- W empik go
Mroki III - ebook
Mroki III - ebook
Tom finalizujący trylogię „Mroki", opowieść, w której pojawiają się zaprezentowani wcześniej bohaterowie. Ostatnie spotkanie z magiczną przestrzenią wprowadza w niezwykły, a zarazem brutalny świat elfów, krasnoludów i ludzi. Nora, dźwigając swój oręż, niestrudzenie wędruje w stronę Raghion, by tam wstąpić do Straży. W jej pamięci wciąż żywe są chwile spędzone z Leto, który także przemierza przestrzeń, chcąc zrealizować swój cel. Seneh dąży ku Baronowej, nie zdając sobie sprawy z tego, jaki los mu przeznaczyła.
Namiętność, walka oraz śmierć współtworzą dynamiczną fabułę, dedykowaną miłośnikom fantastyki. Licznych w tej grupie fanów prozy J.R.R. Tolkiena czeka możliwość skonfrontowania znanych wyobrażeń o elfach z wizerunkami Seneha i Leto.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-3423-9 |
Rozmiar pliku: | 677 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właśnie zaczynacie ostatnią przygodę w świecie „Mroków”. Dla mnie to dziesięć lat zwątpienia, walki ze sobą, planowania i bicia się z myślami. Warto to skończyć? A może trzasnąć w diabły i zająć się czymś zgoła odmiennym? Pewnie tak by się stało, gdyby nie ludzie, którzy pchali do przodu, motywowali oraz utwierdzali w przekonaniu, że jednak warto, nawet dla garstki, ale, cholera, warto! Siadłam więc i przejrzałam starocie, które powstały w tym samym okresie, co pierwszy tom. Pokreśliłam, przemyślałam i w ciągu roku wystukałam ten oto pokaźny twór. Tak, ta książka ma prawie milion znaków, tak, umieściłam tu wszystkie wątki, które zawiązałam w pierwszym i drugim tomie, rozwiązałam i pokierowałam bohaterami jak w klasycznym RPG: żeby wyruszyć w drogę, należy zebrać drużynę. Któż tego nie zna, prawda? Kochany czytelniku, zaparz sobie pyszną herbatę, weź wino, a może ciastka, i zapraszam do świata, w którym krwawa magia oraz skrytobójcy to chleb powszedni, a przyjaźń to najcenniejszy z darów!
Miłej lektury!
Katarzyna Szewioła-NagelROZDZIAŁ 1
Nora maszerowała gościńcem. Aura pokrzepiała mżawką przeplataną letnim słońcem, które mimo krótszych dni, nadal przygrzewało znośnie. Drogę porastały kępy szeleszczącej trawy. Drzewa szumiały smętnie, a ptactwo szczebiotało i co rusz podrywało się nerwowo do lotu. Czas ciągnął się jej niezaprzeczalnie. To nie były pojedyncze wschody, a dziesiątki, które zlewały się w jedno. Nie spotkała wielu obieżyświatów. Najczęściej widywała krasnoludów na jucznych koniach i elfy, które smętnie snuły się za nimi. Nie orientowała się wtenczas w hierarchiach społecznych, bo niby skąd, jednako wnioskowała, że ostrousi są sługusami wyżej urodzonych. Na pozdrowienia odpowiadała skinieniem czoła oraz nieśmiałym uśmiechem, rozjaśniającym umorusaną pyłem twarz.
Odczuwała nieporęczność oręża. Pomimo solidnej uprzęży ciążył i podrygiwał podczas marszu, a pasy mocowań wżynały się jej w barki. Za to radował ją fakt, że w jednej z mijanych wiosek zaopatrzyła się w smarowidło z nagietka. Problem z pomadą jednak był taki, że zielarka najprawdopodobniej niedokładnie odmierzyła ingrediencję i specyfik nie niósł ulgi, a do tego część wylała się z naczynia. Z tego, co zostało, poczyniła okłady, łudząc się, że zadziała i wytrwa końca podróży.
We wsi uchodziła za pyskatą, teraz odwaga dała gdzieś dyla i co rusz rzucała za siebie ukradkowe spojrzenia. Wszak szelesty w plątaninie cienkich gałązek nie zawsze niosły obietnicę zająca. Zdarzało się, choć rzadko, że spożywała wieczerzę z przygodnie poznanymi wędrowcami, jednak, onieśmielona, trzymała język za zębami, mimo że chęć wtrącenia do dysput gotowała się pod skórą mrowiem słów. Dziw brał, że nikt nie połasił się na tobół, który zapamiętale za sobą wlokła. Jakby Odkupiciele nad nią czuwali, a ona odwdzięczała się za opatrzność żarliwą, dziękczynną modlitwą. Pamiętała wskazówki Leto. „Ostrożność i brak zaufania! Tego się trzymaj!” – mawiał. Ale z czegoż mieliby ją obrabować? W mieszku nie dzwoniło srebro, a jedynie miedziaki. O cnotę? Nie! Wszakże dziewki z taką posturą nikt nie tyka.
Najgorszymi jawiły się jej noce. Ciemne, napełnione dźwiękami lasu i klekotem kopyt jeźdźców, którzy galopem przemierzali te same ścieżki, co ona. Bywało, że pozwalano jej nocować w stajniach. Płaciła za przywilej pracą, a jako że czas późnych żniw usiadł na barkach utrudzonych chłopów, chętnie zabawiała wschód lub dwa. Na drogę gospodynie zazwyczaj wtykały jej ser i chleb, czasem kawałek suszonego mięsa. Nowy, nieznany dotąd stan rzeczy wywierał nań dziwne piętno. Brała wtedy głęboki oddech i rozkoszowała się nim. Po raz pierwszy decydowała, w którą stronę powiedzie kroki, a jeśli pobłądzi, to obwini jedynie siebie.
Jednakowoż dopadały ją chwile zwątpienia. Długie, męczące i samotne dni przeciągane melodią szurania podeszew. Bezkresne dłużyzny, zielonością oraz purpurą znaczące pierwsze jesienne liście, które jak drogowskaz mówiły, że gdzieś za kolejnym rozwidleniem czeka koniec włóczęgi.
Kilkakrotnie szlak przedzielili pospolici bandyci. Onieśmieleni dziewką chuderlawi poborcy myta, zatrwożeni rozchodzili się tedy po krzakach. Nora zaś ściągając czoło, wlokła się dalej, nie zwracając uwagi na tych, którzy czyhali na łatwiejsze łupy.
Droga nauczyła ją maskować bojaźń. Udawała niezłomność, ale i nieśmiałą chęć dialogu, szczególnie gdy należało zaopatrzyć się w wiktuały. Emocje noszone na licu jeszcze nikogo nie ocaliły. W duchu krzyczała i rozpadała się na cząstki, tak bardzo brakowało jej wsparcia i dobrego słowa. Strach kojarzyła ze słabością, ale kimże jest człowiek, który go nie odczuwa?
Myśl o Stolicy dodawała jej otuchy. Zimnymi nocami śniła o koszarach pełnych rekrutów. O żołnierskim wikcie i ostrych treningach. O wysiłku i pocie, który rzęsistymi strugami spływałby po plecach. Frapowało ją wielkie, nieznane siedlisko. Nie potrafiła go sobie wyobrazić, jakby trwało ukryte za ścianą nieprzepuszczalnej materii mgły. Jakby prosty umysł, który jeno widział chaty okolone kulawym płotem, nie radził sobie z ogromem pracy rąk jej podobnych.
Wspominała rodzinną osadę. Podróżowała myślą w stronę domu, który już nie istniał. Przywodziła zapach powietrza, napełnionego brzęczeniem pszczół i majowych kwiatów. Dźwiękami obory oraz głosami ludzi… A później myślała o nim. Leto. To musiało się tak zakończyć. Tak to sobie tłumaczyła i chyba dlatego potrafiła przegryźć gorzką pigułkę odtrącenia. Piękne rzeczy nie trwają długo, zastępują je zgliszcza. Tak właśnie wyobrażała sobie miłość – jako popiół. Do teraz czuła smak pocałunków oraz dotyk chłodnych dłoni. Czy chciała go jeszcze ujrzeć? Echo ponurego elfa niosło mrowienie w okolicy podbrzusza. Zawsze pachniał skórą i świeżą wodą, wymieszaną z czymś jeszcze. Specyficzny piżmowy zapach, przez który traciła rozum. Jej kobiecość kwitła i budziła się z uśpienia, a sprowokowane zmysły wrzały. W końcu zaczynała rozumieć niewiasty. Smuciła się, że tak późno zasmakowała rozkosznych dreszczy. Musiała nauczyć się bliskości od podstaw. Potraktuje to jak trening, jak wyzwanie.
W nocy spadł deszcz, który zmusił podróżniczkę do poszukania suchszego lokum, aniżeli niskopienne zarośla. Znalazła rozłożysty kasztanowiec, jeszcze całkowicie nieogołocony z liści. Pod nim czekało kilka skrawków suchego gruntu. Po czasie deszcz i tam ją dosięgnął. Drżała przy każdym podmuchu chłodnego wiatru, a mimo to zasnęła.
Kolejny świt obudził ją chłodem i kryształkami przymrozku przycupniętego na gałęziach, ale był wyjątkowy. Rozlewał się różowością, tworzył bajeczny wzór ułożony z niezliczonej ilości poszarpanych chmurek. Las wypełniał się przyjemnym szumem. Ziewnęła przeciągle i poprawiła tobół pod głową. Niewygoda ugodziła bolesnym dreszczem przebiegającym po kościach. Zastane mięśnie przypomniały, że gołą ziemię powinna szybko zamienić na coś milszego, na przykład siennik świeżo napchany słomą. Przed jej oczami roztaczał się wielobarwny kobierzec wczesnojesiennych liści. Poczuła głód, gorszy od samego ziąbu. Z wora wydobyła bukłak i resztę czerstwego pieczywa. Nasyciwszy się, zebrała bety i przeskakując przez wykroty, wróciła na trakt.
Nie uszła daleko, kiedy gęstwina poboczy zaczęła rzednąć. Przed nią rysowały się majestatyczne szczyty, u stóp których wyrastało potężne miasto, moloch zbudowany jakoby z bloków raz większych, raz mniejszych, harmonijnie scalonych w jedno. Białe mury wyraźnie oddzielały resztę. Słony zapach morza wibrował w nozdrzach, powietrze orzeźwiająco owionęło policzki. Szacowała odległość. Do zmierzchu powinna dojść.
Po czasie jej oczom ukazali się podróżnicy. Na razie jako nieduże punkty kotłujące się wokół czegoś, co przypominało furmankę. Musiała przejść kilkanaście roków, by zmierzyć stopień zagrożenia, obliczyć szanse, w razie gdyby okazali się bandytami, którzy pod pretekstem uszkodzonego wozu napadali na piechurów. Ludzie dyskutowali i przekrzykiwali się nawzajem, strzępki rozmów rozchodziły się w powietrzu. Czuła, że tym razem nie natrafiła na kupców, a wieśniaków.
Przerwali przepychanki. Czterech mężczyzn i niewiasta o znacznej tuszy przyglądało się postaci majaczącej w oddali. Kobieta zbliżała się z wolna w odzieniu tak sfatygowanym, że ich proste koszule wyglądały na zacne, krawieckie rzemiosło. Do tego wlokła się z mieczem uwieszonym na szerokich plecach. Takie widoki nieczęsto się trafiały.
Wieśniaczka na wozie przysłoniła usta, jakby chciała coś rzec, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Chłopi zaś udali brak zaciekawienia. Mimo to Nora pozdrowiła ich skinieniem czoła. Wyminęła niespiesznie i już szykowała się do dalszej wędrówki, gdy za plecami usłyszała chrapliwe:
– Coś za jedna? – zakrzyknął ktoś.
– No przeca nie z Raghion, widziałeś jak odziana? – zaskrzeczała baba, po czym tubalnie pociągnęła nosem.
Nora zwolniła kroku.
– Pewnie jaka łajza – wtórował drugi.
– Ale z ostrzem? To się nie godzi – przygadywała ta, która mościła się na koźle.
– Przepraszam. – Nora zatrzymała się i zawróciła. – Jest w czymś jakiś problem?
Popatrzyli po sobie. Mowy im raczej nie odebrało:
– Ano problem – odezwał się ten, który mielił jęzorem jako pierwszy. – Problem to jest w twojej klindze, paniusiu. Chyba nie chcesz tak do miasta wejść, co?
Piesza ściągnęła brwi i założyła ręce na piersi. Rolnik wyglądał na najstarszego. Na skroniach srebrzyły się siwe włosy, a twarz przecinały zmarszczki, które rysowały w niej głębokie bruzdy.
– A co się, panie, w moim mieczu nie podoba? – fuknęła.
– Panie, słyszeliście to? – Przez zgromadzonych przebiegł szum.
– To teraz moje maniery się nie uśmiechają? – Podparła się pod boki i przestąpiła z nogi na nogę.
– Nie, nie. – Odcięła się kobieta, nadal uśmiechając się pod nosem po usłyszeniu „panie”.
– No to, o co chodzi, pani, na Wszystkich? – Nora poczerwieniała.
– Nikt starego Jemrika jeszcze „panem” nie nazwał – dodała po kilku oddechach.
Jegomość o zabawnym imieniu skrzywił się ironicznie:
– Mógłbym do tego przywyknąć – skarcił białogłowę i ukłonił się nisko.
Nora uczyniła to samo, z tym, że położyła po męsku prawą dłoń na piersi, a głową wykonała skinienie w kierunku przedstawiającego się.
Otwarli usta. W taki sposób witali się tylko wysoko urodzeni. Zapanowała brzęcząca cisza.
– Nora.
– I to wszystko? – Wystąpił niski, gruby mężczyzna, który opierał się o koło wozu.
– To wszystko, co o mnie wiedzieć powinniście. – Rozłożyła ręce.
– Dobrze zatem – oznajmił Jermik. – Ten tam, co marudzi, to Alek, mój kuzyn. – Wskazał na grubasa przy kole. – Ta baba to moja przypisana, Irma. Ten tam, co nie gada za wiele, to mój syn Harik i drugi Urik. Ot, rodzina.
Przypomniała sobie o tych, których utraciła. Liczyła, że uśmiech, który wypełzł na usta, wygląda dostatecznie przyjaźnie, lecz wewnątrz zawodziła z rozpaczy.
– Jak nam z kołem pomożesz, to my cię do tego miasta podwieziemy – zaproponował Urik.
– Paczcie, niemowa dała głos – rzucił grubas, który grzebał kozikiem w paznokciach.
– Nie mielę jęzorem po próżnicy.
– Tak, tak, bo ty to ten najmądrzejszy, uczony – odwarknął.
Ich gruboskórność wzbudzała w Norze coś, co mogła z powodzeniem nazwać zaufaniem. Niewielkim, wszak trzeba chować w zanadrzu nieco nieufności. Zbieranina przypominała tych, których znała z rodzinnego sioła. Widocznie ludzie wiele się od siebie nie różnią, nawet jeśli dzieli ich ogromna połać terenu.
Przyjrzała się Urikowi. Odziedziczył kruczoczarne włosy po ojcu i jasną skórę po matce, posturę posiadał już zaokrągloną, oczy zaś błyszczały mu figlarnie.
– Pomogę. Mam dość gościńca, mdli mnie na sam dźwięk tego słowa.
– Świetnie. – Klasnął w dłonie Alek. – Zabierzmy się za robotę, bo do zachodu nam zejdzie, a starej kobyłce to już tu się pewnie mierznie. – Podszedł do konia i klepnął go w zad. Zwierzę zarżało i wróciło do skubania trawy.
Piorunem uwinęli się z kołem. Nora znała się na rzeczy nie gorzej niż obecni.
Mężczyźni nie spodziewali się, że niewiasta będzie miała fach w ręku. Jednak ich myśli najbardziej zajmował miecz. Zagadywali o oręż oraz miejsce, z którego przybyła. Doszukiwali się znajomków w tych, o których przelotem wspominała.
Nora lawirowała pomiędzy prawdą a naprędce skleconymi faktami. Kiedy jednak niebezpiecznie zawędrowała w opowieści o celu podroży, znowu poczuła, jak oczy wwiercają się w nią natarczywie.
– Chcesz do Straży? Do Straży Miejskiej?
Potwierdziła i wbiła ostatni bolec.
– Po co tam? – zdziwił się Jermik. – Nawet nie wiem, czy baby przyjmują. – Podrapał się po głowie.
– Przyjmują – orzekł siedzący na ziemi i spocony z wysiłku Harik. – Ostatnio na rynku obwieszczali nowy dekret. Bierą tera jak leci. Nowy rozkaz Baronowej. – Chrząknął i splunął obficie w trawę.
– Po cholerę? – Irma świdrowała chłopa.
– Jak zawsze coś z magami.
– No tak – westchnął grubas, który zaprzęgał kobyłkę. – Ci magowie, zaraza jakaś. Ledwo im Szkoły porobili, a ci biadolą, że niby tam źle. Banda darmozjadów na złocie królestwa! Nie wiem, skąd ich tyle nalazło. Jak byłem młody, to nikt się obdarzonymi nie kłopotał. Mentorowie dawali sobie z nimi radę. Z czasem król wydał regulację, tak powstały te Szkoły. Niby dla dobra odmieńców. – Nora słuchała w skupieniu. Kontynuował: – Potem Baronowa wymyśliła kontrolę, prowadziła regularne najazdy na wsie i miasteczka. Dobrze, że teraz kiśnie w tej swojej twierdzy. Przeklęta kobieta.
– Co się dzieje w Szkołach, że się tak judzą? – spytała zafrapowana.
– A cholera wie. Luda gadają niestworzone rzeczy.
– A co gadają?
– Czy to ważne? Jedźmy, bo nas tu zmierzch zastanie.
Wgramoliła się na wóz i kojona stukotem kopyt kobyłki posuwała się ku wielkim bramom nieznanego. Czas nie wlókł się nieznośnie. Może dlatego, że wiecznie ją o coś zagajano.
Popołudniowe słonce rozwiało senne mgły, a wysuszony upałem piach unosił się spod kół. Wbrew pozorom do Raghion nie było aż tak daleko. Przed siedliskiem, jak okiem sięgnąć, szerokim pasmem rozciągnięto połaci poletek. Pod murami zaś przycupnęły rzędy białych domków, krytych czerwoną dachówką. Napotkani ludzie, odziani w lniane szaty, kręcili się po posesjach. Gwar wymieszany ze śmiechem oraz odgłosami trzody napełniał duszne powietrze.
Przed bramami wieśniak ściągnął lejce. Nora skinieniem podziękowała i zeskoczyła. Wrota, które prowadziły do trzewi molocha, stały otworem. Po obu stronach trwali wartownicy. Wypolerowane elementy średniej zbroi lśniły w blasku popołudniowego słońca. Podróżniczce wydali się wtedy dumni, niby dwa ciosane posągi, a nie żywe ciała zamknięte w uprzęży skóry i żelaza.
Fura skrzypnęła i woźnica nawrócił konia. Chciała jeszcze pomachać im na pożegnanie, ale zniknęli w tumanie pyłu tuż za pierwszym rogiem. Westchnęła, jakby to miało dodać jej odwagi. Poprawiła miecz.
No i jestem – pomyślała.
Nikt jej nie zatrzymał. Stanowiła kolejną duszę, która zabłądziła w mury Stolicy. Wielkie miasto to doskonała kryjówka. Miejsce, w którym wolno zacząć od nowa.
Sieć uliczek sprawiła, że poczuła zagubienie. Zaduch i smród uderzyły na odlew. Pojęła, że metropolia nie będzie taka sama, jak otwarte przestrzenie, że musi przywyknąć. Zastanawiała się, czy aby nie popełniła błędu? W mgnieniu oprzytomniała. Nie czas na użalania. Zewsząd otaczali ją zagonieni ludzie, elfy i krasnoludy. Dzieci pętały się pod nogami niczym szczeniaki wypuszczone przedwcześnie z kojca. Minęło ją także kilku Strażników Miejskich odzianych w lekkie, skórzane zbroje z osadzonym na klatce piersiowej herbem orła. Przy pasach dźwigali krótkie miecze, a na plecach nieduże, drewniane tarcze z tym samym emblematem – dwugłowy ptak rozdziawiał dzioby w niemym krzyku. Wysokie budynki wtulone w siebie tworzyły zbitą bryłę aglomeracji. W oknach dostrzegała materie lekkie niczym pajęczyny, a na parapetach rośliny o wszelakich odcieniach czerwieni, różu czy fioletu. Kobiety zaś nosiły powłóczyste suknie, prawdopodobnie tkane z cienkiego lnu, barwionego w stonowane odcienie brązów i purpury. We włosy wplatały kwiaty lub kolorowe grzebyki. Królowały koki i warkocze, zupełna odwrotność aniżeli to, do czego przywykła. Teraz zrozumiała, dlaczego matka tak uparcie czepiała się jej kosmyków – przyzwyczajenie wyniesione z domu. Mężczyźni zbytnio się nie różnili od reszty. Te same lniane opończe i skórzane portki, przewiązane grubym rzemieniem lub pasem zakończonym srebrną klamrą. Czasem miast klasycznych spodni nakładali draczne, lekkie szaty, wieńczone obszernymi kapturami. W dłoniach zaś trzymali nieociosane kije, a niektórzy przy pasach, na specjalnym mocowaniu, poprzypinane księgi lub kwadratowe sakwy. Każdy dysponował brązowym albo czarnym mieszkiem, radośnie dyndającym przy postawionym kroku. W lot pojęła, że są magami.
Długo stała w jednym miejscu. Rozglądała się, łapczywie wychwytywała feerie barw. Słuchała gwaru. Po wielu oddechach uznała, że i do smrodu przywyknie, wszak łajno to nie pachnidło, a tu zalatywało podobnie. Nie zauważyła, że przygląda się jej starzec, który przycupnął przy schodach prowadzących do domu.
– Zgubiłaś się, pani?
Usłyszała drżący głos. Odwróciła się więc w stronę jego źródła. Mężczyzna zacisnął dłonie na lasce. Sam nosił purpurowo-brunatną tunikę, a jego jasna, siwa głowa odznaczała się na tle błękitnych drzwi, które znajdowały się za jego plecami.
– Można tak to ująć – odrzekła.
– To może wskażę drogę, skoroś taka zagubiona.
Nora odpowiedziała skinieniem, a oczy znów powędrowały w stronę wielobarwnych postaci snujących się po uliczkach.
– Więc? – ponaglił.
– Koszary, koszary są celem – rzekła niemalże niedosłyszalnie, jakby głos zaczynał odmawiać jej posłuszeństwa. Nagle poczuła się koszmarnie zmęczona.
Na szczęście usłyszał.
– To niedaleko. Musisz kierować się w górę, kilka ulic dalej powinny być drogowskazy, ale pewności nie mam. Przeklęta elfia hołota sukcesywnie je niszczy.
Na słowo „elfia” się ożywiła.
Nie umknęło to uwadze mężczyzny, który zmrużył oczy.
– Musisz, panie, bardzo nie lubić elfów, skoro tak nimi pogardzasz – bąknęła.
– Nie lubię i panience radzę to samo. Są przebiegłe i cwane. Złotouste i kłamliwe niczym kurwy z doków. Uważaj, bo już niejeden przejechał się na ich dobroduszności.
Wzruszyła ramionami.
– Czyli do koszar w tamtą stronę? – Pokazała palcem w kierunku uliczki, która zaczynała wspinać się ku górze.
– Ano tam – potwierdził.
– Dzięki, dobry panie. – Wykonała niezgrabny ukłon. – Przysięgam, że będę dobrze służyła koronie.
Usłyszała za sobą śmiech:
– Kolejna, która myśli, że wygrała życie, bo wstępuje do Straży. Jeszcze zapłaczesz za wolnością, dziecinko.
Niespiesznie przeszła we wskazanym kierunku. Będzie, co ma być. Jest u celu. Celu, o którym marzyła tyle wiosen.