Mrok nad Tokyoramą - ebook
Mrok nad Tokyoramą - ebook
Śmierć. Zemsta. Przeznaczenie
Ziemia, rok 2077. Globalne ocieplenie i zatrucie środowiska doprowadziły do szeregu katastrof naturalnych, życie jest możliwe tylko tam, gdzie wkracza technologia.
Zdecydowana większość tych, którzy przetrwali, zamieszkuje gigantyczne metropolie, gdzie wszystko jest wytwarzane i kontrolowane przez rządzącą w danym regionie korporacje, które przejęły role państw. Współpracują one z gangami, które są równie okrutne i bezwzględne jak oficjalni rządzący.
Zmieniła się także globalna rozrywka; teraz na ekranach holo królują krwawe zmagania współczesnych gladiatorów. Najtwardsi z najlepszych mierzą się na gigantycznych stadionach-szachownicach w rozgrywce, która jest połączeniem szachów i sportów walki.
W tej rzeczywistości żyje Rafał Tymura, Polak o japońskich korzeniach, były żołnierz sił specjalnych, pracujący jako ochroniarz podrzędnego polityka. Gdy ludzie jednego z lokalnych oligarchów mordują jego żonę, Tymura rusza mroczną ścieżką zemsty.
Nowa tożsamość, cyborgizacje, zejście do przestępczego półświatka Tokyoramy to środki, które mają zaprowadzić go do celu. Jednak to arena okaże się miejscem, gdzie będzie mógł dokonać zemsty i dowiedzieć się, kto tak naprawdę stoi za morderstwem jego żony.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7798-4 |
Rozmiar pliku: | 1 022 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najważniejsze to patrzeć przeciwnikowi prosto w oczy. Nie na dłonie, choćby trzymał w nich najbardziej śmiercionośną broń, nie na przeponę, z której rodzi się każdy zabójczy ruch, nie na stopy zdradzające kierunek nadchodzącego ataku, ale właśnie w oczy. Głęboko, głęboko w oczy. Starzy filozofowie i mistrzowie sztuk walki nie na darmo nazywali je zwierciadłem duszy. To właśnie tam, na ich dnie, uważny obserwator dostrzeże rodzącą się dopiero myśl, która ułamki sekundy później poruszy ręką bądź nogą wroga, rozpoczynając następną rundę tańca zagłady.
Nie tym razem jednak…
Zbir, który zastąpił drogę Rafałowi Tymurze, miał nietęgą minę, choć nie przyszedł sam. W jego spojrzeniu próżno by szukać hardości cechującej podobnych mu osiłków. Chyba wiedział, z kim naprawdę ma do czynienia, a to mogło oznaczać tylko jedno: przysyłał go Arseniew.
Rafał zatrzymał się pośrodku peronu, dwa kroki od blokującego przejście draba. Spoglądał mu prosto w oczy, wyzywająco, jakby zachęcał do wykonania kolejnego ruchu. W opływającym ich tłumie pasażerów powstały jeszcze dwa zatory. Asekurujący posłańca cyngle byli równie jak on ponurzy, szerocy w barach i kanciastoszczęcy. Jeden zajął miejsce po prawej, oddzielając ofiarę od pustego już, ale wciąż otwartego składu hyperloopa. Drugi przystanął za panelem wyświetlającym holograficzny rozkład jazdy.
Tymurze wystarczył rzut oka, by zrozumieć, że nie ma co marzyć o łatwym sukcesie. Przeciwnicy nie ryzykowali; stanęli wystarczająco daleko od siebie, by nie zdołał ich dosięgnąć za jednym zamachem, wyprowadzając serię dobrze wymierzonych ciosów. Szkoda… Byli zbyt napakowani, by mogli dorównać mu szybkością, gdyby więc popełnili ten drobny, ale jakże częsty błąd, miałby spore szanse na wprasowanie im i tak płaskich nosów w te skaryfikowane gęby. Teraz jednak potrzebowałby na to półtorej, w mniej sprzyjających okolicznościach nawet dwu sekund. Niby niewiele, ale… To właśnie czas był czynnikiem, który przesądzał, kto przegra to starcie, a kto wyjdzie z niego zwycięsko. Stojący za plecami Rafała gangsterzy – o tym, że tam są, był święcie przekonany – zdążą sięgnąć po broń. Czarne charaktery ustawiają się w kolejce do bicia tylko na naprawdę marnych holofilmach akcji.
Tym razem Wiktor zadał sobie naprawdę wiele trudu, by zmusić go do uległości.
Pasażerowie opuszczający kapsuły przybyłe ze stolicy przyśpieszali kroku, ledwie dostrzegali stojących naprzeciw siebie mężczyzn. Trudno się temu dziwić. Wbrew buńczucznym zapowiedziom polityków sublevele dystryktów każdej europejskiej metapolii nadal były kontrolowane przez mniejsze bądź większe gangi, zatem wchodzenie im w drogę mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Wprawdzie nigdy jeszcze nie doszło do wyrównywania porachunków w tak uczęszczanym miejscu, jakim jest hub dworca głównego, gdzie każdy tunel i peron są monitorowane dziesiątkami skanerów połączonych nie tylko z posterunkami korpolicji, ale także z najbliższymi „ulami” systemu bezpieczeństwa, niemniej ludzie mają to do siebie, że dotknięci paniką zapominają o logice. Umykali więc teraz, wtulając głowy w ramiona, jakby przymierzali się do wejścia w wichurę albo zamieć. Pędzili przed siebie ile sił w nogach, zmierzając ku bocznym wyjściom, by jak najprędzej zniknąć z zasięgu ewentualnej wymiany ognia.
Tymura, chyba jako jedyny na peronie, nie obawiał się, że dojdzie do użycia broni palnej czy klingerów. Ci bracia – jak zwykli o sobie mówić gangsterzy stojący najniżej w hierarchii – pofatygowali się na dworzec, by mu coś zakomunikować. Za pomocą słów, nie prochu ani kompozytów. Gdyby było inaczej, przyczailiby się w alejce opodal apartamentowca, w którym mieszkał, albo w jakimś ustronnym miejscu, którego nie przeczesują nieustannie skanery szerokopasmowe.
Stojący przed nim zbir skinął właśnie głową, jakby umiał czytać w myślach, po czym wskazał brodą wylot najbliższego korytarza i nie czekając na odpowiedź, ruszył w tamtym kierunku, wtapiając się w tłum nadchodzących z przeciwka rozkrzyczanych kibiców che-do. Nie uśmiechało mu się świecenie gębą w obiektywy, a tych ściągnąłby na siebie z tuzin, gdyby nie ruszył tyłka razem z pozostałymi pasażerami hyperloopa. Tymura wahał się, ale tylko przez chwilę. Mógł zlekceważyć zaproszenie – często tak robił, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji – zaniepokoiła go jednak ostentacyjna forma tego powitania.
Ludzie tacy jak Arseniew wolą działać skrycie, tam gdzie nie sięgają macki Systemu, których w dobie zagrożenia terroryzmem nie brakowało. Zwłaszcza w miejscach tak narażonych na ataki jak stacje przesiadkowe maglevu albo węzły hyperloopa.
_Musi mu bardzo zależeć na tym spotkaniu, skoro posłał ludzi na peron_, pomyślał, zrównując się z idącym wolnym krokiem bratem. W otaczającym ich tłumie powstała kolista wyrwa. Nadchodzący z przeciwka pasażerowie robili, co mogli, by nie znaleźć się w bezpośredniej bliskości potencjalnych antagonistów. Wystarczyło kilkanaście sekund, by tunel w promieniu trzech metrów opustoszał, jakby maszerujący nim mężczyźni otoczyli się sferą bardzo szerokiego osobistego pola siłowego. Dwaj gangsterzy, ci, których Tymura zauważył wcześniej, szli teraz przodem, torując drogę, ale wystające znad ich uszu czujki kamelarów śledziły każdy jego ruch.
Zaczynał żałować, że sam nie używa już podobnego sprzętu.
– Czego? – warknął, nie spoglądając nawet na idącego obok gangstera, gdy znaleźli się w jednym z nielicznych martwych pól między ulami systemu bezpieczeństwa.
– Wiktor zaprasza – odpowiedział tamten zwięźle, ledwie poruszając wargami, po czym odwrócił głowę, jakby zainteresowała go nagle treść mijanej reklamy. Krzykliwy holoposter skrzył się miliardami barw, oznajmiając wszem wobec, że zwycięzcą Ligi64 została w tym sezonie ponownie reprezentacja keiretsu GenCo.
Każdy bandzior znał na pamięć rozmieszczenie czekpointów na swoim terytorium. To była podstawa. Szanse na przetrwanie w zawodzie mieli tylko ci z braci, którzy posiedli tę wiedzę na początku kariery i umieli z niej korzystać.
– Dzięki, ale nie mam dzisiaj chęci ani czasu – odpowiedział Rafał tuż przed wejściem w zasięg kolejnego omniskanera, po czym przyśpieszył kroku.
– To nie propozycja roboty! – rzucił za nim brat, znajdujący się wciąż w bezpiecznej strefie. – Chodzi o dług – dodał szybko, widząc, że rozmówca zaczyna się od niego oddalać.
_O dług? Robi się coraz ciekawiej_, pomyślał Rafał. Problem w tym, że cynglom pokroju tego napakowanego pajaca nigdy nie mówiono za wiele, zatem dalsze ciągnięcie go za język nie miało większego sensu.
– A jeśli mimo to nie pójdę z wami? – zapytał przed kolejnym łukiem tunelu.
– Nie ma takiej opcji – odpowiedział po chwili wahania gangster, a asekurujący go bracia natychmiast zwolnili.
Nie tylko obserwowali dyskretnie cel, ale pozostawali także na nasłuchu. To musiało być coś naprawdę ważnego, skoro Wiktor ryzykował otwartą konfrontację, by go do siebie sprowadzić.
_Skoro tak, może warto sprawdzić, co ma do powiedzenia? –_ uznał. _Zwłaszcza że nie nadłożę specjalnie drogi._002
Rój, jak zwano dzielnicę czerwonych latarni dystryktu Wrocław, mieścił się naprzeciw największego lokalnego węzła komunikacyjnego. Do czternastopoziomowego labiryntu pełnego domów publicznych, klubów nocnych i lokali rozrywkowych dla bardziej wymagającej klienteli można było jednak dotrzeć ze wszystkich stron, każdym środkiem lokomocji, jaki funkcjonował w eurocomowskich metapoliach. Obok kwartału rozpusty krzyżowały się tunele transkontynentalnego hyperloopa, nieco niżej i wyżej umieszczono stacje przesiadkowe najważniejszych linii maglevu, ale pod wejścia wszystkich poziomów z osobna dało się także dotrzeć siecią kapnetu, czyli lokalnej komunikacji kapsułowej.
Dzielnica tysiąca wyjść i tyluż dróg ucieczki, zwykł mawiać Wiktor, który – jak chyba każdy liczący się gracz wrocławskiego półświatka – miał tam swoją siedzibę. To właśnie stamtąd, z gabinetu na samym szczycie Sfery, jednego z najbardziej znanych klubów dystryktu, zarządzał swoim mikroskopijnym imperium, tkwiąc niczym jadowity pająk pośrodku wabiącej ofiary neonowej sieci. W ciągu zaledwie dekady zbudował, a raczej przejął, strefę wpływów sięgającą od najniższych poziomów technicznych Wrocławia aż po miejsca, z których wciąż można było zobaczyć gołym okiem słońce, o ile wyszło akurat na moment zza skłębionej zasłony wiecznych chmur.
W czterdziestym siódmym on i Rafał wrócili do Wrocławia tym samym transportem – zdemobilizowani i zarobieni jak nigdy dotąd. Należeli do grona cholernych szczęściarzy. Mrowie podobnych im najemników zginęło za oboma kołami podbiegunowymi, czasem wiele tysięcy kilometrów od rodzinnych dystryktów. Ich ciała spoczęły, niepogrzebane, w rozpadlinach skał odsłoniętych przez ustępujący lodowiec albo we wrakach leżących na dnie oceanu.
Cześć ich pamięci.
Rafał powtarzał te słowa za każdym razem, gdy wspominał poległych towarzyszy broni, co zdarzało mu się coraz rzadziej. Czas zdołał zaleczyć jego rany i pozwolił mu zapomnieć o koszmarze, który przeżył, walcząc o dostęp do ostatnich złóż na terenach za jego dzieciństwa kryjących się pod parokilometrową warstwą lądolodu.
Na pozbawionej lądu północy było łatwiej. Tam wyścig wygrali ci, którzy dysponowali lepszą technologią, ale południe zdobywano całymi latami, własnym potem i krwią, walcząc na bezkresnych pustkowiach o głodzie i chłodzie – jak nie przymierzając, na frontach pierwszej wojny światowej.
Wojna biegunowa dobiegła jednak końca. Każde złoże, które walczące korporacje mogły zdobyć, zostało przejęte bądź podzielone w drodze plutokratycznych mediacji pomiędzy zwaśnione strony. Najemne armie przestały więc być potrzebne i rozpuszczono je z dnia na dzień, wystawiając do wiatru tysiące liczących na dobry zarobek żołnierzy. Nic dziwnego, że zdecydowana większość weteranów obracała się obecnie w tych samych szemranych kręgach co Wiktor.
Jeśli nauczysz kogoś zabijać, nie możesz oczekiwać, że złoży kornie broń i ze śpiewem na ustach wróci do nudnego, zwykłego życia. Zew krwi zmienia człowieka, często nieodwracalnie; tylko nieliczni potrafią mu stawić czoło i wyjść z tej konfrontacji zwycięsko. Łatwiej jest przecież odbierać pieniądze innym, niż w pocie czoła je zarabiać, zwłaszcza gdy ci, którzy jeszcze niedawno przypinali ci ordery i nie szczędzili pochwał, teraz nawet nie spojrzą w twoim kierunku.
Świat przerabiał to wielokrotnie: Wietnam, Afganistan, Iran, Korea Północna, Wielka Migracja. Ledwie ludzie zapominali o jednej wojnie, a już rodziło się zarzewie nowego konfliktu, który produkował kolejne dziesiątki tysięcy spaczonych żądzą krwi odszczepieńców. Ten odwieczny chocholi taniec został wprawdzie ostatnio powstrzymany, ale czy na długo?
_Krąg życia i śmierci nigdy się nie zatrzyma, prędzej wyginiemy, niż przestaniemy się wzajemnie zabijać._ Z tą niewesołą konstatacją Rafał wkraczał do bajecznie kolorowej krainy rozrywki, przy której panorama rozświetlonej milionem neonów Ginzy zdawać się mogła wyblakłym powidokiem.
Tłumy wypełniające aleje i zaułki dzielnicy rozkoszy atakował nieznośny jazgot setek emitowanych jednocześnie reklam. Hologramy jęczących z rozkoszy roznegliżowanych syntetek wabiły wyidealizowanymi wdziękami potencjalnych klientów domów schadzek. Rozemocjonowani celebryci przekrzykiwali huk wirtualnych fajerwerków, zachwalając atrakcje czekające na chętnych w tętniących nocnym życiem ekskluzywnych klubach. Znajdujące się na obrzeżach najniższych poziomów przybytki dla mniej zamożnej klienteli ograniczały się wprawdzie do tradycyjnych neonów, ale umieszczone przy ich wejściach głośniki charczały na cały regulator, transmitując graną w mrocznych wnętrzach transową muzykę.
Wszystkie te dźwięki spadały na przechodnia, tworząc obezwładniającą kakofonię, tym bardziej nieznośną, że każdy z osobna odbijał się setnym echem od ścian i sklepień poszczególnych leveli, które – choć wysokie i przestronne – stanowiły przecież zamkniętą przestrzeń.
Główne wejście do Sfery mieściło się na czterdziestym dziewiątym poziomie, tuż za bramami Roju. Tymura odetchnął z ulgą, gdy minął obrotowe drzwi, choć wewnątrz klubu Wiktora nie było wiele ciszej. Na szczęście tutaj zmysły atakowała tylko jedna melodia, której basowe ryki wprawiały w drżenie każdą kość i każdy nerw w jego ciele.
Bracia rozproszyli się tuż za progiem. Z piątki został tylko ten, który zastąpił Rafałowi drogę. Milcząc jak grób, prowadził go ku centralnemu punktowi klubu, gdzie zbiegały się wąskie wybiegi, na których tańczyły dziesiątki nagich dziewczyn i chłopaków – dostęp do syntetek mieli bowiem wyłącznie ci, których stać było na opłacenie wstępu piętro wyżej. Magiczny poziom pięćdziesiąty był jednak nieosiągalny dla większości tutejszej klienteli, choć i tam – z tego, co dało się zauważyć przez miejscami przezroczysty strop – nie brakowało dzisiaj chętnych do uszczuplenia stanu konta o kilkadziesiąt albo nawet kilkaset kredytów.
Tego wieczora wszystkie przybytki w dzielnicy rozkoszy przeżywały istne oblężenie. Finał Ligi64 przyciągnął na wrocławski szachodrom ponad trzysta tysięcy najzagorzalszych kibiców, z czego zdecydowana większość była przyjezdna. Taka okazja trafiała się miejscowym sutenerom raz na kilka lat, nic więc dziwnego, że dwoili się i troili, by stanąć na wysokości zadania. Rafał mógłby się założyć, że do Roju ściągnięto połowę dziwek z sąsiednich dystryktów, a i to – sądząc po kolejkach do znajdujących się piętro niżej boksów – nie wystarczało.
W części klubowej także panował ogromny ścisk. Ci, którzy postawili na reprezentację EuroComu, a była ich zdecydowana większość, spłukiwali alkoholem gorycz porażki, pozostali – głównie konsumenci innych korporacji – szastali zdobytymi łatwo kredytami. Jedni i drudzy napychali mniej lub bardziej świadomie kabzę człowieka, który miał prawdziwe powody, by tej nocy świętować. Jego bukmacherzy obstawili połowę lewych zakładów robionych na terenie dystryktu, jego dziwki i syntetki wydoją w ciągu najbliższych godzin tysiące pijanych smutkiem bądź szczęściem frajerów, a lejący się strumieniami alkohol oraz prochy serwowane w Sferze z pewnością nie pochodziły z legalnych źródeł. Szacując przychody ze święta ludzkiej głupoty, można było się zastanawiać, po co Wiktorowi ta cała zabawa w gangsterkę.
Pogrążony w myślach Tymura szedł za prowadzącym go bratem wzdłuż wąskiego, otoczonego tłumami napalonych mężczyzn i kobiet pomostu, jednego z trzech identycznych wybiegów, które wrzynały się długimi jęzorami w kolistą salę niczym ramiona pacyfy. Wzdłuż zewnętrznej ściany, na każdym z pięciu pięter, ciągnęły się kontuary nie mniej obleganych barów, natomiast całą resztę poliwęglanowej podłogi zajmowały rzędy wygodnych lóż i stolików, pomiędzy którymi rozmieszczono parkiety, gdzie mogli się wyszaleć ci, których stać było na tę wcale nie tanią rozrywkę. Zabudowa wyglądała inaczej tylko na drugiej i piątej kondygnacji, tam gdzie ulokowano kasyna oraz burdele dedykowane subom oraz plusytom.
Rafał został doprowadzony na środek sali, do rozmieszczonych tam czekpointów i znajdujących się za nimi wind, które prowadziły przez wszystkie piętra na sam dół sferycznego klubu, do pomieszczeń technicznych, oraz na najwyższy poziom, oczywiście niedostępny dla zwykłej klienteli. To właśnie stamtąd właściciel, były kapral sił EuroComu, kierował swoim podziemnym imperium. I to tam miał trafić jego gość.
* * *
Zgiełk nocnego życia pozostał za drzwiami windy, które zasuwając się szybko, odcięły wszystkie źródła hałasu. Tylko wibracji powodowanych falami dźwiękowymi nie dało się całkowicie wytłumić. Podłoga pod stopami Tymury drżała wciąż wyczuwalnie, gdy pozostawiony przez ostatniego z braci szedł krótkim korytarzem w stronę znajomych drzwi. Musnął dłonią lakierowaną, nieco chropowatą powierzchnię. Prawdziwe drewno, coś tak niewyobrażalnie drogiego, że tylko ktoś wyjątkowo rozrzutny mógł sobie pozwolić na podobny zbytek.
Nie trudził się stukaniem. Skanery, którymi naszpikowano kilkumetrowe przejście, z pewnością powiadomiły Wiktora o przybyciu spodziewanego gościa.
Gabinet wciąż wyglądał tak samo jak podczas ostatniej wizyty, a minęło od niej… ile to już będzie?… ze trzy lata. Po prawej Rafał miał ażurową ścianę wirtualnych ekranów, na których ten, kto nosił gogle albo dysponował odpowiednim wszczepem, mógł zobaczyć każdy kąt Sfery, nie wyłączając tych, o których istnieniu postronni konsumenci nie mieli pojęcia. Kulisty klub zajmował bowiem tylko część kubatury budowli, w którą został wpasowany. W każdym z ośmiu narożników za grubą ścianą porobetonu znajdowały się sektory techniczne i to właśnie tam Wiktor wygospodarował dodatkowe pomieszczenia, w których prowadził tę mniej legalną działalność.
Biuro Arseniewa miało bezpośrednie połączenie z czterema takimi sekcjami w górnej części budynku. Do dolnych dało się zjechać windami, ale nie tymi, które były pośrodku klubu. W każdym narożniku budowli znajdowały się szyby prowadzące nie tylko do tajnych laboratoriów i magazynów rozmieszczonych u podstawy sześcianu, w który wpisano klub, lecz – jak głosiła legenda – także dużo niżej, aż do ujemnych poziomów dystryktu.
Każdą z tych wind, gdyby zaszła taka potrzeba, można było zniknąć z pola widzenia sił bezpieczeństwa. Wystarczyło otworzyć jedno z czterech ukrytych przejść i człowiek rozpływał się, jakby nigdy go tu nie było. Zasada ta działała także w drugą stronę. Tymura, choć pewności mieć nie mógł, i tak postawiłby całe oszczędności, że przez Sferę przechodzi połowa kontrabandy sprowadzanej na górne poziomy dystryktu.
– Przyjacielu!
Wiktor nie ruszył się zza wielkiego, również antycznego i wartego fortunę biurka. Pomiędzy nim a gościem stały bowiem trzy kompletnie nagie zjawiskowe kobiety… Nie, to nie były żywe istoty. Wystarczył rzut oka, by zauważyć, że ich ciała są w każdym calu identyczne. Nie podobne, jak u bliźniaczek jednojajowych, ale dokładnie takie same: do ostatniego włosa na głowie i pieprzyka na lśniącej od potu skórze. Najwyższej jakości drukowane kopie wymarzonej seksbomby. Dla tych krągłości można by stracić głowę, gdyby nie fakt, że miało się do czynienia z niezwykle drogimi, ale wciąż lalkami.
Syntetki były doskonałe w każdym szczególe, nieziemsko ponętne i namiętne, ale… niezmiennie bezduszne. Ich widok nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza w takim miejscu, niemniej trzy identyczne modele w tym samym burdelu, i to nie pracujące w tak gorącym okresie, gdy ludzie na dole zabijali się, stojąc w kolejce do dostępnych dziwek? O Arseniewie wiele można powiedzieć, ale jeśli chodzi o pieniądze, Szkoci byli przy nim skończonymi utracjuszami. Poza tym właściciele domów publicznych płacili krocie, by każda kupowana przez nich syntetka była jedyna w swoim rodzaju.
– Po co mnie tu ściągnąłeś? – Tymura zatrzymał się na środku pomieszczenia, kilka kroków od ustawionych do niego tyłem seksomatów.
– Wiem, o czym myślisz – zaśmiał się gangster, unikając odpowiedzi.
W niczym nie przypominał krępego speca od materiałów wybuchowych, z którym Rafał przesłużył dwie tury na Antarktydzie. Utył drań od ostatniego spotkania, jak poprzednio. A mówią, że kradzione nie tuczy…
– Naprawdę?
– Zastanawiasz się, po jaką cholerę mi trzy egzemplarze tego samego jebadełka.
Choć minęło tyle lat, w jego głosie nadal dało się wyczuć obcy akcent. Był imikiem z lwowskiego dystryktu, a wylądował w Polsce jako dziecko tuż przed tym, zanim jego terytorium zależne zostało wchłonięte do reszty przez Gazpromex.
– A nad czym tu się głowić? – prychnął Tymura. – Po takim kredytobraniu jutro otworzysz trzy nowe burdele. Gratuluję.
– Niezupełnie – zarechotał Wiktor, nie odrywając wzroku od klawiatury programera.
– Mniejsza o nie. Gadaj, o co chodzi, i miejmy to za sobą.
– Chwila… – mruknął Arseniew, wprowadzając do sterownika kilka krótkich poleceń za pomocą wirtualnej klawiatury. Gdy skończył, syntetki odwróciły się jednocześnie, ale nie tak, jak można by się tego spodziewać. Każda poruszała się inaczej, choć równie zmysłowo. – To będzie rewolucja, zobaczysz – dodał, szczerząc białe zęby.
Seksoboty przemaszerowały obok Tymury, zaczepiając go i nagabując, jak nakazywało im oprogramowanie, ale w dalszym ciągu na trzy odmienne sposoby.
– Wymieniłeś im moduły tożsamości?! – Zaskoczony Rafał z niedowierzaniem przyglądał się mijającym go syntetkom.
– A jak.
– Po cholerę?
– Są faceci, których kręci seks z bliźniaczkami jednojajowymi, a tu mamy, tadam, całe trio…
– Pierwszy raport o błędach, który pójdzie do producenta, i będzie po zabawie – wpadł mu w słowo Tymura. – Każdy śmieć, którego sobie kupiłeś, prędzej wsadzi łeb do własnej dupy, niż postawi się prawnikom Oty.
– Bez obaw. – Wiktor przyglądał się z lubością idącym w głąb gabinetu seksobotom. – To zamówienie prywatne. Ten, kto będzie się nimi zabawiał, umie zadbać o siebie, ale dzięki za troskę.
– Nie ma za co – burknął Rafał.
Sam też odprowadził wzrokiem syntetki, które kręcąc ponętnie tyłkami, znikały kolejno we wnętrzach opływowych modułów transportowych. Gdy ostatnia przeszła w tryb czuwania, Wiktor wytoczył się zza biurka, wyciągając przed siebie spoconą dłoń.
– Cieszę się, że tym razem nie odmówiłeś…
– A miałem wybór? – Rafał uścisnął jego prawicę, teraz dziwnie miękką i delikatną, nie dał się jednak poprowadzić do stolika. – Załatwmy to szybko. Jest już późno, a mam jeszcze sporo do zrobienia – zmienił ton.
– Wielkie otwarcie szkoły na wyższe poziomy. Wiem, wiem… – Arseniew pokiwał głową, ustawiając na blacie zapieczętowaną flaszkę whisky. Prawdziwy single malt, z czasów, gdy alkohol pędzono wyłącznie ze składników organicznych. Sądząc po kształcie butelki, co najmniej pięćdziesięcioletni. – Z tej właśnie okazji cię zaprosiłem.
Rafał poczuł dziwne mrowienie na karku. Wiktor miał u niego dług wdzięczności, tak przynajmniej twierdził przy każdej okazji, ale trudno było uwierzyć, by tak wyrachowany człowiek, który kalkuluje swoje posunięcia z zegarmistrzowską precyzją i znany jest w środowisku z przysłowiowego sknerstwa, nagle został dobrym wujkiem.
– Jeśli myślisz o wkręceniu się… – zaczął ostro.
– Nie! – uciął gangster, wchodząc mu w słowo. – Siadaj, proszę, i pozwól mi wyjaśnić.
Tymura przemógł się z widocznym trudem i zajął miejsce naprzeciw dawnego podwładnego.
– Tylko się streszczaj.
– Nigdy nie zapomnę, że uratowałeś mi życie – zaczął Wiktor, sprawnie zabierając się do odpieczętowania butelki. Moment później, trzymając między palcami ołowianą otulinę korka, powstrzymał rozmówcę od zabrania głosu. – Wiem, co na ten temat myślisz, ale ja pozostanę przy swoim zdaniu. Mam u ciebie dług honorowy, koniec kropka. – Otworzył butelkę dopiero wtedy, gdy Rafał potaknął. Powąchał trunek, przymykając z lubością oczy, po czym nalał go do dwu kryształowych szklanek. – Tylko dlatego uchodzą ci zachowania, za które ktoś inny dawno skończyłby w atomizerze albo zgnił w kanałach subzerowych.
– Wystarczy, że zostawisz mnie w spokoju, i będzie po problemie – przypomniał mu Rafał.
– Niby racja, ale sam wiesz. Naprawdę przydałby mi się ktoś z twoimi zdolnościami… – Wiktor przesunął jedną ze szklanek na przeciwległy kraniec blatu. – Marnujesz się, chłopie. Mógłbyś być moją prawą ręką. Miałbyś świat u stóp.
– Ten rynsztok nazywasz światem? – zakpił Tymura, zerkając w stronę ściany niewidzialnych dla niego ekranów. – Nie, kolego, nigdy nie będę taki jak ty. I wyobraź sobie, że nie narzekam. Może nie stać mnie jeszcze na podobne zbytki – wskazał butelkę – ale mam prawdziwy dom, rodzinę… Dobrze wiesz, po co jechałem do Warszawy.
– Trochę to trwało, ale w końcu dostałeś zezwolenie na rekrutowanie plusytów. – Wiktor uniósł szklankę, znów przymknął oczy, rozkoszując się wonią bursztynowego trunku. – I za to chcę wypić. Za twój sukces. Za licznych klientów z poziomów dosetnych.
Tymura spojrzał na niego podejrzliwie, ale dawny towarzysz broni nie wyglądał na kogoś, kto z niego szydzi. Wręcz przeciwnie, minę miał bardzo poważną, gdy pociągał pierwszy drobny łyczek alkoholu wartego mniej więcej tyle, ile roczne dochody jego gościa.
– Czy to znaczy, że nie wyskoczysz zaraz z propozycją partnerstwa, ochrony i cholera wie czego jeszcze?
– Nie wyskoczę. Daję słowo.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Czy ja cię kiedykolwiek okłamałem? – zapytał Wiktor, odrywając wzrok od szklanki.
Pochylił się mocniej, wbił spojrzenie w twarz Rafała. Nie było w nim jednak wrogości, tylko jakaś niespodziewana… troska?
– Nie mam pojęcia, ale…
– Bardzo bym chciał mieć pod sobą kogoś takiego jak ty – stwierdził gangster po chwili namysłu. – Nie oszukujmy się, masz to w genach…
– Co?
– Walkę. Zabijanie.
– Owszem, i dlatego uczę innych, jak się bronić przed ludźmi pokroju twoich braci.
Arseniew opadł na oparcie fotela, szczerząc równiutkie, białe jak śnieg i równie sztuczne jak sam uśmiech zęby.
– Przed chwilą powiedziałeś, że nie jesteś taki jak ja.
– Bo to prawda.
– Powiedz mi zatem, czym różniło się twoje zachowanie na froncie od tego, co dzisiaj robią moi chłopcy?
– Wszystkim – odparł bez zastanowienia Tymura.
– Zabijaliśmy, ponieważ kazano nam to robić – kontynuował tymczasem jego dawny podkomendny. – Myślisz, że ci dranie po przeciwnej stronie lufy, nie licząc oczywiście posranych sicarios, byli jakimiś diabłami wcielonymi? Nie, bracie, nawalaliśmy do takich samych frajerów jak my. Zaciągnęli się, ponieważ klepali biedę, a korporacje obiecywały sporą kasę. Gdybyś urodził się na dolnych poziomach któregoś z dystryktów podlegających innej korporacji, pewnie strzelałbyś na Antarktydzie do mnie, a ja do ciebie. – Rafał spuścił głowę, w tych słowach kryło się wiele bolesnej prawdy, którą latami starał się wyprzeć z głowy, jak dotąd bezskutecznie. – Podsumowując: przez kilka lat zabijaliśmy ludzi za pieniądze. To jedyny niezaprzeczalny fakt. Nie powiesz mi chyba, że kiedykolwiek wierzyłeś w moralną wyższość racji EuroComu.
– Nie powiem – wydusił z siebie ponury jak noc Tymura.
– Różnica polega więc na tym, że teraz zabijam na własne konto, oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba. Koniec kropka.
– Ja nie mówię o zabijaniu. – Rafał wskazał znajdującą się dwa metry dalej sieć prowadnic, na której rozpięto ramy wirtualnych ekranów, z jego punktu widzenia matowych, ale dla właściciela tego miejsca niewątpliwie pełnych przekazu. – Prostytucja, narkotyki… to wszystko jest raczej dalekie od naszego dawnego fachu.
– Naprawdę? – Wiktor zaśmiał się rubasznie.
– Naprawdę. To, że przemycaliśmy prochy do koszar i opylaliśmy je kotom, to zupełnie inna sprawa. Odwiedzanie burdeli na każdej przepustce również.
– Powiedz jeszcze, że to ci się nie podobało.
– Nie jestem już tym, kim byłem kiedyś – przypomniał mu Tymura.
– Wiem i dlatego, mój jedyny przyjacielu, chcę wypić za twój sukces. Tutaj i teraz. Nie uwierzysz, ale od samego początku kibicowałem temu przedsięwzięciu. Twojej szkole, znaczy. Zasługujesz na coś więcej. Na dużo więcej, niż do tej pory osiągnąłeś. – Dolał sobie oraz po minimalnym wahaniu gościowi. – Zatem twoje zdrowie, sierżancie! – Unosząc szklankę, uśmiechnął się ciepło, szczerze.
Rafał się zawahał, ale po sekundzie także sięgnął po szkło. Stuknęli się, potem przełknęli jednocześnie bursztynowy trunek, oczywiście do dna. Whisky była może ciut za ciepła, ale mocna, słodkawa, od razu czuło się moc, jakiej nabyła przez dekady leżakowania w beczkach. Właśnie dlatego Rafał zlekceważył pierwszy zawrót głowy, lecz kolejny, który nastąpił tuż potem, był znacznie silniejszy. Świat zawirował mu przed oczami, nogi odmówiły posłuszeństwa, a gdy spróbował wstać…
– Coś ty… – zdołał wymamrotać, zanim szalejący w jego głowie wir świadomości został wchłonięty przez rozrastającą się w zastraszającym tempie czerń.003
Otworzył oczy, lecz przez łzy niewiele mógł zobaczyć. Zauważył tylko, że wokół panuje kojący zmysły półmrok. Leżał przez moment nieruchomo, wsłuchując się w rytm bicia własnego serca, ale bardzo szybko przyszedł strach – oprócz przyśpieszającego z każdym uderzeniem łomotu nie docierał do niego żaden inny dźwięk. Co gorsza, nie mógł poruszyć ręką ani nogą. Całe ciało miał bezwładne, jakby ogarnął go paraliż. Wzdrygnął się mentalnie, gdy poczuł pieczenie w lewym ramieniu, które rozlało się miłym ciepłem najpierw po barku, a później po całym korpusie, docierając koniec końców do palców u dłoni i stóp. Poruszył nimi raz, potem drugi. Obeszło się bez spodziewanego bólu.
– Co jest? – wymamrotał z trudem, gdy odzyskał kontrolę także nad szczęką.
Język miał sztywny jak kołek, dziąsła wyschnięte i oblepione czymś gorzkim, podobnie jak większą część podniebienia. Ostatnie, co pamiętał, to twarz Wiktora i smak alkoholu. Znajome palenie w przełyku, po którym…
Zerwałby się, gdyby coś nie trzymało go za ręce i nogi. Coś miękkiego, ale zarazem na tyle silnego, by nie poddało się sile wyrobionych mięśni.
– Co jest?! – wycharczał znacznie głośniej, szamocząc się z całych sił, ale niewidoczne pęta nie puszczały.
– Spokojnie, sierżancie. Spokojnie.
Znieruchomiał, rozpoznając zniekształcony mechanicznie głos, który dobiegał ze znajdujących się tuż przy jego uszach głośników.
– Wiktor? Coś ty ze mną zrobił, do kurwy nędzy?
– Uspokój się, bracie. – W polu widzenia pojawił się rozmazany cień. Szeroki, idealnie pasujący do głosu. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Doktorze?
Ostatnie słowo zostało skierowane do kogoś innego. Przez moment panowała niczym niezmącona cisza, potem rozległ się cichy syk i tym razem fala znajomego ciepła rozlała się po prawym ramieniu Tymury.
– To maksymalna dawka – poinformował ktoś, kogo Rafał nie znał. – Musi wystarczyć.
– Rozumiem.
– Dawka czego? – Znów naprężył mięśnie, szarpiąc niewidzialne więzy, ale te, choć zadziwiająco miękkie, nie poddały się.
Został fachowo unieruchomiony. Stelaż, do którego go przywiązano kilkoma szerokimi pasami, na pewno nie stał w pionie, ale kąt odchylenia nie był wielki. Wyczuwał to raczej, niż widział, zamknął więc powieki, by wycisnąć spod nich wodniste łzy. Zamrugał potem kilkakrotnie, rozpaczliwie próbując zogniskować wzrok. Udało się w końcu. Dostrzegł więcej szczegółów. Zamknięto go w… czymś ciasnym i ciemnym. Przez niezbyt duży otwór na wysokości twarzy mógł dojrzeć betonowe sklepienie, było porowate i nierówne, jakby niewykończone. Ściana, której fragment dostrzegł po prawej, wyglądała dziwnie, jak gdyby coś ją wykrzywiało.
Zamarł, uświadomiwszy sobie, co to oznacza. Drań uśpił go i przetransportował do jednego z ukrytych pomieszczeń w narożnikach budowli.
– Na pewno zadziała? Jak szybko? – dopytywał Wiktor, nie zwracając uwagi na szamoczącego się coraz słabiej jeńca.
– To kwestia sekund – zapewnił go człowiek zwany doktorem.
Tymura słyszał tę wymianę zdań, rozumiał, że mówią o nim, ale było mu to obojętne. Przestał się szarpać, ponieważ kwestia uwolnienia rąk nie była już tak paląca jak jeszcze przed chwilą. Spojrzał na pochylającego się nad wizjerem człowieka, z którym łączyło go tak wiele wspomnień. Na podwładnego, którego dawno temu uratował od niechybnej śmierci.
– Zadziałało?
Ktoś jeszcze pojawił się w polu widzenia Rafała, moment później jego oko poraził strumień oślepiającego światła, ale to też niespecjalnie go obeszło.
– Zadziałało. Dla pewności proszę odczekać jeszcze kilka sekund, aby minęło oszołomienie. Potem pacjent powinien być w pełni komunikatywny.
– Dziękuję. To wszystko, doktorze.
Tymura nie słyszał ani oddalających się kroków, ani trzaśnięcia zamykanych drzwi. Miał w nosie, czy lekarz wyszedł czy tylko przysiadł gdzieś obok, czekając na kolejne przywołanie. Rozkoszował się błogim spokojem, który jednak – jak wszystko co dobre – nie trwał długo.
– Słyszysz mnie? – zapytał Wiktor, pochylając się ponownie.
– Tak.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Tak.
– Świetnie. – Gangster wyprostował plecy. – Pamiętasz, co się stało?
– Tak.
– A konkretnie?
Rafał potrzebował chwili, by zebrać myśli.
– Ściągnąłeś mnie do Sfery. Najpierw pokazałeś mi trzy identyczne syntetki, później poczęstowałeś starym łyskaczem i… chyba mi czegoś do niego dolałeś – mówił powoli, ale składnie.
– Gwoli ścisłości, środek obezwładniający został rozsmarowany po brzegu twojej szklanki – wyjaśnił Arseniew, jakby ten szczegół miał jakiekolwiek znaczenie. – Nie faszeruję tak drogich trunków.
– Aha – odparł zwięźle Tymura, przyjmując tę informację do wiadomości.
– Niedługo zrozumiesz, że musiałem to zrobić. – Wiktor znów pochylił się nad kapsułą.
– Naprawdę?
– Tak, bracie… – Położył dłoń na obłym wizjerze. – Ocaliłeś mi kiedyś życie, więc zrewanżowałem się tym samym. Zostałeś odurzony, a potem unieruchomiony dla własnego dobra.
– Akurat. – Tymura spojrzał mu w oczy, choć nadal miał problem ze skupieniem wzroku w jednym punkcie. – Związałeś mnie, żebym ci łba nie ukręcił po przebudzeniu.
– To też – zaśmiał się gangster. – Nie przeczę, że jestem dziwnie przywiązany do własnej głowy. Myślę jednak, że zmienisz zdanie, kiedy już zrozumiesz, dlaczego musiałem cię unieszkodliwić.
– Wątpię.
Arseniew oparł się obiema rękami o skraj kapsuły.
– Wiesz, że wczoraj rozgrywano u nas finał ligi? – zapytał z zauważalnym wahaniem.
– Jak to wczoraj?
– Jest siódma rano – poinformował go ze spokojem Wiktor.
– Siódma… Anka cię zabije, gdy się o tym dowie… – Słowa wypowiadane przez zamkniętego w kapsule człowieka były całkowicie wyprane z emocji.
– W tym sęk, że się nie dowie. Ponieważ… – Gangster zawiesił głos, sapiąc, jakby miał problem z wykrztuszeniem kolejnych słów. Rafał wyczuwał, że coś jest nie tak, lecz otępiony specyfikiem nadal nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnych emocji. Gdyby zaraz usłyszał, że zginie, przyjąłby tę wiadomość najzwyklejszym skinieniem głowy. Czekał więc cierpliwie, aż człowiek, z którym tyle go kiedyś łączyło, dokończy rozpoczęte z trudem zdanie. – Sprawa wygląda tak, że reprezentacja arcymistrza Oty poszła w miasto, by świętować zwycięstwo – podjął w końcu Wiktor. – To była czysta improwizacja, z tego, co mi mówiono. Po dziesięciu minutach szlag trafił wszystkie wcześniejsze ustalenia. Ci durnie zignorowali każde ostrzeżenie i prośbę szefa ochrony – relacjonował chaotycznie, co chwilę milknąc bądź oblizując spierzchnięte wargi. Ciemne wory pod oczami wskazywały, że on też nie zmrużył oka tej nocy, choć raczej z innego powodu. – W pewnym momencie zajechali pod twoją szkołę, ale to już nie był przypadek…
Tymura patrzył prosto przed siebie. Rozumiał, co się do niego mówi, ale podane środki – nie dość, że pozbawiły go kompletnie emocji, przez co czuł się tak, jakby wycięto je chemicznym skalpelem albo wypchnięto poza granice percepcji i tam spętano – w dodatku upośledziły jego zdolność kojarzenia.
– O co ci chodzi… – zapytał, by nie pogubić się do reszty.
Gangster odwrócił wzrok, potem westchnął ciężko.
– On mi tu odpływa, doktorze – rzucił.
– Ten środek tak działa. Nic na to nie poradzę.
– Przecież to jakieś warzywo – poskarżył się Wiktor.
– Co ty bredzisz… – zapytał tym samym beznamiętnym tonem Tymura. – Gdzie ty widzisz warzywa…
– Kurwa jego mać! – Gangster nie słuchał. Wyprostował plecy, po czym warknął: – Uśpij go, człowieku, i znajdź mi koktajl, po którym będzie dłużej komunikatywny, albo wylądujesz na powrót w tej zasranej dziurze, z której cię wyciągnąłem, tyle że z jednym otworem w głowie więcej.
* * *
– Słyszysz mnie? – zapytał Arseniew, gdy Tymura zacisnął powieki, by wydusić spod nich łzy.
– Tak.
– Wiesz, kim jestem?
– Tak.
Jak dotąd szło gładko, ale podobnie było za pierwszym, trzecim i czwartym razem. Rafał nieźle kojarzył i odpowiadał w miarę szybko, ale był też znacznie bardziej pobudzony, co nie rokowało za dobrze.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś?
– Otrułeś mnie… – W głosie dawnego przełożonego Wiktor wychwycił nutę złości, której nie zakamuflowały głośniki.
– Obezwładniłem, a to drobna różnica.
– Z mojego punktu widzenia żadna – skontrował natychmiast Tymura.
– Doktorze…
Lekarz pochylił się nad interfejsem starego automedu z demobilu, używanego na zapleczu Sfery do kurowania braci, którzy mieli tego pecha, że zaliczyli w terenie kosę albo kulkę. W ich przypadku wizyta w szpitalu nie wchodziła w grę, podobnie jak skorzystanie z domowego centrum medycznego, na które nawet niżej stojących w hierarchii gangsterów byłoby przecież stać. Problem polegał na tym, że każde takie urządzenie musiało być na stałe podłączone do baz danych Systemu, a zatem samo raportowało władzom incydenty, które mogły bądź powinny zainteresować odpowiednie służby.
– Gotowe.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś? – powtórzył Arseniew.
– Tak.
– A konkretnie?
– Dodałeś mi czegoś do whisky, nie, wróć, wysmarowałeś mi czymś szklankę.
– Mniej więcej.
– Nie daruję ci tego, ty… ty… – Rafał mówił coraz wolniej, aż umilkł zupełnie.
– Już – wtrącił doktor.
– Widzę – burknął Wiktor. – On znowu odpływa.
– Kazał mi pan dodać…
– Ale nie tyle! – wydarł się Arseniew.
– Zaaplikowałem minimalną dawkę – usprawiedliwiał się lekarz.
– Znajdź mi, człowieku, odpowiednie środki, bo inaczej wyjdę z siebie, a uwierz mi, nie chcesz być tego świadkiem! Albo dogadam się z nim jutro rano, albo… – nie dokończył.
– Zrobię co w mojej mocy – obiecał piskliwym głosem wystraszony lekarz.
* * *
Odpowiedni koktajl udało się dobrać dopiero za ósmym razem. Wcześniej Arseniew musiał znosić ataki wściekłości więźnia bądź dobijać się do jego gasnącej z każdą minutą świadomości. To było frustrujące, zwłaszcza gdy okazywało się, że Rafał nie pamięta słowa z tego, co usłyszał kilka godzin wcześniej. Na szczęście czasu mieli w nadmiarze, mogli więc do znudzenia powtarzać tę samą rozmowę.
– Widzisz, bracie, któryś z zawodników musiał zwrócić uwagę na waszą nową reklamę – zagaił ponownie Wiktor, gdy przeszli przez zwyczajową serię pytań kontrolnych i dotarli do momentu, w którym powinien zacząć wyjaśnienia.
– Jaką reklamę? – zdziwił się Tymura.
– To holo, na którym zachwalasz kursy samoobrony. Siedzisz na niej w pustym dojō, a za tobą na ścianie, w blasku jupiterów, wisi ten pieprzony złoty gnat.
– Trzymasz mnie na tym madejowym łożu z powodu jakiejś durnej reklamy?
Arseniew pochylił się nad kapsułą mocniej, przesłaniając sporą część pola widzenia.
– Bracie, rozumiem, że jesteś na prochach, więc niespecjalnie kojarzysz, ale uwierz mi, ja naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć. Mógłbyś choć przez chwilę milczeć i nie przerywać mi co dwa zdania?
– Ale o co ci chodzi? – Skołowany Rafał naprawdę nie nadążał. – Mówże po ludzku, to nie będę musiał o wszystko pytać.
– Dobra, powiem wprost, bez owijania w bawełnę. Skurwysyny polazły do szkoły i zażądały wydania im twojego największego trofeum – wypalił gangster. – Któremuś z tych zjebów spodobał się twój zasrany gnat, więc wszedł tam i go sobie zabrał!
– Chcesz powiedzieć, że wpakowałeś mnie w to gówno, abym nie dowiedział się o kradzieży tej zasranej giwery… – Tymura przyjął informację ze stoickim spokojem, choć wspomniany przez Arseniewa automat był najcenniejszą rzeczą, jaką przywiózł z wojny.
Wcześniej karabinek należał do Juana Pabla Gallarda, najsłynniejszego „el comandante” najemników OCP, rekrutowanych wyłącznie spośród najokrutniejszych sicarios, pracujących wcześniej dla najbardziej znanych południowoamerykańskich karteli, z którymi oddziały EuroComu walczyły przez niemal dwa lata o sporą część terytorium Ziemi Królowej Maud czy też raczej o kryjące się w tamtejszych skałach złoża. Zdjęcia tego parszywca, pozującego z pokrytą czystym złotem bronią, która – jak głosiła plotka – należała wcześniej do Saddama Husajna, obiegały świat za każdym razem, gdy wysługujące się nim konsorcjum odnosiło mniejszy bądź większy sukces.
Naprawdę niewiele brakowało, by ten pozbawiony zasad śmieć pokonał europejskiego rywala, ale na szczęście dla wszystkich, w tym tu obecnych, udało się go zlikwidować, a dokonał tego nie kto inny, tylko dzielny wojak Tymura. W nagrodę otrzymał od własnej korporacji wiadro medali i stosowną gratyfikację, a co więcej, pozwolono mu także zatrzymać na pamiątkę broń pokonanego przeciwnika, której nie wiedzieć czemu nigdy nie sprzedał, choć paru znanych kolekcjonerów oferowało za nią spore pieniądze.
– Żeby tylko o to chodziło… – Zrezygnowany Wiktor machnął ręką.
W tym momencie jeniec zaczął odczuwać niepokój. Albo zaaplikowany środek przestawał działać, albo napięcie wykroczyło poza skalę, uwalniając tłumione chemią emocje. Doktor przełknął głośno ślinę, gdy zauważył zmianę odczytów.
– Anna? – zapytał drżącym głosem Rafał.
– Była na miejscu. Sądząc po wystroju dojō, chyba szykowała dla ciebie powitalną niespodziankę.
– Kurwa…
– Znasz ją lepiej ode mnie, więc wiesz… – Gangster wypluwał z siebie kolejne zdania, jakby chciał się ich jak najszybciej pozbyć. – Nie posłuchała ostrzeżeń ochroniarzy. Podobno poprosiła… zażądała, żeby skurwiele zostawili tego gnata.
Pasy, którymi Tymura został skrępowany, zatrzeszczały w charakterystyczny sposób, gdy bezwiednie zacisnął pięści.
– Co z nią? Gadaj!
Arseniew zwiesił głowę.
– Nie posłuchali – odpowiedział, pozornie nie na temat.
– Człowieku, jeśli oni coś jej zrobili… to… to ja… Przecież Anna… – syczał Rafał, siniejąc na twarzy. – Ona jest w ciąży, do kurwy nędzy!
– Co takiego?! – Zaskoczony Wiktor spoglądał na niego z otwartą gębą.
To była nowość. Nawet dla niego.
– Wczoraj mi powiedziała – mówił tymczasem więzień, nie mając pojęcia, ile naprawdę czasu upłynęło od wpakowania go do tej puszki. – Dowiedziałem się przed wejściem do hyperloopa, dlatego śpieszyło mi się do domu.
– Ja jebię… – Arseniew opadł ciężko na krzesło.
– Mów, co z nią, albo wypruję ci flaki gołymi rękami, jak tylko stąd wylezę!
Gangster nie odpowiedział. Machnął tylko ręką, jakby kogoś przywoływał. Moment później nad szamoczącym się Tymurą zawisł drugi cień.
– Jeszcze jedna dawka, szybko! – zakomenderował Wiktor.
– To była maksymalna ilość, jaką można… – zaczął lekarz.
– Już!
– Nie powinniśmy…
– Nie widzisz, baranie, że to gówno przestaje działać?
– Co z Anną?! – darł się Rafał, nie zważając na kłótnię. – Jak bardzo ją pobili?! Co z dzieckiem?! Mówże, skurwielu, bo gorzko pożałujesz, że cię nie zostawiłem na tamtej pierdolonej skale!
– Już! – Gangster popchnął doktora.
Znowu mrowienie, tym razem w okolicach karku, i wszystko pociemniało, ucichło, rozmyło się jak świeżo namalowana akwarela, na którą ktoś wylał wiadro wody.004
– Doktorze…
– Czekaj! – Tymura wpadł w słowo Wiktorowi. – Poczekaj, proszę. Nie szprycuj mnie już tym gównem. Nie będzie potrzebne.
– Obiecujesz? – Gangster zamarł z uniesioną ręką.
– Tak – zapewnił go Rafał. – Po ostatniej rozmowie miałem wystarczająco dużo czasu, by to sobie przetrawić.
– Nie ululało cię na dobre? – zdziwił się Arseniew, rzucając nienawistne spojrzenie w kierunku niewidocznego z kapsuły lekarza.
– Nie od razu.
– Zatem pamiętasz, o czym rozmawialiśmy?
– Niestety tak.
– Dobrze… Dzięki temu oszczędzimy sobie przechodzenia przez to piekło po raz enty.
– Enty? – zdziwił się Tymura. – Jak długo mnie tu trzymasz?
– Dzisiaj mija tydzień od chwili, gdy… – Otyły mężczyzna ugryzł się w język. Wolał nie pogarszać sprawy. – Z drugiej strony, nie byłeś w tym czasie przytomny dłużej niż kilka godzin.
– Tydzień… – powtórzył Tymura nieobecnym tonem.
Wiktor machnął ręką, jakby oganiał się od wyjątkowo leniwej muchy, po czym sięgnął po zwykłe składane krzesło i przysunął je bliżej automedu, w którym przetrzymywał więźnia.
– Ano tydzień – potwierdził.
Na moment zapadła cisza.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Co?
– Dlaczego mnie odurzyłeś, a potem zamknąłeś? – doprecyzował Rafał.
– Mówiłeś, że pamiętasz…
– Nie o to pytam – przerwał mu Tymura.
– Potraktuj to jako rewanż za uratowanie mi życia.
Zamknięty w kapsule unieruchomiony mężczyzna spoglądał na niego spokojnie, ale zarazem twardo. Środki uspokajające, którymi faszerowano go od tygodnia, nadal krążyły w żyłach, lecz ich stężenie było na tyle niskie, że mógł jasno rozumować i swobodnie rozmawiać, tyle że nadal potrzebował więcej czasu na wypowiadanie dłuższych kwestii, jakby zecerzy jego myśli z mozołem układali sylaby w kolejne słowa i dopiero po kilkakrotnym przeformułowaniu zdania wypychali je przez zmartwiałą krtań.– Ty to nazywasz ratowaniem życia? – Więzień spróbował poruszyć rękami. – Uniemożliwiłeś mi pomszczenie śmierci ciężarnej żony.
– Gdybym cię nie zgarnął, już byś nie żył – uzmysłowił mu dawny podwładny.
– Niby dlaczego? – zapytał natychmiast Tymura, choć bez jadu w głosie.
Wiktor pochylił się mocniej, opierając dłoń o kolano.
– Wybacz obcesowy ton, ale po tych prochach pieprzysz chwilami jak potłuczony. Myślisz, że korpolicja pogłaskałaby cię po główce i utuliła w żalu po utracie bliskich, a potem wskazała kierunek, w którym oddalili się sprawcy? O nie, bracie. Oni mają w każdym dystrykcie specjalną komórkę do załatwiania podobnych spraw. Nie byłbyś pierwszym ani ostatnim, którego posłali do piachu, żeby zatrzeć ślady zbrodni. Jebana Abolicja… – nakręcał się z każdym zdaniem.
– Akurat! – prychnął więzień. – Twierdzisz, że korpolicja zabija wszystkich krewnych ofiary Abolicji? To jest tak głupie, że nawet najbardziej zawzięty zwolennik teorii spiskowych by ci nie uwierzył.
– Kto powiedział, że wszystkich? – Gangster podniósł głos. – Jeśli da się kogoś kupić za garść kredytów, robią to bez wahania, ale ty… Ty jesteś pieprzoną chodzącą bronią, legendą sił zbrojnych. Nie ma takich pieniędzy, które mogłyby cię powstrzymać od zaatakowania winnych, a na to System nie może przecież pozwolić.
– Legenda, sregenda. Wymyśl coś bardziej wiarygodnego.
– Chcesz wiedzieć, skąd mam pewność, że się nie mylę? – Arseniew zerwał się z krzesła. – Powiem ci. Zaraz po powrocie do domu zostałeś odpalony, o tak. – Wymierzył w głowę unieruchomionego Tymury dwoma wyprostowanymi palcami, po czym opuścił kciuk imitujący kurek. – Bum!
– Co ty pieprzysz? – Rafał patrzył na niego jak na wariata.
– Gdybyś się zastanawiał, co zrobiliśmy z twoimi ciuchami, to wiedz, że nikt ci ich nie zajumał. Wsadziłem w ten fircykowaty
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.