- W empik go
Mroźny szlak - ebook
Mroźny szlak - ebook
Ten świat właśnie się kończy.
Nikt nie wie, jak będzie wyglądał nowy.
W czasie, gdy ciemiężone od stulecia narody Rozkrzyczanych Krain chwyciły za broń i wydały wojnę swym oprawcom, Mads Voorten, daleko od linii frontu, przemierza mroźne guchoborskie góry. Uwikłany w krasnoludzką intrygę, zmaga się z niebezpieczeństwami, by przyjść z pomocą swej kompanii, do której należą między innymi niewidomy uzdrowiciel, zagubiony w ludzkim świecie elf i prostoduszny telepata. Równolegle musi sobie poukładać stosunki z niezmiernie osobliwą smoczycą.
Mads Voorten jeszcze nie wie, że przyjdzie mu dokonać niezwykłych czynów, z których każdy wpłynie na losy wojny.
Nie wie, że czekają go szaleńcze szarże i zaciekłe boje, a także spotkania z dawnymi przyjaciółmi i nieoczekiwane sojusze.
Nie wie, że znów stanie się płomieniem powstania.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-563-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I to ów strach sprawiał, że opowieści stawały się niejasne, rozmyte. Nikt nie chciał wszak wracać pamięcią do tamtych strasznych dni, kiedy do ostrohorskich plaż przybiły okute żelazem okręty, a słońce przesłoniły skrzydła Smoczycy.
W pierwszych dniach wojny drwiono z najeźdźców. Szydzono z ich wypolerowanych pancerzy i ostrożnej taktyki, natrząsano się z obcej mowy i rudych włosów, śmiano się nawet ze Smoczycy, która miast ziać ogniem i niszczyć, spoczęła na piaszczystej plaży i spała, ciężko sapiąc. Ów śmiech stał się głośniejszy i bardziej drwiący, gdy zniszczono pierwszych kilka podjazdów wroga, walczących zaciekle i wedle nieznanej modły, jednak nielicznych. Potem ktoś porachował wrogie siły i doszedł do wniosku, że to nawet nie armia, lecz zaledwie kilka hufców.
Czymże było kilka hufców wobec potęgi królestw Rozkrzyczanych Krain?
Czym było kilka tysięcy wojowników wobec potęgi dumnego rycerstwa Głuchoborów, które po długiej wojnie skruszyło potęgę krasnoludów i zapanowało nad Górami Miedzianymi? Czym była ta garstka wobec odwagi niepokornych Ostrohorów, niepodzielnie panującego na morzach uporu Pohorców – jeźdźców-minstreli, którzy niepodzielnie władali stepami – czy też nieustraszonych Hobolan, rządzących podmokłymi równinami w sercu świata? Cóż mogli przeciwstawić królestwu Wichrogórza, gdzie badano tajniki Mocy, czy bogactwu kupców z republiki Tobolinu, wysyłających ekspedycje w odległe zakątki świata?
Obcy, nazywani pogardliwie gadzimi synami, wydawali się kleksem na cennym pergaminie lub nieporadnie wykonanym ściegiem szpecącym misternie utkany gobelin. Ziarnkiem piasku wciśniętym pod powiekę przez złośliwy podmuch wiatru.
Mimo to trwali. Nie wykonywali żadnych agresywnych ruchów, nie chcieli też rozmawiać.
Minął tydzień, dwa, wreszcie miesiąc. Oni zaś nadal czekali.
Ich zamiary stały się jasne dopiero, gdy w ślad za armią przybyły dzieci, kobiety i służba. Wtedy zrozumiano, że obcy nigdzie się nie wybierają. Że przybyli na Ziemie Rozkrzyczane, by na nich pozostać, a kierunek rzekomo wskazał im Król-Wieszcz, słynący z daru widzenia przyszłości.
Wówczas postanowiono udowodnić Królowi-Wieszczowi, jak bardzo się myli, a jego poddanych zniszczyć.
Przykład innym postanowili dać władcy Ostrohorów, którzy przypuścili na gadzich synów atak zarówno z lądu, jak i z morza. Spodziewali się łatwego tryumfu, lecz nikomu nie przyszło do głowy, że prawdziwe zagrożenie wcale nie kryje się w żelaznych szeregach rudowłosych wojowników. Zrozumieli to dopiero, gdy przebudziła się Smoczyca i cisnęła w nich Przekleństwem. Dumni żeglarze nagle się zorientowali, że boją się fal, a najdelikatniejsze nawet kołysanie przyprawia ich o mdłości. Smoczyca, obojętna na strzały i oszczepy nielicznych śmiałków, rozpędziła ostrohorską flotyllę i potem od tyłu natarła na armię lądową. Od czoła zaś uderzyła w Ostrohorców żelazna armia gadzich synów i nadzieje na przepędzenie najeźdźców utonęły we krwi.
A ci ruszyli naprzód, w głąb Rozkrzyczanych Krain.
Jako pierwsi drogę zastąpili im dumni Głuchoborzanie, ufni w swą potęgę, najlepsi wojownicy, jakich pamiętał świat. Ruszyli do bitwy gotowi zaprezentować swą wyższość zarówno nad przybłędami, jak i nad władcami Ostrohorów, ale i oni się przeliczyli. Smoczyca bowiem znów tchnęła Przekleństwem i rycerze głuchoborscy pojęli, że nagle stracili umiejętność rozpoznawania kolorów. Przestali tym samym rozumieć system flag, którym kierowano nimi podczas bitwy. Żelazna armia rozpoczęła zuchwałe manewry, dzięki którym rozbiła głuchoborskie szyki i wciągnęła pojedyncze hufce w pułapki. Największa, najbitniejsza armia poniosła niewyobrażalne straty, zwane później Szarą Masakrą.
Nikomu nie przeszło już przez myśl, by szydzić z gadzich synów. Ziarenko piasku pod powieką rozrosło się do rozmiaru kawałka żwiru.
Znano już miano najeźdźców. Wiedziano, że zwą się Tuistanami, a Smoczycę uważają za swą boginię i opiekunkę. Wiedziano też, że ta włada potężną Mocą, a czas, który przespała na ostrohorskiej plaży, tak naprawdę posłużył gromadzeniu wiedzy. Sny Smoczycy rozpełzły się po Rozkrzyczanych Krainach i poznawały ich sekrety.
Dzięki temu kolejne jej Przekleństwa okazywały się coraz celniejsze. Prowadziła swój lud ku nowym zwycięstwom i bez litości odbierała przeciwnikom ich największe atuty. Pohorskim jeźdźcom odebrała zdolność mówienia, przez co stracili wolę walki, a bitna armia Okrajców rozpadła się, gdy Smoczyca pozbawiła ich umiejętności zapadania w sen. Wichrogórzan, których magowie okrutnie poszczerbili żelazną armię, skazała na nagłą śmierć ze starości w wieku zaledwie trzydziestu, czterdziestu lat, przez co ci utracili możliwość dalszych badań Mocy. Ponurych Hriszczan pokarała zaś w ten sposób, że duchy poległych w walce nawiedzały żywych całymi latami.
Wyjątkiem było Hobole. Miast obrzucić jego mieszkańców Przekleństwem, Smoczyca kazała wygubić ich co do jednego.
Równie surowo potraktowała krasnoludy, które niepomne na tragedie innych ludów stawiły jej czoła, ale wycieńczone długotrwałą wojną z Głuchoborami nie zdołały zagrozić potędze Tuistan. Ich dumne miasta legły w gruzach, a resztki ongiś sławnego narodu, zastraszone i wynędzniałe, wiodą dziś szczurzy żywot w najciemniejszych jaskiniach. Elfy, widząc, co się święci, umknęły za odległe Martwe Jezioro, a kupiecka republika Tobolinu złożyła Smoczycy hołd.
Niebawem więc Smocza Armia niepodzielnie zawładnęła Rozkrzyczanymi Krainami. Tuistanie wznieśli swą stolicę w ich sercu, na zgliszczach Hobola, i rozpoczęli rządy nad upokorzonymi ludami. Strudzona wojną Smoczyca odleciała, by zasnąć w świętych Górach Leża, lecz między ludzi zeszli tuistańscy kapłani, którzy nakazali nazywać ją Panią i budowali jej świątynie. Pojawiły się również Smocze Strażniczki obdarzone drobną cząstką jej Mocy, które pilnie strzegły, by nikt nie zagroził nowemu kultowi. Odnajdywały każdego, kto bluźnił i wychwalał dawne porządki, po czym wtrącały go do lochu i po przesłuchaniu karały przykładną śmiercią. Zabijały tych, co władali najniewinniejszą nawet magią.
Nastały czasy ciche i ponure, a w ludzkich sercach zamieszkały gorycz i strach. Zamilkł śpiew, ucichły śmiechy, dumę wdeptano w błoto. Tuistanie, z nienawiścią zwani teraz Smoszczurami, zabrali się do budowania dróg i mostów, wznoszenia miast i twierdz, stawiania hut i kopalń. Niejeden naonczas pomyślał, że skoro sprawa jest przegrana, być może warto okazać służalczość.
Rachunki te okazały się słuszne, bo tych, którzy się przed Panią ukorzyli i służyli jej wierniej od innych, kapłani uwalniali od Przekleństwa. Wnet ci, których dotąd łączyła wspólna niedola, na nowo znaleźli powody, by patrzeć na siebie wilkiem, jednakże nad wszystkim panował żelazny, niezniszczalny porządek Tuistan. Czas wojny się skończył, nastał okres pokoju i rozbudowy. Lata płynęły i wnet zabrakło tych, którzy pamiętali świat sprzed Najazdu.
Tak było do dnia, którego nie przewidział Król-Wieszcz. Do dnia, w którym pojawił się Jaszczur.
Wielu widziało go na niebie, ale nikt nie zdołał opisać ani też stwierdzić, skąd przybył. Leciał ku Górom Leża, skąd wkrótce zaczęły dobiegać straszliwe odgłosy, jakby się ziemia zapadała. Przerażone Strażniczki były przekonane, że ktoś wyrządził krzywdę Pani, a gdy zebrały się na odwagę i w zbrojnej asyście ruszyły jej z pomocą, znad Gór Leża wzbił się Jaszczur i odleciał, syty i spełniony. Strażniczki zastały Smoczycę konającą w cierpieniach, lecz nim oddała ostatnie tchnienie, złożyła kilkadziesiąt jaj. Z tych zaś po jakimś czasie wykluły się Smoczęta, które rozleciały się po świecie.
O tych czasach również mówiono ze strachem, ale nierzadko był to strach inny – choć przepojony bólem, to wolny od goryczy, a nawet podszyty nadzieją. Bo Smoczęta okazały się przeróżne: jedne straszliwe i krwiożercze, inne zaś dobroduszne, wesołe, głupie, sprytne, żarłoczne bądź uduchowione, a wszystkie razem zagrażały żelaznemu porządkowi Tuistan.
Po niektórych Smoczętach ślad zaginął, ale inne zaczęły siać zniszczenie, a kapłani, którzy uznali istoty poczęte z łona Pani za święte, zabraniali ich zabijać. Wkrótce wielu z nich zmieniło zdanie i doszło do krwawych rozpraw z niektórymi Smoczętami, co nie uszło uwadze poddanych Tuistan. Widząc, że rządzący stają się bezsilni, upokorzeni niewolnicy przypomnieli sobie swą chwalebną przeszłość i pochwycili za broń. Wybuchło powstanie, które nazwano Burzą, gdyż niczym sztorm wstrząsnęło młodym imperium. Głuchoborscy rycerze, pohorscy jeźdźcy i wichrogórscy strzelcy połączyli siły i wspólnie zadali wrogowi wiele strat, a swój pochód ukoronowali zwycięstwem nad Tuistanami w Bitwie Pogodzonych. Wtedy jednakże znów pojawiły się wśród nich ślady rozłamu i konflikty jeszcze sprzed Najazdu, które z dnia na dzień przybierały na sile, aż budowanie dalszego porozumienia stało się niemożliwe. Przywódcy potężnej dotąd armii, uskrzydlonej wieloma zwycięstwami, pogrążyli się w kłótniach, a wróg, choć pokonany, bynajmniej nie utracił dyscypliny, cierpliwie czekając na pierwsze oznaki słabości.
I znakomicie je wykorzystał. Powstanie upadło, niebo zaczerniło się od kruków i wron, a lochy zapełniły się tymi, którzy ośmielili się chwycić za oręż. Strażniczki miotały się po świecie niczym niespokojne duchy, wyłapując wszystkich, których podejrzewały o udział w walkach. Zdawać by się mogło, że gdy tylko osłabnie gniew zwycięzców, w imperium zapanuje narzucony żelazną ręką pokój, ale okazało się, że nie jest on pisany Rozkrzyczanym Krainom.
Bo nastał czas jeszcze gorszy niż wojna i niedola.
Ci, którym starczyło odwagi, okrzyknęli go Końcem i nazwa ta się przyjęła, choć Strażniczki uznały ją za wrogą i usiłowały wyplenić batami. Wkrótce po zakończeniu walk imperium tuistańskie nawiedziły straszliwe klęski. Rzeki występowały z brzegów, znad mórz nadciągały niszczycielskie wichry, ziemia się trzęsła i góry pękały, by uwolnić strumienie lawy, a z nieba spadał żywy ogień. Imperium znów jęło chwiać się w posadach, teraz niszczone przez podporządkowany sobie świat.
A poddani, po raz wtóry pognębieni i pokonani, milczeli i pochylali kornie głowy, pogodzeni ze swym losem. Nikomu nie przeszło już przez myśl, by sięgnąć po broń. Konali w ciszy, wraz z imperium, które zabrało im wszystko, co mieli.
Nadzieja jednakże nigdy nie umiera do końca, niewiele też trzeba, by przebudzić dumę i rozniecić gniew. Wśród twierdz i miast znów pojawili się bowiem powstańcy. Wciąż niepokorni, skrzykiwali się pod postrzępione sztandary i rzucali wyzwanie Smoszczurom. Uzbrojeni w starą, przerdzewiałą broń, zziębnięci i wygłodniali, stawali w nierównych szeregach i szli do walki.
Walczyli, bo musieli.
Znali przecież Tuistan. Wiedzieli, że gdy nastanie zmierzch Końca, imperium się podniesie i zaciśnie żelazną pięść na gardłach tych, którzy pragną odrzucić panujący porządek. Wiedzieli, że jeśli chcą uderzyć w Smoszczurów, muszą zrobić to w chwili, gdy ci przeżywają największe trudności. Wiedzieli wreszcie, że muszą ich wybić i wypalić z Rozkrzyczanych Krain, bo w przeciwnym razie nie uwolnią się od nich nigdy.
Nie byli ślepi. Zauważyli, że po śmierci Smoczycy Przekleństwa zaczynały słabnąć, podobnie zresztą jak Moc Strażniczek.
O walkach powstańczych nie mówiono już ze strachem. Wspominano je z dumą, wszak ciemiężonym udawało się pokonać o wiele liczniejszego, lepiej uzbrojonego wroga. Wspominano je jednakże z rozpaczą, bo przecież każde powstanie prowadziło do represji. Wspominano również z goryczą, bo ich przywódcy nie wyciągnęli żadnych wniosków z wydarzeń po Bitwie Pogodzonych, i pozwalali, by dawne tarcia znów dochodziły do głosu.
Nazwano te czasy Drugą Burzą, a pułkownika Madsa Voortena, który zyskał największą sławę wśród przywódców, ochrzczono mianem Ostrza Burzy. Stanął na czele legendarnego oddziału lekkiej kawalerii zwanego Wiatrem, którego męstwo przeważyło losy niejednej bitwy.
I wielka rozpacz zagościła zarówno wśród powstańców, jak i wśród tych, którzy pokładali w nich nadzieje, gdy rozeszła się wieść, że pułkownik Voorten zaginął bez śladu w ostatniej bitwie Drugiej Burzy, stoczonej pod zamkiem Grzywacz. To wówczas na odsiecz walczącym wreszcie przybyło rycerstwo Głuchoborów, wówczas też strzaskano kręgosłup armiom tuistańskim.
Nikt nie wiedział, co się stało z Voortenem. Niektórzy przypuszczali, że wpadł do bezdennej szczeliny na polu bitwy, inni sugerowali, że dostał się w ręce Głuchoborzan, którzy mieli go za zdrajcę i wroga. Jeszcze inni jego zniknięcie wiązali z intrygami krasnoludów, a byli i tacy, którzy przypisywali je Orianie, Smoczej Strażniczce i wiernej służce Króla-Wieszcza, osobliwie na Voortena zawziętej.
Tak czy owak, Ostrze Burzy znikło i choć wielu się radowało ze zwycięstwa, jeszcze liczniejsi byli ci, którzy nagle zaczęli w nie wątpić. Bo chociaż droga pod Brzask, stolicę Smoczego Imperium, nagle stanęła otworem, mało kto wierzył, by bez Madsa Voortena udało się tam dotrzeć, tym bardziej że schedę po nim przejął niejaki Bielik, mąż bitny i zapalczywy, ale zdaniem poniektórych uległy woli pewnego Smoczęcia imieniem Hoydn.
Wojna bez Voortena zdawała się bosą wędrówką po stłuczonym szkle, mimo to powstańcy ruszyli naprzód.PROLOG
Mocny kop posłał Madsa Voortena na twardy, zmrożony śnieg. Mężczyzna spróbował się podnieść z kolan, ale wtedy ktoś przypadł do niego i kopnął ponownie, tym razem w miękkie ciało tuż pod żebrem. Voorten stęknął z bólu, skulił się, splunął i odwrócił głowę, lecz po kilku dobach uwięzienia pod powierzchnią ziemi blask słońca okazał się oślepiający i pułkownik widział jedynie zarysy postaci.
Niskich, krępych i barczystych. Znienawidzonych.
Splunął raz jeszcze i mrugał zawzięcie, aż niewyraźne kontury zaczęły nabierać wyrazistości. Coraz lepiej widział łuskowate zbroje, krótkie brody i hełmy nachodzące na wielkie, nieludzkie oczy, zmrużone, również nienawykłe do światła. Widział dłonie zaciśnięte na rękojeściach toporów i kolbach krótkich kusz.
Zdawał sobie spawę, że każdy nieprzemyślany ruch skaże go na kolejne katusze, ale zdrowy rozsądek, którego nie stępiły głód, ból ani rozpacz, podpowiedział mu, że jego życiu nie grozi niebezpieczeństwo. Bo nie po to te skarlałe sukinsyny wzięły go w niewolę, by teraz ubić jak psa, prawda?
Odkaszlnął parokrotnie i podniósł się powoli, z trudem, z racji tego, że miał skrępowane dłonie. W płucach mu rzęziło.
Uśmiechnął się paskudnie do stojących naprzeciwko niego krasnoludów.
– Jeśli któryś z was ma jeszcze ochotę wymierzyć mi kopa, proponuję mnie najpierw rozwiązać – wychrypiał. – Sprawdzimy, knypki, na co was stać.
– Nie rzucaj się, Voorten – odezwał się znajomy głos, chrapliwą wymową kalecząc głuchoborski.
Mads odwrócił głowę i ujrzał Callestra, który stał nieopodal z ramionami założonymi na pancerzu.
– Nie rzucaj się – powtórzył przywódca krasnoludów. – Na nas, jak widzisz, szczególnego wrażenia to nie robi. Skupmy się na konkretach.
Z cichym chrzęstem uniósł prawe ramię.
Z czarnej jaskini widocznej za plecami krasnoludzkich zbrojnych wyłoniło się jeszcze kilku wojowników, prowadząc wynędzniałych, poranionych, słaniających się na nogach jeńców. Ci odwracali głowy, oślepieni słońcem, a potem padali na kolana, popychani przez bezlitosnych oprawców. Żaden z nich nawet nie spojrzał na Voortena, ale ten poznał każdego z nich.
Krew w żyłach pułkownika zamieniła się w lód. Widział bowiem sędziwego, niewidomego uzdrowiciela Kostura. Ogromnego, przygłupiego Otłuka, który nie odstępował starca o krok. Widział Czochora, swego wichrogórskiego porucznika, widział trupiobladego elfa Gwaine’a, widział ponurego Hriszczanina Krzemienia i jeszcze paru innych, co do jednego wynędzniałych, poranionych, zgnębionych.
To byli jego towarzysze broni. Ci, z którymi wojował, biesiadował, znosił niedolę i wspólnie płakał nad poległymi braćmi. Ci, którzy ocaleli z Wiatru.
Oniemiał. Przeliczył ich wzrokiem, potem jeszcze raz, bezwiednie uniósł rękę. Odkaszlnął, by ich zawołać, ale nie zdołał. Odwrócił się gwałtownie w stronę Callestra.
– Co oni tu robią? – wychrypiał. – Co to ma wszystko znaczyć? Drwiny sobie urządzasz, cholerny knypku?
– Drwiny? – Callestr uniósł brew. – Jestem całkowicie poważny. Rozumiem, że się już napatrzyłeś.
Krasnolud machnął ręką na swych wojowników, którzy jęli zawracać z jeńcami w głąb jaskini, popychając ich lub nawet wlekąc za sobą.
– Jeśli… – zaczął Voorten, ale Callestr, dotychczas nieporuszony, zerwał się nagle, przypadł do jeńca i smagnął go biczem, którym posługiwał się w siodle gryfa.
Uderzenie posłało Madsa na śnieg, a palący ból na chwilę pozbawił go świadomości. Gdy doszedł do siebie na tyle, by móc pozbierać myśli, z oddali dobiegł go głos Callestra:
– Ostrzegłem cię, Voorten, byś sobie darował groźby. Teraz już chyba wiesz dlaczego. Mamy twoich ludzi, wszystkich, których udało nam się pochwycić podczas zamieszania pod Grzywaczem. Będzie ich z półtorej setki. Dla nich, podobnie jak dla ciebie, Druga Burza dobiegła końca, co być może jest szczęśliwym zrządzeniem losu, bo reszta waszej armii pod dowództwem Bielika i tej wiedźmy Elinaare ruszyła w ślad za Tuistanami, pod Brzask. Szczególnego entuzjazmu wśród jego ludzi nie widziałem, a to raczej źle wróży.
Milczał przez moment, uderzając batem w urękawicznioną dłoń. Mads chciał napluć mu w twarz, powstrzymał się jednak.
– Ale to akurat nie moja sprawa – podjął Callestr. – A także, jak się zapewne zorientowałeś, już nie twoja. Twoją sprawą, Voorten, będzie wypełnienie danych mi zobowiązań. Obiecałeś mi, gnojku – w beznamiętnym dotychczas głosie krasnoluda pojawił się lód – że w zamian za wsparcie podczas Drugiej Burzy pomożesz nam odzyskać dominium w Górach Miedzianych z rąk Głuchoborzan. Bez naszych gryfów nie pokonałbyś nawet połowy tej drogi, o czym najwyraźniej natychmiast zapomniałeś na widok sojuszników z Głuchoborów.
– Ja nie… – wychrypiał Mads, ale urwał, gdy Callestr mocniej pacnął batem o dłoń.
– Milcz. Teraz ja mówię. Zwrócę ci wolność, Voorten, byś udał się do Głuchoborów i znalazł sposób na odzyskanie naszych ziem. Masz na to miesiąc. Równe cztery tygodnie. Dokładnie tak długo będziemy żywić, odziewać i leczyć twoich towarzyszy. Nie bój się, nie zabijemy żadnego z nich. Jesteśmy zbyt praktyczni. Jeśli odwrócisz się od nas lub spróbujesz nas wykiwać, Voorten, zaprzęgnę wszystkich do niewolniczej pracy. Łącznie z elfem i tym starym ślepcem.
Mads nadal ciężko oddychał. Nie podnosił głowy. Nie chciał, by krasnolud dojrzał, ile wściekłości kryje się w jego oczach.
– Dodam, co może być dla ciebie ważne, że nikt nie zna twego losu – ciągnął krasnolud. – Wielu twoich pobratymców pogodziło się z twą śmiercią, wielu nadal wierzy, że żyjesz, ale prawdy nie powinien poznać nikt. Bo droga zaprowadzi cię do Głuchoborów, Voorten, a tam… Cóż, lepiej wymyśl sobie jakieś nowe imię.
Na śnieg obok Madsa upadł jakiś przedmiot. Sakwa.
– Znajdziesz tu mapę Gór Miedzianych, czarodziejską kulę do kontaktów ze mną i trochę pieniędzy. Cztery tygodnie, Voorten.
Śnieg zaskrzypiał pod butami oddalających się krasnoludów. Mads dźwignął się na kolana i spojrzał z rozpaczą na ciemięzców.
– Aha – odezwał się Callestr z oddali. – U wyjścia z dolinki przywiązaliśmy twego konia. Wyobraź sobie, że mnie kopnął.
– Nic dziwnego – stęknął Mads. – Żmijka rozpoznaje prawdziwe świnie.
– Być może. – Krasnolud skinął głową. – W każdym razie nie przekonało mnie to do tych waszych bydlaków. Resztę pojmanych koni oddałem na rzeź. Cztery tygodnie, zdrajco.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ponad świst wiatru w uliczkach niosły się pokrzykiwania i ochrypłe śmiechy, od czasu do czasu przerywane rozpaczliwymi piskami.
Zgarbiony jeździec, który zbliżał się od zaniedbanej, znajdującej się w ruinie bramy wschodniej, ściągnął wodze lekko, niemalże niedostrzegalnie. Jego koń, krępy i kosmaty, zatrzymał się natychmiast, jakby odczytał myśl jeźdźca, a nie jego gest. Uniósł łeb i prychnął cicho, a mężczyzna w odpowiedzi poklepał go po karku.
Zawrócili w stronę odgłosów.
*
Drzwi gospody otworzyły się szeroko i trzasnęły o ścianę. Ze środka wytoczył się brodaty mężczyzna w kożuchu, wsparł się o pusty koniowiąz i zarechotał. Półprzytomnym z przepicia wzrokiem przyglądał się dwóm kamratom, którzy stanęli przy czarnym, bezlistnym drzewie pośrodku dziedzińca. Jeden z nich trzymał tęgi kij i przymierzał się do uderzenia w worek wiszący na gałęzi. Drugi popijał piwo z cynowego kufla i dogadywał mu szyderczo.
– Tylko znów się na pysk nie wypieprz, jak się zamachniesz! No, szerzej nogi rozstaw, he, he, he!
Mężczyzna z kijem, nieogolony i czerwony na gębie, burknął coś pod nosem i wziął zamach. Zatoczył się, ale zdołał trafić końcówką kija w worek, z którego dobiegły przeraźliwe piski. Mężczyzna uniósł tryumfalnie pięść i beknął głośno, a potem odwrócił się ku kamratowi.
– Trafiony za pierwszym razem! – wybełkotał i zrobił krok naprzód. – Jesteś mi wi… – Poślizgnął się na zamarzniętej kałuży, ale odzyskał równowagę. – Winien szóstaka.
– Inaczej gadaliśmy – sprzeciwił się tamten i pociągnął z kufla. – Miałeś walnąć trzy razy z rzędu, a nie dwa.
– Jesteście obaj niedojdy! – czknął trzeci, z niemałym trudem schodzący właśnie po drewnianych schodkach. – Dawaj kij! Pokażę wam, jak to się robi!
– Chętnie popatrzę – odezwał się czwarty głos.
Pijacy odwrócili się powoli. Żaden z nich nie zauważył jeźdźca, który wyłonił się z bocznej uliczki. Jego rumak, nieduży i niepozorny, zwiesił łeb, jakby obwąchiwał ziemię, a mężczyzna wsparł łokcie na łęku i przyglądał się scenie. Spojrzenia pijaków prześlizgiwały się po potłuczonym napierśniku, zahaczyły o włócznię sterczącą znad ramienia i miecz o wysłużonej rękojeści, nie ominęły też łuku w sajdaku. Wnioski nasuwały się same.
Charakternik. Z gatunku tych, od których lepiej trzymać się z daleka.
Jeden zrobił krok w tył, po nim pozostali. Popiskiwanie w worku przeszło w przeciągłe skamlenie.
– A na co tu patrzeć – bąknął pojednawczo ten z kijem. – Takie tam krotochwile.
– No właśnie. Krotochwile – podjął jego towarzysz z kuflem. – Wydurniamy się i tyle, panie wojak.
– I tak już wracaliśmy – oznajmił trzeci. – Zimno jak cholera.
– Zimno. – Przybysz uśmiechnął się chłodno. – A myślałem, że prawdziwego mistrza we władaniu kijem nawet niepogoda nie powstrzyma.
– Zimno i czas wracać do środka – upierał się pijak.
Zrobił kolejne dwa kroki w kierunku karczmy, z której właśnie wyszło dwóch najemników, ściskających między sobą rozchichotaną kurtyzanę otulającą się podartą derką. Wszyscy troje zamarli na widok mężczyzn. Przedziwnym szóstym zmysłem, właściwym ludziom utrzymującym się z wojny, wyczuwali nadciągające kłopoty, tym ciekawsze, że czyjeś, a nie ich własne.
– No, zróbże mi tę przyjemność. – Jeździec zsunął się z siodła. Skrzypnął skórzany kaftan, brzęknęła stal. – Pokaż mi, jak walisz.
Któryś z najemników wypuścił kurtyzanę i zajrzał do karczmy, by zawołać do kogoś kilka słów. Zatupały kroki, skrzypnęły zawiasy, trzasnęły drzwi. Na ganku pojawili się kolejni gapie.
– Nikt… – Przez twarz pijaka przemknął zły uśmiech, jakby obecność skromnej publiki dodała mu odwagi. – Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Wiecie, kim ja jestem, panie wojak? Wiecie, gdzie walczyłem? Wiecie, ilu takich durniów już usiekłem?
– Ciekaw jestem wielce waszej techniki – odrzekł nowo przybyły tym samym tonem, upartym i złowieszczym, jakby nie słyszał pytań pijaka.
Choć liczba gapiów rosła, na podwórku panowała absolutna cisza, przerywana jedynie pokasływaniami zebranych, skrzypnięciami drzwi i skomleniem dobiegającym z worka. Obcasy wysokich skórzanych butów do konnej jazdy stukały powoli o zmarznięty bruk, gdy nowo przybyły zbliżał się do pijaka.
– Zdaje się, panie wojak – wycedził ten i machnął kijem – żeście dawno po mordzie nie dostali.
Pozostali dwaj, na oczach milczącej, przyglądającej się w napięciu grupki, podeszli do kompana.
– Bo ja – ciągnął przybysz – też lubię walkę kijem. Ale gdzie mi do prawdziwych mistrzów.
Sięgnął za ramię. Drzewce włóczni, którą nosił przytroczoną do pleców, ze świstem przecięło powietrze. Jej tępy koniec wycelował w trójkę opryszków.
– A więc chętnie poćwiczę. Choć, przyznaję, zimno.
Człowiek z kijem odetchnął. Para z ust na moment przesłoniła jego złe, zimne oczy.
– I po co wam to było, panie wojak? – wycedził i zacisnął dłoń na kiju, aż zachrzęściły stawy.
Jego towarzysz wyciągnął długi nóż o zardzewiałej klindze, w ręce kolejnego znalazł się łańcuch.
– Trudno, na truchło Smoczycy, w taką pogodę porządnie kij utrzymać – opowiadał nowo przybyły, jakby nie zwrócił uwagi na obecność broni w dłoniach rywali. – Czuję, że tylko pośmiewisko z siebie zrobię.
Wykonał kilka nieudolnych pchnięć, ale jakoś nikt się nie roześmiał. Ci, którzy wypili tego dnia mniej, wychwycili drwinę pobrzmiewającą w słowach nieznajomego charakternika, a wszyscy z zaintrygowaniem przyglądali się uczestnikom niecodziennego spektaklu. Skamlenie z worka ucichło. Teraz słychać było tylko ożywione szepty i kilka przytłumionych przekleństw.
Naraz oprych z kijem wzniósł broń i z rykiem rzucił się na przybysza. Ten cofnął się zwinnie o krok, zakręcił włócznią i lekko, bez wysiłku trafił napastnika w skroń. Rozległ się trzask, jakby ktoś uderzył pasem w drewnianą deskę.
– O, trafiłem! – oznajmił wojak z udawanym zdziwieniem i uderzył ponownie, trafiając osuwającego się na kolana oprycha w podbródek.
Na więcej czasu nie starczyło, bo do natarcia rzucił się drugi zbir, wywijając łańcuchem nad głową. Nieznajomy zręcznie zszedł z drogi ataku, wysunął włócznię ku górze, odczekał, aż łańcuch nawinie się na drzewce, a potem nagłym, brutalnym szarpnięciem wyrwał go pijakowi z ręki. Oprych stracił równowagę i rymnął na kolana, a wtedy przybysz przypadł do niego i kopniakiem w plecy pchnął na ziemię. Odczekał, aż przeciwnik padnie, i przyłożył mu tępym końcem w krzyż.
Potem odwrócił się ku trzeciemu, który tkwił nieruchomo z nożem wzniesionym do ciosu.
– Odetnij to – rozkazał jeździec, wskazując worek kołyszący się na gałęzi.
– A jak nie? – spytał pijak hardo. Głos mu drżał, mimo to odezwała się w nim przekorna duma zbira, świadomego, że przygląda mu się kilkunastu ludzi.
W niebieskich oczach przybysza zalśniło żelazo. Kłębiły się w nich mgły spowijające świat podczas ataku na Mglicę. Połyskiwał księżyc opromieniający szarżę na obóz tuistański podczas Bitwy nad Rozpadliną. Dudniła ziemia niczym podczas ataków pod Grzywaczem. Szczękała stal, krzyczały umierające smoki. Śmierć kosiła zamaszystymi ruchami nieprzebrane zastępy walczących.
– Odetnij worek – powtórzył.
Resztki dumy pijaka znikły bez śladu. Nieznajomy patrzył, jak trzęsącymi się dłońmi rozsupłuje zmarzniętą linę, a worek z głośnym piśnięciem spada na ziemię. Wówczas podszedł, podniósł go i zarzucił sobie na plecy. Na jego twarzy pojawił się zły uśmiech.
– Widzisz, jaki rozsądny się zrobiłeś? – rzekł chrapliwym szeptem. – To dobrze. Niestety nie ocali cię to od wpierdolu.
Włócznia ponownie zawirowała.
*
– Niech mnie poskręca, aleś ty brzydki – mruknął Mads, gdy wreszcie rozsupłał worek.
Stworzenie, które spojrzało na niego ze środka, na pewno było psem, ale nawet Mads, który na psach nie znał się wcale, szybko doszedł do wniosku, że ma do czynienia z owocem krzyżowania przynajmniej kilkunastu ras. Szeroko rozstawione, wyłupiaste ślepia, krótkie łapki, tępo zakończony pysk i wielkie, przypominające liście łopianu uszy zachwytu raczej nie wywoływały, podobnie jak brudne, tłuste futro, ropa w kącikach ślepi i żółtawa wydzielina z nosa. Mads zastanawiał się przez moment, czy nie wypuścić psiaka na ziemię i nie odgonić kopniakiem, ale ten, popiskując żałośnie, zaczął lizać mu palce.
– Dobrze, już dobrze – mruknął. – Przynajmniej masz trochę oleju w głowie i wiesz, kto ci żywot uratował. Sęk w tym, że ja nie potrzebuję psa.
Zsunął się z siodła Żmijki i postawił zwierzaka na ziemi, na co ten zaczął żałośnie skamleć.
– Uciekaj – oznajmił Mads. – Jesteś wolny. Tylko nie łaź za ludźmi, którzy śmierdzą piwem i przerośniętym ego.
Wsunął stopę w strzemię i już miał wskoczyć w siodło, kiedy skamlenie psa przybrało na sile. Odwrócił się z wahaniem. Piesek siedział na zmarzniętej ziemi i tłukł o nią kikutem ogonka, wpatrując się w wybawcę wyłupiastymi ślep-
kami.
– Chcesz mi towarzyszyć? – Mads otworzył szerzej oczy. – Przecież na tych swoich króciutkich kulasach nie nadążysz za koniem.
Piesek przyczłapał bliżej i zatrzymał się przy jego bucie, nie przestając skamleć.
– Co, a może na ręce mam cię wziąć?
Kundel szczeknął z radością i niemalże podskoczył.
– Starzeję się – westchnął Mads i rozejrzał się po okolicy. Zmarznięte, przyprószone szronem pola, kilka przydrożnych wierzb, w oddali walące się mury miasteczka, z którego właśnie wyjechał, dymy unoszące się leniwie ku niebu z nielicznych kominów. I szarość spływająca z gór, groźna, ani chybi zwiastująca zamieć.
Odwrócił się w stronę traktu, którym zmierzał, szerokiego, lecz zimnego jak rozpacz wdowy i niknącego w oddali. Prowadzącego ku Głuchoborom.
– Nie mogę cię zabrać – jęknął.
Żmijka prychnął, zarzucił łbem i spojrzał na jeźdźca z politowaniem.
– Nie patrz tak na mnie! – warknął Mads. – To jakaś niedojda na krótkich kulasach! Krzyżówka szakala-trupiarza z szewskim zydlem! Po co mi taka poczwara tam, dokąd zmierzam? Mnie, Żmijka, wystarczająco źle w życiu. Nie potrzebuję, żeby coś takiego jeszcze mi szczało na kaftan.
Koń zarżał głośno i odwrócił łeb, jakby nie chciał już z jeźdźcem rozmawiać.
– Aha – burknął Mads. – Myślisz, że jak przygarnę tę ohydę, przestaniesz być najpaskudniejszym członkiem wyprawy?
Koń zignorował obelgę.
– No dobra, dobra – burknął jeździec. Złapał piszczącego z radości psiaka i wepchnął go sobie pod płaszcz, a potem rozsiadł się w siodle. – Wszyscy szczęśliwi? Po raz pierwszy w życiu zwierzęta mają nade mną przewagę liczebną – dodał i popędził konia. – Nie wiem, czy dobrze się to dla was skończy.
Kopyta stukały o trakt. Piesek sapał cicho pod kapotą. Z nieba spadł pierwszy płatek śniegu, drobny i niewinny.
*
Mads poganiał Żmijkę, na ile mu pozwalało sumienie, ale niewiele to dało, bowiem tu, na pograniczu Głuchoborów, burze śnieżne uderzały z wściekłością lawiny. Jeszcze przez jakiś czas miał nadzieję, że być może zawierucha lada chwila się skończy, i uparcie parł naprzód, ale naraz wicher uderzył z prawdziwą furią.
Świat zatańczył w rytm jego wycia.
– Na flaki Smoczycy. – Mads zacisnął zęby i otulił się ciaśniej płaszczem. – Naprzód, Żmijka, naprzód!
Przez głowę przeszło mu, by zawrócić do mieściny, w której ocalił szkaradnego pieska, ale gdy popatrzył w tamtą stronę, ujrzał, że pozostawione przez konia ślady znikły pod śniegiem. Przy tak ograniczonej widoczności jak nic zbłądziłby i nigdy nie dotarł do celu.
Niech mi morda łuską porośnie, co za pogoda, dodał w myślach, zasłaniając twarz szalem.
Mieszkańcy głuchoborskiego Pogórza, przyzwyczajeni do gwałtownych śnieżyc, zwykli wbijać wzdłuż traktów długie kije, by wędrowcy odnaleźli drogę, nawet gdy ta zniknie pod śniegiem. Ten trakt jednakże z jakiegoś powodu stanowił wyjątek.
Jakiemuś miejscowemu władyce wydawało się, że w ten sposób pomiesza szyki wrogom, pomyślał Mads. Oby i jego na trakcie dopadła kiedyś śnieżyca.
– Naprzód! – Poklepał Żmijkę po karku.
Krępy myszaty konik był teraz jego jedyną nadzieją. Chowany na dalekiej Pustaci, gdzie burze śnieżne szalały przez większość roku, brnął z uporem przed siebie i nie okazywał śladów zmęczenia, ale Mads wiedział, że prędzej czy później nawet jego opuszczą siły. Wicher z gór uderzał wściekle i uporczywie, podrywał tumany śniegu i rozrzucał je w szalonym tańcu. Nieliczne drzewa wymachiwały rozpaczliwie konarami, jakby usiłowały protestować, a jednocześnie nikły pośród zawieruchy.
Wraz z nimi nikła droga. Żmijka brnął przez sięgający coraz wyżej śnieg, oddychając coraz ciężej i bardziej chrapliwie.
Skulony nad jego karkiem Mads drżał z zimna. Podmuchy wiatru przenikały płaszcz i szal na twarzy, usiłowały zerwać wełniany kaptur, wdzierały się do rękawic i pod napierśnik. Tulony mocno piesek grzał go co prawda, ale sam dygotał i skamlał.
– Po cholerę pojechałem dalej – mamrotał Mads zsiniałymi ustami. – Trzeba było zawrócić…
Nie czuł już rąk trzymających uzdę. Nie wiedział nawet, czy przemarznięte stopy nadal tkwią w strzemionach. Żmijka rzucał łbem jakby ze złością, nie chcąc się poddawać wrogiemu żywiołowi, ale wiedział, podobnie jak jego pan, że prędzej czy później mu ulegnie.
A wiatr uderzał bez litości i wył szyderczo. Co gorsza, oprócz chłodu i poczucia beznadziei przynosił słowa, a potem całe zdania z niedalekiej przeszłości.
„Mamy twoich ludzi. Wszystkich, których udało się pochwycić – szydził krasnolud Callestr. – Cztery tygodnie, zdrajco!”
Mads potrząsnął wściekle głową, próbując odpędzić nienawistne słowa, a kiedy już myślał, że mu się udało, napłynęły inne.
„Przyznaj, że za mną tęsknisz”, odezwał się szyderczo smok Hoydn.
Jego słowa były tak wyraźne, że Mads aż przystanął, na moment zapominając o wściekłym naporze wichury. Minęła dłuższa chwila, zanim zdołał przekonać samego sobie, że to też wspomnienie.
– Naprzód, Żmijka – wycedził. – Bo zaraz oszaleję.
Słowa z przeszłości, świadectwo ryzykownej gry, którą prowadził zaledwie dwa miesiące temu, wgryzały mu się w serce i mocno kąsały, kto wie, czy nie mocniej od lodowatego wichru. Mads pochylał się w siodle coraz niżej. Nagle przeszła mu ochota, by dłużej stawiać czoła losowi.
Bo przecież walka, którą podjął, i tak była skazana na niepowodzenie.
Właściwie mógłbym się poddać tu i teraz, przemknęło mu przez głowę. Tylko konia szkoda.
Zamknął oczy.
Otworzył je ponownie, gdy piesek szczeknął i zaskamlał.
I psa, dodał Mads w myślach. Psa też w sumie szkoda.
Wbił półprzytomny wzrok w rozszalały tuman śnieżny.
„Ty kochasz”, szepnął jakiś głos.
– I co z tego? – wyrzęził Mads. – I co mi z tego przyszło?
Głosy zamilkły. Wiatr wył. Zimno było zniewalające. Żmijka potknął się raz, potem drugi.
Mads znów zamknął oczy.
„Zejdź z konia – usłyszał nagle w głowie. – Klepnij go, zdoła uciec. Na pewno znajdzie kogoś, kto go będzie szanował. Jak nie, to go zatratuje. Przecież to mądry koń, mądrzejszy od ciebie”.
Zimno powoli przejmowało władzę nad resztą ciała. Myśli obumierały.
Pies poruszył się lekko, niepewnie, jakby sprawdzał, czy jego wybawiciel nadal żyje.
Oprócz konia mam jeszcze psa, uświadomił sobie Mads. Nie mogę go porzucić.
Usłyszał przeciągłe syknięcie. Nie wiedział, czy to świst wiatru, czy czyjś śmiech.
Otworzył oczy. Miał wrażenie, że z przetaczających się tumanów śnieżycy wyłaniają się jakieś kształty. Przez moment był przekonany, że widzi Bielika o zaciętej, gniewnej twarzy, potem znów wyjrzał smoczy pysk Hoydna, mignęła mu Elinaare, a na końcu wyłonił się książę Malhorn.
Stał nieruchomo i spoglądał ze wzgardą, a Mads nie wiedział, czy naprawdę wciąż ulega halucynacjom. Potrząsnął głową, parokrotnie uderzył zgrabiałą dłonią o policzek i wtedy pośród szalejącej zamieci zajaśniały czerwone ślepia.
– Smoczyca – szepnął niedosłyszalnie. Lodowaty podmuch natychmiast wepchnął mu te słowa do ust. – Smoczyca…
Ześlizgnął się z siodła, powoli, nieudolnie. Nie miał czucia w zmarzniętych nogach, więc zatoczył się, upadł twarzą w śnieg, upuścił pieska. Minęła wieczność, nim się wreszcie podniósł, i druga, nim odnalazł kundla. Tuląc go pod pachą, zwrócił się ku ślepiom, ale te, ku jego bezbrzeżnej rozpaczy, niespodziewanie znikły.
Czyżby uległ przywidzeniom?
Stał nieruchomo, nie wiedząc, czy powinien przeć naprzód, czy może paść na kolana i czekać na śmierć, gdy zamieć na moment zelżała i ślepia pojawiły się ponownie. Migotały, co rusz przesłaniane tchnieniami wichru, ale na pewno nie były halucynacją.
Mads, niosąc psa pod pachą, przypadł do Żmijki i zacisnął dłoń na lejcach, krusząc lód zastygły na rękawicach. Pociągnął wyczerpanego rumaka ku ślepiom. Każdy krok okazywał się wysiłkiem niemalże nadludzkim, ale iskierka nadziei roznieciła w Madsie determinację. Brnął więc naprzód, niosąc psa i ciągnąc konia, aż czerwone ślepia przeobraziły się w latarnie, osadzone w prymitywnym, oblepionym śniegiem, ale rozpoznawalnym wyobrażeniu smoczego pyska.
Zbliżał się do świątyni Smoczycy, a to oznaczało…
Nie, Mads nie miał pojęcia, co to oznaczało. W miasteczku, gdzie odnalazł psa, nie było śladu Tuistan, co przypuszczalnie świadczyło o tym, że garnizon przeniesiono gdzieś indziej. Świątynia zatem również mogła być opuszczona, bo czerwone latarenki, wiszące nad wrotami do każdego przybytku Smoczycy w Rozkrzyczanych Krainach, jarzyły się same z siebie, rzekomo dzięki użyczonym im iskierkom Mocy Strażniczek.
Zresztą obojętne mi to, pomyślał Mads. Ta buda może być pełna Strażniczek i kapłanów, gdzieś to mam. Muszę się ogrzać. Muszę…
Każdy krok jawił się niczym nadludzki wysiłek, wreszcie jednak pułkownik, ciągnąc za sobą oblepionego śniegiem wierzchowca, dotarł do drzwi zwieńczonych rzeźbą smoczego pyska. Załomotał w drewniany drzeworyt przedstawiający boginię Tuistan, ale ze środka nie dobiegła żadna odpowiedź. Szarpnął więc za drzwi, wszedł do budynku i z wysiłkiem wciągnął Żmijkę za sobą. Z ulgą zatrzasnął wrota, a potem odetchnął ciężko i rozejrzał się po izbie.
– Jest tu kto? – wychrypiał. – Hej! Jest tu kto?
„Pewnie, że nie ma – odpowiedział mu ironiczny głos. – Bo gdyby był, rozpaliłby ogień, tumanie. A tak musisz to zrobić sam”.
Mężczyzna, z trudem zginając zesztywniałe z zimna nogi, uklęknął na krawędzi paleniska, znajdującego się przed ołtarzem z drewnianą rzeźbą Smoczycy. Jeszcze nie tak dawno temu, przed Końcem i wybuchem Drugiej Burzy, wierni gromadzili się tu, by słuchać kazań kapłanów Smoczycy. Wpatrywali się wówczas w rozpalone przez nich płomienie, które miały symbolizować Jej władzę i potęgę, ale te czasy minęły już dawno i Mads widział w palenisku jedynie praktyczne zastosowanie.
Na szczęście za ołtarzem znalazł kilka bierwion i wiązkę chrustu. Drżąc na całym ciele, ułożył chrust w niezdarny stosik, dodał kilka kłód i rozejrzał się za hubką i krzesiwem, ale w porę przypomniał sobie, że kapłani rozniecali ogień Mocą daną im przez Panią. Przypadł więc do własnych juków.
Żmijka odwrócił łeb i spojrzał na niego cierpliwie. Mads poklepał go po karku.
– Zaraz będzie nam ciepło – wycedził, szczękając zębami. – Najgorsze za nami.
W istocie, wzniesiona z mocnych pni świątynia opierała się wściekłym podmuchom, a w środku było o wiele cieplej niż na zewnątrz, zwłaszcza gdy między gałązkami na palenisku pojawiły się pierwsze płomyki i ciemne wnętrze wypełnił migotliwy blask. Mads ściągnął z siebie najpierw zesztywniały od lodu płaszcz, potem ziębiący napierśnik i skórzane nogawice. Siedział w samej tylko koszuli, wpatrywał się w huczący ogień i bezwiedne gładził za uszami psa, który bezceremonialne rozwalił się na jego kolanach.
– Już jest dobrze – szepnął pułkownik. – Widzisz, Żmijka? Nie było nam dane zginąć w tej śnieżycy. Mówiłem ci. Zresztą śnieżyce w moim życiu różnie się kończą.
Przez jakiś czas tkwił wpatrzony w płomienie, kiwając głową do własnych myśli, a te przeniosły go w przeszłość, do zupełnie innego życia.
Wtedy też dopadła go śnieżyca.
Miało to miejsce na skraju równinnej, mroźnej krainy zwanej Pustacią, zamieszkanej przez tajemnicze plemiona piołańskie. Burza śnieżna dopadła go podczas patrolu i odebrała mu najpierw orientację w terenie, potem pewność siebie, a na końcu nadzieję na przeżycie.
Wiedział, że nigdy nie zapomni zimna, które przeszyło go na wskroś. Że zawsze będzie pamiętał ból lodowaciejących kończyn i zamroczenie, jakie ogarnęło go, gdy półprzytomny osunął się z siodła. Że w jego głowie wciąż będzie pobrzmiewać tamten głos.
Ów głos, delikatny, acz nieustraszony, dodawał mu otuchy, gdy dochodził do zdrowia. Był dlań jedynym źródłem światła, gdy miotał się w gorączce, i pierwszym, co słyszał, gdy budził się z przepełnionego koszmarami snu. Ów głos śpiewał pieśni w nieznanym mu języku, surowym, choć pięknym, szeptał zaklęcia, wydawał stanowcze polecenia, a czasem, gdy Mads nabrał sił i próbował pochwycić pielęgnującą go dłoń, przechodził w dźwięczny śmiech.
Wyobrażał sobie twarz, która mogłaby pasować do tego głosu, i wreszcie, gdy zdołał otworzyć oczy, a jego wzrok oswoił się z półmrokiem panującym w namiocie, zrozumiał, że nie
pomylił się nic a nic. Spoglądała nań bowiem twarz ze snów, piękna niczym wschód słońca w mroźny poranek. W oczach błękitnych jak potok spod lodowca ujrzał mądrość, ale też czułość, a gdy próbował wychrypieć choć słowo, zamigotało w nich rozbawienie.
Kobieta nachyliła się wówczas nad Madsem i położyła mu na ustach dłoń pachnącą jałowcowym dymem, wiatrem i jagodami, a potem powiedziała:
– Hunna.
I wiedział już, że z nią zostanie, by poznać resztę słów w jej języku i każdą tajemnicę kryjącą się w jej oczach. Wyrzekł się dotychczasowego życia, zapomniał o swej randze. Uczył się mowy Hunny, poznawał smak gotowanych przez nią potraw, rozkoszował się jej śpiewem, a później, gdy doszedł od siebie, polował z nią, wędrował, rozbijał namioty i zaganiał renifery. Podziwiał wprawę, z jaką leczyła rannych i chorych, kręcił z niedowierzaniem głową, gdy wyczytywała przyszłość w jałowcowym dymie. Po raz pierwszy – i jedyny – był naprawdę wolny.
Lecz ich wspólny czas rychło miał dobiec końca.
Stało się to owego dnia, gdy po błękitnym niebie nad Pustacią przeleciał Jaszczur. Wówczas Hunna chwyciła ukochanego za rękę i nie spuszczając oczu z oddalającego się potwora, szepnęła:
– Twój świat właśnie się kończy, Mads, i nikt nie wie, jak będzie wyglądał nowy. Pewne jest tylko, że to ty pomożesz go uformować. To przeznaczenie naprowadziło mnie na twój ślad podczas burzy śnieżnej. I przeznaczenie teraz każe ci wrócić do ojczyzny.
Odwróciła się od niego, jakby przeznaczenie było silniejsze od ich miłości. Nie miał wyboru, posłuchał jej. Wrócił do Rozkrzyczanych Krain i dołączył do powstania. Walczył w Pierwszej Burzy, przeżył kaźń w lochach pod Brzaskiem, którą urządziła mu Smocza Strażniczka Oriana, i wreszcie rozniecił Drugą Burzę, która zakończyła się rozczarowującą kleską i niewolą u krasnoludów. Z upływem czasu zaczynał wątpić w słuszność słów Hunny.
Ani na moment nie zwątpił jednakże, że nadal ją kocha.
Westchnął ciężko, po czym wstał i podszedł do juków. Wyjął z nich oprawiony w skórę notes, pióro oraz inkaust, a potem znów rozsiadł się wygodnie. Z nietypową dla siebie delikatnością ujął pióro w twardą, wojacką dłoń, a potem słowa, przypuszczalnie najczulsze, jakie kiedykolwiek powstały pod dachem świątyni Smoczycy, same spłynęły na papier.
Nie opuściłaś mnie nawet na mgnienie oka.
Nawet we wściekłej głuchoborskiej zamieci wciąż myślę o tym, że Cię kocham.
Noszę w sobie tę miłość od lat, Hunna. Przetrwała wszystko, najpierw Pierwszą Burzę, niewolę w lochach tuistańskich, potem Drugą Burzę i uwięzienie u krasnoludów, przetrwała bitwy, pochody i kłótnie, przetrwała rozpacz i strach. Nic jej nie zniszczy, wiem to na pewno.
Wydawało mi się, że zmierzam ku Tobie. Że jeszcze ta jedna bitwa i wreszcie będę mógł Cię wyzwolić, ale los zechciał inaczej. Nie mam już sił. Gdyby nie Ty, gdyby nie wspomnienia o Tobie, pewnie bym się poddał. Pewnie przestałbym już walczyć. Pewnie splunąłbym Callestrowi w twarz i z uśmiechem przyjął wzniesiony topór.
Ale jesteś. Gdzieś jesteś. Uwięziona, zniewolona, zaklęta, lecz żywa.
Znajdę Cię. Odbiję. Choćbym miał spalić cały ten świat.
Wreszcie zmęczenie, o którym pisał, zawładnęło nim ostatecznie. Bezwiednie dmuchnął na zapisaną stronicę i zamknął kałamarz, a potem zapatrzył się w hipnotyzujące płomienie, aż głowa zaczęła mu opadać na pierś. Potrząsnął nią, by odpędzić senność, lecz na próżno.
Ostatnim, co ujrzał wśród płomieni, była twarz. Kobieca, piękna, z oczami niczym bezdenne jeziora, z włosami niby uśmiech wiosny. Twarz tej, do której pisał.
– To ty? – szepnął i spróbował wyciągnąć rękę, choć ta okazała się nadspodziewanie ciężka. – To ty… Tak tęsknię…
Nie usłyszał odpowiedzi.
Spał na podłodze długo, tuląc do siebie psa, niepomny, że śnieżyca wreszcie przycichła. Nie słyszał też dobiegających z zewnątrz głosów.