Mrówka na szachownicy - ebook
Mrówka na szachownicy - ebook
O Powstaniu Warszawskim napisano mnóstwo książek. Jedno z najtragiczniejszych wydarzeń polskiej historii obrosło w dzienniki i wspomnienia, analizy i komentarze. Poświęcono mu setki utworów literackich. A jednak głos Jana Kurdwanowskiego przebija się przez tę polifonię. Co więcej, wydaje się bardziej sugestywny i w jakimś sensie bardziej autentyczny od innych.
Mrówka na szachownicy to wspomnienia uczestnika wydarzeń. Spisane po czterech dekadach, ale spisane tak, jakby minęło ledwie parę dni. Kurdwanowski autor nie chce wiedzieć więcej, niż wiedział Kurdwanowski żołnierz. Stale mamy wrażenie, że mówi do nas młodziutki student medycyny, chłopak rwący się do walki, choć nie przydzielono mu nawet broni, a kiedy już ją zdobywa, to po każdym wystrzale musi naprawiać karabin u rusznikarza.
Jawny antyheroizm i prowokacyjna szczerość to wielkie zalety tej książki. Ale o jej wyjątkowości decydują też żywy język, umiejętne łączenie perspektywy uczestnika i obserwatora wydarzeń, a także – a może przede wszystkim – wyczulenie na tragiczny los cywilnej ludności Warszawy w czasie Powstania.
To niezwykłe świadectwo. I niezwykła literatura. Bez książki Kurdwanowskiego nasz obraz Powstania Warszawskiego nie byłby pełny.
Literacko zaskakujący, współczesny w języku i formie, z fragmentami zapierającymi dech – jakby Miron Białoszewski włożył panterkę i poszedł walczyć.
Emil Marat
Jan Kurdwanowski urodził się w 1924 roku w Warszawie, wczesne dzieciństwo spędził w Sulejówku. W 1936 roku został uczniem Gimnazjum imienia Stefana Batorego. Sześć lat później, po tajnych kompletach, zdał maturę i podjął studia w szkole medycznej Jana Zaorskiego. W 1943 roku przystąpił do konspiracji. W czasie Powstania walczył na Woli, na Starym Mieście, w Pasażu Simonsa, później na Powiślu. Po wojnie ukończył studia lekarskie. Pracował w szpitalu w Elblągu (jako ordynator oddziału dziecięcego), następnie w warszawskiej klinice pediatrycznej rozpoczął specjalizację II stopnia. W 1957 roku pojechał na wycieczkę do Włoch i postanowił nie wracać do kraju. W 1960 roku zamieszkał w Stanach Zjednoczonych, gdzie po kolejnych studiach został lekarzem psychiatrą. Oprócz Mrówki na szachownicy (1983) opublikował książkę Jak wybrałem wolność na Zachodzie i inne wspomnienia (1995). Zmarł w roku 2018.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68180-10-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu coraz to mniej i mniej”.
Spójrzmy na tę fotografię: chłopak, chłopiec – osiemnaście, dziewiętnaście lat? – w niemieckim hełmie patrzy na nas z niepokojem? Lękiem? Spokojną rezygnacją? Ma na sobie panterkę spadochroniarza SS – jedną z tych znalezionych przez powstańców w zdobytych magazynach na Stawkach, a za plecami ceglany mur. Nie może się cofnąć, nie ma dokąd – czy to bezradność widać w tym spojrzeniu i wpisane w nią pytanie „co dalej?”.
Chłopak na zdjęciu martwi się, czy dożyje kolejnej godziny, kolejnego dnia. Ale pytanie „co dalej?” może dotyczyć przecież również dalszej przyszłości – tej za rok, pięć lat, dwadzieścia i osiemdziesiąt. Co dalej? Jan Kurdwanowski, młody żołnierz AK z fotografii, zadaje to pytanie nie tylko sobie. Po lekturze jego niezwykłej książki staje się to oczywiste. Co pozostanie po Powstaniu?
Zburzone miasto, dwieście tysięcy zgładzonych istnień, rozpacz. I opowieść. Prawdziwe wspomnienie, żywe, niestylizowane, szczere, przenoszące czytelnika w uniwersum przeszłości, która staje się dla niego jak teraźniejszość, aktualna i poruszająca, obecna: żadnych blaknących fotografii i milknących głosów, zastygających w spiż i marmur. Żywa opowieść. _Mrówka na szachownicy_ do takich właśnie opowieści należy.
Jan Kurdwanowski urodził się w 1924 roku. We wczesnym dzieciństwie mieszkał w Sulejówku. Nieopodal rodzinnego domu widywał spacerującego pochylonego mężczyznę z wąsami. Mama wyjaśniła mu, że to Józef Piłsudski. Janek wstydził się go zaczepić – nigdy nie krzyknął (do czego namawiali go rodzice) „Cześć, Marszałku!”. Jakiś rodzaj nieśmiałości pozostał mu na zawsze.
W 1936 roku, po przeprowadzce do Warszawy, na Powiśle (rodzice się rozwiedli), został uczniem słynnego Gimnazjum imienia Stefana Batorego. Sześć lat później – już w czasie okupacji – po tajnych kompletach zdał maturę i zapisał się na studia w szkole medycznej Jana Zaorskiego. W 1943 roku przystąpił do konspiracji. Gdy wybuchło powstanie, był studentem drugiego roku. O jego powstańczych losach – przeżyciach strzelca Kroka, zwanego też Muszkieterem – opowiada niniejsza książka. Walczył na Woli, na Starym Mieście, w słynnym Pasażu Simonsa, później na Powiślu. Po wojnie kończył studia lekarskie – w Łodzi, Warszawie i Gdańsku. Dyplom lekarza pediatry otrzymał w 1950 roku. Pracował w szpitalu w Elblągu (jako ordynator oddziału dziecięcego), później w warszawskiej klinice pediatrycznej przy Działdowskiej rozpoczął specjalizację II stopnia.
W 1957 roku pojechał na wycieczkę do Rzymu. Cenił sobie wolność, której w Polsce nie znajdował. Do kraju nie wrócił (opisał te wydarzenia w książce _Jak wybrałem wolność na Zachodzie_). W 1960 roku na stałe zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. W Nowym Jorku, po kolejnych studiach, przekwalifikował się – został lekarzem psychiatrą.
Wojenne wspomnienia wydał po raz pierwszy własnym sumptem, w symbolicznym nakładzie, w Nowym Jorku w 1983 roku. To jeden z najciekawszych, najbardziej oryginalnych wspomnieniowych zapisów z Powstania. Literacko zaskakujący (już pierwsze wersy i pierwsze strony robią wrażenie), współczesny w języku i formie, z fragmentami zapierającymi dech – jakby Miron Białoszewski włożył panterkę i poszedł walczyć. Zmysł obserwacyjny i szczerość Jana Kurdwanowskiego, mistrzowsko wyważone niezwykłe metafory stawiają go w tym właśnie pisarskim szeregu – gdzieś blisko Białoszewskiego, Brandysa, Stawińskiego, Bratnego.
_Mrówka na szachownicy_ to książka wyrywająca się ze stylistyki kombatanckich wspomnień, które oczywiście mają swoją niezbywalną wartość (zwłaszcza dla historyków), ale wraz z upływem czasu coraz słabiej przemawiają do współczesnego „zwykłego” czytelnika. Z Kurdwanowskim jest inaczej. Jego sposób pisania – potoczysty styl, rozdzierająco szczera refleksja, bezpośrednia, nieprzepuszczona przez martyrologiczny filtr – sprawia, że nawet osoby nieszczególnie zainteresowane Powstaniem i okupacją dają się wciągnąć w ten świat dramatycznych przeżyć. Powstańcze dni składają się u Kurdwanowskiego z odwagi rozumianej jako (chwilowe) przezwyciężenie lęku, z niepokoju o najbliższych, z tracenia przyjaciół i towarzyszy, ze zwątpienia i jednoczesnego budowania w sobie nadziei na przeżycie.
Jaki dystans miał autor _Mrówki na szachownicy_ wobec heroicznych i bohaterskich, zawsze selektywnych i nieco koloryzowanych wspomnień, można zauważyć chociażby w scenach, gdy po upadku Starówki, przeszedłszy na spokojniejszy (do czasu) Czerniaków, strzelec Krok wraz z przyjacielem Edkiem opowiadają mniej doświadczonym żołnierzom o tym, co się działo w okolicach katedry:
Edek z instruktora stopniowo przeradza się w barda. Powstańcy zapełniają pokój, siedzą, stoją, porucznik zastyga we drzwiach. Tyle razy już to wszystko słyszałem w Edka i moim własnym wykonaniu, a od nowa przeżywam. Staję się głównym bohaterem sagi o staromiejskiej „Atlantydzie”. Nie wiem, czy to naprawdę tak mnie widzieli, czy Edka fantazja ponosi.
Wizerunek spokojnego kamiennego posągu – to ja. Po ataku czołgów trupy kolegów już ostygły, a Krok podnosi się z rumowiska i przeciera okulary.
Śmiał się Jan Kurdwanowski – Krok – z tych mitologizowanych wspomnień i był to śmiech szczery, choć zapewne przez łzy. Można zapytać, czy owa scena nie nabrała swojego charakteru dopiero lata po wojnie, może to czas i dojrzewanie kształtowały sposób patrzenia wstecz, ale wydaje się, że opowieści Kurdwanowskiego są zbyt dokładne, precyzyjne i szczegółowe, by traktować je jako interpretację faktów, a nie pochodzący z głębi żywej pamięci opis…
To niewątpliwa siła tej prozy. Autor _Mrówki…_ potrafi skupić się na szczególe – na tonie, jakim wydawany jest rozkaz, na kolorze pokruszonej odłamkami ściany, na dźwiękach i zapachach. Używa obrazowych, ale nigdy przesadnych porównań, boleśnie uruchamiających wyobraźnię czytelnika:
Zaraz na skraju zobaczyłem nagą dziewczynę przywaloną blokiem muru od pasa w górę. Przy upadku cegły poluzowały się nieco i ułożyły jak niedbale upuszczona talia kart. Leżała twarzą do ziemi. Łydka pękła wzdłuż aż do kości. Dolna część ciała pokryta była tak grubo pyłem, że dziewczyna wyglądała jak zwalony posąg.
Robi to, by chwilę później przenieść konkret i detal na szeroki plan, na ową „szachownicę”, na którą los rzucił jego i jemu podobnych dwudziestolatków. Jest Kurdwanowski zarówno uczestnikiem, jak i uważnym obserwatorem tego, co wokół niego i w nim samym dzieje się w sierpniu i we wrześniu 1944 roku. To pozycjonowanie się nieco „na zewnątrz” zbliża go do współczesnego czytelnika, w jakimś stopniu zasypuje – tak bardzo, jak to możliwe – przepaść pomiędzy tymi, którzy przeżyli hekatombę Powstania, a tymi, którzy dzisiaj o niej czytają.
Co jeszcze oprócz ostentacyjnego antyheroizmu uderza we wspomnieniach strzelca Kroka? Na pewno silnie rysowana indywidualna perspektywa. Ten indywidualizm jest bardzo ważny. Kurdwanowski, podobnie jak zaprzyjaźniony z nim Stanisław Likiernik w książce _Made in Poland_, stroni od wielkich słów w rodzaju „Ojczyzna” czy „Naród”. Woli coś o wiele bliższego: osobistą swobodę, której gwarantem miała być wolna Polska. Według niego Kolumbowie (i on, jeden z nich) szli do Powstania bić się o suwerenność kraju, który miał gwarantować ich małą, codzienną wolność powiązaną z takimi wartościami jak uczciwość, lojalność, szczęście, przyjaźń. Może brzmieć to nieco patetycznie, ale dla Kurdwanowskiego, Likiernika i im podobnych w tych pojęciach zakodowane było najszersze znaczenie słowa „niepodległość”. Taka refleksja narzuca się po lekturze _Mrówki na szachownicy_.
Jest jeszcze coś, co wyróżnia wspomnienia Kroka. Ten żołnierz wiele miejsca poświęca ludności cywilnej. Patrzy na cywilów „wplątanych” w Powstanie i widzi ich postępujący dramat, coś, co przez całe dziesięciolecia było rodzajem tabu – drogę od entuzjazmu i nadziei do rozpaczy, a nawet nienawiści do powstańców. Wielu scen opisanych w książce nie daje się zapomnieć, choćby obrazu ojca („Mężczyzna niemłody, mały, siwawy, o rzadkich włosach krzyczy i wyzywa”), który stracił córkę w bombardowaniu, gdy jakiś oficer AK wygonił cywilów z piwnic, by ulokować tam sztab:
Porucznik mówi do nas podniesionym głosem:
– Aresztować go. – I władczym gestem ręki wskazuje małego człowieczka.
Zapiera mi oddech, czuję, że muszę zabić, bo inaczej zwariuję. Takie gnidy przeżyją, obwieszą się krzyżami i w każdą rocznicę Powstania przy capstrzyku będą składać wieńce na naszych grobach. Niezdecydowanie wprowadzam nabój do lufy, porucznik posłyszał szczęk, obejrzał się i w nogi do piwnicy. Cofnąłem się na klatkę schodową, a ten wciąż woła i woła, że córka nie żyje. Artyleria huczy. Zapada zmrok.
Aby opowieść działała na wyobraźnię i omijała narzucane przez upływający czas stereotypy, musi być prawdziwa. Kurdwanowski jest szczery do bólu. Dzieli się swoimi odczuciami i refleksjami z czasu Powstania, które bywają prowokacyjne, obrazoburcze, bolesne, czasem niesprawiedliwe. Ale na pewno są autentyczne. Nie do zapomnienia. Przetrwają.
Jan Kurdwanowski zmarł w 2018 roku.Ptaszek, martwo strącony do dołu,
w litosnej ziemi przeradza się w piołun.
Piołun zdeptany nie idzie na marne:
zmielony z piaskiem nowym wzejdzie ziarnem:
Już jego soki i krążą i płyną,
wzrasta sasankiem, ożywa tarniną…
Tak lud, gnieciony, mielony, rozdarty,
przez głupich wodzów przegrany jak w karty,
ścielący trupem swym obce wyraje
– kolorem, słowem, muzyką powstaje,
i w żyłach świata – jak stubarwną wstążką –
kolorem, słowem i muzyką krąży.
Kazimiera Iłłakowiczówna, z cyklu _Siedmiogrodzkie cekiny_
Kto w ul dmuchnie, pysk mu spuchnie.
przysłowie ludowe
Wcześniej czy później prawda o grupie kryminalistów, którzy rozpętali awanturę w Warszawie, aby uchwycić władzę, będzie powszechnie znana. Ludzie ci wykorzystali zaufanie mieszkańców Warszawy, rzucając wielu niemal nieuzbrojonych ludzi na niemieckie armaty, czołgi i samoloty…
Stalin do Churchilla, 22 sierpnia 1944 roku
Polska jest takim jaśniejącym przykładem. Poprzez swe dzieje coraz to okupowana, podzielona, rozdarta, jej granice zniesione, życie narodowe zdławione; a jednak duch narodu przetrwał wieki i jego płomienie wciąż odradzają się i podnoszą wśród zgliszcz. Im groźniejszy sztorm, tym większy żar.
Joseph Goebbels, prywatna wypowiedź do Wilfreda von Ovena po upadku Powstania1 PROLOG I PRELUDIUM
Wstaję od stołu zarzuconego zapiskami i podchodzę do okna.
Ulicą idą dziewczyny i chłopaki, boso, pomimo psiego gówna i szkła. Boso, choć stać ich na sportowe samochody. Taka to już w Greenwich Village moda na nieokiełznane dzieci natury.
Silę się na myślowy czy uczuciowy, a może trafniej i modniej, egzystencjalny przeskok do kraju i do innej epoki. Wówczas, prawie pół wieku temu, biedni chłopi chodzili na mszę niedzielną na bosaka, a buty wzuwali dopiero przed samym kościołem. Tylko w wojsku nosili je od rana do nocy, „na piątek i świątek”. Jakież to musiało być wspaniałe uczucie: stale paradować w państwowych butach bez obawy, że się zedrą.
Żyję w świecie tak odmiennym, że tamte czasy, choć sam je oglądałem i, jak mawiał pan Zagłoba, _magna pars fui_, wydają się tyle odległe od współczesności, co przygody wawelskiego smoka. Tu ludzie za dużo jedzą, mają nadmiar ubrań i butów, zimą za ciepło w mieszkaniach, latem za chłodno i nudzą się…
Kiedyś na przyjęciu przy gościach, Polakach wyznania katolickiego i mojżeszowego, ktoś tak podsumował dyskusję:
– Jak by nie było, w Polsce żyło się ciekawiej.
Ktoś inny zareplikował:
– To prawda, tylko bilet na to przedstawienie był bardzo drogi.
W pokoju jest chłodno, przyjemnie, cicho szumi klimatyzator, a ja usiłuję przypomnieć sobie, jak to było w Warszawie latem 1944 roku. Pamiętam nagłówki gazet i gazetek z tamtych czasów: „Warszawa płonie”, „Warszawa w ogniu”, „Pożoga nad Warszawą”, „Warszawa w walce”, „Warszawa walczy”, „Warszawa na barykadach”. Jednak najsilniej utkwił mi w pamięci napis – „_Warschau brennt_” pod fotografią lotniczą miasta zasnutego dymem. Odtąd nie opuszczała mnie myśl, by coś o Powstaniu napisać. Może odezwie się ktoś, czyj los jest mi nieznany.
Przez szereg lat pamiętałem szczegółowo, kiedy kogo trafili. Kto pił, kto co kradł lub, jak to już zaczęto mówić, szabrował. Kto się bał, a kto nie, kto się bił, a kto nie. Kto przeżył i wrócił z obozu jeńców obwieszony orderami.
Powstaniec z mojej kompanii, siedemnastolatek, który choć niczym się nie wyróżniał, dzielnie się trzymał i ranny był z granatnika, ucieszył się wielce, spotkawszy mnie po wojnie. Zdziwił się niezmiernie, że nie mam Virtuti Militari. On sam otrzymał to najwyższe odznaczenie, tak przynajmniej twierdził, retroaktywnie w obozie jeńców w Niemczech.
Po każdym takim spotkaniu byłem gotów chwycić za pióro. Nagle, po iluś tam latach, może dziesięciu, zauważyłem, że tego i owego nie mogę sobie przypomnieć. Było już za późno na pisanie kroniki. Nie robiłem żadnych notatek, gdyż dobra pamięć zawsze mi dopisywała, i przeliczyłem się. Tak minęło trzydzieści lat.
Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu coraz to mniej i mniej.
Podobno ongiś księżyc wirował szybko wokół swej osi, ukazując ziemi coraz to inne oblicze. Miliony lat mijały, a księżyc zwalniał coraz bardziej, aż zamarł i teraz zwraca ku nam tylko jedną twarz, jak na fotografii.
Na przykład Tom: pamiętam jego przerzedzone włosy i smutne, wpadnięte oczy, tak jak go widziałem ostatni raz na noszach. Staram się wyobrazić sobie, że Tom się śmieje lub je, natężam całą siłę woli – na próżno, wciąż ten sam obraz: smutne, zapadnięte oczy.
Albo Stasiek – Barykada: wysoki, postawny, korpulentny, piegowaty blondyn z fajką w zębach. Próbuję przywołać jego twarz z głębin czasu, zmusić ją, aby ożyła na chwilę i przemówiła, ale cały wysiłek na nic, wciąż tylko piegi i fajka.
Albo Rysiek, pseudo Wilit, uzbrojony po zęby w angielskiego stena, niski, czarniawy, zacięty. Do hełmu LHD przyczepił z tyłu brązowe frędzelki. Nie bał się. Im gorzej się działo, tym groźniej wyglądał. Ilekroć wspominam Ryśka, pojawia się zacięta twarz z profilu, pasek pod brodą i frędzelki.
Z półmroku mej pamięci wynurzają się jeden po drugim ci cwaniacy z warszawskiego przedmieścia. Myślę sobie, że gdyby naprawdę byli takimi cwaniakami, za jakich się uważali, nie skończyliby, dwudziestoletni, w bezimiennych dołach.
Z setek powstańców, z którymi zetknąłem się, w mej pamięci zachowały się tylko strzępy: szczegół twarzy, uzbrojenia, munduru, rana, bandaż, wydarzenie, powiedzenie. Z przemijaniem czasu te luźne okruchy bądź to przyciągały się, łączyły i zrastały, tworząc nowe postacie, bądź też bladły, zamazywały się i rozpływały.
Z pamiętnikami to nie takie proste. Przyjaciele doradzają: pisz, jak pamiętasz, całą prawdę. A naprawdę to było tak: ogień, dym, kurz, huk, nurkuje, biegnie, strzela, pada, wstaje, nie wstaje, podjeżdża, odjeżdża, widać, nie widać. _Panzerwagen_, _Nebelwerfer_, _Sturmgeschütz_ i _Sprenggranate_, Tiger, Panther, Flak i Pak. Dorzucając heinkla, sztukasa, „goliata”, meserszmita, „grubą bertę” i tasując te kilkadziesiąt słów w niezliczoną ilość kombinacji, można odmalować całą panoramę Powstania widzianą z lotu ptaka.
Pamiętniki Speera odebrały mi na jakiś czas odwagę do pisania. On oglądał drugą wojnę światową z lotu jastrzębia, ja z marszu mrówki. Kogo zaciekawią przeżycia mrówki, która potyka się o byle ziarnko piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy?
Od 6 czerwca 1944 roku, gdy Anglosasi wylądowali w Normandii, oczekiwano końca wojny jeszcze przed żniwami, a nie jak zwykle po żniwach. Pod koniec czerwca pękł niemiecki front na dalekiej Białorusi. Padały nazwy miast znane z _Potopu_ Sienkiewicza, a obok nich, z dodatkiem „_für Führer und Vaterland_”, nazwiska poległych niemieckich generałów. Ludzie wiedzieli z doświadczenia, że każda ofensywa zwalnia po paru tygodniach i ustaje. Ta jednak zdawała się nabierać coraz większego pędu. Tymczasem życie w Warszawie płynęło normalnie. Patrole gęsto krążyły po mieście. Kwitł szmugiel żywności. Uliczne łapanki niemal ustały, za to zamachy na niemieckich agentów chyba się nasiliły. Szły transporty do Oświęcimia, a w ruinach getta nocami, bez rozgłosu, rozstrzeliwano. Ale od wielkiej ulicznej „rozwałki” po zabiciu generała SS Kutschery w lutym 1944 roku jego następca Geibel zaniechał publicznych egzekucji.
Wieczorem ludzie pochyleni nad mapami wtykali szpilki w coraz to nowe czarne kropki miast, w miarę jak front przesuwał się coraz bliżej. Jedną z nielicznych pożytecznych stron niemieckiej okupacji była obfitość tanich i dobrych map. Przychodziły wieści z Normandii, że amerykańskie bomby starły na miazgę ostatki niemieckich rezerw. Po zamachu na Hitlera 20 lipca nawet pesymiści przestali wątpić, że wojna skończy się przed żniwami.
Jak dotąd front miał coś z bajki – „za siedmioma górami i siedmioma rzekami”.
Nagle w drugiej połowie lipca stało się coś niesamowitego. Zaczęli uciekać. Warszawa kipiała radością. Któż mógł przewidzieć, że te półtora tygodnia to było tylko _preludium allegro e molto vivace_ __ do _danse macabre et funebre_ __ Powstania.
Zaczęli uciekać, najpierw cywile: rajchsdojcze, folksdojcze, sztamdojcze, ostdojcze, baltendojcze, koloniści, faszyści, białogwardziści, kolaboracjoniści. Na chłopskich wozach, wychudzeni, zakurzeni, z tobołkami i dziećmi, byle prędzej, byle na zachód. A z nimi pomieszane tabory niemieckie, węgierskie, własowskie. Za cywilami pomknęli dystryktlajterzy, becyrklajterzy, krajslajterzy, ortslajterzy, burgmajsterzy, trojhenderzy, Wohnungsamt i Arbeitsamt.
Potem zaczęli ładować się na samochody i pociągi: Sicherheitspolizei, Geheime Staatspolizei, Kriminalpolizei, Ordnungspolizei, Schutzpolizei, Hilfspolizei, Bahnschutz, Selbstschutz, Werkschutz, Grenzschutz, Hitlerjugend, Sturmabteilung, Sonderdienst i Baudienst.
Jak dotąd Warszawa widziała tylko marsz i ucieczkę na wschód.
Niemieckie dzielnice, policyjna i rządowa, prawie opustoszały. Następnie zwaliły się niedobitki, Węgrzy, bez pasów, bez broni, bez czapek, ale w dobrych humorach, bardzo przyjaźni. Książęcą w dół szedłem za Węgrem, który mijanych Polaków pozdrawiał okrzykiem „serwus”, a jego towarzysz wtórował mu, wołając „kaput”. Inny Węgier na placu Trzech Krzyży opowiadał niemczyzną tak łamaną, że mogłem zrozumieć prawie każde słowo, jak to jechał motocyklem z kolegą na tylnym siodełku, a Ruski wyskoczył zza krzaka i dźgnął kolegę bagnetem. Zanosiło się, że straszna okupacja będzie miała sielankowe zakończenie.
Godzina policyjna kończy się o szóstej. Piękny ranek, błękitne niebo, wychodzę na ulicę, rozglądam się, czy aby nie łapią. Wciągam rześkie powietrze od Wisły, a tu ktoś, biegnąc, woła, że Niemców nie ma i już koniec okupacji i konspiracji, jakby śnieg nocą stopniał.
Podczas gdy w Berlinie zastanawiali się, jak utrzymać Warszawę, a w Moskwie, jak zdobyć Warszawę, Komenda Główna Armii Krajowej w konspiracyjnych lokalach, za spuszczonymi firankami, głowiła się, jak i tym, i tamtym pokrzyżować plany.
Potem zaczęli wracać: Sipo, Schupo, Orpo, Kripo, Gestapo, SD, SA, a z nimi werkszuce, banszuce, lajterzy, Wohnungsamt i Arbeitsamt. Czołgi dywizji „Hermann Göring” pojawiły się na ulicach i jechały na wschód. Zaroiło się od własowców.
Ostatniego dnia lipca stałem na Krakowskim Przedmieściu przy placu Zamkowym. Mostem Kierbedzia na zachód maszerowała piechota, żołnierze zakurzeni, jakby dopiero co ukończyli bój. Szli krokiem niespiesznym, niemal niedbałym jak na Niemców, ale tak równym, że słońce jednym błyśnięciem załamywało się w fałdach spodni, gdy setki kolan naraz unosiły się w górę. Z bronią, z erkaemami na ramionach, w czapkach, bez hełmów; bił od nich spokój, lekkość i siła.
Dwadzieścia lat później oglądałem film _Bitwa o Algier_. Jest w nim scena, w której francuscy spadochroniarze wmaszerowują do miasta. Od razu przypomniał mi się ten ostatni dzień przed Powstaniem i długa kolumna Niemców skręcających z Nowego Zjazdu w Krakowskie Przedmieście.
W 1942 roku na warszawskim dworcu zatrzymywał się na krótko pociąg pośpieszny z napisem: „Berlin–Posen–Kutno–Warschau–Lublin–Rowno–Human–Dnepropetrowsk”. Potem linia zaczęła się skracać i jedna nazwa po drugiej od tyłu wypadała, aż Lublin znalazł się na samym końcu. W dniach poprzedzających Powstanie nawet kolej podmiejska dojeżdżała tylko do Anina czy Radości. Otwock był już za granicą.
Powstał niesamowity kołowrotek. Głównymi ulicami miasta jechały na wschód czołgi, piechota maszerowała na zachód, a rosyjskie patrole kręciły się wokoło przedmieść Pragi.
Pięć dni przed Powstaniem gubernator Fischer nakazał przez megafony uliczne, aby sto tysięcy osób stawiło się do budowy umocnień polowych. W odpowiedzi pułkownik Monter – komendant AK na Warszawę – nie pytając o pozwolenie zwierzchników, natychmiast zarządził mobilizację armii podziemnej w Warszawie, co według regulaminu równało się powstaniu. Jak się wkrótce okazało, krewki pułkownik i inni podkomendni zupełnie ponieśli swego dowódcę generała, jak znarowiony koń kiepskiego jeźdźca.
Choć na wezwanie Niemców do kopania rowów nikt się nie stawił, nieoczekiwanie natychmiastowych represji nie było. Elektryczna kolej nadal kursowała linią otwocką. Ludzie wysiadali na ostatniej stacji, szli na spacer w pobliskie laski, by pogwarzyć z rosyjskimi żołnierzami, i pokrzepieni na duchu wracali do Warszawy. W każdym razie tego rodzaju opowiadania krążyły po mieście. Wśród komentarzy tej niezwykłej sytuacji były i takie, że Wehrmacht maszeruje na zachód, bo nie chce się bić, jedynie czołgi SS jadą na wschód, a Rosjanie cicho siedzą, czekając na kapitulację Niemiec. O Hitlerze opowiadano, że tuzinami rozstrzeliwuje swoich generałów, że jest sparaliżowany, że od wybuchu bomby ogłuchł, oślepł, oszalał i zgłupiał doszczętnie, że nie żyje, a jego miejsce zajął sobowtór.
W połowie lipca rodzina moja wyjechała na wakacje pod Grodzisk. Każdy pewnie pamięta, co to znaczy mieć puste mieszkanie do własnej dyspozycji w wieku dziewiętnastu lat. Można leżeć na łóżku i czytać, nikt się nie czepia, że spodnie się gniotą lub wzrok się psuje, i w ogóle czego dusza zapragnie.
Kolega szkolny Jurek, wiedząc, że poza mną nikogo nie ma w mieszkaniu, poprosił o pozwolenie na urządzenie punktu wypadowego, na co oczywiście przystałem. Przez dwa dni tysiące akowców stłoczonych w prywatnych mieszkaniach z bronią lub bez czaiło się do skoku na Niemców, po czym nagle Powstanie odwołano. Mnie w udziale przypadło czaić się bez broni przy ulicy Łuckiej, w mieszkaniu kolegi z działonu armatek szybkostrzelnych 20 mm, tapicera, któremu rano oczy nie chciały się otworzyć, a wieczorem zamknąć, aż sobie wypił. Niech służy to za dowód dyscypliny, że pomimo iż mieszkanie obfitowało w wyborowe wódki, nie doszło do picia. Była w tym zasługa żony tapicera, tlenionej blondynki, która czuwała, aby mąż nie dobrał się do kredensu, gdzie pod kluczem stały butelki. Inny żołnierz działonu, współwłaściciel nielegalnej bimbrowni na Mokotowie, niewiele starszy ode mnie, był już zaawansowanym alkoholikiem. Szwagier tapicera, pseudo Zychler, też tapicer, także lubił pociągnąć. Było więc możliwe, że przedłużające się ostre pogotowie, przy dochodzącym spoza Wisły huku dział, mogło się przerodzić w libację ku czci zwycięstwa i na pohybel Niemcom.
Zgromadziło się nas dziewięciu: dwóch tapicerów, ich kuzyn Orzeł, Hutnicki z Puławskiej, współwłaściciel bimbrowni, Sław z Chałubińskiego, wszyscy w stopniu kanoniera, czyli szeregowego. Poza tym byłem ja – bombardier, czyli starszy strzelec, kapral Jur z Pragi i plutonowy z Żoliborza, którego pseudo zapomniałem. Obok na Łuckiej i w najbliższej okolicy zakwaterowały się inne działony. Podporucznik Lew, uprzednio Hak, wpadał od czasu do czasu. Pojawił się i sam dowódca dywizjonu, chudy, wysoki blondyn, nieprzystępny, którego dotąd spotkałem zaledwie parę razy.
Musieliśmy być już nie w drugim czy trzecim, ale w jakimś dalszym rzucie, skoro nas w ogóle nie zapoznano z jakimkolwiek planem akcji. Do naszych obowiązków należało jedynie natychmiastowe uruchamianie działek 20 mm, zdobytych przez piechotę. Uważałem, że w pobliżu znajdują się inne uzbrojone jednostki, które wystąpią w naszej obronie na wypadek, gdyby Niemcy zaczęli przeczesywać dom za domem. Zbiórki, odliczanie, meldowanie zajmowały stosunkowo niewiele czasu, resztę wypełnialiśmy rozmowami.
Ku ogólnemu zaskoczeniu pogotowie odwołano po dwóch dniach. Wróciłem więc z Łuckiej do własnego mieszkania. Zastałem tu jeszcze grupę Jurka, niemrawo zbierającą się do wyjścia. Wśród konspiratorów rozpoznałem gimnazjalnego kolegę B., który cieszył się opinią roztargnionego filatelisty. Ze względu na wysoki wzrost B. zawsze siedział w tyle klasy, opierając o ścianę swą wielką, kędzierzawą głowę. Zwykle zadumany, wpatrywał się okrągłymi jak spodki oczyma gdzieś w siną dal. Ilekroć przerwano mu tok myśli, mrugał długimi rzęsami, uśmiechając się przyjaźnie. Nieraz, gdy jego nazwisko padło w czasie lekcji, wyglądał, jakby go nagle zbudził ryk krowy na łące. W czasie okupacji nowy duch w niego wstąpił. Ze sprzedaży znaczków pocztowych, mówiono, utrzymywał całą rodzinę. Parę razy widziałem go u zbiegu Szpitalnej i placu Napoleona pod ścianą, gdzie wystawali handlarze złotem.
Na rozgrzewkę przed walką B. przyniósł butelkę koniaku, który rozlano do szklanek. Zaledwie wychylono toast za zwycięstwo, wszyscy zaczęli się krztusić i sinieć. Okazało się, że B. w pośpiechu omyłkowo włożył do teczki skoncentrowane krople waleriana na czystym spirytusie, używane do uspokajania kobiecych nerwów. Grupa chwilowo straciła wartość bojową, która i tak była niska, jako że tylko porucznik posiadał rewolwer.
Choć miasto zaroiło się od wracających umundurowanych Niemców i własowców, mój dom pozostał w dwóch trzecich pusty. Białogwardzista z czwartego piętra z synkiem Igruszką, którego nasze dzieci nazywały Gruszką, zniknął. Folksdojcz, pijak, żonobijca – sąsiad na tym samym piętrze – także się wyniósł. Rodzina małej dziewczynki, Alice, na którą rodzice po Stalingradzie znowu zaczęli wołać Alusia, uciekła.
Godzina policyjna zaczynała się o ósmej. Dziwnie wyglądały puste, oświetlone zachodzącym słońcem ulice Szara i Rozbrat. Zapadła noc, dla wielu przedostatnia pod okupacją.
Warszawa jest miastem, co to ledwie się otrząśnie, wyprostuje pióra, a już znowu zbliża się jego ostatni dzień przed tym czy owym.
Rozległo się pukanie. Otworzyłem drzwi. Zamiast Wojtka, którego oczekiwałem, w progu stały sąsiadki z dołu – folksdojczki – w towarzystwie niemieckiego porucznika. Przed paru laty zajęły one mieszkanie po kapitanie, którego syn poległ w 1939 roku. Obie młode, przystojne siostry gościły często niemieckich oficerów. Jak zwykle grzecznie poprosiły o skorzystanie z telefonu. Własnego nie miały, widocznie w ich zawodzie tak było wygodniej. Porucznik zadzwonił do dowództwa SS, jego rozmówca odłożył słuchawkę na chwilę i nie zgłosił się więcej. W warszawskim systemie telefonicznym można było się rozłączyć tylko wtedy, gdy obie strony zawiesiły słuchawki. Po kwadransie czekania, kiedy telefon wciąż był zablokowany, wytłumaczyłem oficerowi, że słuchawka na drugim końcu linii musi być odłożona. Porucznik powiedział, że to jest niemożliwe, to znaczy nie wierzył, żeby na drugim końcu drutu był bałagan. Cierpliwie czekał i czekał. Po półgodzinie wyszli, a telefon wciąż był zablokowany.
Miasto obiegały tysiące wieści o froncie, o kryzysie w Niemczech, o Normandii. Sytuacja zmieniała się tak szybko, a front był tak blisko, że wiadomości z prasy podziemnej, nie mówiąc o niemieckiej, były przestarzałe. Dziś słyszałeś huk armat, a za trzy dni mogłeś sobie przeczytać, kto do kogo strzelał i z jakim skutkiem. Najlepsze źródło informacji, radio, było Polakom wzbronione. Posiadanie radioodbiornika karano śmiercią, tak samo jak słuchanie go, rozpowszechnianie wiadomości radiowych oraz tajenie przed władzą niemiecką informacji o tych, którzy posiadają, słuchają i rozpowszechniają. Zresztą kara śmierci była prawie za wszystko i za nic.
Spośród pięćdziesięciu dwóch mieszkań w moim domu większość stała pusta. Uprzywilejowani, uciekając w popłochu, mieli ważniejsze kłopoty niż zabieranie radia na zachód. Bez radia wiedzieli, że jest źle.
Wydawało się, że w naszej klatce schodowej nikt nie pozostał poza Wojtkiem i mną. Najbliższy sąsiad, drzwi na wprost moich drzwi, folksdojcz pijak, miał zwyczaj włamywać się do własnego mieszkania, ilekroć żona bała się go wpuścić. Najpierw wyzywał ją przez zamknięte drzwi, potem walił pięścią dla postrachu, wreszcie kopał, aż drzwi ustąpiły; zgodnie z zasadą głoszoną przez Führera, że siłą weźmie to, czego odmawia się po dobroci. W końcu kobieta krzyczała i szlochała, gdy ją karcił za nieposłuszeństwo. Siostry folksdojczki z dołu wzywały parę razy Orpo czy Kripo. Raz nawet interweniowali Niemcy zamieszkali na klatce schodowej, z gestapowcem Felske na czele. Zwykle odbywało się to późną nocą. Nikt z Polaków nie reagował na te awantury, czekaliśmy, aż ucichnie, aby wrócić do spania. Za wtrącanie się do bitki pomiędzy Niemcami można było pojechać do Oświęcimia albo i gorzej.
Podobno jeszcze niedawno w Syjamie za dotknięcie członka rodziny królewskiej karano śmiercią. Zdarzyło się, że młoda królowa, płynąc łodzią po stawie przed pałacem, wpadła do wody. Żołnierze ochrony, stojący obok, bali się ją ratować i utonęła.
Polska policja nie miała prawa mieszać się w waśnie między Niemcami. Niemiecka policja również nie wtrącała się, jeśli jeden Polak mordował drugiego Polaka bez użycia broni palnej i bez szkody dla mienia niemieckiego. Przekazywała to policji polskiej, która także nie wtrącała się. Więzienia były wypełnione politycznymi i niewinnymi, dla kryminalistów nie było miejsca.
Mieszkanie naprzeciw znałem dobrze, gdyż dawniej wynajmowali je państwo Liedtke; ich syn Jurek był moim kolegą gimnazjalnym. W 1942 roku został aresztowany. Gestapo obiecało panu Liedtke, który nie tylko nosił niemieckie nazwisko, ale także był protestantem, zwolnić syna, jeśli podpisze volkslistę. Nie podpisał, Jurek nie wrócił. Liedtków wysiedlono. Mieszkanie po nich dostał pijak. Kto jak kto, ale on, uciekając, na pewno nie zabrał ze sobą radia.
Wojtek i ja, upewniwszy się, że oprócz nas nikogo nie było na klatce schodowej, przystąpiliśmy do akcji. Listwa od drzwi odstawała, zamek ustąpił pod nożem i oto pierwszy raz w życiu włamałem się, i to do Niemca. Plądrowanie cudzych mieszkań daje przedsmak odkrywania i podbijania nieznanych lądów, stąd ten dreszczyk. Po ciemku odszukaliśmy radio.
Bełkotało niewyraźnie po niemiecku, nawet słowa trudno było odróżnić. Trzeba też było nasłuchiwać kroków z podwórza, by wymknąć się w porę. Folksdojcz i jego żona od tygodnia nie dawali znaku życia. U sióstr było ciemno i cicho. Jedyny pozostały Niemiec na naszej klatce schodowej, gestapowiec Felske z parteru, wracał z pracy o różnych porach dnia i nocy; należało uważać na niego. W napięciu spędziliśmy długie minuty, na próżno kręcąc gałkami, by się dowiedzieć czegoś o froncie, który można było w ciszy nocnej usłyszeć i zobaczyć z dachu domu. Ani rosyjskiego, ani polskiego komunikatu nie udało się nam złapać.
Strych był naszym punktem obserwacyjnym od kilku dni. Tej nocy, tak jak i poprzednich, panowała absolutna cisza. Na zachód za Ogrodami Frascati w ciemności leżało miasto na pozór bez życia – bez świateł, bez hałasu, bez ruchu, bez gwaru. Nawet bez przysłowiowego echa kroków nocnych patroli. Zapewne niewielu ludzi spało. Każdy mówił i myślał o froncie. Na wschód za linią budynków znajdowało się koryto Wisły, dalej ledwo widoczne przez lornetkę skupisko domów po drugiej stronie rzeki i czarna przestrzeń bez końca. Z rzadka błyskało tam, gdzie niewidoczna ziemia schodziła się z gwiaździstym niebem.
W mej wyobraźni front przestał być zwykłą linią okopów najeżonych lufami. Wprost przeciwnie, nabrał cech istoty żywej, pełnej groźnego uroku – nieodgadnionej przyszłości, końca świata, początku nowego życia. Jakby smok olbrzymi zaległ w ciemnościach poza lasami wawerskimi i od czasu do czasu łypał ku nam ślepiami.
Nazajutrz był 1 sierpnia 1944 roku. Ten najważniejszy dzień Warszawy zaczął się pogodnie i spokojnie. W ostatnich dwóch stuleciach historii Polski „ważny” równało się „tragiczny”. Łatwo sobie wyobrazić, co może znaczyć „najważniejszy”.
Około dziesiątej rano ktoś zastukał do drzwi. Oczekiwałem Wojtka z wiadomościami z radia, a przede mną stał nieznany mi czternastolatek. Sam wszedł do środka. Domyśliłem się, o co chodzi, i zamknąłem za nim drzwi.
– Chciałbym mówić ze starszym strzelcem Krokiem – zameldował się i spytał, czy mam dla niego rozkazy. Został przydzielony do mojej dyspozycji jako łącznik przez dowódcę baterii podporucznika Lwa.
Podporucznik Lew do niedawna używał pseudonimu Hak. Szczupły i blady, wyglądał chorowicie, mówił cicho, nic więc dziwnego, iż wszystkich ubawiło, gdy na konspiracyjnej zbiórce odczytano rozkaz, że odtąd podporucznik Hak będzie zwał się Lwem. Kilku członków mojego działonu mieszkało na Mokotowie. Miejsce zbiórki w razie alarmu pozostało to samo, na Łuckiej. Na wszelki wypadek wziąłem adres łącznika i poleciłem mu czekać w domu na dalsze rozkazy. Mieszkał tuż obok, na Czerniakowskiej, w kamienicy przylegającej do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Działon jest to obsługa jednego działa. Dwudziestomilimetrowe szybkostrzelne działka przeciwlotnicze miała dla nas zdobyć piechota Armii Krajowej. Gdy piszę te słowa, uprzytamniam sobie, iż nie szkolono nas w obsłudze dział rosyjskich. Widocznie dowództwo AK uważało, że łatwiej będzie zdobyć armaty rewolwerami na Niemcach, niż dostać od Sowietów w podarunku.
Gdy leżąc, czytałem, na ulicy rozległy się krzyki i tupot podkutych butów. Rozbratem biegli podtatusiali SA-mani, zwani żółtkami od jasnobrunatnych mundurów. Padło kilka strzałów, żółtki pędziły z powrotem na Górnośląską. Zabawnie wyglądali w odwrocie, otłuściałe zady w luźnych portkach nie nadążały w szybkim biegu za głową i nogami. Wkrótce uspokoiło się.
Przybycie łącznika zaalarmowało mnie, więc nie wychodziłem z domu, oczekując następnego. Wróciłem na łóżko do przerwanego czytania.PRZYPISY
_Magna pars fui_ – odgrywałem wielką rolę.
_Warschau brennt_ – Warszawa płonie.
LHD – skrót od Lufthilfsdienst, pomocnicza służba przeciwpożarowa.
_Panzerwagen_ – wóz pancerny; _Nebelwerfer_ – wyrzutnia rakietowa (od nazwiska konstruktora Nebela); _Sturmgeschütz_ – działo szturmowe; _Sprenggranate_ – granatnik; Tiger – czołg, ciężar 55 ton (tygrys); Panther – czołg, ciężar 45,5 tony (pantera); Flak – artyleria przeciwlotnicza; Pak –artyleria przeciwpancerna; heinkel – bombowiec; sztukas – nurkowiec; „goliat” – mały czołg bez załogi, wypełniony materiałem wybuchowym, zdalnie sterowany i detonowany za pomocą kabla; meserszmit – myśliwiec.
_Für Führer und Vaterland_ – za wodza i ojczyznę.
_Preludium allegro e molto vivace_ – w muzyce preludium w szybkim, bardzo żywym tempie.
_Danse macabre et funebre _– taniec śmierci i pogrzebowy.
Rajchsdojcz – Niemiec posiadający obywatelstwo Trzeciej Rzeszy; folksdojcz – Niemiec lub osoba deklarująca się jako Niemiec, ale nieposiadająca jeszcze obywatelstwa Trzeciej Rzeszy; sztamdojcz – człowiek mający niemieckich przodków; baltendojcz – Niemiec z krajów bałtyckich.
Dystryktlajter, becyrklajter, krajslajter, ortslajter, burgmajster, trojhender – tytuły niemieckiej administracji terytorialnej.; Wohnungsamt – urząd mieszkaniowy zajmujący się głównie przesiedlaniem i wysiedlaniem; Arbeitsamt – urząd pracy zajmujący się głównie zsyłką ludzi do pracy przymusowej w Niemczech.
Sicherheitspolizei (Sipo) – policja bezpieczeństwa; Geheime Staatspolizei – Gestapo; Kriminalpolizei (Kripo) – policja kryminalna; Ordnungspolizei (Orpo) – policja porządkowa; Schutzpolizei (Schupo) – policja ochronna; Hilfspolizei – policja pomocnicza; Bahnschutz – straż kolejowa; Selbstschutz – oddziały samoobrony; Werkschutz – straż fabryczna; Grenzschutz – straż graniczna; Hitlerjugend – związek młodzieży hitlerowskiej; Sturmabteilung (SA) – oddziały szturmowe; Sonderdienst – oddziały do zadań specjalnych; Baudienst – służba budowlana.
Obersturmbannführer – podpułkownik SS.
Obergruppenführer_ _– __ generał SA.
Soldatenheim – Niemiecki Dom Żołnierza.
_Nur für Deutsche_ – __ tylko dla Niemców.
_Radiohaus_ – dom radia.
_Obst und Gemüse _– owoce i warzywa.
_Gott mit uns_ – Bóg z nami.
Nordwache – komenda niemieckiej policji na Warszawę-Północ.
_Hände hoch_ – ręce do góry.
_Ja, ja_ – tak, tak.