dar, który może przydać się zarówno Sadownikom, jak i Ogrodnikom.
— Jabłko Śmierci? — prychnęła dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Prawie zabiłam nim Lavendera, a później Abrina. Przeze mnie zginął mój… mój brat.
Abrin i Tulipa wymienili się spojrzeniami, gdy Mancinella kontynuowała swój wywód.
— Nie byłam mile widziana wśród normalnych Syndyro. Chcieli mnie zamknąć. Mój brat, on… On chciał mnie chronić, ale…
Mancinella przełknęła ślinę, przypominając sobie wszystko to, co się stało.
— Mancie — powiedziała nagle Tulipa. — Czasem bliscy chcąc nas „chronić”, ale robią to źle. Jeśli nie odwrócisz tego, co się stało, cokolwiek się stało… Możesz zmienić przeznaczenie Jabłka Śmierci, czyniąc je Jabłkiem Życia.
— Jak?
— Pomyśl o tym w ten sposób — wtrącił Abrin. — Twój owoc jest wysoce łatwopalny. A gdyby tak służył do pomocy ludziom uwięzionym? Pośród pnączy, gruzów, czegokolwiek?
— Trucizna… może być lekiem?
Abrin szybko pokiwał głową w geście ekscytacji.
— Mój modligroszek stanie się składnikiem leku zwalczającego komórki rakowe. Wpadłabyś na to?
Mancinella zaprzeczyła.
— Widzisz? Rośliny nie są złe, Mancie. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób je wykorzystasz.
Młoda Trucicielka wpatrywała się w Abrina i Tulipę ze zdziwieniem.
— Ale… Co z Brugmansją i pozostałymi?
Tulipa zmartwiła się nieco, słysząc o kobiecie. Zerknęła na Abrina, poszukując w nim jakiejś pomocy. Chłopak szybko podchwycił jej nieme wołanie.
— Cóż… decyzja należy do nich — wyjaśnił, głaskając Mancinellę po głowie. — Są dorośli.
— Możemy ci powiedzieć, że Baneberry, a właściwie Bibi, również do nas dołączy, jak tylko skończy hospitalizację.
— Baneberry też tu jest? — ucieszyła się Mancinella.
— Nie do końca w tym szpitalu, ale również pod opieką lekarzy — powiedziała szybko Tulipa.
Mancinella zastanowiła się przez chwilę, po czym spojrzała Abrinowi w oczy.
— Nie mam ochoty wracać do Podziemi. Chcę zostać z tobą i z panią Tulipą.
Dwójka dorosłych wymieniła się spojrzeniami. Uśmiechnęli się do Mancinelli i objęli ją mocno.