- promocja
Mroczny szept - ebook
Mroczny szept - ebook
Cykl książek Władcy Podziemi – Sabin, Aeron i Gideon to nieśmiertelni wojownicy strzegący bogów Olimpu, którzy przed wiekami popadli w niełaskę, zabijając Pandorę, strażniczkę puszki wszelkiego zła. Dziś żyją we współczesnym świecie, a każdy z nich skazany jest na wieczne cierpienie. Sabina prześladuje demon Zwątpienia, Aerona napady Wściekłości, a Gideona znajomość Prawdy. Cała trójka skazana jest na nieustanną wojnę z ludźmi, bogami i demonami. Ich szansą na wybawienie jest miłość, tylko że i ona niesie ogromne zagrożenie… Sabin niszczy wszystkich, których kocha – jest opętany przez złośliwego demona Zwątpienia. To przez niego musi znosić wieczną samotność. Każda kobieta, którą kiedykolwiek pokochał, uległa podszeptom demona i popełniła samobójstwo. Zraniony wojownik wyrzekł się miłości i rzucił w wir walk, poszukując puszki Pandory. Lecz to się zmienia, gdy ratuje życie rudowłosej Gwen. Niestety i ona ma drugą, mroczną naturę, której nie umie kontrolować. Sabin uczy Gwen, jak zapanować nad nieposkromioną furią i atakami szału. Jeżeli mu się to uda, nagrodą będzie wspólne życie z kobietą, która jako jedyna potrafi oprzeć się podszeptom jego demona.
W cyklu Władcy Podziemi ukazały się następujące tytuły: Mroczna noc, Mroczna więź, Mroczna żądza, Mroczny szept, Mroczna namiętność i Mroczne kłamstwa.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9723-1 |
Rozmiar pliku: | 789 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sabin, strażnik Zwątpienia, spocony i zziajany stał w katakumbach piramidy. Dłonie miał czerwone od wrażej krwi, ciało solidnie pokiereszowane. Próbował ogarnąć jatkę, do której się przyczynił.
Pochodnie rzucały pomarańczowozłotą poświatę łamaną cieniami migoczącymi na tle kamiennych ścian, po których potokami spływała intensywna czerwień. Piaszczyste klepisko było grząskie i brejowate. Przed półgodziną, gdy wojownicy tędy szli, przypominało kolorem miód, a ziarenka piasku błyszczały w świetle pochodni. Teraz czarną podłogę niedużego korytarza zaściełały trupy, nad którymi unosił się odór śmierci.
Dziewięciu wrogów przeżyło. Rozbrojono ich, zagoniono do kąta i skrępowano linami. Większość dygotała ze strachu. Kilku prostowało ramiona, z nienawiścią w oczach unosiło brodę i usiłowało zachować honor w obliczu porażki. Godne podziwu... owszem, jak cholera! Szkoda, że ich męstwu trzeba będzie położyć kres.
Odważni żołnierze nie zdradzają tajemnic, a Sabinowi właśnie na tajemnicach zależało.
Był wojownikiem, który robił to, czego od niego oczekiwano, nieważne czy miał zabijać, torturować lub uwodzić. Żądał tego samego od innych. Dla Łowców – śmiertelników, którzy doszli do wniosku, że Sabin wraz z pozostałymi Władcami Podziemi jest odpowiedzialny za całe zło tego świata – nie liczyło się nic prócz zwycięstwa. Jedynie wygrawszy tę wojnę, jego przyjaciele zaznają pokoju, na który zasłużyli.
Płytkie, przerywane oddechy przyjaciół i wrogów wypełniły uszy Sabina. Walczyli ze wszystkich sił, nikt się nie oszczędzał. To była bitwa dobra ze złem – i zło wygrało. Albo raczej moc, którą Łowcy za zło uznawali. Sabin i jego kumple myśleli dokładnie na odwrót.
Owszem, przed wiekami otworzyli puszkę Pandory i uwolnili z niej demony. Pokarano ich na wieczność, albowiem każdy z wojowników miał odtąd z poruczenia bogów nosić w sobie plugawego kompana demona. I owszem, byli niegdyś niczym niewolnicy swojego nowego, demonicznego „ja”, gwałtownego, zabójczego i pozbawionego sumienia. Lecz teraz panowali nad sobą, stali się ludźmi w najważniejszych aspektach pojęcia człowieczeństwa. Choć czasami demony walczyły... wygrywały... i niszczyły.
Mimo to zasługujemy, by żyć, myślał Sabin. Zaiste, miał na to mocne argumenty. Jak wszyscy inni cierpieli, jeśli przyjaciołom działa się krzywda, czytali książki, oglądali filmy, wspierali fundacje. Zakochiwali się. Jednak Łowcy nie widzieli ich w ten sposób. Byli przekonani, że bez Władców świat stanie się lepszy, karmili się wizją utopii, krainy radosnej, pozbawionej wad. Wierzyli, że każdy ludzki grzech można zrzucić na barki demona. Sądzili tak, bo albo byli tępi jak trzonek noża, albo nienawidzili swojego życia i szukali kozła ofiarnego. Tak czy owak, eliminowanie ich stało się powołaniem Sabina. Dla niego utopią było życie wolne od Łowców.
Dlatego właśnie on i jemu podobni porzucili wygodne budapeszteńskie gniazdko, by przez trzy ostatnie tygodnie przetrząsać każdą zapomnianą przez bogów egipską piramidę w poszukiwaniu artefaktów, które doprowadzą ich do puszki Pandory i pozwolą na powrót ją zamknąć. Łowcy planowali wykorzystać tę samą puszkę, by zniszczyć Władców. W końcu Sabin i kumple trafili na coś konkretnego.
– Amun – zwrócił się do wojownika, który stał w mrocznym kącie i jak zwykle stapiał się z cieniem. – Wiesz, co robić. – Wskazał głową więźniów.
Amun, strażnik Tajemnicy, skinął złowrogo i ruszył przed siebie. Milczący, zawsze milczący, jakby obawiał się, że tajemnice, które nagromadził przez stulecia, wyleją się z niego, gdy odważy się otworzyć usta.
Gdy bestia zaklęta w ciele wojownika postąpiła ku zastępowi zniewolonych Łowców, cofnęli się w panice, nawet ci najodważniejsi, a przynajmniej mający dość oleju w głowie.
Amun był wysoki, smukły, umięśniony. Porażał dominującą pewnością siebie, zarazem poruszał się z przedziwnym wdziękiem. Pewność pozbawiona gracji uczyniłaby go zwyczajnym żołnierzem, a tak emanował kombinacją dostojeństwa i brutalności, mieszanką właściwą tym drapieżcom, którzy do domu zawsze wracają ze skrwawioną zdobyczą.
Zbliżył się do Łowców, przyjrzał się zlęknionemu tłumowi, na koniec wypatrzył w samym środku ofiarę, pochwycił za gardło, wyszarpnął z ciżby i uniósł na tyle, że znaleźli się oko w oko. Porwany machał nogami, palcami wpił się w nadgarstki Amuna, pobladł upiornie.
– Puść go, ohydny demonie! – wrzasnął jeden z Łowców, wieszając się na pasie kompana. – Zabiłeś niewinnych ludzi!
Amun stał nieporuszony.
– To dobry człowiek! – krzyknął ktoś inny. – Nie zasługuje na śmierć, zwłaszcza z rąk zła wcielonego!
Gideon, niebieskowłosy i czarnooki strażnik Kłamstwa, w jednej chwili znalazł się u boku Amuna, pacyfikując protestujących.
– Tknij go, a wycałuję cię na kwaśne jabłko. – Dobył parę noży, na których krew nie zdążyła jeszcze zaschnąć.
Pocałunek równa się pobiciu w zakręconym świecie Gideona. Czy raczej zabiciu? Sabin zdążył się pogubić w zasadach Kłamstwa.
Zapadała cisza, podczas której Łowcy usiłowali ustalić, o co chodzi Gideonowi, zanim jednak doszli do jakiegokolwiek wniosku, ofiara Amuna przestała wierzgać, bo uszło z niej życie. Amun opuścił sflaczałą cielesną powłokę na ziemię.
Nie ruszył się z miejsca. Nikt nie śmiał go tknąć. Łowcy próbowali reanimować kompana, bo nie dotarło do nich, że już za późno. Mózg stał się odsączoną gąbką, a wszystkie najgłębsze sekrety zmarłego przeszły na własność zabójcy. Tajemnice i wspomnienia... Amun nigdy nie zdradził Sabinowi, na jakiej zasadzie działa jego demon, a Sabin nigdy nie pytał.
Amun powoli odwrócił zesztywniałe ciało. Spojrzenie jego czarnych oczu spotkało się na krótką, pełną udręki chwilę ze wzrokiem Sabina. Amun nie zdołał zamaskować echa pełnego bólu krzyku w swojej głowie. Mrugnął, chowając cierpienie pod powiekami, jak tysiące razy wcześniej. Wrócił do swego kąta odprowadzany spojrzeniem Sabina i jego myślą: „Nie ma sensu czuć się winnym. Tak należało postąpić”.
W poszarpanych, krzywo ułożonych kamieniach odbijał się wiek piramidy. Amun położył jedną dłoń z rozcapierzonymi palcami na siódmym kamieniu, licząc od dołu, drugą zaś, z palcami blisko siebie, umieścił na piątym kamieniu od góry, obracając jedną dłoń w lewo, a drugą w prawo.
Kamienie poruszyły się razem z nimi.
Sabin w zdumieniu obserwował rozwój wypadków. Nigdy nie przestało go zadziwiać, czego Amun był w stanie się dowiedzieć w tych kilka mgnień oka.
Gdy kamienie osiadły w nowym ustawieniu, na licu każdego pojawiła się bruzda, rozwidlając się, rozgałęziając i wpasowując w szczelinę, której Sabin wcześniej nie zauważył. Fragment ściany zaczął się cofać, a potem przesuwać na bok, aż zaczęło powstawać wejście na tyle szerokie, że zmieściłby się w nim spory oddział.
Z poszerzającego się otworu wpadało do katakumb chłodne powietrze, wirowało tak, że trzeszczały płomienie pochodni. Szybciej! – popędzał w myślach kamienie. Cóż za irytująca powolność.
– Jacyś Łowcy po drugiej stronie? – zapytał Sabin, wyciągając broń zza pasa. Trzy kule. Poszukał w kieszeni, uzupełnił magazynek.
Amun skinął głową i pokazał siedem palców, po czym przyczaił się przy wciąż poszerzającej się szczelinie.
Siedmiu Łowców kontra dziesięciu Władców. Nie policzył Amuna, wiadomo przecież, że wkrótce w jego czaszce zacznie nadawać nowy głos i zdekoncentruje go tak bardzo, że nie będzie zdolny do walki. Mimo to Amun bez słów zażąda swego udziału w potyczce. Biedni Łowcy. Nie mieli szans.
– Wiedzą o nas?
Przeczący ruch głową.
Czyli kamery nie śledzą każdego ich kroku. Po prostu wybornie.
– Siedmiu Łowców to dziecinna igraszka – potwierdził Lucien, strażnik Śmierci, oparłszy się o przeciwległą ścianę. Był blady, jego różnokolorowe oczy lśniły, czyżby od gorączki? – Idźcie beze mnie. Odpadam. Zresztą i tak wkrótce będę musiał odprowadzić dusze. Później przeniosę więźniów do lochu w Budzie.
Dzięki demonowi Śmierci Lucien mógł przeskakiwać z miejsca na miejsce siłą woli, miał też obowiązek odprowadzać martwych w zaświaty. Sabin z niepokojem spojrzał na niego. Twarz Luciena pokrywała sieć blizn, nos jakby się przemieścił. Miał dziury po kulkach w barku i brzuchu, a także, sądząc po purpurowej plamie rozlewającej się w dolnej części pleców, w nerce.
– Wszystko gra, stary?
– Przeżyję. – Lucien uśmiechnął się cierpko. – Jutro pewnie będę tego żałował. Parę organów nadaje się na śmietnik.
Sabin doskonale wiedział, w czym rzecz, sam przez to przeszedł.
Kątem oka dostrzegł Amuna, który dawał znaki dłonią układające się w następującą wiadomość:
– Nie dość, że nie ma kamer, to jeszcze wybrali komnatę z dźwiękoszczelnymi ścianami. Kiedyś to było więzienie, którego szefowie woleli, by nikt nie słyszał krzyków skazańców. Łowcy nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. Z łatwością urządzimy zasadzkę.
– Skoro to taka bułka z masłem, nie na wiele wam się zdam. Zostanę z Lucienem – powiedział Reyes, osuwając się na tyłek i opierając plecy o ścianę. Reyes nosił w sobie demona Bólu. Fizyczne cierpienie przynosiło mu rozkosz, zranienie dodawało mu sił podczas walki. Gdy jednak się kończyła, słabł jak każdy. Teraz był wykończony bardziej niż pozostali. Policzek spuchł mu tak, że przez szparę oczodołu niewiele widział. – Poza tym ktoś musi pilnować więźniów.
A zatem siedmiu na ośmiu. Biedni Łowcy. Sabin przypuszczał, że prawdziwym motywem decyzji Reyesa była chęć przypilnowania Luciena, który mógł udać się do świata duchów jedynie wówczas, gdy posiadał w sobie dość energii, a tej mu brakowało.
– Wasze kobiety dadzą mi popalić – mruknął Sabin. Obaj wojownicy niedawno wpadli w sidła miłości i zarówno Anya, jak i Danika przed egipską eskapadą poprosiły Sabina tylko o jedno, a mianowicie by ich mężczyźni wrócili cali i zdrowi.
Jeśli wrócą do domu w niekompletnym stanie, wystarczy, że zawiedziona Danika pokręci głową, a Sabin poczuje się gorzej niż breja, którą właśnie depcze buciorami. Natomiast Anya odpłaci Sabinowi takim samym postrzałem, jaki oberwał Lucien, dopiero potem pójdzie pocieszyć lubego. A Sabin będzie się skręcał z bólu. Niemało go będzie, tego bólu.
Rzucił okiem na pozostałych wojowników, by zadecydować, który z nich nada się do bitwy, a którego lepiej zostawić. Maddox, strażnik Furii, najdzikszy wojownik, jakiego nosiła ziemia, broczył krwią i ciężko dyszał, tak samo jak Sabin, ale nie tracił czasu, tylko ustawił się za Amunem gotów do akcji. Jego luba nie potraktuje Sabina lepiej niż pozostałe panie.
Coś się poruszyło i pokazała się cudowna Cameo, strażniczka Niedoli, jedyna kobieta w tym towarzystwie. Czego brakło jej w kwestii wzrostu, nadrabiała brawurą. Wystarczyło, by się odezwała, a z jej ust wylewał się cały smutek tego świata. Ludzie woleli sami odebrać sobie życie, niż pozwolić, by tknęła ich choćby palcem. Ktoś ciachnął ją w szyję, zostawiając trzy głębokie ślady. Nie przejęła się specjalnie. Oczyściła maczetę, po czym dołączyła do Amuna i Maddoksa.
Znów jakiś ruch. To był Parys, strażnik Rozwiązłości, niegdyś najweselszy z całej kompanii, obecnie jednak nabrał pewnej surowości i z każdym dniem stawał się coraz bardziej niespokojny. Sabin nie potrafił dociec przyczyn tej zmiany. Nieważne. Parys zawisł nad Łowcami, dysząc i warcząc. Emanował prymitywną energią, cały rwał się do walki. Choć w jego prawej nodze ziały dwie potężne dziury po kulach, Sabin nie przypuszczał, by poprosił o czas na odpoczynek.
Za nim stał Aeron, strażnik Gniewu. Niedawno bogowie uwolnili go od klątwy żądzy mordu, oddalając w ten sposób zagrożenie od najbliższego otoczenia Aerona. Zanim to się stało, żył tylko po to, by ranić i zabijać, jednak w takich jak ta chwilach powracały dawne przyzwyczajenia. Walczył, jakby żądza nadal go trawiła, szarpał i kiereszował wszystko w zasięgu ręki. W porządku, tyle że...
Czy obudzona żądza krwi pozostanie w nim, gdy skończy się bitwa? Sabin obawiał się, że będzie trzeba zawezwać Legion, mikrą, spragnioną krwi demonicę, która czciła Aerona jak bóstwo i jako jedyna posiadała moc wyrywania swego pana z morderczego transu. Problem polegał na tym, że w tej chwili inwigilowała dla Władców piekło, jako że Sabin lubił być na bieżąco ze sprawami Podziemi. Wiedza to potęga i nigdy nie wiadomo, co może się przydać.
Nagle Aeron walnął w głowę Łowcę, posyłając go bez przytomności na podłogę.
– A to za co? – zapytał go Sabin.
– Chciał mnie zaatakować.
Kto wie, jak było w istocie – dość, że Parys przegryzł niewidzialny, trzymający go w ryzach postronek i rzucił się na grupkę Łowców, metodycznie rozdając ciosy na prawo i lewo, dopóki cały oddziałek nie legł bez zmysłów na klepisku.
– Będą siedzieli cicho jak Amun – wychrypiał.
Sabin przeniósł wzrok na pozostałych. Miał pod ręką jeszcze Stridera, czyli Klęskę, który, jeśli przegrywał, odczuwał porażający ból, dlatego też pilnował, by zawsze stać po zwycięskiej stronie. Zawsze. Właśnie wyjmował sobie kulę z boku, sposobiąc się do kolejnego starcia. Dobrze. Sabin zawsze mógł na niego liczyć.
Przed nim stąpał Kane, strażnik Katastrofy, z każdym krokiem wzbijając tumany kurzu i umykając to w prawo, to w lewo przed sypiącym się na głowę prysznicem okruchów skalnych.
Kilku wojowników odkaszlnęło, a Sabin powiedział:
– Hm... Kane, może zostaniesz, co? Pomógłbyś Reyesowi pilnować więźniów – imał się marnej, o czym wszyscy wiedzieli, wymówki.
Zapadła cisza, którą mąciło tylko szuranie kamienia po piasku, gdy skalne wrota przesuwały się powoli, odsłaniając coraz szersze przejście. Kane skinął głową. Nie znosił, kiedy go pomijano. Dla Sabina nie było to tajemnicą, tyle że obecność Kane'a nieraz przynosiła więcej szkody niż pożytku. Sabin przedłożył wiktorię nad uczucia przyjaciół. Nie lubił tego, w innej sytuacji pewnie by odpuścił, ale ktoś musi kierować się logiką, bo inaczej dostaną w kość.
Po wykluczeniu Kane'a stosunek sił wyrównał się na siedmiu na siedmiu. Biedni Łowcy. Nadal nie mieli żadnych szans.
– Ktoś jeszcze chce zostać?
Komnatę wypełniło echo pełnego zapału, powtórzonego kilkoma głosami okrzyku:
– Nie!
To samo podniecenie przepełniało również Sabina. Dopóki nie odnajdą puszki Pandory, nie da się uniknąć potyczek z Łowcami. Nie ma szans, by ją odnaleźć bez pomocy tych przeklętych boskich artefaktów. Ponieważ jeden z nich znajdował się gdzieś w Egipcie, wyprawa i potyczka okazały się równie istotne. Sabin nie pozwoli, by artefakt wpadł w ręce Łowców, bo gdyby oni odnaleźli puszkę, oznaczałoby to uwolnienie demonów z ciał wojowników, czyli koniec Sabina i koniec wszystkich drogich mu osób. Staliby się martwymi skorupami.
Mimo pewności, że walka zakończy się dla nich ostatecznym zwycięstwem, Sabin wiedział, że będzie okupiona dużym wysiłkiem. Łowcy prowadzeni przez zaprzysięgłego wroga Sabina, Galena – opętanego demonem nieśmiertelnego w przebraniu anioła – ci „obrońcy dobra i prawości” mieli informacje, których ludzie znać nie powinni. Na przykład o tym, jak odwrócić uwagę Władców... jak ich pojmać... a także jak zniszczyć.
Kamienne wrota wreszcie się zatrzymały. Amun zajrzał do środka. Machnął ręką, dając znać, że jest bezpiecznie. Żaden się nie ruszył. Ludzie Sabina i ludzie Luciena dopiero niedawno, po tysiącu lat rozłąki, stanęli ramię w ramię w obliczu wspólnego zagrożenia i nie zdążyli nauczyć się walki w szyku.
– Idziemy czy będziemy tak stali i czekali, aż nas znajdą? – warknął Aeron. – Ja jestem gotów.
– Spójrz tylko na siebie. Coś taki pozbawiony wojennego zapału? Pewnie ze strachu robisz w gacie – rzucił Gideon z uśmieszkiem. – W ogóle nie jestem pod wrażeniem.
Sabin zadumał się nad strategią. Przez te wszystkie stulecia nie przejmował się ani nią, ani nawet taktyką, po prostu rzucał się bez namysłu na Łowców, wiedziony jedną tylko myślą: zabijać. Lecz wroga nie ubywało, przeciwnie, mnożył się, a wraz z liczebnością rosły jego determinacja i nienawiść. Nadeszła pora, by zaplanować bitwę, zmierzyć siły na zamiary i uderzyć.
– Pójdę pierwszy, bo najmniej oberwałem. – Położył palec na spuście, ale potem niechętnie zatknął broń za pas. – Chcę, żebyście dobrali się w pary na zasadzie mniej ranny z silniej poranionym. Będziecie walczyć razem, ten zdrowszy zajmie się celem, drugi będzie wsparciem. Weźcie tylu żywcem, ilu zdołacie. Wiem, że to wbrew instynktowi, ale spokojnie, i tak wkrótce czeka ich śmierć. Kiedy wytropimy przywódcę Łowców i poznamy jego tajemnice, nie będą nam potrzebni, a wtedy zrobicie z nimi, co uznacie za stosowne.
Trójka blokująca przejście rozstąpiła się i puściła go przodem. Wszedł pewnym krokiem w wąski przesmyk, a za nim ruszył cały oddział. Światło latarek padało na ozdobione hieroglifami ściany. Sabin ledwie przesunął wzrokiem po malowidłach, lecz to wystarczyło, by jego mózg zapamiętał każdy szczegół. Obrazy ukazywały więźniów faraona pędzonych na okrutną śmierć. Wyrywano im z piersi bijące serca.
W pełnym pyłu, stęchłym powietrzu unosił się zapach człowieka – wody kolońskiej, potu, pożywienia. Ile czasu spędzili tu Łowcy? Czego szukali? Czy znaleźli artefakt?
Pytania nie dawały mu spokoju, drażniły, dręczyły. Uczepił się ich demon Sabina, Zwątpienie, więc cóż mógł na to poradzić?
Wiedzą coś, czego nie wiesz. To może wystarczyć, by cię pokonać. Być może twoi przyjaciele tej nocy wydadzą z siebie ostatnie tchnienie.
Zwątpienie nie mogło kłamać, chyba że chciało, by Sabin padł trupem. Walcząc, uciekało się do drwin i podszeptów powątpiewania. Sabin nigdy nie zrozumiał, dlaczego diabelskie nasienie nie może zastosować oszustwa – wpadł jedynie na pomysł, że być może demon sam dźwiga klątwę – ale cóż, przyzwyczaił się. Nie to, żeby miał zamiar dać się pokonać.
– Rób tak dalej, a zamknę się na cały tydzień w pokoju i będę sobie czytać, by nie myśleć zbyt wiele.
Ale ja chcę jeść! – brzmiała jękliwa odpowiedź.
Niepokój, który zasiała, był dla demona najlepszą strawą.
Lecz Sabin zdołał się otrząsnąć.
– Pośpiesz się! – Zatrzymał się, ręką dając znać, by wojownicy poszli w jego ślady.
Przed nimi znajdowała się komnata, do której prowadziły otwarte drzwi. Słychać było echo rozmów i czyichś kroków. Zabrzęczało wiertło.
Łowcy, ponieważ się rozproszyli, sami sprowokowali zasadzkę. Dostaną ją, skoro się o to proszą.
Lecz demon wykpił groźbę Sabina:
Naprawdę? Ostatnim razem, jak sprawdzałem...
– Zapomnij o mnie, dostałeś pożywienie zgodnie z obietnicą.
W głowie rozległ się radosny śmiech, a w następnej chwili Zwątpienie otworzyło się na Łowców, wsączając w ich głowy zgubne słowa:
Wszystko na nic... A jeśli się mylimy?... Jesteśmy zbyt słabi... Wkrótce umrzemy...
Głosy w komnacie ucichły. Ktoś jęknął.
Sabin uniósł palec, a potem drugi. Po trzecim wojownicy skoczyli do przodu, niosąc na ustach wojenny okrzyk.ROZDZIAŁ DRUGI
Gwendolyn Płochliwa skuliła się w szklanej celi, gdy do komnaty, którą przez rok zdążyła ukochać i znienawidzić, wpadła horda ogromnych, umięśnionych, zakrwawionych wojowników. Pokochała tę salę, ponieważ gdyby się w niej znalazła, oznaczałoby to, że jest krok bliżej do upragnionej wolności. Znienawidziła, bo była świadkiem zbyt wielu rozgrywających się w niej okrutnych scen.
Ci sami ludzie, którzy tych scen byli sprawcami, teraz wydawali z siebie okrzyki strachu, rzucali na podłogę szalki, igły, fiolki i narzędzia. Wszędzie dookoła pękało szkło. Wściekły ryk odbijał się echem od ścian, intruzi poruszali się jak doskonale naoliwione maszyny do zabijania, siekąc i kopiąc, a ich przeciwnicy pokotem lądowali na podłodze. Nie było najmniejszej wątpliwości, kto wygra tę walkę.
Gwen zadrżała. Bała się, co będzie z nią i z innymi, gdy po bitwie opadnie kurz. Wojownicy nie byli ludźmi, zresztą tak samo jak ona i wszystkie pozostałe kobiety pozamykane w sąsiednich celach. Byli zbyt silni, zbyt wytrzymali, w ogóle „zbyt” jak na śmiertelników. Nie wiedziała jednak, kto zacz, dlaczego się tu znaleźli i czego chcieli.
Przez ostatni rok spotkało ją tak wiele rozczarowań, że nawet przestała liczyć na ratunek. Czy ona i inne kobiety zostaną tu aż do śmierci? A może te stwory zechcą wykorzystać je tak jak ci obrzydliwi ludzie?
– Zabijcie ich! – krzyknęła jedna z uwięzionych. Jej mocny, pełen jadu głos sprawił, że Gwen chwyciła się wpół. – Niech cierpią jak my cierpiałyśmy!
Szkło odgradzające kobiety od świata zewnętrznego było grube i odporne na uderzenia, a nawet pociski, mimo to każda boleść brzmiała w uszach Gwen jak eksplozja.
Gdy była dzieckiem, siostry nauczyły ją, jak nie dopuszczać do siebie hałasu, ale desperacko pragnęła usłyszeć jęki pokonanych oprawców. Ich ból był dla niej niczym kołysanka, usypiał ją, osładzał rzeczywistość.
Lecz wojownicy, choć silni i potężni, ani jednemu z ludzi nie zadali śmiertelnego ciosu. To dziwne. Ledwie ranili swoje ofiary, pozbawiali je przytomności i doskakiwali do kolejnego przeciwnika. Po chwili, która zdała się Gwen trwać ledwie sekundę, został już tylko jeden stojący o własnych siłach człowiek. Najgorszy ze wszystkich.
Jeden z wojowników wyszedł przed szereg. Choć wszyscy przybysze władali zabójczymi zdolnościami, ten walczył najbardziej bezwzględnie, nie wahał się uderzać w krocze i skakać do gardła. Uniósł rękę, chcąc zadać wrogowi ostateczny cios, ale wtedy jego wzrok sprzągł się ze spojrzeniem Gwen. Powoli opuścił ramię i zamarł.
Też zamarła, patrząc na niego. Brązowe, okryte krwawą masą włosy lepiły się do głowy, oczy o barwie brandy, ciemne i głębokie, były nabiegłe krwią. Niemożliwe. Z pewnością wyobraźnia spłatała jej figla. Twarz wojownika, wyciosana tak topornie, że przypominała oblicze z granitu, niosła każdą swoją krzywizną, każdą blizną przesłanie zniszczenia i śmierci – ale jednocześnie było w niej coś... chłopięcego.
Co za porażająca sprzeczność.
Porwana w strzępy koszula trzymała się na ostatnich nitkach, pod nią rysowała się spalona słońcem muskulatura. Ach, słońce, jakże jej go brakowało. Tatuaż przedstawiający fioletowego motyla opasywał prawą stronę klatki piersiowej wojownika i sięgał poniżej pasa. Końce skrzydeł były ostre, motyl wyglądał zarazem męsko, jak i kobieco. Tylko dlaczego motyl? Wydało jej się dziwne, że porażający siłą, brutalny wojownik wybrał sobie taki wzór. Mimo to motyl uspokoił ją.
– Pomóż nam – powiedziała, modląc się, by nieśmiertelny usłyszał ją przez dźwiękoszczelną zasłonę. Nawet jeśli ją dosłyszał, nie dał tego po sobie poznać. – Uwolnij nas. – Żadnej reakcji.
A jeśli cię tu zostawią? Albo gorzej: jeśli znaleźli się tutaj z tego samego powodu co ludzie?
Myśli wypełniły jej umysł tak nagle, że zmarszczyła brwi i zbladła. Obawy były uzasadnione, zastanawiała się nad tym ledwie przed kilkoma chwilami. Ale to... to było inne... obce. To nie były jej myśli. Jakby samowolnie wsączały się w nią ubrane w obce słowa. Jak... co...?
Wyraźnie rozzłoszczony mężczyzna przyłożył palce do skroni i zagryzł wargę.
A jeśli...
– Dość! – warknął.
Myśli błądzące jej po głowie raptem przepadły. Zamrugała zaskoczona. Wojownik gniewnie potrząsnął głową.
Wykorzystując fakt, że przybysz ewidentnie stracił bojową czujność, oprawca Gwen przypuścił atak.
Wyprostowała się i krzyknęła:
– Uważaj!
Nie spuszczając oka z Gwen, granitowy wojownik schwycił człowieka za gardło, dusząc go i zatrzymując w miejscu. Mężczyzna – nazywał się Chris – machnął rękami. Był młody, miał może dwadzieścia pięć lat, ale już przewodził strażnikom i naukowcom. Gwen gardziła nim bardziej jeszcze niż więzieniem.
Chełpił się, przechwalał:
– Wszystko, co czynię, czynię dla dobra nadrzędnego.
I na jej oczach zgwałcił jedną z kobiet. Co prawda mógł zapładniać je sztucznie, ale uwielbiał upokarzać wymuszonym stosunkiem.
– Szkoda, że nie mogę tego zrobić z tobą – mawiał do Gwen. – One są tylko namiastką ciebie.
Nie tknął jej. Bał się. Wszyscy się jej bali. Wiedzieli, kim jest, bo dane im było ujrzeć ją w akcji tego dnia, gdy po nią przyszli. Wystarczy, że przypadkiem rozszarpiesz paru ludzi, a już ciągnie się za tobą opinia – pomyślała. Nie zgładzili jej, ale uwięzili. Eksperymentowali na niej, wpuszczając otworem wentylacyjnym przeróżne narkotyki do celi, mając nadzieję, że straci przytomność na tyle, by mogli ją po swojemu wykorzystać. Nie udało im się, wciąż jednak nie ustawali w wysiłkach.
– Sabinie, nie – odezwała się piękna, ciemnowłosa kobieta, kładąc czerwonookiemu wojownikowi dłoń na ramieniu. W jej głosie krył się tak wielki ładunek żalu, że Gwen aż się skuliła. – Sam mówiłeś, że będzie nam potrzebny.
Sabin. Mocne imię. Pasuje do niego.
Czy tych dwoje jest kochankami?
W końcu uwolnił ją od pochłaniającego spojrzenia, dzięki czemu Gwen znów mogła normalnie oddychać. I puścił Chrisa. Nieprzytomny sukinsyn upadł na ziemię. Wiedziała, że nadal żyje, bo słyszała krew krążącą w jego żyłach i ruch powietrza w jego płucach.
– Co to za kobiety? – zapytał blond żołnierz.
Miał niebieskie oczy i piękną twarz, która obiecywała bezpieczeństwo i troskę, lecz to nie obok niego Gwen wyobraziła sobie własną zwiniętą postać, nie przy nim pragnęła wreszcie zasnąć bezpiecznym, głębokim snem.
Długie miesiące bała się spać, wiedząc, że Chris z rozkoszą to wykorzysta. Przysypiała więc krótkimi, nerwowymi zrywami, nigdy nie opuszczając gardy. Czasem musiała walczyć z chęcią oddania się ludzkiemu złu wcielonemu za cenę upragnionej ucieczki w senne zapomnienie.
Czarnowłosa, fioletowooka góra mięśni podeszła bliżej, przyglądając się celom sąsiadującym z więzieniem Gwen.
– Bogowie! Ta jest w ciąży.
– Ta również. – Ten z kolei mężczyzna miał włosy pstrokate, skórę bladą, oczy błyszczące błękitem tak samo jak jego kumpel blondyn, aczkolwiek odróżniały go ciemniejsze obwódki wokół źrenic. – Co za sukinkot trzyma ciężarne kobiety w takich warunkach? To podłe, nawet jak na Łowców.
Kobiety, o których mowa, waliły pięściami w szkło, błagając o pomoc, żebrząc o wolność.
– Słyszycie, co mówią? – zapytała góra.
– Ja tak – odpowiedziała odruchowo Gwen.
Spojrzenie brązowych, pozbawionych czerwonej nuty oczu Sabina raz jeszcze omiotło jej postać. Przewiercał ją, skanował, rewidował wzrokiem.
Po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Czyżby ją usłyszał? Patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak podchodzi do klatki i wyjmuje nóż z pochwy zamocowanej na pasku. Zmysłami pracującymi na najwyższych obrotach wyczuła leciuteńką woń potu, cytryny i mięty. Mocno wciągnęła powietrze, rozkoszując się paletą aromatu. Tak długo wąchała tylko odór Chrisa i jego duszącą wodę kolońską, przyprawiające o mdłości opary prochów i zapach strachu kobiet.
– To i nas słyszysz? – Tembr głosu Sabina był równie ostry, jak jego rysy. Powinien był podrażnić nerwy, jeszcze bardziej rozognić niepokój, ale dziwnym sposobem uspokoił Gwen jak najczulsza pieszczota.
– Tak. Ty mnie też...
– Nie, czytam z ruchu warg.
Z tego wniosek, że wpatrywał się w nią z największym zainteresowaniem, nawet kiedy musiał zainteresować się czymś innym. Poczuła się mile połechtana.
– Jak to otworzyć? – zapytał.
Zacisnęła usta, zerkając niespokojnie na dwóch ciężkozbrojnych, skąpanych we krwi drapieżców stojących za Sabinem. Powiedzieć mu czy nie? A jeśli tak samo jak tamci umyślili sobie zgwałcić jej towarzyszki spod celi?
Jego oblicze złagodniało.
– Nie przyszliśmy tu po to, by was skrzywdzić. Masz moje słowo. Chcemy was uwolnić.
Nie znała go, nie powinna mu ufać, a mimo to podeszła na trzęsących się nogach do szkła. Wtedy przekonała się, że góruje nad nią wyraźnie, a jego oczy wcale nie są brązowe, tylko jakieś takie bursztynowe, kawowe, kasztanowe, no, pełna symfonia kolorów. Na szczęście czerwona poświata zniknęła. Czy to możliwe, że tylko jej się przywidziała?
– Kobieto... – ponaglił ją.
Jeśli otworzy celę, jak obiecał... jeśli Gwen zbierze w sobie całą odwagę i nie zamieni się w słup soli, jak miała w zwyczaju... wówczas ucieczka wreszcie stanie się możliwa. Uwolniła nadzieję, którą do tej pory tłamsiła, zarazem podchwytując w ryzy swej woli brutalną moc. Gwen wiedziała bowiem, że może niechcący okrutnie pognębić swoich zbawców.
Nie przejmuj się, łagodziła w duchu obawy. Jeśli nie będą próbowali cię skrzywdzić, bestia nie zerwie się z łańcucha. Wystarczy jednak ich jeden choćby fałszywy ruch... Mimo to warto zaryzykować, podjęła decyzję.
– Kamienie – powiedziała.
– Krzemienie? – Uniósł brwi.
Paznokciem, czy raczej szponem w porównaniu z ludzkimi paznokciami, wyżłobiła w szkle: „Kamienie”. Co z tego, że wyżłobiła, skoro napis zaraz zniknął? Przeklęte boskie szkło. Skąd ci ludzie je wytrzasnęli?
Cała uwaga Sabina była skupiona na długich, ostro zakończonych paznokciach Gwen. Czyżby się zastanawiał, kto zacz, do jakiego rodzaju stworzeń należy?
– Kamienie? – zapytał Sabin, znów patrząc jej w oczy, a gdy przytaknęła, rozejrzał się wokół.
Chociaż ogląd komnaty trwał ledwie kilka sekund, Gwen mogłaby przysiąc, że wojownik zapamiętał każdy szczegół i mógłby się tu poruszać z zamkniętymi oczami.
Wojownicy ustawili się za plecami Sabina, wpatrując się wyczekująco, ale też z ciekawością, podejrzliwością, nienawiścią... czyżby do niej? A nawet z pożądaniem.
Cofnęła się krok, potem drugi. Tylko nie żądza! Zdecydowanie wolała nienawiść. Nogi zaczęły się jej trząść, cała już się trzęsła. Tylko spokojnie, mówiła sobie. Nie panikuj. Kiedy panikujesz, robi się niemiło.
Jak walczyć z pożądaniem? Miała tyle ubrania co na sobie. Po uwięzieniu zabrali jej dżinsy i T-shirt, dali w zamian koszulkę na ramiączkach i krótką spódniczkę. Wiadomo, kwestia łatwiejszego dostępu. Dranie. Jedno z ramiączek rozerwało się wieki temu i Gwen musiała zawiązać supeł pod pachą, żeby pierś nie wyskoczyła z koszulki.
– W tył zwrot – warknął Sabin.
Gwen bez namysłu zrobiła obrót, rzucając czerwoną czupryną. Ciężko dyszała. Na czole pojawiły się kropelki potu. Dlaczego kazał jej się odwrócić? Żeby łatwiej ją sobie podporządkować?
– Nie tobie rozkazuję, kobieto. – Tym razem zabrzmiało to łagodnie, wręcz delikatnie.
– Daj spokój, proszę cię.
Rozpoznała zuchwały, nasycony całą paletą artykulacyjnych niuansów głos blondyna z niebieskimi oczami, który dodał jeszcze:
– Chyba nie mówisz poważnie.
– Boi się ciebie.
Gwen zerknęła przez ramię.
– Ona? Przecież ona... – zaczął mocno wytatuowany mężczyzna.
– Chcecie poznać odpowiedzi czy nie? Odwrócić się, mówię! – przerwał mu Sabin.
Rozległ się pomruk niezadowolenia, a potem szuranie nogami.
– Kobieto.
Powoli odwróciła się. Zgodnie z rozkazem wszyscy wojownicy wpatrywali się w przeciwległą ścianę, prezentując rząd pleców.
Sabin położył na szkle dłoń – wielką, pewną, pozbawioną ran, a jednak czerwoną od krwi.
– Które?
Wskazała szafkę za jego plecami. Kamienie były nieduże, rozmiarów pięści, na każdym widniał malunek innego rodzaju śmierci: przez dekapitację, odcięcie członków, zasztyletowanie, przebicie dzidą, płomienie wspinające się po człowieku unieruchomionym przy drzewie.
– No dobrze. Co z nimi zrobić?
Przejęta wizją wolności – tak blisko, jeszcze trochę – pokazała mu, niczym mim na scenie, że należy umieścić kamień w otworze jak klucz w zamku.
– Ważne, który kamień gdzie?
Skinęła potakująco, a potem wskazała na konkretny kamień i wyjawiła gestem, którą celę otwiera. Bała się kamieni, bo jak dotąd ich użycie oznaczało, że będzie świadkiem kolejnego gwałtu. Przemogła się jednak i zaczęła wydrapywać słowo „Klucz”, a Sabin w tym czasie wbił się pięścią w szafkę i strzaskawszy szybkę, uzyskał dostęp do kamieni. Dziesięciu śmiertelników miałoby kłopot z tym, czego on dokonał bez większego wysiłku.
Kilka odłamków szkła wbiło mu się w kłykcie i nadgarstek. Popłynęły karmazynowe strużki, ale otarł je bezwiednie. W tym momencie rany już zaczęły się zasklepiać. Rozszarpana tkanka zrastała się w mgnieniu oka. Ot tak. Nie jest zwykłym śmiertelnikiem, tylko kimś znacznie potężniejszym. Kto więc zacz? Elf – nie, bo nie ma spiczastych uszu. Wampir – też nie, bo brak mu kłów i nie jest blady. Syren zatem? Może, bo ma bogaty głos, wyborny, no, może trochę zbyt szorstki.
– Łapać za kamienie! – krzyknął, nie odrywając od niej wzroku.
W jednej chwili wojownicy obrócili się na pięcie. Gwen wpatrywała się w Sabina i tylko w niego, obawiając się, że pozostali wzbudzą w niej strach. Kontrolujesz sytuację, nieźle ci idzie, umacniała się w duchu. Tylko się nie zawahać, nie, na pewno tego nie zrobi. Już i tak zbyt wiele miała sobie do zarzucenia.
Dlaczego nie mogła być jak jej siostry – odważna i silna, pogodzona z własną tożsamością? Gdyby to było konieczne, odgryzłyby sobie rękę, byle uciec, lub posłałyby pięść przez szklaną ścianę i wbiły ją w klatkę piersiową Chrisa. Pożarłyby mu serce, zanosząc się śmiechem.
Poczuła tęsknotę za domem. Gdyby Tyson, jej były chłopak, opowiedział siostrom o porwaniu – zapewne tego nie zrobił, trzęsąc przed nimi portkami – szukałyby Gwen do skutku. Kochały ją, pomimo jej słabości, chciały dla niej jak najlepiej. Byłyby rozczarowane, dowiedziawszy się o uwięzieniu. Zawiodła samą siebie i własną rasę. Zresztą już jako dziecko unikała konfrontacji, przez co zasłużyła sobie na poniżający przydomek. Nie była zwykłą Gwendolyn, była Gwendolyn Płochliwą.
Sabin instruował swoich ludzi, który kamień pasuje do którego zamka. W kilku przypadkach pomylił się, ale szybko naprawił błąd. Kiedy jeden z mężczyzn, obwieszony kolczykami niebieskowłosy punk, próbował umieścić swój kamień w zamku celi Gwen, Sabin złapał go mocno za nadgarstek i powiedział:
– Ta jest moja.
Szczerząc zęby, niebieskowłosy spojrzał Sabinowi w oczy i rzucił:
– Nie znosisz na nią patrzeć, co?
Sabin zmarszczył tylko brwi.
Gwen zamrugała zdezorientowana. Nie znosi na nią patrzeć?
Wreszcie uwolniono wszystkie kobiety. Niektóre płakały, inne usiłowały uciec, jednak wyłapali uciekinierki, ku zaskoczeniu Gwen traktując je delikatnie, nawet jeśli walczyły jak oszalałe. Najpiękniejszy z wojowników, ten z wielokolorową fryzurą, podchodził do kobiet i mówił:
– Śpij, maleńka.
Zadziwiające, ale posłuchały go, jedna za drugą mięknąc w ramionach pięknisia.
Sabin wziął kamień Gwen, czyli ten z płonącym żywcem człowiekiem, podrzucił go i zręcznie złapał.
– Nie uciekaj, dobrze? Jestem zmęczony i nie mam ochoty cię gonić, ale zrobię to, jeśli będę musiał. Obawiam się, że mogę cię przy okazji poturbować.
Nawzajem, pomyślała.
– Nie... nie wypuszczaj jej – zacharczał Chris, który jakimś cudem odzyskał przytomność. Uniósł głowę i wypluł piasek z ust. Oko zdobił mu modny fiolet. – Groźna. Śmiertelnie.
– Cameo – rzucił Sabin.
Wojowniczka doskoczyła do Chrisa i uniosła, dzierżąc za koszulę. Drugą ręką dobyła sztylet i przyłożyła mu do szyi. Chris, zbyt słaby lub zbyt przerażony, nie walczył.
Gwen miała nadzieję, że to strach nie pozwala mu działać. Wbiła spojrzenie w czubek ostrza, siłą woli pragnąc wrazić go w szyję sukinsyna, przebić skórę, zgruchotać kość, sprawić niewyobrażalny ból.
Tak, pomyślała jak w transie. Tak, tak, tak! Zrób to. Proszę, zrób to. Potnij go, niech cierpi.
– Co z nim? – zapytała Cameo.
– Trzymaj. Żywego.
Zawiedziona Gwen załamała ręce, lecz zarazem coś sobie uświadomiła. To prawda, kontrolowała emocje, była jednak o krok od uwolnienia swojej bestii. Wszystkie te myśli o bólu i cierpieniu nie należały do niej. Nie mogły. Groźna, powiedział Chris. Śmiertelnie. Miał rację. Kontrola, kontrola przede wszystkim.
– Ale możesz go trochę sponiewierać – dodał Sabin, mrużąc utkwione w Gwen oczy. Czyżby był zły? Na nią? Ale za co? Co takiego zrobiła?
– Nie wypuszczaj jej – powtórzył Chris. Rzucił się, ale Cameo, w widoczny sposób silniejsza, szarpnęła i zawróciła go na miejsce. – Błagam.
– Może faktycznie lepiej zostawić rudą w celi – powiedziała wojowniczka. – Przynajmniej na razie. Na wszelki wypadek.
Sabin podniósł kamień, zatrzymując się o centymetr od zamka celi Gwen.
– To Łowca. Kłamca. Moim zdaniem on ją skrzywdził i nie chce, by to się wydało.
Gwen zdumiała się. Nie był zły na nią, lecz na Chrisa... nazwał go Łowcą... za to, co być może zrobił. Mówił poważnie, poważnie był zły, więc na pewno jej nie skrzywdzi. Chce ją uwolnić, chce, by była bezpieczna.
– Zgadza się? – zapytał Sabin. – Skrzywdził cię? – Gdy z płonącymi ze wstydu policzkami potaknęła głową, dodał: – Zapłaci za to. Masz moje słowo.
Zażenowanie ustąpiło. Matka, która przed dwoma laty wydziedziczyła Gwen, wolałaby ujrzeć śmierć córki, niż zobaczyć ją w chwili słabości, ale ten mężczyzna – ten nieznajomy – pragnął ją pomścić.
Chris przełknął w panice ślinę.
– Posłuchaj mnie. Wiem, że jestem twoim wrogiem, a ty moim. I wiesz, że cię nienawidzę. Ale jeśli ją wypuścisz, ona nas wszystkich pozabija. Przysięgam.
– Pozabijasz nas, rudy lisku? – zapytał Sabin jeszcze łagodniej i delikatniej niż przedtem.
Gwen, która przywykła w niewoli, że mężczyźni zwracali się do niej per suko lub kurwo, poczuła, że czułe słówko wypełnia jej umysł jak letnia bryza o różanym aromacie. Minęło zaledwie kilka minut ich znajomości, a ten wojownik zdążył dać jej wizję tego, o czym marzyła od chwili uwięzienia. Objawił się jej bowiem biały rycerz gotowy zabić groźnego smoka. No tak, kiedyś sądziła, że rycerzem okaże się Tyson albo nawet ojciec, którego nigdy nie poznała, ale cóż, nie każdego dnia spełnia się sen.
– Ruda.
Gwen się ocknęła. O co zapytał? A tak, czy zabije i jego, i tych wszystkich kumpli. Pokręciła przecząco głową. Jeśli bestia przejmie kontrolę, zrobi to. I to skutecznie. Kontroluję sytuację, wmawiała sobie twardo. No, w zasadzie ją kontroluję. Wszystko będzie okej.
– Tak myślałem. – Błyskawicznym ruchem włożył kamień na miejsce.
Serce waliło jej w piersi, niemal gruchocząc żebra. Powoli szkło uniosło się... wyżej... i wyżej... już za chwilę... I raptem ją i Sabina dzieliło już tylko powietrze. Zapach cytryny i mięty przybrał na sile. Chłód, do którego zdążyła przywyknąć, ustąpił gorącu i duchocie.
Uśmiechnęła się nieśmiało. Wolna. Naprawdę wolna.
Sabin odetchnął głęboko.
– Na bogów. Jesteś niesamowita.
Zrobiła krok do przodu, wyciągając do niego ręce, desperacko pragnąc dotyku, którego brakowało jej przez te długie miesiące. Jeden dotyk, tylko tyle. Potem wróci do domu. Wreszcie.
Do domu.
– Ty suko! – wrzasnął Chris, wijąc się w uścisku Cameo. – Nie zbliżaj się do mnie. Trzymajcie ją z daleka. To potwór!
Nogi same się zatrzymały. Wzrok powędrował ku żałosnemu stworzeniu odpowiedzialnemu za ból, cierpienie, męczarnię ostatniego roku. Z paznokci wyrosły ostrza. Malutkie, cienkie jak jedwab skrzydła wyskoczyły z pleców, rozrywając bawełnianą koszulkę i młócąc zażarcie powietrze. Krew w żyłach przyśpieszyła. Wzrok sam przestawił się na podczerwień. Zniknęły wszystkie barwy, jedynym celem stała się ciepłota ludzkiego ciała. Do Gwen nagle dotarło, że tak naprawdę nigdy nie kontrolowała bestii, tej swojej mrocznej strony. Kłębiła się w niej cały czas, wyciszona, przycupnięta, czekająca na odpowiednią chwilę...
Tylko Chrisa, tylko Chrisa, bogowie, błagam, tylko Chrisa! Powtarzała tę mantrę z płonną nadzieją zduszenia żądzy krwi mściwej bestii. Tylko Chrisa, proszę, zostaw innych w spokoju, zaatakuj tylko Chrisa.
W głębi duszy wiedziała jednak, że nie sposób oszacować liczby ofiar.