- W empik go
Mroźny nurt - ebook
Mroźny nurt - ebook
W wodzie nieopodal ruin starej papierni w Vargön znalezione zostają poćwiartowane zwłoki mężczyzny, ale policja nie jest w stanie zidentyfikować ofiary. Pewien szczegół naprowadza jednak Monę Schiller na trop. Jeżeli kobieta się nie myli, najwyraźniej wszyscy z jej otoczenia są w niebezpieczeństwie. Lecz informując o wszystkim policję, musiałaby też zdradzić swoją tajemnicę…
„Mroźny nurt” to trzecia część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller – była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, która wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą – stara się odkryć te sekrety, a przy tym walczy z własnymi demonami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-899-7 |
Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lodowaty wiatr smaga go, aż w oczach stają łzy. Kiedy wstępuje na lód, rozjeżdżają mu się zdrętwiałe ze zmęczenia nogi. Odzyskuje równowagę i biegnie dalej, a warczące samochody hamują z piskiem opon. Słychać trzaśnięcie drzwiczkami, głuche i złowrogie, a zaraz potem szczekanie podekscytowanych psów. Ludzie, zadyszani od zimna i biegu, krzyczą do siebie, ruszając w pościg.
Gdy wybiega na otwarty teren, niedający żadnej ochrony ani przed zimnym wiatrem, ani przed pogonią, czuje ból w płucach. Mija kruszejące ściany, na których ktoś namalował szkielety o pustych oczodołach i olbrzymie owady. Przyspiesza. Unika zapadnięcia się w ukrytą pod śniegiem jamę, ale ślizga się i po raz kolejny o mało nie upada.
Kiedy jest już blisko rzeki, uświadamia sobie swoją pomyłkę. Próbuje zwolnić, ale że biegnie zbyt szybko, rozjeżdżają mu się nogi. Stara się nad nimi zapanować, ale udaje mu się zatrzymać dopiero w miejscu, gdzie strome nabrzeże opada do czarnej wody.
Nawet strach czy instynkt nakazujący ucieczkę nie są w stanie poprowadzić go dalej. Traci resztki sił. Stoi nieruchomo, ciężko oddychając, i powoli się odwraca. Słychać szum rzeki, a kiedy promień słońca przebija się przez szarą mgłę, w świetle ukazują się ruiny starej fabryki. Robi kilka kroków w bok i patrzy w dół na zbutwiały pomost. Nie ma mowy, żeby utrzymał jego ciężar. Odwraca się z powrotem i idzie kawałek w drugą stronę. W końcu staje. Jego ciężki, ciepły oddech tworzy gęstą białą parę na zimnym powietrzu. Pachnąca żelazem krew spływa mu po nogach i barwi na czerwono zamarznięty beton.
Patrzy, jak się zbliżają, przystają i obserwują go w milczeniu. Jeden z nich robi kilka kroków i klęka. Podnosi strzelbę i powoli opiera ją na ramieniu. Spotykają się wzrokiem, a on dostrzega drobny ruch gałek ocznych, gdy palec powoli zaciska się na spuście.
Pocisk uderza go z taką siłą, że mężczyzna traci równowagę i zsuwa się z krawędzi.
Kiedy wpada do wody, a lodowaty wirujący prąd rzeczny bierze go w objęcia, już nie żyje.ROZDZIAŁ 2
W oknie świeci ozdobna gwiazda, a płonące świece Voluspa roznoszą zapach cynamonu i mandarynek. W kominku trzaska ogień, a przed nim, na szarej owczej skórze, leży Coco. Głęboko oddycha. Wierzga tylną łapą, więc Mona Schiller kuca przy niej i gładzi palcami bursztynowe futro. Nie sądziła, że jakiekolwiek zwierzę można kochać tak mocno, jak kocha tę suczkę, którą uratowała latem tego roku.
Wstaje i idzie do kuchni. Siada przy stole, wyjmuje z koszyka letniego sconesa i kładzie na talerzyku. Uśmiecha się.
– Pamiętasz?
Hedda podnosi wzrok znad podręcznika do ekonomii. W pierwszej chwili spogląda pytająco, ale zaraz potem twarz jej się rozjaśnia. Wybucha śmiechem. Niskim i tajemniczym – u Heddy tylko śmiech można uznać za dyskretny, a może wręcz nieśmiały.
– Wiem, o czym myślisz – mówi i odkłada książkę. – O mojej pierwszej wizycie tutaj, prawda?
Mona kiwa głową. Od tamtego czasu minęło zaledwie pół roku, ale ma wrażenie, jakby Hedda mieszkała tu od zawsze. Pamięta słowa Antona, że nie musi się nią opiekować tak, jak opiekuje się czworonożnym przybłędą. Ale to nieprawda. W pewnym sensie Hedda równie mocno opiekuje się nią.
– Zaprosiłaś mnie na herbatę i sconesy. Herbatę i sconesy! – powtarza Hedda i poprawia gruby kok. – Cholera, kto coś takiego robi? Tym bardziej że sama miałam pomóc w pieczeniu.
Mona kiwa głową i kładzie na bułeczce odrobinę masła, które roztapia się pod wpływem ciepła.
Hedda kręci głową.
– Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Cholera… – Znów wybucha śmiechem. – Później też nie spotkałam – dodaje, opiera łokcie na stole i kontynuuje: – Pożyczyłam od Cariny starego grata, zielonego saaba, i przyjechałam nim tutaj.
Mona odgryza kęs. Trafiły na siebie, gdy badała sprawę Lisy-Marie, zamordowanej w noc poślubną. To zaprowadziło ją do Göteborga i klubu ze striptizem, w którym pracowała Hedda. Zobaczyła ją ze sceny i potem odnalazła. Co ją do tego popchnęło? Może ciekawość? A może chęć niesienia pomocy? Hedda twierdziła, że chciała jej powiedzieć prawdę o zmarłej Lisie-Marie, ale Mona nie jest do końca przekonana, że to był jedyny powód.
Ale może nie musi tego wiedzieć. Jest im razem tak dobrze. Zawarły układ, na którym obie korzystają. Hedda pomaga jej prowadzić małą firmę prawniczą i opiekuje się suczką, gdy zachodzi taka potrzeba, a w zamian za to ma dach nad głową. Doradztwo prawne kręci się dobrze i Mona ma na liście więcej klientów. Może nawet zbyt wielu.
Kilku osobom odmówiła. Nie chce się przepracowywać. Nie zamierza rozkręcać dużej firmy, będzie się podejmować jedynie tych zleceń, które ją zainteresują. Nie robi tego dla pieniędzy. Może żyć na poziomie z tego, co ma. Dawniej byłoby to nie do pomyślenia.
Ale pozwala Heddzie mieszkać u siebie nie tylko z przyczyn praktycznych. Lubi tę dziewczynę. Poza tym czuje się bezpiecznie, mając ją w domu. Wprawdzie trzyma w szafie pistolet, na wszelki wypadek, ale to nie on uratował jej kiedyś życie. Zrobiła to Hedda.
Dziewczyna sięga po bułeczkę, smaruje masłem i dokłada na wierzch pokaźną porcję marmolady jagodowej. Napycha sobie usta, głośno przeżuwa i napotyka spojrzenie Mony.
– Oj, przepraszam – mówi i oblizuje kąciki ust.
Akurat kiedy Mona pomyślała, że udało jej się wpoić Heddzie nieco ogłady, ta wraca do starych zwyczajów. Mona podaje dziewczynie serwetkę. Zwraca jej uwagę nie przez snobizm, tylko dlatego, że Hedda będzie musiała umieć się zachować w przyszłym życiu, o którym marzy. Jeśli ma zostać dyplomatką albo pracować w ONZ, nie może przeklinać, bekać i jeść palcami.
Hedda z powrotem skupia wzrok na podręczniku. Mona odgryza kawałek bułeczki i wolno przeżuwa. Lubi pomagać tym teoretycznie słabszym, wspierać ich w rozwoju. Robiła tak dawniej i zawsze dobrze jej to wychodziło. Poza tym jednym razem, kiedy jej pomyłka w ocenie miała katastrofalne skutki.ROZDZIAŁ 3
Charles Backe kuśtyka do nabrzeża i patrzy w dół w czarną wodę. Lodowate, spienione prądy pochwyciły zakrwawione ciało i miotają nim tam i z powrotem, jakby to była wesoła zabawa. Znika pod wodą, nagle pojawia się znowu kilka metrów dalej, odpływa w kierunku beżowo-szarego budynku elektrowni wodnej i znowu porywa je prąd.
Czuje szczypiący wiatr, wiesza więc strzelbę na ramieniu i wkłada ręce do kieszeni. Jeleń nie żyje. Trafił go za łopatką i jest pewien, że kula przeszyła serce, natychmiast kończąc cierpienia tamtego. Wydawało mu się, że tuż przed śmiercią zwierzęcia zobaczył coś głęboko w jego aksamitnie brązowych oczach. Widział to już wcześniej – jakby zwierzę wiedziało, że umrze, i pogodziło się z losem.
– Backe, do kurwy nędzy! – krzyczy jeden z bliźniaków Göranssonów, człapiący u jego boku. Musi mówić głośno, żeby przekrzyczeć szum wody. – Nie mogłeś walnąć trochę wyżej, żeby nie wpadł do wody?
Charles odwraca się do niego. Wydaje mu się, że to Pär, ale nie jest pewny. Równie dobrze może to być Ola. Są tak podobni do siebie. Spojrzenie mężczyzny jest mętne, a jego czerwone uszy wystają nad czarną krawędzią czapki. Charles nie wie, czy są czerwone z zimna, czy rozgrzane z powodu zmagań z dużym psem, który ciągnie go i szarpie, podążając za zapachem jeleniej krwi.
– Teraz będziemy musieli się namordować, żeby go wyciągnąć – dodaje i szarpie za smycz, tak że pies na chwilę się uspokaja.
Biedaczysko. Jako leśniczy widział wiele rannych zwierząt i zawsze sprawia mu to jednakowy ból. Jeleń został potrącony na Lilleskogsvägen. Ze strzaskanymi żebrami i obrażeniami obu nóg biegł, żeby ocalić życie i umknąć przeznaczeniu. Charles unosi głowę i spogląda na rzekę.
Zszokowany kierowca samochodu postąpił słusznie. Zadzwonił pod 112. Operator przełączył rozmowę do regionalnej centrali policji, a policjanci dali znać Charlesowi. Ten szybko wziął Willa Asplunda i Göranssonów z psami, które podjęły trop i ścigały jelenia aż do tego miejsca – terenu dawnej fabryki. Tutaj jeleń jakby się poddał. Odwrócił się do niego i spokojnie patrzył, kiedy Charles klękał. Chłód ziemi przenikał przez materiał, gdy Charles uniósł strzelbę, oparł kolbę na ramieniu i wycelował. Świat wokół niego zrobił się bledszy. Był tylko on i zakrwawiony jeleń. Kiedy padł strzał i kula przeszyła ciało, zwierzę wpadło do rzeki.
Nie mógł przecież czekać, aż jeleń stanie w lepszej pozycji. Musiał zakończyć jego cierpienia jak najszybciej.
Will staje u jego boku i klepie go w ramię, jakby chciał powiedzieć „dobra robota”. Charles odwraca się i patrzy mu w oczy. Kiwa głową i w tej samej chwili widzi w nim Monę. Ten prawie dwumetrowy młodzieniec z wyglądu niespecjalnie przypomina swoją niską mamę, ale Charles dostrzega podobieństwo między nimi we współczujących i przyjaznych błękitnych oczach.
Odwraca wzrok. Strzelanie do zwierząt nigdy nie daje mu takiego kopa jak wielu innym. Przeciwnie, ogarnia go smutek. Nie było jednak innej możliwości. Zwierzę cierpiało i nie dałoby się go uratować.
– Spróbujemy go wydobyć?! – krzyczy drugi z braci Göranssonów, stąpając po zamarzniętych betonowych blokach.
– Tak! – odkrzykuje Charles i idzie za nimi. – Może wciągnął go prąd, a za chwilę znów wyrzuci na powierzchnię.
Docierają do brzegu rzeki i przystają. Tu można zejść do wody, ale trudno uwierzyć, by prąd przeniósł jelenia w to miejsce. Charles znów się rozgląda. Policzki już go nie pieką z zimna, teraz zaczynają drętwieć.
– A co to takiego, do cholery? – pyta Will.
Podnosi wzrok. Coś tam jest. Mruży oczy i widzi, że między głazami nad wodą połyskuje coś czarnego.
– Eee, to tylko worek na śmieci – stwierdza Will, gdy podchodzi bliżej wody.
Charles wzdycha i kręci głowa. Ma już dosyć ludzi, którzy podrzucają śmieci, jak gdyby nigdy nic.
Will patrzy na niego.
– Zabiorę to – oznajmia i zwinnie przeskakuje na śliskie kamienie, zanim kolega zdąży go powstrzymać.
– Nie, zaczekaj! – krzyczy Charles. Kawałek dalej zauważa niesione przez prąd ciało jelenia. Spuszcza wzrok z powrotem na Willa. Schodzenie w tym miejscu jest lekkomyślne. Jeden fałszywy krok i Will spadnie. Jeśli znajdzie się w wodzie, nie będą mieli szans go wyciągnąć i podzieli los jelenia w spienionej wodzie. A wszystko przez jakieś śmieci.
– Odpuść sobie! – krzyczy Charles. – Zabierzemy to innego dnia, kiedy rzeka będzie spokojniejsza.
Will jednak wybucha śmiechem i się pochyla. Worek jest wciśnięty między ostre kamienie, fala lodowatej wody ochlapuje mu czarne buty. Chwyta znalezisko, szarpie i uwalnia, a kiedy wyciąga go z wody, pęka skorupa cienkiego lodu. Trzyma go jedną ręką, ślizga się na błyszczącym kamieniu, podpiera się drugą ręką, robi zamach i worek z głuchym pacnięciem ląduje u stóp Charlesa. Will się wspina i po chwili jest już przy koledze.
Worek jest dobrze obwiązany trzema czarnymi opaskami zaciskowymi. To budzi ciekawość Charlesa. Zbliża się o krok.
– Jak myślisz, co jest w środku? – pyta.
Will szturcha worek stopą.
– Cholera wie. Wydaje się, że to… – zaczyna i urywa. – Nie wiem. W każdym razie nie są to zwyczajne śmieci.
Dołącza do nich Pär Göransson, a jego zaśliniony pies natychmiast zaczyna atakować worek.
– Czekaj! – woła Will i pociąga za smycz. – Trzymajcie tego psa z daleka.
Pär wzmacnia chwyt, przyciąga grzbiet dłoni pod sam nos i odwraca się do Willa.
– Dlaczego? – pyta.
Will drapie się w policzek.
– Nie wiem. Ale coś jest w tym worku.
– Ech! – Pär ponownie odciąga psa. – No to go otwórz.
Will się nachyla. Wygląda, jakby chwilę się wahał, ale w końcu z pochwy wyciąga nóż. Obejmuje worek, szybko przecina czarną błyszczącą folię i zagląda do środka. Nagle sztywnieje i szybko odsuwa głowę.
– O ja pierdolę! – woła i się odwraca.ROZDZIAŁ 4
Mona szybko podnosi wzrok znad książki. Coś tli jej się w piersi niczym płomień świecy. Kobieta się rozgląda. Coco leży na swoim ulubionym miejscu – szarej owczej skórze przy kominku – i jest tak nieruchoma, że tylko jej unosząca się i opadająca klatka piersiowa świadczy o tym, że zwierzę żyje. Hedda poszła do pokoju uczyć się do egzaminu i biała sofa stoi pusta.
Nagle Mona słyszy jakieś drapanie od strony okna. Na parapecie siedzi gil, zaglądając do mieszkania. Robi kilka kroczków w bok, a jego czerwona pierś rozjaśnia szarą zimową scenerię. Po chwili ptaszek rozpościera skrzydła i odlatuje pośród białych płatków śniegu.
Mona odkłada książkę na kolana, odchyla się na miękkim fotelu, zamyka oczy i wsłuchuje się w odgłosy starego domu. Trzaski świeżo malowanych ścian, skrzypienie desek i schodów na górę. Dźwięki są przyjemne i lubi ich słuchać, ale tego dnia spokój nie nadchodzi. Mona nie potrafi sprawić, by to przypominające tykanie bomby uczucie zniknęło. Ma wrażenie, że coś się wydarzy.
Jest wyczulona na takie rzeczy. Odkąd dziewięć miesięcy temu wprowadziła się do domu w Vargön, jej intuicja jeszcze się wyostrzyła. Może to góry tak na nią działają? Jej babcię też nawiedzały różne wizje. Czasem nazywano ją wariatką, ale nikt nie mógł zaprzeczyć, że często miała rację. Może nie w kwestii istot, które widziała w lasach, ale niejednokrotnie przewidziała coś, co się potem wydarzyło.
Mona cieszy się, że znów jest w Vargön, nawet jeśli w ciągu tych miesięcy nie wszystko układało się dobrze. Wprawdzie przypadki śmierci w okolicach się wyjaśniły, ale kosztem ludzkiego życia. Zło rodzi zło i może właśnie teraz gdzieś tam znów kiełkuje. W dalszym ciągu nie udało jej się wyjaśnić nieprzyjemnych zdarzeń z lata: zabitej ropuchy, której szczątki leżały rozrzucone na ścieżce w jej ogrodzie, czy głębokiej rysy na lakierze samochodu, która według mechanika musiała zostać zrobiona jakimś narzędziem. A do tego miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Pamięta, o co zapytał ją Anton, kiedy stali przy samochodzie: „Narobiłaś sobie wrogów?”.
Może mimo wszystko stał za tym Johnny Landström? Okoliczny ogier i samozwańczy casanova, oszust, który stracił wszystko i ją za to wini? To człowiek kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego i poczucia odpowiedzialności. Nienawidzi jej ponad wszystko i rzuca złe spojrzenia, kiedy tylko ją zobaczy.
Coco chrapie i zmienia pozycję, a Mona otwiera oczy. Odkłada książkę i wstaje z fotela. Podchodzi do kominka, wyjmuje z koszyka kawałek drewna i wkłada do przygasającego ognia. Wznosi się kilka iskier, ogień czepia się białej kory brzozowej i wkrótce bucha czerwonymi płomieniami.
Mona prostuje plecy, sięga po stojącą na stole filiżankę herbaty i trzymając ją w dłoniach, podchodzi do okna. Wygląda na zewnątrz. Na dworze jest pięknie. Lekkie jak piórka płatki śniegu opadają powoli i układają się cienką warstwą na trawniku. Zbliża się Boże Narodzenie i po raz pierwszy będzie je świętowała w willi Björkås. Poczuła, że musi się otrząsnąć z przygnębienia. Nie jest w jej stylu. Przygotuje najwspanialszą disneyowską choinkę, przyrządzi śledzie, upiecze muszelkowe babeczki migdałowe, utoczy klopsiki i ugotuje szynkę.
Przykłada filiżankę do ust i czuje zapach korzennej czerwonej herbaty rooibos. Nagle zastyga w bezruchu. Marszczy czoło, robi krok do przodu i mrużąc oczy, patrzy pod światło. Śnieg pokrywa prawie całą ziemię w ogrodzie, ale i tak je widać. Ślady stóp, które prowadzą od jej domu w kierunku lasu.ROZDZIAŁ 5
Charles śledzi wzrokiem na Willa. Chłopak cofnął się tak szybko, że prawie upadł tyłkiem na szczelinę w spękanym, zaśnieżonym betonie, ale wysunął rękę za siebie i udało mu się utrzymać równowagę. Charles wyczuwa charakterystyczną woń i odwraca się do czarnego worka. Nie jest intensywna, ale rozpoznaje w niej metaliczne nuty surowego mięsa z odrobiną słodyczy i stęchlizny. Robi krok w kierunku worka i przez dziurę wyciętą przez Willa w czarnej folii dostrzega coś białego. Marszczy czoło, podchodzi bliżej i zastyga.
To ręka. Widać grzbiet dłoni, zgięty nadgarstek i kawałek przedramienia. Nie mogła leżeć w tym miejscu długo. Smród byłby dużo gorszy. Woda jest zimna, ale nie na tyle, by zatrzymać proces rozkładu. Charles wodzi wzrokiem po okolicy, jakby się spodziewał, że pośród śnieżycy ukaże się jakiś kształt, ale widzi tylko bryłę dawnej fabryki papieru i ich samochody zaparkowane obok.
Bliźniacy mocno trzymają psy. Szczekanie i zawodzenie znów przybrało na sile, zwierzęta szarpią, ciągną w kierunku worków.
– Zabierzcie je stąd – mówi Charles. – Wsadźcie do samochodu, skoro nie potrafią się uspokoić.
Pär i Ola gapią się na niego takimi samymi okrągłymi oczami, otwierając usta.
– Ale już! – wrzeszczy, a oni jak nigdy wypełniają polecenie, nie kwestionując go. Odwracają się i człapią z powrotem, ciągnąc niechętne psy. Ich żółte kamizelki odblaskowe świecą wśród szarości, ale śnieżyca rozmazuje kształty tym mocniej, im dalej odchodzą.
– Ja pierdzielę – mówi Will i zanosi się kaszlem. Poprawia czapkę, która lekko mu się zsunęła. – To prawdziwa ręka prawdziwego człowieka – dodaje i zbliża się o krok. – A właściwie nie, kuźwa. To jest fragment prawdziwego człowieka. Ktoś go odciął i wrzucił do worka na śmieci.
Charles zdejmuje rękawiczkę, przyciska ją do nosa i ust, podchodzi ostrożnie. Nagle stojący na nierównym podłożu worek przewraca się, a ręka z miękkim pacnięciem wypada na twardą ziemię. Charles odskakuje do tyłu.
Leży przed nimi ręka. Już nikt nie pamięta o jeleniu, który odpłynął niesiony przez masy wody, a Charles widzi tylko groteskowo spuchniętą rękę na zaśnieżonym betonie. Została odcięta powyżej łokcia. Napięta biała skóra na nabrzmiałym mięsie wygląda na gładką i przypomina wosk, a wokół odkrytej kości intensywnie czerwieni się mięso. Palce są zgięte, jakby pod wpływem skurczu.
Może to jednak nie jest prawdziwa ręka, przychodzi mu do głowy, ale po chwili odór uderza go w nozdrza. Dostrzega też, że brakuje dwóch palców. Odwraca się, przykłada dłoń do brzucha i wtedy zauważa, że coś kołysze się na wodzie przy nabrzeżu.ROZDZIAŁ 6
Inspektor kryminalny Anton Asplund wygląda przez przednią szybę samochodu. Czuł, że to tylko kwestia czasu, zanim w ruinach starej fabryki papieru stanie się coś złego. Przez ponad sto lat pracowało tam wielu mieszkańców Vargön, ale pod koniec dwudziestego pierwszego wieku fabrykę zamknięto, a maszyny wysłano do Chin. Jego dziadek przepracował tu całe życie. Kiedy usłyszał, że wysoki na osiemdziesiąt pięć metrów komin został wysadzony w powietrze, Anton odniósł wrażenie, że w jego osadzonych pod szarymi krzaczastymi brwiami oczach zakręciła się łza. Pogrzebano symbol Vargön i ważny element jego życia.
Nie pozostało tam zbyt wiele. Przypominało to postapokaliptyczną osadę, która została zrównana z ziemią. Na całym obszarze jest pełno dziur, niektóre tak głębokie, że mogłyby pochłonąć człowieka, a pozostałości schodów chwieją się niepokojąco.
Anton rozgląda się po szaro-białej okolicy. Natura zrobiła, co mogła, żeby ją przejąć. Powierzchnie są zniszczone przez słońce, wiatr i mróz, a w szpary i szczeliny wciska się roślinność. Kreatywni grafficiarze używają tych murów jak płócien, więc znad szumiącej rzeki spoglądają kolorowe dzieła sztuki.
Zostały tylko stary budynek biurowy i Wilcza Brama. To, z czym nie mogły sobie poradzić czas i przyroda, padło ofiarą niszczycielskiej działalności lokalnej młodzieży. Sam jako młody chłopak był w środku i jest pewny, że Will spędzał tam wiele czasu. Latem do czerwonej cegły lgną drzewa i inne rośliny, wgryzając się w fugi i szczeliny. Teraz jednak stoją jak zmurszałe szkielety wokół budynku, który dawniej był tak okazały.
Wisiała tu kiedyś tablica z napisem, że wchodzi się na własne ryzyko, ale teraz jej nie widzi. Ostrzeżenie jest uzasadnione. Nie brakuje tu niebezpieczeństw. Ekstremalnie rwącej rzeki nie chroni żadna barierka.
– Wiesz, że to na sprzedaż? – pyta go koleżanka Bodil i wskazuje głową budynek. – To by było coś dla ciebie. Lubisz budować i odnawiać.
Spogląda na nią i wybucha śmiechem.
– Oszalałaś – mówi, zdejmuje nogę z gazu i patrzy w tamtym kierunku. A może to wcale nie takie szaleństwo? Nadal dostrzega piękno w dwupoziomowym zniszczonym starym budynku z oknami zabitymi płytami ze sklejki. Czerwona cegła z żółtym wzorem, ceglany dach łamany w stylu chińskim i wystające lukarny, a nad drzwiami okazały balkon, z którego w minionej epoce dyrektor przemawiał do pracowników fabryki.
Gdyby znajdował się gdzieś indziej, to może i tak. Ale teraz? Kto by to kupił? Budynek jest zdewastowany. Will był w środku rok temu, kiedy dostali informację, że chowa się w nim kilkoro dzieci uchodźców bez opieki. Bolało go, kiedy widział niepotrzebną dewastację. Odłamki szkła ze stłuczonych szyb leżały porozrzucane po pokojach, porcelanowe umywalki w toaletach oderwano od pokrytych kafelkami ścian, drzwi były wykopane z zawiasów, a piękne drewniane podłogi pocięte i poplamione wilgocią.
Odrestaurowanie takiego domu byłoby dla niego spełnieniem marzeń. Teraz się już tak nie buduje. Ma nadzieję, że ktokolwiek kupi ten budynek, dobrze się nim zaopiekuje. Podnosi wzrok na piękną bramę z czerwonej i żółtej cegły, ukoronowaną wizerunkiem wilka przeskakującego potok. Wokół obrazka znajduje się zielony napis na czerwonym tle: „Spółka Akcyjna Wargön”. Uderza go myśl, jak dobrze jest zachowana. Zastanawia się chwilę, jak to możliwe, że stoi nietknięta, zarówno przez ząb czasu, jak i niszczycielskie zapędy młodzieży. Tak jakby nikt i nic nie miało odwagi jej tknąć.
Odwraca wzrok od budynku i bramy i powoli rusza po nierównym podłożu. Zatrzymuje się. Jego koledzy mają na sobie niebieskie kombinezony, wysokie czarne buty i czapki naciągnięte na uszy. Niektórzy zakryli też nos i usta, by chronić się przed zimnem, więc widać im tylko oczy. Za niebiesko-białą taśmą policyjną stoi szaroczarna grupka ludzi patrzących w ich stronę. Odgrodzono duży obszar, a woda stanowi naturalną barierę, co pozwala trzymać gapiów z daleka.
Anton i Bodil podchodzą do brzegu. Słychać brzęczenie dobiegające z huty i szum rzeki. Technicy kryminalistyki wyglądają na zmarzniętych. Ich szefowa My naciąga czapkę na puszyste czarne włosy. Nos ma czerwony od zimna i zaciera ręce, żeby się rozgrzać.
– Dobrze, że jesteście – mówi, podnosząc wzrok na Antona i Bodil. Potem odwraca się w kierunku rzeki i wyciąga rękę, coś wskazując. – Znaleźliśmy kolejnych pięć worków, właśnie je przenosimy. – Urywa i spogląda to na Antona, to na Bodil. – Poza tym wysłałam do domu Charlesa, Williama i bliźniaków Göranssonów po pobraniu od nich odcisków butów. Takie odkrycie to nic przyjemnego, a poza tym gonili potrąconego jelenia, więc byli wykończeni. Tym bardziej że jest tak zimno.
Anton kiwa głową. Uświadamia sobie, że ona też wygląda na zmęczoną. A przecież wszystko dopiero się zacznie.
– W śniegu jest jednak mnóstwo śladów i odcisków, którym musimy się dokładniej przyjrzeć. To mogą być ślady sprawcy – mówi, kiwając głową. – Trzeba się pośpieszyć, zanim opady uniemożliwią nam ich zabezpieczenie.ROZDZIAŁ 7
Kiedy Mona idzie z parkingu w kierunku dworku Ronnum, śnieg już nie pada. Starannie przycięte krzewy zielonego bukszpanu kryją się pod śnieżną pokrywą, a żółty budynek odznacza się na tle błękitnego nieba, które zaledwie godzinę wcześniej było jednolicie szare.
Owija mocniej szyję kaszmirowym szalikiem i przyśpiesza kroku na odśnieżonej ścieżce. Ostatnie zimy spędzała w Marbelli i zdążyła już zapomnieć o niskich temperaturach w Szwecji o tej porze roku.
Kiedy wchodzi do środka, otula ją ciepło. Obstukuje buty curlingowe ze śniegu i się rozgląda. Zauważa czerwone bożonarodzeniowe gwiazdy w oknach korytarza prowadzącego do restauracji. Patrzy na choinkę ozdobioną świecącymi bombkami i migotliwymi światełkami i na leżące pod nią pięknie zapakowane prezenty.
Drzwi do Sali Jadalnej von Triera otwierają się i wybiega szefowa hotelu, Anki.
– Cześć, Mona! – krzyczy, a jej wysoko natapirowana grzywka podskakuje z każdym krokiem. – Jesteś głodna? – pyta i wskazuje w kierunku restauracji. – Dziś są steki mielone, a ja muszę coś przekąsić. Mamy tu urwanie głowy.
– Domyślam się. Parking był pełny – mówi Mona. Sama znalazła tylko jedno miejsce na samym skraju, a i tak musiała wjechać w zaspę, żeby tam stanąć. – Na szczęście mam land rovera z napędem na cztery koła – dodaje ze śmiechem, patrząc na Anki, która podchodzi do okna i poprawia jedną z bożonarodzeniowych gwiazd. – Ale dziękuję. Nie jestem zbytnio głodna. Zjadłam późne śniadanie. Mogę dotrzymać ci towarzystwa. W zasadzie chciałam pożyczyć duży rondel. Zamierzam zaprosić koleżanki na bouillabaisse, a będzie nas sporo.
– Jak najbardziej – odpowiada Anki, machając ręką w stronę kuchni. – Później będziesz mogła go sobie wziąć. Ale najpierw jedzenie.
Idą do restauracji. Anki o krok przed Moną, czujnie nadzorując każdy szczegół, żeby mieć pewność, że wszystko przebiega, jak powinno. Naprawdę miałam rację, myśli Mona. Trudno wyobrazić sobie w tym miejscu lepszego szefa niż Anki. Szkoda tylko, że zrozumienie tego faktu zajęło zarządowi tak wiele lat. Poprzedni szef miał lepkie ręce, a Mona mogła zarekomendować Anki i w końcu zaproponowano jej tę pracę. Teraz to ona kieruje obiektem, a ten nigdy nie prosperował lepiej.
Lawirują między zajętymi stolikami. Restaurację wypełniają pobrzękiwanie naczyń i szmer głosów. Anki wita się z jakąś parą, a potem daje znak ubranej na czarno kelnerce i wskazuje stolik w głębi, najbliżej zamkniętego na zimę ogródka.
– Skąd tu tyle ludzi? – pyta Mona i siada naprzeciwko Anki. Ta bierze od kelnerki talerz z parującymi stekami, gotowanymi ziemniakami i konfiturą z borówek. – Dochodzi wpół do drugiej, czy największy ruch nie powinien być w porze lunchu?
Anki wkłada do ust kawałek steku i podnosi wzrok znad talerza.
– Nie słyszałaś? – pyta, zlizując odrobinę sosu z kącika ust. – Charles i Will znaleźli trupa przy fabryce. A potem policjanci i wszyscy gapie przyjechali tu coś zjeść.
– Co ty mówisz? – Mona wlepia wzrok w Anki.
– Jak mogło cię to ominąć? – Anki nabija kawałek ziemniaka na widelec i obtacza go w sosie. – Gonili potrąconego jelenia i znaleźli foliowy worek. Była w nim ręka – dodaje i spogląda na Monę. Jej rzęsy są pomalowane chabrowym tuszem.
– Ręka? – powtarza wolno Mona.
Anki przytakuje.
– Tak, odcięta w tym miejscu – wyjaśnia i wskazuje dłonią przedramię. – A teraz wszyscy tu przyszli się ogrzać albo coś zjeść.
Mona kiwa głową. Stara fabryka jest oddalona zaledwie o kilometr.
– Wydaje mi się, że w worku znajdowały się też inne części ciała, ale nie wiem jakie. W każdym razie nie było to całe ciało. Ale policja przeszukuje teren – odpowiada Anki i popija kęs łykiem wody. – Pewnie możesz o tym porozmawiać z Antonem. I może jeszcze z Willem i Charlesem.
– Tak zrobię – odpowiada Mona i ścisza głos. – Znaleźli głowę?
– Nie sądzę.
– Zwykle sprawcy ją zabierają. Wtedy trudniej zidentyfikować ofiarę.
– Tak – odpowiada Anki, opiera łokcie na stole i nachyla się do Mony. – Słyszałam wcześniej rozmowę policjantów – dodaje, kiwając głową w kierunku jednego ze stolików przy oknie. – Mówili, że to dorosły mężczyzna. – Anki już ma podnieść do ust widelec z jedzeniem, ale nieruchomieje i patrzy na Monę. – Mówili, że brakuje dwóch palców dłoni – oznajmia. – Zdaje się, że w wodzie było więcej worków, więc mogą w nich znaleźć resztę ciała. Głowę też.
Anki mówi dalej, ale jej głos niknie w gwarze rozmów w restauracji. W głowie Mony raz po raz rozbrzmiewają słowa o brakujących dwóch palcach.ROZDZIAŁ 8
Woń potu tkwi w ścianach, a po sali roznosi się odgłos pięści uderzających w tarcze treningowe. Jęki wywołane wysiłkiem mieszają się muzyką płynącą z głośników. Hedda nie jest wielbicielką gangsta rapu. Uważa go za seksistowskie gówno i uważa, że nadaje aurę romantyzmu brutalnej przemocy i przestępczości.
Kiedy przechodzi obok ringu, Amir posyła jej kwaśne spojrzenie. Do ciężkiej cholery, myśli patrząc na niego. Mógłby odpuścić. Przecież, kurde, przeprosiłam. Zachowuje się jak jakaś pieprzona primadonna. Pęknięty łuk brwiowy to nie powód do płaczu. Człowiek powinien się liczyć z takimi rzeczami, kiedy trenuje tajski boks. Powinien jej za to podziękować. Wbrew temu, co wszystkim opowiada, blizna wcale go nie oszpeciła. Wręcz przeciwnie, wygląda przez to interesująco, a nie jak jakiś włoski piłkarz z żelem we włosach.
Kiwa głową Kajanowi, gdy ten przechodzi obok i z podziwem mierzy wzrokiem jej ciało. Hedda nie ma ani grama tłuszczu. Tylko mięśnie twarde jak kamień, i taką determinację, że trudno ją pokonać. Amir został przez nią kiedyś znokautowany i potem nie odzywał się do niej przez kilka miesięcy. Hedda się uśmiecha i zerka na niego. No oczywiście. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. To właśnie najbardziej go boli – że dostał lanie od dziewczyny.
Ponieważ kopnęła go wtedy w głowę, wykluczono ją na miesiąc z treningów, ale teraz wróciła. W pierwszej chwili miała zamiar olać to wszystko i pójść do innego klubu. Trener stanął przed nią w błyszczącym czarnym dresie Adidasa i zaczął się pruć, że jeszcze jedno przewinienie, choćby drobne, i ją wywali. Prawie odpowiedziała, że może wziąć ten swój pieprzony klub i wsadzić go sobie w dupę. Powstrzymała się jednak, pokiwała głową i odpowiedziała, że o tym pomyśli.
Nie chce trenować nigdzie indziej. To jej klub. Jej pot wsiąknięty w rękawice, jej odbijające się od ścian jęki, jej krew, z której osuszano maty. Nie poddała się, została w tym samym miejscu. Coś takiego nie zdarzyło jej się nigdy wcześniej. Uśmiecha się. Czy to znaczy, że dorasta?
Przeciąga się, chwyta klamkę, ciągnie do siebie drzwi szatni i wchodzi. Przebieralnia dziewczyn mieści tylko dziesięć szafek. Pięć z każdej strony. Jedna ma zepsute drzwiczki wiszące na zawiasie.
Hedda wrzuca torbę do szafki, siada na ławce i zdejmuje buty. Czuje chłód posadzki na bosych stopach, słyszy dobiegające z umywalni kapanie wody z prysznica. Zaledwie pół roku wcześniej nie zastanawiała się nad tym, jak bardzo obskurne jest to miejsce. Czarna pleśń włażąca na ściany, zepsuta kotara prysznicowa, blokująca się na nielicznych kółkach, które są jeszcze w całości. Odklejająca się wykładzina i pęknięta szyba, przez którą widać dziedziniec. Odkąd jednak wprowadziła się do Mony i dostała własną wykafelkowaną łazienkę wielkości całej tej przebieralni, z podgrzewaną podłogą i grubymi ręcznikami frotte, wiele się zmieniło i zaczęła inaczej patrzeć na świat.
Z zamyślenia wyrywa ją szarpnięcie za klamkę po drugiej stronie. Hedda marszczy brwi. Zwykle nikt tu nie przychodzi. Nie trenuje tu wiele dziewczyn, a o tej porze są najczęściej tylko ona i Kajan. Wpatrzona w drzwi obserwuje w napięciu, jak się otwierają.ROZDZIAŁ 9
Anton stoi na samym krańcu betonowej platformy, odwrócony w kierunku rzeki Göta älv. W błyszczącej tafli migoczą promienie słońca, a tańczące prądy tworzą na ciemnej powierzchni nieskończone kombinacje wzorów. Słychać szum wody, a co jakiś czas dobiegają do niego okrzyki kolegów. Odwraca głowę i dostrzega idącą ku niemu Bodil.
– No i jak to widzisz? – pyta, kiedy staje obok. Czuć od niej oborą, olejem silnikowym i snusem. Wkłada dłonie do kieszeni dżinsów, tak że kciuki wystają na zewnątrz. Jej ostrzyżone domową metodą włosy sterczą na zimnym wietrze. Bodil nie ma czapki ani rękawiczek. Poza tym kurtka sięga jej jedynie do talii i nie wygląda na zbyt ciepłą.
– Nie marzniesz? – pyta Anton, obejmuje Bodil ramieniem i przyciąga do siebie. – Chcesz pożyczyć rękawiczki?
– E tam, do diabła – mówi Bodil i wzrusza ramionami. – W końcu jest się tym wikingiem.
Anton się uśmiecha i kiwa głową. Bez względu na to, jak bardzo marzłaby Bodil, nigdy by się do tego nie przyznała. Nie należy do osób, które narzekają. Pewnego razu przyszła do pracy z prawie czterdziestostopniową gorączką. Zawiózł ją wtedy do jej małego gospodarstwa w Lilleskog i mimo protestów opatulił kołdrą w łóżku. Dwie minuty później spała głębokim snem. Patrzył na nią przez chwilę. Miała rozpalone policzki i skuliła się pod kołdrą w kłębek. Wydawała się krucha i obudziła w nim instynkt opiekuńczy. Czuwał przy niej przez całą noc i od tamtego czasu łączy ich szczególna więź.
Bodil wyślizguje się z jego ramion i poprawia okulary, których prawy zausznik nadal jest sklejony srebrną taśmą. Uważa srebrną taśmę za dar od Boga, używa jej do wszystkiego – naprawiania okularów, sklejania mebli i mocowania obluzowanego lusterka wstecznego w samochodzie. Widział nawet, jak kiedyś naprawiała nią buty. Oczywiście, też uważa, że to praktyczne, ale na pewno nie ładne.
– Wiedziałeś, że Göta älv transportuje stąd do Göteborga większe masy wody niż jakakolwiek inna szwedzka rzeka?
– Tak – potwierdza Anton. – To ogromne ilości wody.
– Nie sądzę, by to był przypadek, że sprawca wyrzucił worki akurat w tym miejscu – mówi Bodil i odwraca się do niego. – Pewnie sądził, że prąd je zabierze, a potem rzekę skuje lód i zwłok nie da się odnaleźć aż do następnego roku. A jego już od dawna tu nie będzie.
– Chyba masz rację – odpowiada Anton. – Pewnie się nie spodziewał, że podwodne prądy będą na tyle silne, by wyrzucić worki z powrotem na brzeg. Starannie wybrał to miejsce. Jest odosobnione i niewielu ludzi przychodzi tu w ciemny i zimny grudniowy wieczór. Poza tym nie znajdziemy wielu jego śladów. Są dobrze ukryte pod śniegiem, który spadł od tamtego czasu.
– Tak. Co za gówno, że akurat teraz zaczął padać. Cokolwiek zrobimy, dupa zawsze będzie z tyłu.
Anton odwraca się do niej.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Albo spadnie więcej śniegu, albo ten, który jest, się roztopi. Tak czy inaczej, nie będziemy w stanie nic znaleźć.
Anton przytakuje. Docierają do niego podekscytowane głosy. Odwraca się i widzi idących w ich stronę dwóch techników. Niosą czarny worek, który wygląda na ciężki. Ostrożnie kładą go na plandece rozłożonej na ziemi. Anton zerka na Bodil i podchodzą bliżej.
Znalezisko wydaje się identyczne jak pierwsze. Czarny worek nałożony na drugi, dobrze zamknięty trzema opaskami zaciskowymi. My staje obok niego. Ma w ręce nóż. Waha się przez chwilę, aż w końcu wykonuje szybkie cięcie w czarnej folii, nachyla się i zagląda do środka. Przez chwilę stoi w milczeniu, a potem odwraca się do nich.
– Tułów – oznajmia, z powrotem spuszcza wzrok na zawartość worka, marszczy nos i ostrożnie rozszerza otwór nożem. – I wygląda na to, że pod nim, na dnie worka, leżą wnętrzności. – A potem dodaje: – Mężczyzny.
Anton chce powiedzieć, że już to wiedzą, ale zmienia zamiar. W workach leżą części ciała, ale dlaczego miałyby należeć do tej samej osoby? Worków jest kilka i zanim skończą przeszukiwanie, może się okazać, że w czarnych rwących wodach spoczywa więcej niż jeden człowiek.ROZDZIAŁ 10
– Buziaczek? – mówi zdziwiona Hedda, wstaje i patrzy w oczy kobiecie stojącej w drzwiach. Ta się uśmiecha, a jej skośne czarne oczy są prawie całkiem ukryte za ciężkimi sztucznymi rzęsami. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. I tak z jej oczu nigdy nie daje się nic wyczytać.
Stukot metalowych obcasów staje się przytłumiony, gdy Buziaczek robi kilka kroków po wykładzinie w przebieralni.
– Cześć, Heddo – mówi. – Dawno się nie widziałyśmy.
Buty kończą się wysoko na udach i zostawiają pasek złotawej gołej skóry, po którym zaczyna się czarna spódniczka. Hedda myśli, że kobiecie musi być zimno, a po chwili w duchu wywraca oczami. Od kiedy myśli tak praktycznie? Przecież jeszcze niedawno sama chodziła w takich strojach. Poza tym stoi przed nią Buziaczek. Kobieta, której ciało doświadczyło tyle bólu i przemocy, że nie obchodzi jej, czy marznie w pipkę.
– Tak, naprawdę dawno! – odpowiada, podchodzi do Buziaczka i ją przytula. Przez grubą, o numer za dużą futrzaną kurtkę czuje twarde, kościste ciało. Jej perfumy mają szczególny zapach. Buziaczek twierdzi, że to chiński afrodyzjak. Nie pachną źle, ale z całą pewnością nie jest to też przyjemna woń. Po prostu… dziwna. Trochę cierpka, z nutą ostrości. W każdym razie nie jest to coś, co mogłoby podekscytować.
Odstępuje od Buziaczka, która nie odwzajemnia uścisku.
– Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – pyta.
Buziaczek wzrusza ramionami i wodzi wzrokiem po przebieralni.
– Już widzę, jak rezygnujesz z treningów.
– Racja.
Hedda ma mieszane uczucia, kiedy widzi Buziaczka. Przychodząc tu, Buziaczek przynosi ze sobą część dawnego życia Heddy, z którym ta nie chce mieć już nic wspólnego. A poza tym nie wie, dlaczego dziewczyna ją odnalazła. Buziaczek nie należy do osób, które przychodzą się tylko przywitać. Kryje się za tym coś innego.
– Zamierzasz zacząć trenować czy co? – pyta.
Buziaczek wybucha śmiechem, ukazując rząd kredowo białych zębów. Żaden z nich nie jest naturalny, bo większość została wybita.
– Niby po co? I tak nikt mnie nie pokona.
Hedda się uśmiecha. Buziaczek może mieć rację. Widziała ją podczas bójki. Widziała też niemal pożądliwe szaleństwo, które miała w oczach. Jakby dręczenie innych sprawiało jej przyjemność. Ma nie więcej niż półtora metra wzrostu i waży niecałe czterdzieści kilogramów, ale walczy bez żadnych zahamowań i nie przestrzega zasad. Poza tym, jak się wydaje, nie czuje bólu.
– No to czego chcesz? – pyta Hedda, odwraca się, podnosi rękawice bokserskie i je wkłada.
Buziaczek uśmiecha się, omiata wzrokiem rękawice, a potem podnosi wzrok.
– Czujesz się teraz dobrze?
Hedda przytakuje i nieruchomieje. Patrzy na ciało widoczne spod rozpiętej kurtki. Wydaje się chudsze i drobniejsze niż kiedykolwiek. Przypomina sobie, jak znalazła ją na podłodze przebieralni klubu ze striptizem. Leżała tam w stosie boa, staników z lakierowanej skóry i szpilek i miała _bad trip_. Żadna z pozostałych striptizerek nie zauważyła, że Buziaczek nie wie, co się dzieje wokół, i dopiero Hedda wezwała pomoc.
Razem zaciągnęły ją pod prysznic. Drobne ciało było zupełnie bezwładne. Buziaczek zrobiła się zimna i miały wrażenie, że przenoszą martwy kawał krwawego mięsa. Posadziły ją pod prysznicem i spłukały z niej do odpływu gówno i rzygowiny. Ulokowały ją w taksówce, podały kierowcy adres i wróciły do pracy.
– Czego właściwie od ciebie chce ta cała Schiller? – pyta nagle Buziaczek.
Hedda opuszcza ręce, przekrzywia głowę i mruży oczy. Nie podoba jej się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa.
– Wyobraź sobie, że Mona jest zajebista, naprawdę w porządku.
– Ach tak? – Buziaczek wkłada ręce do kieszeni dużej futrzanej kurtki i wlepia wzrok w Heddę. – Wiesz, że ludzie gadają, nie?
– Gadają? – Hedda marszczy czoło. – Co to ma, kuźwa, znaczyć?
Buziaczek wzrusza ramionami.
– Sama wiesz.
– Nie, nie wiem.
– A w dupie z tym – mówi Buziaczek, a po chwili przerwy dodaje: – Poza tym jej syn był w klubie.
– Jej syn? – Hedda kręci głową, nie rozumiejąc.
– Tak. Will.
– Okej. Dlaczego ma mnie obchodzić, że bywa w klubach ze striptizem?
– Pytał o Belindę, a ona zwykle tego nie lubi.
Hedda kładzie dłoń na szafce. Co ten William wyrabia? Powinien wiedzieć, że od Belindy Bauer lepiej się trzymać z daleka, myśli i z trzaskiem zamyka szafkę.
– Czyli przyszłaś tu porozmawiać o Willu?
Buziaczek robi krok do tyłu i chwieje się na nogach, gdy jeden z obcasów utyka w chodniku. Przyciąga stopę do siebie i staje pewniej, na szeroko rozstawionych nogach.
– Nie. Nie przyszłam z jego powodu. Mam go w dupie. Przyszłam zadać ci jedno pytanie.
– Jakie?
– Belinda chciałaby wiedzieć…
– Stop! – Hedda unosi rękę. Czyli to dlatego Buziaczek do niej przyszła. Przysłała ją Belinda. – Nie wrócę do klubu. Nie ma na to szans. Skończyłam z tańcem i ona musi to zrozumieć.
– Ale…
– Nie – odpowiada Hedda, chwyta ręcznik i zakłada go na szyję. Zostawia Buziaczka za sobą i wychodzi na korytarz. Trener czeka na nią, trzymając rękawice. Hedda kątem oka widzi, jak Buziaczek idzie na wysokich obcasach korytarzem. Sama robi kilka podskoków w miejscu, a potem biegnie do trenera, by pozbyć się skumulowanej złości i tym samym uciszyć tęsknotę.