Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mroźny nurt - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mroźny nurt - ebook

W wodzie nieopodal ruin starej papierni w Vargön znalezione zostają poćwiartowane zwłoki mężczyzny, ale policja nie jest w stanie zidentyfikować ofiary. Pewien szczegół naprowadza jednak Monę Schiller na trop. Jeżeli kobieta się nie myli, najwyraźniej wszyscy z jej otoczenia są w niebezpieczeństwie. Lecz informując o wszystkim policję, musiałaby też zdradzić swoją tajemnicę…

„Mroźny nurt” to trzecia część serii o dawnej osadzie robotniczej Vargön, której mieszkańcy skrywają ogrom tajemnic. Mona Schiller – była sędzina, a przy tym nieustraszona i silna kobieta, która wróciła do rodzinnej miejscowości po wielu latach spędzonych za granicą – stara się odkryć te sekrety, a przy tym walczy z własnymi demonami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-899-7
Rozmiar pliku: 852 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Lo­do­waty wiatr smaga go, aż w oczach stają łzy. Kiedy wstę­puje na lód, roz­jeż­dżają mu się zdrę­twiałe ze zmę­cze­nia nogi. Od­zy­skuje rów­no­wagę i bie­gnie da­lej, a war­czące sa­mo­chody ha­mują z pi­skiem opon. Sły­chać trza­śnię­cie drzwicz­kami, głu­che i zło­wro­gie, a za­raz po­tem szcze­ka­nie pod­eks­cy­to­wa­nych psów. Lu­dzie, za­dy­szani od zimna i biegu, krzy­czą do sie­bie, ru­sza­jąc w po­ścig.

Gdy wy­biega na otwarty te­ren, nie­da­jący żad­nej ochrony ani przed zim­nym wia­trem, ani przed po­go­nią, czuje ból w płu­cach. Mija kru­sze­jące ściany, na któ­rych ktoś na­ma­lo­wał szkie­lety o pu­stych oczo­do­łach i ol­brzy­mie owady. Przy­spie­sza. Unika za­pad­nię­cia się w ukrytą pod śnie­giem jamę, ale śli­zga się i po raz ko­lejny o mało nie upada.

Kiedy jest już bli­sko rzeki, uświa­da­mia so­bie swoją po­myłkę. Pró­buje zwol­nić, ale że bie­gnie zbyt szybko, roz­jeż­dżają mu się nogi. Stara się nad nimi za­pa­no­wać, ale udaje mu się za­trzy­mać do­piero w miej­scu, gdzie strome na­brzeże opada do czar­nej wody.

Na­wet strach czy in­stynkt na­ka­zu­jący ucieczkę nie są w sta­nie po­pro­wa­dzić go da­lej. Traci resztki sił. Stoi nie­ru­chomo, ciężko od­dy­cha­jąc, i po­woli się od­wraca. Sły­chać szum rzeki, a kiedy pro­mień słońca prze­bija się przez szarą mgłę, w świe­tle uka­zują się ru­iny sta­rej fa­bryki. Robi kilka kro­ków w bok i pa­trzy w dół na zbu­twiały po­most. Nie ma mowy, żeby utrzy­mał jego cię­żar. Od­wraca się z po­wro­tem i idzie ka­wa­łek w drugą stronę. W końcu staje. Jego ciężki, cie­pły od­dech two­rzy gę­stą białą parę na zim­nym po­wie­trzu. Pach­nąca że­la­zem krew spływa mu po no­gach i barwi na czer­wono za­mar­z­nięty be­ton.

Pa­trzy, jak się zbli­żają, przy­stają i ob­ser­wują go w mil­cze­niu. Je­den z nich robi kilka kro­ków i klęka. Pod­nosi strzelbę i po­woli opiera ją na ra­mie­niu. Spo­ty­kają się wzro­kiem, a on do­strzega drobny ruch ga­łek ocznych, gdy pa­lec po­woli za­ci­ska się na spu­ście.

Po­cisk ude­rza go z taką siłą, że męż­czy­zna traci rów­no­wagę i zsuwa się z kra­wę­dzi.

Kiedy wpada do wody, a lo­do­waty wi­ru­jący prąd rzeczny bie­rze go w ob­ję­cia, już nie żyje.ROZ­DZIAŁ 2

W oknie świeci ozdobna gwiazda, a pło­nące świece Vo­lu­spa roz­no­szą za­pach cy­na­monu i man­da­ry­nek. W ko­minku trza­ska ogień, a przed nim, na sza­rej owczej skó­rze, leży Coco. Głę­boko od­dy­cha. Wierzga tylną łapą, więc Mona Schil­ler kuca przy niej i gła­dzi pal­cami bursz­ty­nowe fu­tro. Nie są­dziła, że ja­kie­kol­wiek zwie­rzę można ko­chać tak mocno, jak ko­cha tę suczkę, którą ura­to­wała la­tem tego roku.

Wstaje i idzie do kuchni. Siada przy stole, wyj­muje z ko­szyka let­niego sco­nesa i kła­dzie na ta­le­rzyku. Uśmie­cha się.

– Pa­mię­tasz?

Hedda pod­nosi wzrok znad pod­ręcz­nika do eko­no­mii. W pierw­szej chwili spo­gląda py­ta­jąco, ale za­raz po­tem twarz jej się roz­ja­śnia. Wy­bu­cha śmie­chem. Ni­skim i ta­jem­ni­czym – u Heddy tylko śmiech można uznać za dys­kretny, a może wręcz nie­śmiały.

– Wiem, o czym my­ślisz – mówi i od­kłada książkę. – O mo­jej pierw­szej wi­zy­cie tu­taj, prawda?

Mona kiwa głową. Od tam­tego czasu mi­nęło za­le­d­wie pół roku, ale ma wra­że­nie, jakby Hedda miesz­kała tu od za­wsze. Pa­mięta słowa An­tona, że nie musi się nią opie­ko­wać tak, jak opie­kuje się czwo­ro­noż­nym przy­błędą. Ale to nie­prawda. W pew­nym sen­sie Hedda rów­nie mocno opie­kuje się nią.

– Za­pro­si­łaś mnie na her­batę i sco­nesy. Her­batę i sco­nesy! – po­wta­rza Hedda i po­pra­wia gruby kok. – Cho­lera, kto coś ta­kiego robi? Tym bar­dziej że sama mia­łam po­móc w pie­cze­niu.

Mona kiwa głową i kła­dzie na bu­łeczce odro­binę ma­sła, które roz­ta­pia się pod wpły­wem cie­pła.

Hedda kręci głową.

– Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łam ko­goś ta­kiego jak ty. Cho­lera… – Znów wy­bu­cha śmie­chem. – Póź­niej też nie spo­tka­łam – do­daje, opiera łok­cie na stole i kon­ty­nu­uje: – Po­ży­czy­łam od Ca­riny sta­rego grata, zie­lo­nego sa­aba, i przy­je­cha­łam nim tu­taj.

Mona od­gryza kęs. Tra­fiły na sie­bie, gdy ba­dała sprawę Lisy-Ma­rie, za­mor­do­wa­nej w noc po­ślubną. To za­pro­wa­dziło ją do Göte­borga i klubu ze strip­ti­zem, w któ­rym pra­co­wała Hedda. Zo­ba­czyła ją ze sceny i po­tem od­na­la­zła. Co ją do tego po­pchnęło? Może cie­ka­wość? A może chęć nie­sie­nia po­mocy? Hedda twier­dziła, że chciała jej po­wie­dzieć prawdę o zmar­łej Li­sie-Ma­rie, ale Mona nie jest do końca prze­ko­nana, że to był je­dyny po­wód.

Ale może nie musi tego wie­dzieć. Jest im ra­zem tak do­brze. Za­warły układ, na któ­rym obie ko­rzy­stają. Hedda po­maga jej pro­wa­dzić małą firmę praw­ni­czą i opie­kuje się suczką, gdy za­cho­dzi taka po­trzeba, a w za­mian za to ma dach nad głową. Do­radz­two prawne kręci się do­brze i Mona ma na li­ście wię­cej klien­tów. Może na­wet zbyt wielu.

Kilku oso­bom od­mó­wiła. Nie chce się prze­pra­co­wy­wać. Nie za­mie­rza roz­krę­cać du­żej firmy, bę­dzie się po­dej­mo­wać je­dy­nie tych zle­ceń, które ją za­in­te­re­sują. Nie robi tego dla pie­nię­dzy. Może żyć na po­zio­mie z tego, co ma. Daw­niej by­łoby to nie do po­my­śle­nia.

Ale po­zwala Hed­dzie miesz­kać u sie­bie nie tylko z przy­czyn prak­tycz­nych. Lubi tę dziew­czynę. Poza tym czuje się bez­piecz­nie, ma­jąc ją w domu. Wpraw­dzie trzyma w sza­fie pi­sto­let, na wszelki wy­pa­dek, ale to nie on ura­to­wał jej kie­dyś ży­cie. Zro­biła to Hedda.

Dziew­czyna sięga po bu­łeczkę, sma­ruje ma­słem i do­kłada na wierzch po­kaźną por­cję mar­mo­lady ja­go­do­wej. Na­py­cha so­bie usta, gło­śno prze­żuwa i na­po­tyka spoj­rze­nie Mony.

– Oj, prze­pra­szam – mówi i ob­li­zuje ką­ciki ust.

Aku­rat kiedy Mona po­my­ślała, że udało jej się wpoić Hed­dzie nieco ogłady, ta wraca do sta­rych zwy­cza­jów. Mona po­daje dziew­czy­nie ser­wetkę. Zwraca jej uwagę nie przez sno­bizm, tylko dla­tego, że Hedda bę­dzie mu­siała umieć się za­cho­wać w przy­szłym ży­ciu, o któ­rym ma­rzy. Je­śli ma zo­stać dy­plo­matką albo pra­co­wać w ONZ, nie może prze­kli­nać, be­kać i jeść pal­cami.

Hedda z po­wro­tem sku­pia wzrok na pod­ręcz­niku. Mona od­gryza ka­wa­łek bu­łeczki i wolno prze­żuwa. Lubi po­ma­gać tym teo­re­tycz­nie słab­szym, wspie­rać ich w roz­woju. Ro­biła tak daw­niej i za­wsze do­brze jej to wy­cho­dziło. Poza tym jed­nym ra­zem, kiedy jej po­myłka w oce­nie miała ka­ta­stro­falne skutki.ROZ­DZIAŁ 3

Char­les Backe kuś­tyka do na­brzeża i pa­trzy w dół w czarną wodę. Lo­do­wate, spie­nione prądy po­chwy­ciły za­krwa­wione ciało i mio­tają nim tam i z po­wro­tem, jakby to była we­soła za­bawa. Znika pod wodą, na­gle po­ja­wia się znowu kilka me­trów da­lej, od­pływa w kie­runku be­żowo-sza­rego bu­dynku elek­trowni wod­nej i znowu po­rywa je prąd.

Czuje szczy­piący wiatr, wie­sza więc strzelbę na ra­mie­niu i wkłada ręce do kie­szeni. Je­leń nie żyje. Tra­fił go za ło­patką i jest pe­wien, że kula prze­szyła serce, na­tych­miast koń­cząc cier­pie­nia tam­tego. Wy­da­wało mu się, że tuż przed śmier­cią zwie­rzę­cia zo­ba­czył coś głę­boko w jego ak­sa­mit­nie brą­zo­wych oczach. Wi­dział to już wcze­śniej – jakby zwie­rzę wie­działo, że umrze, i po­go­dziło się z lo­sem.

– Backe, do kurwy nę­dzy! – krzy­czy je­den z bliź­nia­ków Görans­so­nów, czła­piący u jego boku. Musi mó­wić gło­śno, żeby prze­krzy­czeć szum wody. – Nie mo­głeś wal­nąć tro­chę wy­żej, żeby nie wpadł do wody?

Char­les od­wraca się do niego. Wy­daje mu się, że to Pär, ale nie jest pewny. Rów­nie do­brze może to być Ola. Są tak po­dobni do sie­bie. Spoj­rze­nie męż­czy­zny jest mętne, a jego czer­wone uszy wy­stają nad czarną kra­wę­dzią czapki. Char­les nie wie, czy są czer­wone z zimna, czy roz­grzane z po­wodu zma­gań z du­żym psem, który cią­gnie go i szar­pie, po­dą­ża­jąc za za­pa­chem je­le­niej krwi.

– Te­raz bę­dziemy mu­sieli się na­mor­do­wać, żeby go wy­cią­gnąć – do­daje i szar­pie za smycz, tak że pies na chwilę się uspo­kaja.

Bie­da­czy­sko. Jako le­śni­czy wi­dział wiele ran­nych zwie­rząt i za­wsze spra­wia mu to jed­na­kowy ból. Je­leń zo­stał po­trą­cony na Lil­le­skog­svägen. Ze strza­ska­nymi że­brami i ob­ra­że­niami obu nóg biegł, żeby oca­lić ży­cie i umknąć prze­zna­cze­niu. Char­les unosi głowę i spo­gląda na rzekę.

Zszo­ko­wany kie­rowca sa­mo­chodu po­stą­pił słusz­nie. Za­dzwo­nił pod 112. Ope­ra­tor prze­łą­czył roz­mowę do re­gio­nal­nej cen­trali po­li­cji, a po­li­cjanci dali znać Char­le­sowi. Ten szybko wziął Willa Asplunda i Görans­so­nów z psami, które pod­jęły trop i ści­gały je­le­nia aż do tego miej­sca – te­renu daw­nej fa­bryki. Tu­taj je­leń jakby się pod­dał. Od­wró­cił się do niego i spo­koj­nie pa­trzył, kiedy Char­les klę­kał. Chłód ziemi prze­ni­kał przez ma­te­riał, gdy Char­les uniósł strzelbę, oparł kolbę na ra­mie­niu i wy­ce­lo­wał. Świat wo­kół niego zro­bił się bled­szy. Był tylko on i za­krwa­wiony je­leń. Kiedy padł strzał i kula prze­szyła ciało, zwie­rzę wpa­dło do rzeki.

Nie mógł prze­cież cze­kać, aż je­leń sta­nie w lep­szej po­zy­cji. Mu­siał za­koń­czyć jego cier­pie­nia jak naj­szyb­ciej.

Will staje u jego boku i kle­pie go w ra­mię, jakby chciał po­wie­dzieć „do­bra ro­bota”. Char­les od­wraca się i pa­trzy mu w oczy. Kiwa głową i w tej sa­mej chwili wi­dzi w nim Monę. Ten pra­wie dwu­me­trowy mło­dzie­niec z wy­glądu nie­spe­cjal­nie przy­po­mina swoją ni­ską mamę, ale Char­les do­strzega po­do­bień­stwo mię­dzy nimi we współ­czu­ją­cych i przy­ja­znych błę­kit­nych oczach.

Od­wraca wzrok. Strze­la­nie do zwie­rząt ni­gdy nie daje mu ta­kiego kopa jak wielu in­nym. Prze­ciw­nie, ogar­nia go smu­tek. Nie było jed­nak in­nej moż­li­wo­ści. Zwie­rzę cier­piało i nie da­łoby się go ura­to­wać.

– Spró­bu­jemy go wy­do­być?! – krzy­czy drugi z braci Görans­so­nów, stą­pa­jąc po za­mar­z­nię­tych be­to­no­wych blo­kach.

– Tak! – od­krzy­kuje Char­les i idzie za nimi. – Może wcią­gnął go prąd, a za chwilę znów wy­rzuci na po­wierzch­nię.

Do­cie­rają do brzegu rzeki i przy­stają. Tu można zejść do wody, ale trudno uwie­rzyć, by prąd prze­niósł je­le­nia w to miej­sce. Char­les znów się roz­gląda. Po­liczki już go nie pieką z zimna, te­raz za­czy­nają drę­twieć.

– A co to ta­kiego, do cho­lery? – pyta Will.

Pod­nosi wzrok. Coś tam jest. Mruży oczy i wi­dzi, że mię­dzy gła­zami nad wodą po­ły­skuje coś czar­nego.

– Eee, to tylko wo­rek na śmieci – stwier­dza Will, gdy pod­cho­dzi bli­żej wody.

Char­les wzdy­cha i kręci głowa. Ma już do­syć lu­dzi, któ­rzy pod­rzu­cają śmieci, jak gdyby ni­gdy nic.

Will pa­trzy na niego.

– Za­biorę to – oznaj­mia i zwin­nie prze­ska­kuje na śli­skie ka­mie­nie, za­nim ko­lega zdąży go po­wstrzy­mać.

– Nie, za­cze­kaj! – krzy­czy Char­les. Ka­wa­łek da­lej za­uważa nie­sione przez prąd ciało je­le­nia. Spusz­cza wzrok z po­wro­tem na Willa. Scho­dze­nie w tym miej­scu jest lek­ko­myślne. Je­den fał­szywy krok i Will spad­nie. Je­śli znaj­dzie się w wo­dzie, nie będą mieli szans go wy­cią­gnąć i po­dzieli los je­le­nia w spie­nio­nej wo­dzie. A wszystko przez ja­kieś śmieci.

– Od­puść so­bie! – krzy­czy Char­les. – Za­bie­rzemy to in­nego dnia, kiedy rzeka bę­dzie spo­koj­niej­sza.

Will jed­nak wy­bu­cha śmie­chem i się po­chyla. Wo­rek jest wci­śnięty mię­dzy ostre ka­mie­nie, fala lo­do­wa­tej wody ochla­puje mu czarne buty. Chwyta zna­le­zi­sko, szar­pie i uwal­nia, a kiedy wy­ciąga go z wody, pęka sko­rupa cien­kiego lodu. Trzyma go jedną ręką, śli­zga się na błysz­czą­cym ka­mie­niu, pod­piera się drugą ręką, robi za­mach i wo­rek z głu­chym pac­nię­ciem lą­duje u stóp Char­lesa. Will się wspina i po chwili jest już przy ko­le­dze.

Wo­rek jest do­brze ob­wią­zany trzema czar­nymi opa­skami za­ci­sko­wymi. To bu­dzi cie­ka­wość Char­lesa. Zbliża się o krok.

– Jak my­ślisz, co jest w środku? – pyta.

Will sztur­cha wo­rek stopą.

– Cho­lera wie. Wy­daje się, że to… – za­czyna i urywa. – Nie wiem. W każ­dym ra­zie nie są to zwy­czajne śmieci.

Do­łą­cza do nich Pär Görans­son, a jego za­śli­niony pies na­tych­miast za­czyna ata­ko­wać wo­rek.

– Cze­kaj! – woła Will i po­ciąga za smycz. – Trzy­maj­cie tego psa z da­leka.

Pär wzmac­nia chwyt, przy­ciąga grzbiet dłoni pod sam nos i od­wraca się do Willa.

– Dla­czego? – pyta.

Will dra­pie się w po­li­czek.

– Nie wiem. Ale coś jest w tym worku.

– Ech! – Pär po­now­nie od­ciąga psa. – No to go otwórz.

Will się na­chyla. Wy­gląda, jakby chwilę się wa­hał, ale w końcu z po­chwy wy­ciąga nóż. Obej­muje wo­rek, szybko prze­cina czarną błysz­czącą fo­lię i za­gląda do środka. Na­gle sztyw­nieje i szybko od­suwa głowę.

– O ja pier­dolę! – woła i się od­wraca.ROZ­DZIAŁ 4

Mona szybko pod­nosi wzrok znad książki. Coś tli jej się w piersi ni­czym pło­mień świecy. Ko­bieta się roz­gląda. Coco leży na swoim ulu­bio­nym miej­scu – sza­rej owczej skó­rze przy ko­minku – i jest tak nie­ru­choma, że tylko jej uno­sząca się i opa­da­jąca klatka pier­siowa świad­czy o tym, że zwie­rzę żyje. Hedda po­szła do po­koju uczyć się do eg­za­minu i biała sofa stoi pu­sta.

Na­gle Mona sły­szy ja­kieś dra­pa­nie od strony okna. Na pa­ra­pe­cie sie­dzi gil, za­glą­da­jąc do miesz­ka­nia. Robi kilka krocz­ków w bok, a jego czer­wona pierś roz­ja­śnia szarą zi­mową sce­ne­rię. Po chwili pta­szek roz­po­ściera skrzy­dła i od­la­tuje po­śród bia­łych płat­ków śniegu.

Mona od­kłada książkę na ko­lana, od­chyla się na mięk­kim fo­telu, za­myka oczy i wsłu­chuje się w od­głosy sta­rego domu. Trza­ski świeżo ma­lo­wa­nych ścian, skrzy­pie­nie de­sek i scho­dów na górę. Dźwięki są przy­jemne i lubi ich słu­chać, ale tego dnia spo­kój nie nad­cho­dzi. Mona nie po­trafi spra­wić, by to przy­po­mi­na­jące ty­ka­nie bomby uczu­cie znik­nęło. Ma wra­że­nie, że coś się wy­da­rzy.

Jest wy­czu­lona na ta­kie rze­czy. Od­kąd dzie­więć mie­sięcy temu wpro­wa­dziła się do domu w Var­gön, jej in­tu­icja jesz­cze się wy­ostrzyła. Może to góry tak na nią dzia­łają? Jej bab­cię też na­wie­dzały różne wi­zje. Cza­sem na­zy­wano ją wa­riatką, ale nikt nie mógł za­prze­czyć, że czę­sto miała ra­cję. Może nie w kwe­stii istot, które wi­działa w la­sach, ale nie­jed­no­krot­nie prze­wi­działa coś, co się po­tem wy­da­rzyło.

Mona cie­szy się, że znów jest w Var­gön, na­wet je­śli w ciągu tych mie­sięcy nie wszystko ukła­dało się do­brze. Wpraw­dzie przy­padki śmierci w oko­li­cach się wy­ja­śniły, ale kosz­tem ludz­kiego ży­cia. Zło ro­dzi zło i może wła­śnie te­raz gdzieś tam znów kieł­kuje. W dal­szym ciągu nie udało jej się wy­ja­śnić nie­przy­jem­nych zda­rzeń z lata: za­bi­tej ro­pu­chy, któ­rej szczątki le­żały roz­rzu­cone na ścieżce w jej ogro­dzie, czy głę­bo­kiej rysy na la­kie­rze sa­mo­chodu, która we­dług me­cha­nika mu­siała zo­stać zro­biona ja­kimś na­rzę­dziem. A do tego miała wra­że­nie, że ktoś ją ob­ser­wuje. Pa­mięta, o co za­py­tał ją An­ton, kiedy stali przy sa­mo­cho­dzie: „Na­ro­bi­łaś so­bie wro­gów?”.

Może mimo wszystko stał za tym Johnny Land­ström? Oko­liczny ogier i sa­mo­zwań­czy ca­sa­nova, oszust, który stra­cił wszystko i ją za to wini? To czło­wiek kom­plet­nie po­zba­wiony in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego i po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści. Nie­na­wi­dzi jej po­nad wszystko i rzuca złe spoj­rze­nia, kiedy tylko ją zo­ba­czy.

Coco chra­pie i zmie­nia po­zy­cję, a Mona otwiera oczy. Od­kłada książkę i wstaje z fo­tela. Pod­cho­dzi do ko­minka, wyj­muje z ko­szyka ka­wa­łek drewna i wkłada do przy­ga­sa­ją­cego ognia. Wznosi się kilka iskier, ogień cze­pia się bia­łej kory brzo­zo­wej i wkrótce bu­cha czer­wo­nymi pło­mie­niami.

Mona pro­stuje plecy, sięga po sto­jącą na stole fi­li­żankę her­baty i trzy­ma­jąc ją w dło­niach, pod­cho­dzi do okna. Wy­gląda na ze­wnątrz. Na dwo­rze jest pięk­nie. Lek­kie jak piórka płatki śniegu opa­dają po­woli i ukła­dają się cienką war­stwą na traw­niku. Zbliża się Boże Na­ro­dze­nie i po raz pierw­szy bę­dzie je świę­to­wała w willi Björ­kås. Po­czuła, że musi się otrzą­snąć z przy­gnę­bie­nia. Nie jest w jej stylu. Przy­go­tuje naj­wspa­nial­szą di­sney­ow­ską cho­inkę, przy­rzą­dzi śle­dzie, upie­cze mu­szel­kowe ba­beczki mig­da­łowe, uto­czy klop­siki i ugo­tuje szynkę.

Przy­kłada fi­li­żankę do ust i czuje za­pach ko­rzen­nej czer­wo­nej her­baty ro­oibos. Na­gle za­styga w bez­ru­chu. Marsz­czy czoło, robi krok do przodu i mru­żąc oczy, pa­trzy pod świa­tło. Śnieg po­krywa pra­wie całą zie­mię w ogro­dzie, ale i tak je wi­dać. Ślady stóp, które pro­wa­dzą od jej domu w kie­runku lasu.ROZ­DZIAŁ 5

Char­les śle­dzi wzro­kiem na Willa. Chło­pak cof­nął się tak szybko, że pra­wie upadł tył­kiem na szcze­linę w spę­ka­nym, za­śnie­żo­nym be­to­nie, ale wy­su­nął rękę za sie­bie i udało mu się utrzy­mać rów­no­wagę. Char­les wy­czuwa cha­rak­te­ry­styczną woń i od­wraca się do czar­nego worka. Nie jest in­ten­sywna, ale roz­po­znaje w niej me­ta­liczne nuty su­ro­wego mięsa z odro­biną sło­dy­czy i stę­chli­zny. Robi krok w kie­runku worka i przez dziurę wy­ciętą przez Willa w czar­nej fo­lii do­strzega coś bia­łego. Marsz­czy czoło, pod­cho­dzi bli­żej i za­styga.

To ręka. Wi­dać grzbiet dłoni, zgięty nad­gar­stek i ka­wa­łek przed­ra­mie­nia. Nie mo­gła le­żeć w tym miej­scu długo. Smród byłby dużo gor­szy. Woda jest zimna, ale nie na tyle, by za­trzy­mać pro­ces roz­kładu. Char­les wo­dzi wzro­kiem po oko­licy, jakby się spo­dzie­wał, że po­śród śnie­życy ukaże się ja­kiś kształt, ale wi­dzi tylko bryłę daw­nej fa­bryki pa­pieru i ich sa­mo­chody za­par­ko­wane obok.

Bliź­niacy mocno trzy­mają psy. Szcze­ka­nie i za­wo­dze­nie znów przy­brało na sile, zwie­rzęta szar­pią, cią­gną w kie­runku wor­ków.

– Za­bierz­cie je stąd – mówi Char­les. – Wsadź­cie do sa­mo­chodu, skoro nie po­tra­fią się uspo­koić.

Pär i Ola ga­pią się na niego ta­kimi sa­mymi okrą­głymi oczami, otwie­ra­jąc usta.

– Ale już! – wrzesz­czy, a oni jak ni­gdy wy­peł­niają po­le­ce­nie, nie kwe­stio­nu­jąc go. Od­wra­cają się i czła­pią z po­wro­tem, cią­gnąc nie­chętne psy. Ich żółte ka­mi­zelki od­bla­skowe świecą wśród sza­ro­ści, ale śnie­życa roz­ma­zuje kształty tym moc­niej, im da­lej od­cho­dzą.

– Ja pier­dzielę – mówi Will i za­nosi się kasz­lem. Po­pra­wia czapkę, która lekko mu się zsu­nęła. – To praw­dziwa ręka praw­dzi­wego czło­wieka – do­daje i zbliża się o krok. – A wła­ści­wie nie, kuźwa. To jest frag­ment praw­dzi­wego czło­wieka. Ktoś go od­ciął i wrzu­cił do worka na śmieci.

Char­les zdej­muje rę­ka­wiczkę, przy­ci­ska ją do nosa i ust, pod­cho­dzi ostroż­nie. Na­gle sto­jący na nie­rów­nym pod­łożu wo­rek prze­wraca się, a ręka z mięk­kim pac­nię­ciem wy­pada na twardą zie­mię. Char­les od­ska­kuje do tyłu.

Leży przed nimi ręka. Już nikt nie pa­mięta o je­le­niu, który od­pły­nął nie­siony przez masy wody, a Char­les wi­dzi tylko gro­te­skowo spuch­niętą rękę na za­śnie­żo­nym be­to­nie. Zo­stała od­cięta po­wy­żej łok­cia. Na­pięta biała skóra na na­brzmia­łym mię­sie wy­gląda na gładką i przy­po­mina wosk, a wo­kół od­kry­tej ko­ści in­ten­syw­nie czer­wieni się mięso. Palce są zgięte, jakby pod wpły­wem skur­czu.

Może to jed­nak nie jest praw­dziwa ręka, przy­cho­dzi mu do głowy, ale po chwili odór ude­rza go w noz­drza. Do­strzega też, że bra­kuje dwóch pal­ców. Od­wraca się, przy­kłada dłoń do brzu­cha i wtedy za­uważa, że coś ko­ły­sze się na wo­dzie przy na­brzeżu.ROZ­DZIAŁ 6

In­spek­tor kry­mi­nalny An­ton Asplund wy­gląda przez przed­nią szybę sa­mo­chodu. Czuł, że to tylko kwe­stia czasu, za­nim w ru­inach sta­rej fa­bryki pa­pieru sta­nie się coś złego. Przez po­nad sto lat pra­co­wało tam wielu miesz­kań­ców Var­gön, ale pod ko­niec dwu­dzie­stego pierw­szego wieku fa­brykę za­mknięto, a ma­szyny wy­słano do Chin. Jego dzia­dek prze­pra­co­wał tu całe ży­cie. Kiedy usły­szał, że wy­soki na osiem­dzie­siąt pięć me­trów ko­min zo­stał wy­sa­dzony w po­wie­trze, An­ton od­niósł wra­że­nie, że w jego osa­dzo­nych pod sza­rymi krza­cza­stymi brwiami oczach za­krę­ciła się łza. Po­grze­bano sym­bol Var­gön i ważny ele­ment jego ży­cia.

Nie po­zo­stało tam zbyt wiele. Przy­po­mi­nało to po­sta­po­ka­lip­tyczną osadę, która zo­stała zrów­nana z zie­mią. Na ca­łym ob­sza­rze jest pełno dziur, nie­które tak głę­bo­kie, że mo­głyby po­chło­nąć czło­wieka, a po­zo­sta­ło­ści scho­dów chwieją się nie­po­ko­jąco.

An­ton roz­gląda się po szaro-bia­łej oko­licy. Na­tura zro­biła, co mo­gła, żeby ją prze­jąć. Po­wierzch­nie są znisz­czone przez słońce, wiatr i mróz, a w szpary i szcze­liny wci­ska się ro­ślin­ność. Kre­atywni graf­fi­cia­rze uży­wają tych mu­rów jak płó­cien, więc znad szu­mią­cej rzeki spo­glą­dają ko­lo­rowe dzieła sztuki.

Zo­stały tylko stary bu­dy­nek biu­rowy i Wil­cza Brama. To, z czym nie mo­gły so­bie po­ra­dzić czas i przy­roda, pa­dło ofiarą nisz­czy­ciel­skiej dzia­łal­no­ści lo­kal­nej mło­dzieży. Sam jako młody chło­pak był w środku i jest pewny, że Will spę­dzał tam wiele czasu. La­tem do czer­wo­nej ce­gły lgną drzewa i inne ro­śliny, wgry­za­jąc się w fugi i szcze­liny. Te­raz jed­nak stoją jak zmur­szałe szkie­lety wo­kół bu­dynku, który daw­niej był tak oka­zały.

Wi­siała tu kie­dyś ta­blica z na­pi­sem, że wcho­dzi się na wła­sne ry­zyko, ale te­raz jej nie wi­dzi. Ostrze­że­nie jest uza­sad­nione. Nie bra­kuje tu nie­bez­pie­czeństw. Eks­tre­mal­nie rwą­cej rzeki nie chroni żadna ba­rierka.

– Wiesz, że to na sprze­daż? – pyta go ko­le­żanka Bo­dil i wska­zuje głową bu­dy­nek. – To by było coś dla cie­bie. Lu­bisz bu­do­wać i od­na­wiać.

Spo­gląda na nią i wy­bu­cha śmie­chem.

– Osza­la­łaś – mówi, zdej­muje nogę z gazu i pa­trzy w tam­tym kie­runku. A może to wcale nie ta­kie sza­leń­stwo? Na­dal do­strzega piękno w dwu­po­zio­mo­wym znisz­czo­nym sta­rym bu­dynku z oknami za­bi­tymi pły­tami ze sklejki. Czer­wona ce­gła z żół­tym wzo­rem, ce­glany dach ła­many w stylu chiń­skim i wy­sta­jące lu­karny, a nad drzwiami oka­zały bal­kon, z któ­rego w mi­nio­nej epoce dy­rek­tor prze­ma­wiał do pra­cow­ni­ków fa­bryki.

Gdyby znaj­do­wał się gdzieś in­dziej, to może i tak. Ale te­raz? Kto by to ku­pił? Bu­dy­nek jest zde­wa­sto­wany. Will był w środku rok temu, kiedy do­stali in­for­ma­cję, że chowa się w nim kil­koro dzieci uchodź­ców bez opieki. Bo­lało go, kiedy wi­dział nie­po­trzebną de­wa­sta­cję. Odłamki szkła ze stłu­czo­nych szyb le­żały po­roz­rzu­cane po po­ko­jach, por­ce­la­nowe umy­walki w to­a­le­tach ode­rwano od po­kry­tych ka­fel­kami ścian, drzwi były wy­ko­pane z za­wia­sów, a piękne drew­niane pod­łogi po­cięte i po­pla­mione wil­go­cią.

Od­re­stau­ro­wa­nie ta­kiego domu by­łoby dla niego speł­nie­niem ma­rzeń. Te­raz się już tak nie bu­duje. Ma na­dzieję, że kto­kol­wiek kupi ten bu­dy­nek, do­brze się nim za­opie­kuje. Pod­nosi wzrok na piękną bramę z czer­wo­nej i żół­tej ce­gły, uko­ro­no­waną wi­ze­run­kiem wilka prze­ska­ku­ją­cego po­tok. Wo­kół ob­razka znaj­duje się zie­lony na­pis na czer­wo­nym tle: „Spółka Ak­cyjna War­gön”. Ude­rza go myśl, jak do­brze jest za­cho­wana. Za­sta­na­wia się chwilę, jak to moż­liwe, że stoi nie­tknięta, za­równo przez ząb czasu, jak i nisz­czy­ciel­skie za­pędy mło­dzieży. Tak jakby nikt i nic nie miało od­wagi jej tknąć.

Od­wraca wzrok od bu­dynku i bramy i po­woli ru­sza po nie­rów­nym pod­łożu. Za­trzy­muje się. Jego ko­le­dzy mają na so­bie nie­bie­skie kom­bi­ne­zony, wy­so­kie czarne buty i czapki na­cią­gnięte na uszy. Nie­któ­rzy za­kryli też nos i usta, by chro­nić się przed zim­nem, więc wi­dać im tylko oczy. Za nie­bie­sko-białą ta­śmą po­li­cyjną stoi sza­ro­czarna grupka lu­dzi pa­trzą­cych w ich stronę. Od­gro­dzono duży ob­szar, a woda sta­nowi na­tu­ralną ba­rierę, co po­zwala trzy­mać ga­piów z da­leka.

An­ton i Bo­dil pod­cho­dzą do brzegu. Sły­chać brzę­cze­nie do­bie­ga­jące z huty i szum rzeki. Tech­nicy kry­mi­na­li­styki wy­glą­dają na zmar­z­nię­tych. Ich sze­fowa My na­ciąga czapkę na pu­szy­ste czarne włosy. Nos ma czer­wony od zimna i za­ciera ręce, żeby się roz­grzać.

– Do­brze, że je­ste­ście – mówi, pod­no­sząc wzrok na An­tona i Bo­dil. Po­tem od­wraca się w kie­runku rzeki i wy­ciąga rękę, coś wska­zu­jąc. – Zna­leź­li­śmy ko­lej­nych pięć wor­ków, wła­śnie je prze­no­simy. – Urywa i spo­gląda to na An­tona, to na Bo­dil. – Poza tym wy­sła­łam do domu Char­lesa, Wil­liama i bliź­nia­ków Görans­so­nów po po­bra­niu od nich od­ci­sków bu­tów. Ta­kie od­kry­cie to nic przy­jem­nego, a poza tym go­nili po­trą­co­nego je­le­nia, więc byli wy­koń­czeni. Tym bar­dziej że jest tak zimno.

An­ton kiwa głową. Uświa­da­mia so­bie, że ona też wy­gląda na zmę­czoną. A prze­cież wszystko do­piero się za­cznie.

– W śniegu jest jed­nak mnó­stwo śla­dów i od­ci­sków, któ­rym mu­simy się do­kład­niej przyj­rzeć. To mogą być ślady sprawcy – mówi, ki­wa­jąc głową. – Trzeba się po­śpie­szyć, za­nim opady unie­moż­li­wią nam ich za­bez­pie­cze­nie.ROZ­DZIAŁ 7

Kiedy Mona idzie z par­kingu w kie­runku dworku Ron­num, śnieg już nie pada. Sta­ran­nie przy­cięte krzewy zie­lo­nego buksz­panu kryją się pod śnieżną po­krywą, a żółty bu­dy­nek od­zna­cza się na tle błę­kit­nego nieba, które za­le­d­wie go­dzinę wcze­śniej było jed­no­li­cie szare.

Owija moc­niej szyję kasz­mi­ro­wym sza­li­kiem i przy­śpie­sza kroku na od­śnie­żo­nej ścieżce. Ostat­nie zimy spę­dzała w Mar­belli i zdą­żyła już za­po­mnieć o ni­skich tem­pe­ra­tu­rach w Szwe­cji o tej po­rze roku.

Kiedy wcho­dzi do środka, otula ją cie­pło. Ob­stu­kuje buty cur­lin­gowe ze śniegu i się roz­gląda. Za­uważa czer­wone bo­żo­na­ro­dze­niowe gwiazdy w oknach ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­cego do re­stau­ra­cji. Pa­trzy na cho­inkę ozdo­bioną świe­cą­cymi bomb­kami i mi­go­tli­wymi świa­teł­kami i na le­żące pod nią pięk­nie za­pa­ko­wane pre­zenty.

Drzwi do Sali Ja­dal­nej von Triera otwie­rają się i wy­biega sze­fowa ho­telu, Anki.

– Cześć, Mona! – krzy­czy, a jej wy­soko na­ta­pi­ro­wana grzywka pod­ska­kuje z każ­dym kro­kiem. – Je­steś głodna? – pyta i wska­zuje w kie­runku re­stau­ra­cji. – Dziś są steki mie­lone, a ja mu­szę coś prze­ką­sić. Mamy tu urwa­nie głowy.

– Do­my­ślam się. Par­king był pełny – mówi Mona. Sama zna­la­zła tylko jedno miej­sce na sa­mym skraju, a i tak mu­siała wje­chać w za­spę, żeby tam sta­nąć. – Na szczę­ście mam land ro­vera z na­pę­dem na cztery koła – do­daje ze śmie­chem, pa­trząc na Anki, która pod­cho­dzi do okna i po­pra­wia jedną z bo­żo­na­ro­dze­nio­wych gwiazd. – Ale dzię­kuję. Nie je­stem zbyt­nio głodna. Zja­dłam późne śnia­da­nie. Mogę do­trzy­mać ci to­wa­rzy­stwa. W za­sa­dzie chcia­łam po­ży­czyć duży ron­del. Za­mie­rzam za­pro­sić ko­le­żanki na bo­uil­la­ba­isse, a bę­dzie nas sporo.

– Jak naj­bar­dziej – od­po­wiada Anki, ma­cha­jąc ręką w stronę kuchni. – Póź­niej bę­dziesz mo­gła go so­bie wziąć. Ale naj­pierw je­dze­nie.

Idą do re­stau­ra­cji. Anki o krok przed Moną, czuj­nie nad­zo­ru­jąc każdy szcze­gół, żeby mieć pew­ność, że wszystko prze­biega, jak po­winno. Na­prawdę mia­łam ra­cję, my­śli Mona. Trudno wy­obra­zić so­bie w tym miej­scu lep­szego szefa niż Anki. Szkoda tylko, że zro­zu­mie­nie tego faktu za­jęło za­rzą­dowi tak wiele lat. Po­przedni szef miał lep­kie ręce, a Mona mo­gła za­re­ko­men­do­wać Anki i w końcu za­pro­po­no­wano jej tę pracę. Te­raz to ona kie­ruje obiek­tem, a ten ni­gdy nie pro­spe­ro­wał le­piej.

La­wi­rują mię­dzy za­ję­tymi sto­li­kami. Re­stau­ra­cję wy­peł­niają po­brzę­ki­wa­nie na­czyń i szmer gło­sów. Anki wita się z ja­kąś parą, a po­tem daje znak ubra­nej na czarno kel­nerce i wska­zuje sto­lik w głębi, naj­bli­żej za­mknię­tego na zimę ogródka.

– Skąd tu tyle lu­dzi? – pyta Mona i siada na­prze­ciwko Anki. Ta bie­rze od kel­nerki ta­lerz z pa­ru­ją­cymi ste­kami, go­to­wa­nymi ziem­nia­kami i kon­fi­turą z bo­ró­wek. – Do­cho­dzi wpół do dru­giej, czy naj­więk­szy ruch nie po­wi­nien być w po­rze lun­chu?

Anki wkłada do ust ka­wa­łek steku i pod­nosi wzrok znad ta­le­rza.

– Nie sły­sza­łaś? – pyta, zli­zu­jąc odro­binę sosu z ką­cika ust. – Char­les i Will zna­leźli trupa przy fa­bryce. A po­tem po­li­cjanci i wszy­scy ga­pie przy­je­chali tu coś zjeść.

– Co ty mó­wisz? – Mona wle­pia wzrok w Anki.

– Jak mo­gło cię to omi­nąć? – Anki na­bija ka­wa­łek ziem­niaka na wi­de­lec i ob­ta­cza go w so­sie. – Go­nili po­trą­co­nego je­le­nia i zna­leźli fo­liowy wo­rek. Była w nim ręka – do­daje i spo­gląda na Monę. Jej rzęsy są po­ma­lo­wane cha­bro­wym tu­szem.

– Ręka? – po­wta­rza wolno Mona.

Anki przy­ta­kuje.

– Tak, od­cięta w tym miej­scu – wy­ja­śnia i wska­zuje dło­nią przed­ra­mię. – A te­raz wszy­scy tu przy­szli się ogrzać albo coś zjeść.

Mona kiwa głową. Stara fa­bryka jest od­da­lona za­le­d­wie o ki­lo­metr.

– Wy­daje mi się, że w worku znaj­do­wały się też inne czę­ści ciała, ale nie wiem ja­kie. W każ­dym ra­zie nie było to całe ciało. Ale po­li­cja prze­szu­kuje te­ren – od­po­wiada Anki i po­pija kęs ły­kiem wody. – Pew­nie mo­żesz o tym po­roz­ma­wiać z An­to­nem. I może jesz­cze z Wil­lem i Char­le­sem.

– Tak zro­bię – od­po­wiada Mona i ści­sza głos. – Zna­leźli głowę?

– Nie są­dzę.

– Zwy­kle sprawcy ją za­bie­rają. Wtedy trud­niej zi­den­ty­fi­ko­wać ofiarę.

– Tak – od­po­wiada Anki, opiera łok­cie na stole i na­chyla się do Mony. – Sły­sza­łam wcze­śniej roz­mowę po­li­cjan­tów – do­daje, ki­wa­jąc głową w kie­runku jed­nego ze sto­li­ków przy oknie. – Mó­wili, że to do­ro­sły męż­czy­zna. – Anki już ma pod­nieść do ust wi­de­lec z je­dze­niem, ale nie­ru­cho­mieje i pa­trzy na Monę. – Mó­wili, że bra­kuje dwóch pal­ców dłoni – oznaj­mia. – Zdaje się, że w wo­dzie było wię­cej wor­ków, więc mogą w nich zna­leźć resztę ciała. Głowę też.

Anki mówi da­lej, ale jej głos nik­nie w gwa­rze roz­mów w re­stau­ra­cji. W gło­wie Mony raz po raz roz­brzmie­wają słowa o bra­ku­ją­cych dwóch pal­cach.ROZ­DZIAŁ 8

Woń potu tkwi w ścia­nach, a po sali roz­nosi się od­głos pię­ści ude­rza­ją­cych w tar­cze tre­nin­gowe. Jęki wy­wo­łane wy­sił­kiem mie­szają się mu­zyką pły­nącą z gło­śni­ków. Hedda nie jest wiel­bi­cielką gang­sta rapu. Uważa go za sek­si­stow­skie gówno i uważa, że na­daje aurę ro­man­ty­zmu bru­tal­nej prze­mocy i prze­stęp­czo­ści.

Kiedy prze­cho­dzi obok ringu, Amir po­syła jej kwa­śne spoj­rze­nie. Do cięż­kiej cho­lery, my­śli pa­trząc na niego. Mógłby od­pu­ścić. Prze­cież, kurde, prze­pro­si­łam. Za­cho­wuje się jak ja­kaś pie­przona pri­ma­donna. Pęk­nięty łuk brwiowy to nie po­wód do pła­czu. Czło­wiek po­wi­nien się li­czyć z ta­kimi rze­czami, kiedy tre­nuje taj­ski boks. Po­wi­nien jej za to po­dzię­ko­wać. Wbrew temu, co wszyst­kim opo­wiada, bli­zna wcale go nie oszpe­ciła. Wręcz prze­ciw­nie, wy­gląda przez to in­te­re­su­jąco, a nie jak ja­kiś wło­ski pił­karz z że­lem we wło­sach.

Kiwa głową Ka­ja­nowi, gdy ten prze­cho­dzi obok i z po­dzi­wem mie­rzy wzro­kiem jej ciało. Hedda nie ma ani grama tłusz­czu. Tylko mię­śnie twarde jak ka­mień, i taką de­ter­mi­na­cję, że trudno ją po­ko­nać. Amir zo­stał przez nią kie­dyś zno­kau­to­wany i po­tem nie od­zy­wał się do niej przez kilka mie­sięcy. Hedda się uśmie­cha i zerka na niego. No oczy­wi­ście. Że też wcze­śniej o tym nie po­my­ślała. To wła­śnie naj­bar­dziej go boli – że do­stał la­nie od dziew­czyny.

Po­nie­waż kop­nęła go wtedy w głowę, wy­klu­czono ją na mie­siąc z tre­nin­gów, ale te­raz wró­ciła. W pierw­szej chwili miała za­miar olać to wszystko i pójść do in­nego klubu. Tre­ner sta­nął przed nią w błysz­czą­cym czar­nym dre­sie Adi­dasa i za­czął się pruć, że jesz­cze jedno prze­wi­nie­nie, choćby drobne, i ją wy­wali. Pra­wie od­po­wie­działa, że może wziąć ten swój pie­przony klub i wsa­dzić go so­bie w dupę. Po­wstrzy­mała się jed­nak, po­ki­wała głową i od­po­wie­działa, że o tym po­my­śli.

Nie chce tre­no­wać ni­g­dzie in­dziej. To jej klub. Jej pot wsiąk­nięty w rę­ka­wice, jej od­bi­ja­jące się od ścian jęki, jej krew, z któ­rej osu­szano maty. Nie pod­dała się, zo­stała w tym sa­mym miej­scu. Coś ta­kiego nie zda­rzyło jej się ni­gdy wcze­śniej. Uśmie­cha się. Czy to zna­czy, że do­ra­sta?

Prze­ciąga się, chwyta klamkę, cią­gnie do sie­bie drzwi szatni i wcho­dzi. Prze­bie­ral­nia dziew­czyn mie­ści tylko dzie­sięć sza­fek. Pięć z każ­dej strony. Jedna ma ze­psute drzwiczki wi­szące na za­wia­sie.

Hedda wrzuca torbę do szafki, siada na ławce i zdej­muje buty. Czuje chłód po­sadzki na bo­sych sto­pach, sły­szy do­bie­ga­jące z umy­walni ka­pa­nie wody z prysz­nica. Za­le­d­wie pół roku wcze­śniej nie za­sta­na­wiała się nad tym, jak bar­dzo ob­skurne jest to miej­sce. Czarna pleśń wła­żąca na ściany, ze­psuta ko­tara prysz­ni­cowa, blo­ku­jąca się na nie­licz­nych kół­kach, które są jesz­cze w ca­ło­ści. Od­kle­ja­jąca się wy­kła­dzina i pęk­nięta szyba, przez którą wi­dać dzie­dzi­niec. Od­kąd jed­nak wpro­wa­dziła się do Mony i do­stała wła­sną wy­ka­fel­ko­waną ła­zienkę wiel­ko­ści ca­łej tej prze­bie­ralni, z pod­grze­waną pod­łogą i gru­bymi ręcz­ni­kami frotte, wiele się zmie­niło i za­częła ina­czej pa­trzeć na świat.

Z za­my­śle­nia wy­rywa ją szarp­nię­cie za klamkę po dru­giej stro­nie. Hedda marsz­czy brwi. Zwy­kle nikt tu nie przy­cho­dzi. Nie tre­nuje tu wiele dziew­czyn, a o tej po­rze są naj­czę­ściej tylko ona i Ka­jan. Wpa­trzona w drzwi ob­ser­wuje w na­pię­ciu, jak się otwie­rają.ROZ­DZIAŁ 9

An­ton stoi na sa­mym krańcu be­to­no­wej plat­formy, od­wró­cony w kie­runku rzeki Göta älv. W błysz­czą­cej ta­fli mi­go­czą pro­mie­nie słońca, a tań­czące prądy two­rzą na ciem­nej po­wierzchni nie­skoń­czone kom­bi­na­cje wzo­rów. Sły­chać szum wody, a co ja­kiś czas do­bie­gają do niego okrzyki ko­le­gów. Od­wraca głowę i do­strzega idącą ku niemu Bo­dil.

– No i jak to wi­dzisz? – pyta, kiedy staje obok. Czuć od niej oborą, ole­jem sil­ni­ko­wym i snu­sem. Wkłada dło­nie do kie­szeni dżin­sów, tak że kciuki wy­stają na ze­wnątrz. Jej ostrzy­żone do­mową me­todą włosy ster­czą na zim­nym wie­trze. Bo­dil nie ma czapki ani rę­ka­wi­czek. Poza tym kurtka sięga jej je­dy­nie do ta­lii i nie wy­gląda na zbyt cie­płą.

– Nie mar­z­niesz? – pyta An­ton, obej­muje Bo­dil ra­mie­niem i przy­ciąga do sie­bie. – Chcesz po­ży­czyć rę­ka­wiczki?

– E tam, do dia­bła – mówi Bo­dil i wzru­sza ra­mio­nami. – W końcu jest się tym wi­kin­giem.

An­ton się uśmie­cha i kiwa głową. Bez względu na to, jak bar­dzo mar­z­łaby Bo­dil, ni­gdy by się do tego nie przy­znała. Nie na­leży do osób, które na­rze­kają. Pew­nego razu przy­szła do pracy z pra­wie czter­dzie­sto­stop­niową go­rączką. Za­wiózł ją wtedy do jej ma­łego go­spo­dar­stwa w Lil­le­skog i mimo pro­te­stów opa­tu­lił koł­drą w łóżku. Dwie mi­nuty póź­niej spała głę­bo­kim snem. Pa­trzył na nią przez chwilę. Miała roz­pa­lone po­liczki i sku­liła się pod koł­drą w kłę­bek. Wy­da­wała się kru­cha i obu­dziła w nim in­stynkt opie­kuń­czy. Czu­wał przy niej przez całą noc i od tam­tego czasu łą­czy ich szcze­gólna więź.

Bo­dil wy­śli­zguje się z jego ra­mion i po­pra­wia oku­lary, któ­rych prawy za­usz­nik na­dal jest skle­jony srebrną ta­śmą. Uważa srebrną ta­śmę za dar od Boga, używa jej do wszyst­kiego – na­pra­wia­nia oku­la­rów, skle­ja­nia me­bli i mo­co­wa­nia ob­lu­zo­wa­nego lu­sterka wstecz­nego w sa­mo­cho­dzie. Wi­dział na­wet, jak kie­dyś na­pra­wiała nią buty. Oczy­wi­ście, też uważa, że to prak­tyczne, ale na pewno nie ładne.

– Wie­dzia­łeś, że Göta älv trans­por­tuje stąd do Göte­borga więk­sze masy wody niż ja­ka­kol­wiek inna szwedzka rzeka?

– Tak – po­twier­dza An­ton. – To ogromne ilo­ści wody.

– Nie są­dzę, by to był przy­pa­dek, że sprawca wy­rzu­cił worki aku­rat w tym miej­scu – mówi Bo­dil i od­wraca się do niego. – Pew­nie są­dził, że prąd je za­bie­rze, a po­tem rzekę skuje lód i zwłok nie da się od­na­leźć aż do na­stęp­nego roku. A jego już od dawna tu nie bę­dzie.

– Chyba masz ra­cję – od­po­wiada An­ton. – Pew­nie się nie spo­dzie­wał, że pod­wodne prądy będą na tyle silne, by wy­rzu­cić worki z po­wro­tem na brzeg. Sta­ran­nie wy­brał to miej­sce. Jest od­osob­nione i nie­wielu lu­dzi przy­cho­dzi tu w ciemny i zimny gru­dniowy wie­czór. Poza tym nie znaj­dziemy wielu jego śla­dów. Są do­brze ukryte pod śnie­giem, który spadł od tam­tego czasu.

– Tak. Co za gówno, że aku­rat te­raz za­czął pa­dać. Co­kol­wiek zro­bimy, dupa za­wsze bę­dzie z tyłu.

An­ton od­wraca się do niej.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Albo spad­nie wię­cej śniegu, albo ten, który jest, się roz­topi. Tak czy ina­czej, nie bę­dziemy w sta­nie nic zna­leźć.

An­ton przy­ta­kuje. Do­cie­rają do niego pod­eks­cy­to­wane głosy. Od­wraca się i wi­dzi idą­cych w ich stronę dwóch tech­ni­ków. Niosą czarny wo­rek, który wy­gląda na ciężki. Ostroż­nie kładą go na plan­dece roz­ło­żo­nej na ziemi. An­ton zerka na Bo­dil i pod­cho­dzą bli­żej.

Zna­le­zi­sko wy­daje się iden­tyczne jak pierw­sze. Czarny wo­rek na­ło­żony na drugi, do­brze za­mknięty trzema opa­skami za­ci­sko­wymi. My staje obok niego. Ma w ręce nóż. Waha się przez chwilę, aż w końcu wy­ko­nuje szyb­kie cię­cie w czar­nej fo­lii, na­chyla się i za­gląda do środka. Przez chwilę stoi w mil­cze­niu, a po­tem od­wraca się do nich.

– Tu­łów – oznaj­mia, z po­wro­tem spusz­cza wzrok na za­war­tość worka, marsz­czy nos i ostroż­nie roz­sze­rza otwór no­żem. – I wy­gląda na to, że pod nim, na dnie worka, leżą wnętrz­no­ści. – A po­tem do­daje: – Męż­czy­zny.

An­ton chce po­wie­dzieć, że już to wie­dzą, ale zmie­nia za­miar. W wor­kach leżą czę­ści ciała, ale dla­czego mia­łyby na­le­żeć do tej sa­mej osoby? Wor­ków jest kilka i za­nim skoń­czą prze­szu­ki­wa­nie, może się oka­zać, że w czar­nych rwą­cych wo­dach spo­czywa wię­cej niż je­den czło­wiek.ROZ­DZIAŁ 10

– Bu­zia­czek? – mówi zdzi­wiona Hedda, wstaje i pa­trzy w oczy ko­bie­cie sto­ją­cej w drzwiach. Ta się uśmie­cha, a jej sko­śne czarne oczy są pra­wie cał­kiem ukryte za cięż­kimi sztucz­nymi rzę­sami. Nie żeby miało to ja­kieś zna­cze­nie. I tak z jej oczu ni­gdy nie daje się nic wy­czy­tać.

Stu­kot me­ta­lo­wych ob­ca­sów staje się przy­tłu­miony, gdy Bu­zia­czek robi kilka kro­ków po wy­kła­dzi­nie w prze­bie­ralni.

– Cześć, Heddo – mówi. – Dawno się nie wi­dzia­ły­śmy.

Buty koń­czą się wy­soko na udach i zo­sta­wiają pa­sek zło­ta­wej go­łej skóry, po któ­rym za­czyna się czarna spód­niczka. Hedda my­śli, że ko­bie­cie musi być zimno, a po chwili w du­chu wy­wraca oczami. Od kiedy my­śli tak prak­tycz­nie? Prze­cież jesz­cze nie­dawno sama cho­dziła w ta­kich stro­jach. Poza tym stoi przed nią Bu­zia­czek. Ko­bieta, któ­rej ciało do­świad­czyło tyle bólu i prze­mocy, że nie ob­cho­dzi jej, czy mar­z­nie w pipkę.

– Tak, na­prawdę dawno! – od­po­wiada, pod­cho­dzi do Bu­ziaczka i ją przy­tula. Przez grubą, o nu­mer za dużą fu­trzaną kurtkę czuje twarde, ko­ści­ste ciało. Jej per­fumy mają szcze­gólny za­pach. Bu­zia­czek twier­dzi, że to chiń­ski afro­dy­zjak. Nie pachną źle, ale z całą pew­no­ścią nie jest to też przy­jemna woń. Po pro­stu… dziwna. Tro­chę cierpka, z nutą ostro­ści. W każ­dym ra­zie nie jest to coś, co mo­głoby pod­eks­cy­to­wać.

Od­stę­puje od Bu­ziaczka, która nie od­wza­jem­nia uści­sku.

– Skąd wie­dzia­łaś, że tu je­stem? – pyta.

Bu­zia­czek wzru­sza ra­mio­nami i wo­dzi wzro­kiem po prze­bie­ralni.

– Już wi­dzę, jak re­zy­gnu­jesz z tre­nin­gów.

– Ra­cja.

Hedda ma mie­szane uczu­cia, kiedy wi­dzi Bu­ziaczka. Przy­cho­dząc tu, Bu­zia­czek przy­nosi ze sobą część daw­nego ży­cia Heddy, z któ­rym ta nie chce mieć już nic wspól­nego. A poza tym nie wie, dla­czego dziew­czyna ją od­na­la­zła. Bu­zia­czek nie na­leży do osób, które przy­cho­dzą się tylko przy­wi­tać. Kryje się za tym coś in­nego.

– Za­mie­rzasz za­cząć tre­no­wać czy co? – pyta.

Bu­zia­czek wy­bu­cha śmie­chem, uka­zu­jąc rząd kre­dowo bia­łych zę­bów. Ża­den z nich nie jest na­tu­ralny, bo więk­szość zo­stała wy­bita.

– Niby po co? I tak nikt mnie nie po­kona.

Hedda się uśmie­cha. Bu­zia­czek może mieć ra­cję. Wi­działa ją pod­czas bójki. Wi­działa też nie­mal po­żą­dliwe sza­leń­stwo, które miała w oczach. Jakby drę­cze­nie in­nych spra­wiało jej przy­jem­ność. Ma nie wię­cej niż pół­tora me­tra wzro­stu i waży nie­całe czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów, ale wal­czy bez żad­nych za­ha­mo­wań i nie prze­strzega za­sad. Poza tym, jak się wy­daje, nie czuje bólu.

– No to czego chcesz? – pyta Hedda, od­wraca się, pod­nosi rę­ka­wice bok­ser­skie i je wkłada.

Bu­zia­czek uśmie­cha się, omiata wzro­kiem rę­ka­wice, a po­tem pod­nosi wzrok.

– Czu­jesz się te­raz do­brze?

Hedda przy­ta­kuje i nie­ru­cho­mieje. Pa­trzy na ciało wi­doczne spod roz­pię­tej kurtki. Wy­daje się chud­sze i drob­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek. Przy­po­mina so­bie, jak zna­la­zła ją na pod­ło­dze prze­bie­ralni klubu ze strip­ti­zem. Le­żała tam w sto­sie boa, sta­ni­ków z la­kie­ro­wa­nej skóry i szpi­lek i miała _bad trip_. Żadna z po­zo­sta­łych strip­ti­ze­rek nie za­uwa­żyła, że Bu­zia­czek nie wie, co się dzieje wo­kół, i do­piero Hedda we­zwała po­moc.

Ra­zem za­cią­gnęły ją pod prysz­nic. Drobne ciało było zu­peł­nie bez­władne. Bu­zia­czek zro­biła się zimna i miały wra­że­nie, że prze­no­szą mar­twy ka­wał krwa­wego mięsa. Po­sa­dziły ją pod prysz­ni­cem i spłu­kały z niej do od­pływu gówno i rzy­go­winy. Ulo­ko­wały ją w tak­sówce, po­dały kie­rowcy ad­res i wró­ciły do pracy.

– Czego wła­ści­wie od cie­bie chce ta cała Schil­ler? – pyta na­gle Bu­zia­czek.

Hedda opusz­cza ręce, prze­krzy­wia głowę i mruży oczy. Nie po­doba jej się kie­ru­nek, w któ­rym zmie­rza ta roz­mowa.

– Wy­obraź so­bie, że Mona jest za­je­bi­sta, na­prawdę w po­rządku.

– Ach tak? – Bu­zia­czek wkłada ręce do kie­szeni du­żej fu­trza­nej kurtki i wle­pia wzrok w Heddę. – Wiesz, że lu­dzie ga­dają, nie?

– Ga­dają? – Hedda marsz­czy czoło. – Co to ma, kuźwa, zna­czyć?

Bu­zia­czek wzru­sza ra­mio­nami.

– Sama wiesz.

– Nie, nie wiem.

– A w du­pie z tym – mówi Bu­zia­czek, a po chwili prze­rwy do­daje: – Poza tym jej syn był w klu­bie.

– Jej syn? – Hedda kręci głową, nie ro­zu­mie­jąc.

– Tak. Will.

– Okej. Dla­czego ma mnie ob­cho­dzić, że bywa w klu­bach ze strip­ti­zem?

– Py­tał o Be­lindę, a ona zwy­kle tego nie lubi.

Hedda kła­dzie dłoń na szafce. Co ten Wil­liam wy­ra­bia? Po­wi­nien wie­dzieć, że od Be­lindy Bauer le­piej się trzy­mać z da­leka, my­śli i z trza­skiem za­myka szafkę.

– Czyli przy­szłaś tu po­roz­ma­wiać o Willu?

Bu­zia­czek robi krok do tyłu i chwieje się na no­gach, gdy je­den z ob­ca­sów utyka w chod­niku. Przy­ciąga stopę do sie­bie i staje pew­niej, na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach.

– Nie. Nie przy­szłam z jego po­wodu. Mam go w du­pie. Przy­szłam za­dać ci jedno py­ta­nie.

– Ja­kie?

– Be­linda chcia­łaby wie­dzieć…

– Stop! – Hedda unosi rękę. Czyli to dla­tego Bu­zia­czek do niej przy­szła. Przy­słała ją Be­linda. – Nie wrócę do klubu. Nie ma na to szans. Skoń­czy­łam z tań­cem i ona musi to zro­zu­mieć.

– Ale…

– Nie – od­po­wiada Hedda, chwyta ręcz­nik i za­kłada go na szyję. Zo­sta­wia Bu­ziaczka za sobą i wy­cho­dzi na ko­ry­tarz. Tre­ner czeka na nią, trzy­ma­jąc rę­ka­wice. Hedda ką­tem oka wi­dzi, jak Bu­zia­czek idzie na wy­so­kich ob­ca­sach ko­ry­ta­rzem. Sama robi kilka pod­sko­ków w miej­scu, a po­tem bie­gnie do tre­nera, by po­zbyć się sku­mu­lo­wa­nej zło­ści i tym sa­mym uci­szyć tę­sk­notę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: