Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Mroczny sobowtór - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroczny sobowtór - ebook

Widma na strychu? Zjawy przy łożku? Od tego jest Lockwood i spółka!

Przerażający wysyp duchów powoduje chaos w całym Londynie. Podczas gdy policja, rząd i prywatni detektywi są bezradni, trio z najmłodszej londyńskiej agencji detektywistycznej podejmuje największe jak dotąd wyzwanie w karierze. To będzie prawdziwy horror!

 

Agenci z Lockwood i Spółka, początkowo wyłączeni z dochodzenia nad źródłem tego wysypu zjawisk paranormalnych, i tak pracują pełną parą. Anthony niczego się nie boi, George rozwiąże każdą zagadkę, Lucy puszcza wodze swojego talentu, a duch zamknięty w słoju rzuca sardoniczne komentarze.

 

Od kiedy Lockwood odsłonił przed Lucy i George’em kilka faktów ze swojej przeszłości, cała trójka jeszcze bardziej się zbliżyła, a Lucy czuje, że na Portland Row jest jej prawdziwy dom. Gdyby tylko nie pojawiła się w nim nowa asystentka Lockwooda, irytująca, energiczna i kompetentna Holly Munro…

 

Tymczasem w Londynie jest coraz więcej nawiedzonych domów, nocnych napaści i niesamowitych zdarzeń. Czy Lockwood i Spółka zdołają odłożyć na bok niesnaski? A może narastający konflikt narazi ich wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo?

 

W najnowszej części serii Lockwood i Spółka robi się naprawdę groźnie, napięcie rośnie, a wraz z nim powstają nowe więzi i nieoczekiwane sojusze.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67195-70-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

My­ślę, że wła­śnie do­piero wtedy, pod ko­niec na­szej wi­zyty w ho­te­liku Pod La­wendą, gdy wal­czy­li­śmy o ży­cie w tym po­twor­nym pen­sjo­na­cie, przez mo­ment zo­ba­czy­łam na­szą trójkę tak ide­al­nie sko­or­dy­no­waną. To trwało tylko chwilę, ale każdy de­tal wrył się w moją pa­mięć: uła­mek se­kundy, gdy Loc­kwood i Spółka dzia­łali jak do­sko­nały ze­spół.

Tak, każdy de­tal. An­thony Loc­kwood w pło­ną­cym płasz­czu, wy­ma­chu­jący w pa­nice rę­kami, gdy cofa się na oślep, ma­jąc za ple­cami otwarte okno. Geo­rge Cub­bins wi­szący na dra­bi­nie, ucze­piony jedną ręką i od­chy­lony od pionu jak wy­ro­śnięta gruszka ko­ły­sana przez wi­churę. I ja – Lucy Car­lyle – po­obi­jana, za­krwa­wiona i ob­le­piona pa­ję­czy­nami, gdy mio­tam się na wszyst­kie strony, ska­czę po pod­ło­dze i tur­lam się po niej, pró­bu­jąc de­spe­racko unik­nąć spek­tral­nych ma­cek...

Wiem, żadna z tych rze­czy nie brzmi zbyt im­po­nu­jąco. Pierw­sza się zgo­dzę, że mo­gli­by­śmy obyć się bez kwi­ków Geo­rge’a. Ale cho­dzi mi o coś in­nego: o to, że na­wet w tak bez­na­dziej­nej sy­tu­acji jak ta Loc­kwood i Spółka nie pod­dali się i po­tra­fili wyjść z tego zwy­cię­sko.

Chce­cie wie­dzieć jak? Opo­wiem wam.

Sześć go­dzin wcze­śniej. Sta­li­śmy na progu i dzwo­ni­li­śmy do drzwi. Było desz­czowe li­sto­pa­dowe po­po­łu­dnie. Cie­nie za­czy­nały gęst­nieć, czarna li­nia da­chów sta­rych ka­mie­nic w Whi­te­cha­pel ry­so­wała się ostro na tle chmur. Kro­ple desz­czu ciem­niały na na­szych kurt­kach i spły­wały po ostrzach ra­pie­rów. Ze­gary do­piero co wy­biły czwartą.

– Go­towi? – spy­tał Loc­kwood. – Pa­mię­taj­cie, za­da­jemy im parę py­tań i ukrad­kiem ro­bimy pa­rap­sy­chiczny son­daż. Je­śli się do­my­ślimy, w któ­rym po­koju ko­goś za­mor­do­wano lub gdzie ukryli ciała, nie da­jemy ni­czego po so­bie po­znać. Grzecz­nie się że­gnamy i idziemy za­wia­do­mić po­li­cję.

– Ja­sne. – Geo­rge ski­nął głową, po­pra­wia­jąc pas z ekwi­pun­kiem.

– To bez­na­dziejny plan! – ode­zwał się chra­pliwy szept bli­sko mo­jego ucha. – Mó­wię wam, le­piej naj­pierw ich za­dźgać, a po­tem za­da­wać py­ta­nia! To je­dyna roz­sądna opcja.

Trą­ci­łam swój ple­cak łok­ciem.

– Za­mknij się.

– My­śla­łem, że chce­cie mo­ich rad!

– Masz czu­wać, a nie nas roz­pra­szać głu­pimi wtrę­tami. Bądź ci­cho.

Cze­ka­li­śmy pod drzwiami. Ho­te­lik Pod La­wendą mie­ścił się w dwu­pię­tro­wej wą­skiej sze­re­gówce. Jak więk­szość bu­dyn­ków w tej czę­ści lon­dyń­skiego East Endu do­sko­nale wta­piał się w sza­ro­bure oto­cze­nie. Jego fa­sada była brudna od sa­dzy i smogu, w oknach dyn­dały cien­kie fi­ranki. Po­miesz­cze­nia na obu kon­dy­gna­cjach były ciemne, ale w holu pa­liło się świa­tło, a za pęk­niętą szybką w drzwiach tkwił po­żół­kły kar­to­nik z na­pi­sem WOLNE PO­KOJE. Loc­kwood pró­bo­wał doj­rzeć coś przez nią, przy­sła­nia­jąc czoło dło­nią w rę­ka­wiczce.

– Hm... Ktoś jest w środku – stwier­dził. – Wi­dzę dwie osoby sto­jące nie­ru­chomo na końcu holu.

Po­now­nie na­ci­snął dzwo­nek. Dźwięk był nie­przy­jemny, praw­dziwa brzy­twa dla uszu. Loc­kwood się­gnął do ko­łatki i za­stu­kał. Na­dal nikt nie otwie­rał.

– Mam na­dzieję, że wła­śnie sznu­rują wrotki – ode­zwał się Geo­rge. – Nie że­bym chciał was mar­twić, ale su­nie tu coś bia­łego.

Wzrok go nie my­lił. Ka­wa­łek od nas w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu można było do­strzec blady kształt. Dry­fo­wał po­woli chod­ni­kiem w cie­niu bu­dyn­ków, zmie­rza­jąc w na­szą stronę.

Loc­kwood wzru­szył ra­mio­nami, na­wet się nie obej­rzał.

– Pew­nie ko­szula ło­po­cze na sznu­rze. Jest jesz­cze wcze­śnie. Nic strasz­nego nie łazi o tej po­rze.

Geo­rge i ja spoj­rze­li­śmy na sie­bie. O tej po­rze roku dni były rów­nie po­zba­wione świa­tła jak noce, a w wy­jąt­kowo po­chmurną po­godę zmarli za­czy­nali wy­cho­dzić na­wet po­po­łu­dniami. Choćby dzi­siaj w dro­dze ze sta­cji me­tra wi­dzie­li­śmy Cień na Whi­te­cha­pel High Road. Nie­wy­raźny, po­skrę­cany ciemny kształt przy­po­mi­na­jący czło­wieka tkwił w rynsz­toku, drżąc i chwie­jąc się w po­dmu­chach mi­ja­ją­cych go sa­mo­cho­dów, któ­rych kie­rowcy spie­szyli się do do­mów. Straszne stwory cho­dziły o tej po­rze uli­cami i Loc­kwood do­brze o tym wie­dział.

– Od kiedy to ko­szula wi­sząca na sznu­rze ma głowę i dwie cien­kie nogi? – za­py­tał Geo­rge. Zdjął oku­lary, do­kład­nie je wy­tarł i na­ło­żył z po­wro­tem. – Lucy, ty mu po­wiedz. On mnie ni­gdy nie słu­cha.

– Tak, Loc­kwood, zbie­rajmy się stąd – po­wie­dzia­łam. – Nie mo­żemy tu stać przez całą noc. Jak się nie po­spie­szymy, to ten duch się do nas przy­czepi.

Loc­kwood się uśmiech­nął.

– Nie bę­dziemy tu stali przez całą noc. Ci mili pań­stwo w holu za­raz nam otwo­rzą. Nie mają wy­boru. Je­śli tego nie zro­bią, bę­dzie to ozna­czało przy­zna­nie się do winy. Lada chwila po­dejdą do drzwi i za­pro­szą nas do środka. Wiem, co mó­wię. Bez obaw.

I tak to było z Loc­kwo­odem. Nie dało się nie uwie­rzyć w to, co mówi, na­wet gdy brzmiało to mało praw­do­po­dob­nie. Stał w swo­bod­nej po­zie, z dło­nią opartą na rę­ko­je­ści ra­piera, ele­gancki jak za­wsze, w dłu­gim płasz­czu i ciem­nym do­pa­so­wa­nym gar­ni­tu­rze. Ciemne włosy opa­dały mu na czoło. Świa­tło prze­ni­ka­jące przez drzwi oświe­tlało jego szczu­płą bladą twarz i mi­go­tało w oczach, gdy spoj­rzał na mnie z sze­ro­kim uśmie­chem. Był sym­bo­lem opa­no­wa­nia. I ta­kim chcę go pa­mię­tać: gdy stał tam spo­kojny i bez cie­nia lęku w krót­kiej prze­rwie po­mię­dzy hor­ro­rami: tym, który nas za­raz spo­tka, i tymi, które już prze­ży­li­śmy.

W po­rów­na­niu z nim Geo­rge i ja nie by­li­śmy tak sty­lowi, ale też wy­glą­da­li­śmy po­waż­nie. Ciemne ubra­nia, ciemne buty. Geo­rge na­wet wło­żył ko­szulę w spodnie. Wszy­scy mie­li­śmy ple­caki i cięż­kie worki ma­ry­nar­skie – stare i pod­nisz­czone. W płót­nie wid­niały liczne dziurki wy­pa­lone przez ek­to­pla­zmę.

Gdyby te­raz uj­rzał nas ja­kiś prze­cho­dzień, po­my­ślałby pew­nie – roz­po­zna­jąc w nas pra­cow­ni­ków pa­rap­sy­chicz­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej – że na­sze worki są wy­peł­nione ty­po­wym w tym fa­chu ekwi­pun­kiem: gra­na­tami sol­nymi, la­wendą, opił­kami że­laza, srebr­nymi pie­czę­ciami i łań­cu­chami. Było to prawdą, ale ja mia­łam jesz­cze w ple­caku czaszkę w słoju, więc nie by­li­śmy tak zu­peł­nie prze­wi­dy­walni.

Cze­ka­li­śmy. Po­rywy wia­tru nio­sły ze sobą li­ście, pa­pro­chy i mżawkę. Że­la­zne amu­lety ochronne za­wie­szone na ryn­nach i ka­blach nad na­szymi gło­wami dzwo­niły i szczę­kały jak zęby cza­row­nicy. Nie­wy­raźny biały kształt su­nął bez­sze­lest­nie w na­szym kie­runku. Za­pię­łam parkę pod szyję i przy­su­nę­łam się bli­żej ściany.

– Tak, to Zjawa – ode­zwał się głos z mo­jego ple­caka, szept sły­szalny tylko dla mnie. – Już was zo­ba­czyła i jest wy­głod­niała. Coś czuję, że Geo­rge wpadł jej w oko.

– Loc­kwood, na­prawdę mu­simy już iść – ode­zwa­łam się.

Loc­kwood wła­śnie cof­nął się o krok od drzwi.

– Nie mu­simy – od­parł. – Co wam mó­wi­łem? Za chwilę nas wpusz­czą.

Za szybką po­ja­wiły się dwa ro­snące cie­nie. Za­grze­cho­tał od­su­wany łań­cuch, drzwi się otwo­rzyły.

Stali w nich męż­czy­zna i ko­bieta.

Byli praw­do­po­dob­nie mor­der­cami, ale nie chcie­li­śmy ich prze­stra­szyć. Przy­wo­ła­li­śmy na twa­rze na­sze naj­cie­plej­sze uśmie­chy.

Nie­po­zor­nym ho­te­li­kiem Pod La­wendą za­in­te­re­so­wa­li­śmy się przed dwoma ty­go­dniami. Po­li­cja z Whi­te­cha­pel pro­wa­dziła śledz­two w spra­wie za­gi­nię­cia kilku osób – ob­woź­nych sprze­daw­ców i ro­bot­ni­ków pra­cu­ją­cych w po­bli­skich do­kach – które znik­nęły bez wie­ści w tej oko­licy. Część z nich za­trzy­mała się w ta­nim ho­te­liku Pod La­wendą na Can­non Lane na krótko przed swoim za­gi­nię­ciem. Po­li­cja przy­szła spraw­dzić ten przy­by­tek ofe­ru­jący noc­legi ze śnia­da­niem, po­roz­ma­wiała z wła­ści­cie­lami, pa­nem i pa­nią Evans, a na­wet prze­szu­kała bu­dy­nek. Ni­czego nie zna­le­ziono.

Ale to byli do­ro­śli. Nie po­tra­fili zaj­rzeć w prze­szłość. Nie byli w sta­nie wy­czuć pa­rap­sy­chicz­nych po­zo­sta­ło­ści zbrodni, które być może tu po­peł­niono. Do tego po­trze­bo­wali spe­cja­li­stów. Tak się zło­żyło, że agen­cja Loc­kwood i Spółka miała dużo zle­ceń z East Endu – nasz suk­ces w roz­wią­za­niu sprawy Wrzesz­czą­cego Du­cha ze Spi­tal­fields uczy­nił nas sław­nymi w tej dziel­nicy. Zgo­dzi­li­śmy się wpaść w od­wie­dziny do pań­stwa Evan­sów i zo­rien­to­wać się, czy coś jest na rze­czy.

I wła­śnie tam wpa­dli­śmy.

Bio­rąc pod uwagę, o co ich po­dej­rze­wano, spo­dzie­wa­łam się, że wła­ści­ciele ho­te­liku Pod La­wendą będą wy­glą­dać zło­wiesz­czo, ale my­li­łam się. Pań­stwo Evans przy­po­mi­nali dwie stare sowy sie­dzące na ga­łęzi. Byli ni­scy, kor­pu­lentni i si­wo­włosi. No­sili oku­lary dla krót­ko­wi­dzów. Ich ubra­nia dawno już wy­szły z mody. Stali w drzwiach złą­czeni ra­mio­nami i za­gra­dzali wej­ście. Je­dyne, co mo­głam do­strzec za ich ple­cami, to lampę z aba­żu­rem z frędz­lami i spło­wiałą ta­petę.

– Pań­stwo Evans? – Loc­kwood ukło­nił się lekko. – Do­bry wie­czór. An­thony Loc­kwood z agen­cji Loc­kwood i Spółka. Dzwo­ni­łem do pań­stwa wcze­śniej. To moi współ­pra­cow­nicy, Lucy Car­lyle i Geo­rge Cub­bins.

Wpa­try­wali się w nas sze­roko otwar­tymi oczami. Przez dłuż­szą chwilę, jakby wszy­scy byli świa­domi tego, że ważą się losy pię­ciu osób, nikt się nie ode­zwał.

– Pan w ja­kiej spra­wie? – spy­tał Evans.

Nie wiem, ile lat mógł mieć ten męż­czy­zna. Nie po­tra­fię okre­ślić wieku osoby, która prze­kro­czyła trzy­dziestkę, wszy­scy wy­dają mi się wtedy le­ciwi, ale pan Evans z pew­no­ścią był już bli­żej trumny niż ko­ły­ski. Po­je­dyn­cze włosy przy­li­zane na ły­si­nie, sia­teczki zmarsz­czek wo­kół oczu. Spo­glą­dał na nas zza oku­la­rów ła­god­nym, roz­tar­gnio­nym wzro­kiem.

– Jak już wspo­mnia­łem pod­czas na­szej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej, chcie­li­śmy za­dać kilka py­tań o jed­nego z lo­ka­to­rów, nie­ja­kiego pana Ben­tona – od­parł Loc­kwood. – W ra­mach po­li­cyj­nego śledz­twa do­ty­czą­cego jego za­gi­nię­cia. Może mo­gli­by­śmy wejść na chwilę?

– Nie­długo bę­dzie ciemno – za­uwa­żyła ko­bieta.

– Och, nie zo­sta­niemy aż tak długo. – Loc­kwood uśmiech­nął się słodko.

Ja też się uśmiech­nę­łam, po­twier­dza­jąc na­sze nie­winne in­ten­cje. Geo­rge był zbyt za­ab­sor­bo­wany zbli­ża­jącą się Zjawą, żeby uczest­ni­czyć w roz­mo­wie.

Pan Evans ski­nął głową. Po­woli od­su­nął się od drzwi, żeby nas prze­pu­ścić.

– Tak, oczy­wi­ście, ale le­piej się po­spieszmy – po­wie­dział. – Już zmierz­cha. Nie­długo za­czną wy­cho­dzić.

Był za stary, żeby wi­dzieć Zjawę pły­nącą ulicą wprost na nas, a my wo­le­li­śmy o niej nie wspo­mi­nać. Uśmie­cha­li­śmy się po­ta­ku­jąco i naj­szyb­ciej, jak po­zwa­lały do­bre ma­niery, we­szli­śmy do środka. Pan Evans za­mknął drzwi, zo­sta­wia­jąc na ze­wnątrz zmrok, du­cha i mżawkę.

Wła­ści­ciele ho­te­liku po­pro­wa­dzili nas dłu­gim ko­ry­ta­rzem do sa­lonu, gdzie w ko­minku pa­lił się ogień. Wy­strój był ty­powy: kre­mowe mar­mur­kowe ta­pety, wy­tarta brą­zowa wy­kła­dzina, rząd de­ko­ra­cyj­nych ta­le­rzy i re­pro­duk­cje w brzyd­kich zło­tych ra­mach. W po­koju znaj­do­wało się kilka kan­cia­stych i nie­wy­god­nych fo­teli. Były też ra­dio, ba­rek i mały te­le­wi­zor. Na sze­ro­kim ni­skim kre­den­sie pod ścianą stały fi­li­żanki, szklanki, dzbanki i inne ak­ce­so­ria śnia­da­niowe, a dwa ze­stawy skła­da­nych krze­seł i sto­li­ków oparte o ścianę po­twier­dzały, że sa­lon peł­nił także funk­cję ja­dalni dla go­ści pen­sjo­natu.

Ale aku­rat by­li­śmy tam tylko my.

Po­ło­ży­li­śmy na­sze worki na pod­ło­dze. Geo­rge znowu prze­tarł oku­lary, Loc­kwood prze­cze­sał dło­nią wil­gotne włosy. Pan i pani Evans za­trzy­mali się na­prze­ciwko nas na środku po­koju. Z bli­ska jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nali dwie sowy. Mieli zgar­bione plecy i szyje wy­cią­gnięte do przodu. On był ubrany w bez­kształtny kar­di­gan, ona w ciemną weł­nianą suk­nię. Na­dal stali bli­sko sie­bie: nie­mło­dzi, ale może – prze­mknęło mi przez myśl – nie tak słabi i de­li­katni, jak mi się wy­da­wało.

Nie za­pro­po­no­wali, że­by­śmy usie­dli. Zde­cy­do­wa­nie chcieli, aby to była krótka wi­zyta.

– Ben­son, tak? – za­py­tał pan Evans.

– Ben­ton.

– Za­trzy­mał się tu nie­dawno – wy­ja­śni­łam. – Trzy ty­go­dnie temu. Po­twier­dził to pan przez te­le­fon. Jest jedną z kilku za­gi­nio­nych osób, któ­rych...

– Tak, tak, po­li­cja już nas o niego py­tała. Mogę wam po­ka­zać jego na­zwi­sko w księ­dze go­ści, je­śli chce­cie. – Nu­cąc coś pod no­sem, pod­szedł do re­gału. Jego żona stała bez ru­chu, wpa­tru­jąc się w nas. Męż­czy­zna wró­cił z re­je­strem go­ści, otwo­rzył go i po­dał Loc­kwo­odowi. – Tu jest wpi­sany.

Pod­czas gdy Loc­kwood po­zo­ro­wał, że z za­in­te­re­so­wa­niem kart­kuje księgę, ja wy­ko­ny­wa­łam pracę, która nas tu przy­wio­dła. Na­słu­chi­wa­łam. Dom był ci­chy w sen­sie pa­rap­sy­chicz­nym. Ni­czego nie wy­czu­łam. Okej, sły­sza­łam szept do­bie­ga­jący z mo­jego ple­caka sto­ją­cego na pod­ło­dze, ale to się nie li­czyło.

– Te­raz ma­cie szansę! – syk­nął głos ze słoja. – Za­mor­duj­cie oboje i po spra­wie!

Ukrad­kiem trą­ci­łam ple­cak ob­ca­sem i głos umilkł.

– Mo­że­cie nam pań­stwo po­wie­dzieć co­kol­wiek o panu Ben­to­nie? – W bla­sku ognia z ko­minka na­lana twarz Geo­rge’a i jego słom­kowe włosy wy­da­wały się lekko świe­cić. Swe­ter opi­nał okrą­gły brzuch. Pod­cią­gnął pa­sek u spodni, przy oka­zji rzu­ca­jąc ukrad­kowe spoj­rze­nie na ter­mo­metr. – Lub o ja­kim­kol­wiek in­nym re­zy­den­cie? Roz­ma­wiają pań­stwo z nimi?

– Ja nie­spe­cjal­nie – od­parł pan Evans i zwró­cił się do żony: – A ty, Noro?

Włosy pani Evans miały żół­tawy od­cień, jakby far­bo­wała je ni­ko­tyną. Rzed­nące na czubku i utrzy­mane w nie­zmien­nej po­zy­cji jak hełm po­cią­gnięty la­kie­rem. Jej twarz była tak samo po­orana zmarszcz­kami jak twarz jej męża, ale u niej naj­głęb­sze bruzdy pro­wa­dziły do ką­ci­ków ust i wy­glą­dały jak nici, za które można by po­cią­gnąć, aby za­sznu­ro­wać usta.

– Nie – od­parła. – Ale to nic nad­zwy­czaj­nego. Nasi go­ście nie za­trzy­mują się na długo.

– Taki za­wód – do­rzu­cił pan Evans. – Na­szą klien­telą są głów­nie sprze­dawcy, co jeż­dżą z miej­sca na miej­sce.

Znowu za­pa­dła ci­sza. W sa­lo­nie uno­sił się mocny za­pach la­wendy, który od­stra­sza Przy­by­szy. Na pa­ra­pe­cie i na ko­minku stały świeże bu­kiety w srebr­nych wa­zo­nach. Do­strze­głam też ozdobne amu­lety ochronne z że­laza po­wy­gi­na­nego ar­ty­stycz­nie w kształty kwia­tów, zwie­rząt i pta­ków. Ten sa­lon był bez­piecz­nym miej­scem w domu, wręcz osten­ta­cyj­nie bez­piecz­nym.

– Czy ma­cie pań­stwo te­raz ja­kichś go­ści? – spy­ta­łam.

– Obec­nie nie.

– Ile jest tu sy­pialni?

– Sześć. Cztery na pierw­szym pię­trze i dwie na dru­gim.

– A gdzie pań­stwo sy­piają? – Chcia­łam wie­dzieć.

– Ile py­tań jak na tak młodą osobę – od­parł pan Evans. – Ja je­stem z po­ko­le­nia, które pa­mięta jesz­cze czasy, gdy dzieci były dziećmi. Dziećmi, a nie agen­tami pa­rap­sy­chicz­nymi z mie­czami u boku i złymi ma­nie­rami. Śpimy na par­te­rze w po­koju za kuch­nią. Ale mó­wi­li­śmy już to wszystko po­li­cjan­tom. Nie bar­dzo ro­zu­miem, po co tu przy­szli­ście.

– Zaj­miemy pań­stwu tylko chwilę – kon­ty­nu­ował Loc­kwood. – Gdy­by­śmy jesz­cze tylko mo­gli obej­rzeć po­kój, w któ­rym za­trzy­mał się pan Ben­ton, i za­raz po­tem pój­dziemy.

Pań­stwo Evans znie­ru­cho­mieli, jakby zmie­nili się w dwa ka­mienne po­sągi. Geo­rge pod­szedł do kre­densu i prze­su­nął pal­cem po bu­telce ke­czupu. Na palcu zo­stał mu kurz.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe – od­po­wie­dział pan Evans. – Przy­go­to­wu­jemy ten po­kój dla no­wych go­ści. Nie chcemy, by ktoś tam na­bru­dził. Wszyst­kie ślady po panu Ben­to­nie i in­nych re­zy­den­tach już dawno zo­stały uprząt­nięte. A te­raz po­pro­szę, że­by­ście opu­ścili nasz dom.

Ru­szył w stronę Loc­kwo­oda. Mimo kra­cia­stych kapci, roz­cią­gnię­tego swe­tra i przy­gar­bio­nych ple­ców w jego ru­chach po­ja­wiły się sta­now­czość i na­gle obu­dzona siła.

Loc­kwood miał wiele kie­szeni w płasz­czu. W jed­nej no­sił broń, w dru­giej pęk wy­try­chów, w ko­lej­nej – mo­głam się o tym oso­bi­ście prze­ko­nać – za­pas to­re­bek her­baty. Z któ­rejś z nich wy­cią­gnął te­raz za­la­mi­no­waną pla­kietkę.

– To jest ofi­cjalny do­ku­ment wy­dany przez DPBiK – wy­ja­śnił. – Upo­waż­nia on agen­cję Loc­kwood i Spółka do prze­szu­ka­nia bu­dynku, w któ­rym mo­gło dojść do prze­stęp­stwa lub na­wie­dze­nia. Je­śli chciałby pan to po­twier­dzić, pro­szę za­dzwo­nić do in­spek­tora Mon­tagu Bar­nesa.

– Prze­stęp­stwa? – Star­szy męż­czy­zna cof­nął się, przy­gry­za­jąc wargi. – Na­wie­dze­nia?

Na twarz Loc­kwo­oda wy­pły­nął wil­czy uśmiech.

– Jak już wspo­mnia­łem, chcie­li­by­śmy tylko rzu­cić okiem na po­kój.

– Tam nie ma ni­czego nad­przy­ro­dzo­nego – za­pro­te­sto­wała pani Evans. – Niech pan się ro­zej­rzy. Wi­dzi pan, ile tu za­bez­pie­czeń.

Mąż po­kle­pał ją po ra­mie­niu.

– W po­rządku, Noro. Są agen­tami. Na­szym obo­wiąz­kiem jest im po­móc. O ile do­brze pa­mię­tam, pan Ben­ton miesz­kał w po­koju nu­mer dwa na dru­gim pię­trze. Tędy po scho­dach i na samą górę. Na pewno tra­fi­cie.

– Dzię­kuję. – Loc­kwood pod­niósł swój wo­rek.

– Dla­czego nie zo­sta­wi­cie tu rze­czy? – za­su­ge­ro­wał pan Evans. – Schody są wą­skie, a na górę długa droga.

Po­pa­trzy­li­śmy na niego bez słowa. Geo­rge i ja także za­rzu­ci­li­śmy worki na plecy.

– Cóż, nie spiesz­cie się – do­rzu­cił pan Evans.

Na pół­pię­trze nie było świa­tła. Idąc w pół­mroku po scho­dach za Loc­kwo­odem i Geo­rge’em, obej­rza­łam się na wła­ści­cieli ho­te­liku. Pan i pani Evans na­dal stali po­środku sa­lonu, złą­czeni ra­mio­nami, ru­bi­nowo czer­woni i mi­go­cący w świe­tle pło­mieni z ko­minka. Pa­trzyli za nami, gdy wcho­dzi­li­śmy co­raz wy­żej. Ich głowy były prze­chy­lone pod tym sa­mym ką­tem, a szkła dwóch par oku­la­rów lśniły jak cztery kółka od­bi­ja­jące czer­wo­nawy blask.

– I co my­śli­cie? – za­py­tał szep­tem Geo­rge.

Loc­kwood za­trzy­mał się w po­ło­wie scho­dów. Przy­glą­dał się so­lid­nym drzwiom prze­ciw­po­ża­ro­wym wsta­wio­nym we fra­mugę w tym miej­scu. Były otwarte na oścież, ich skrzy­dło oparto o ścianę.

– Nie po­tra­fię tego wy­ja­śnić, ale wiem, że są winni. Winni jak dia­bli.

Geo­rge po­tak­nął.

– Wi­dzie­li­ście tę bu­telkę ke­czupu? Nikt tam nie jadł śnia­da­nia od bar­dzo dawna.

– Mu­szą zda­wać so­bie sprawę, że za­bawa skoń­czona – po­wie­dzia­łam pół­gło­sem, gdy ru­szy­li­śmy da­lej. – Je­śli coś złego przy­tra­fiło się ich go­ściom, wy­czu­jemy to. Wie­dzą, na czym po­le­gają na­sze Ta­lenty. Jak my­śli­cie, czego się spo­dzie­wają, gdy to od­kry­jemy?

Od­po­wiedź Loc­kwo­oda prze­rwał od­głos kro­ków na scho­dach za na­szymi ple­cami. Ktoś się skra­dał. Obej­rze­li­śmy się. Twarz Evansa lśniła z na­pię­cia i ze stra­chu, ko­smyki wło­sów od­kle­iły się od ły­siny i ster­czały na boki. Z pu­stym wy­ra­zem sze­roko otwar­tych oczu zła­pał za skrzy­dło drzwi prze­ciw­po­ża­ro­wych i po­cią­gnął je do sie­bie...

Loc­kwood w mgnie­niu oka wy­jął ra­pier. Rzu­cił się w dół z roz­wia­nym płasz­czem...

Drzwi prze­ciw­po­ża­rowe za­trza­snęły się z hu­kiem, od­ci­na­jąc wszel­kie świa­tło z dołu. Ra­pier Loc­kwo­oda za­zgrzy­tał o me­tal.

Gdy sta­li­śmy w ciem­no­ści, usły­sze­li­śmy, jak pan Evans w po­śpie­chu za­suwa ko­lejne ry­gle w drzwiach. A po­tem do­biegł nas jego śmiech.

– Pa­nie Evans – ode­zwał się Loc­kwood. – Pro­szę otwo­rzyć drzwi.

Głos męż­czy­zny był stłu­miony, ale wy­raźny.

– Po­win­ni­ście byli wyjść, kiedy mie­li­ście szansę! Te­raz roz­glą­daj­cie się do woli! Czuj­cie się jak u sie­bie w domu! Duch znaj­dzie was do pół­nocy. A ja rano uprzątnę to, co po was zo­sta­nie.

Usły­sze­li­śmy ci­che szu­ra­nie kapci. Pan Evans scho­dził do sa­lonu.

– Ale z was agenci – do­biegł mnie głos czaszki z ple­caka. – Prze­chy­trzyło was dwoje eme­ry­tów. Brawo. To się na­zywa ekipa.

Tym ra­zem nie po­wie­dzia­łam, żeby duch ze słoja się za­mknął. Bo co tu kryć, miał ra­cję.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: