- W empik go
Mściciel - ebook
Mściciel - ebook
Marcus Brooks kończy właśnie odsiadkę za zbrodnię, której nie popełnił. Niecierpliwie oczekuje na powrót do życia, do rodziny…
Kilka dni przed opuszczeniem zakładu karnego otrzymuje wiadomość, że jego żona i dziecko zginęli, potrąceni na pasach przez samochód skradziony przez kilku nastolatków z gangu. Od tej pory przyświeca mu tylko jeden cel: dopaść tych, którzy są odpowiedzialni za śmierć jego bliskich, i tych, którzy wrobili go w morderstwo. Prowadzący sprawę detektyw inspektor Tom Thorne nie spodziewa się, że dzięki niej zetknie się z mrocznym koszmarem z przeszłości i będzie miał okazję uregulować rachunki za niedawną, rodzinną tragedię.
(Tom Thorne: Tom 7)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788742860120 |
Rozmiar pliku: | 739 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zorientował się, że to gliniarze, w chwili gdy ich zobaczył, ale coś w ich postawie – jakaś formalna niezręczność i wyraz przesadnego zatroskania malujący się na ich pełnych powagi twarzach – sprawiło, że po tym, jak funkcjonariuszka policji poradziła mu, aby usiadł, poczuł, jakby niewidzialne wiertło wywierciło mu dziurę w brzuchu i pozbawiło go tchu, kiedy osunął się na krzesło.
Przełknął ślinę, bo nagle zrobiło mu się sucho w ustach. Patrzył, jak dwójka funkcjonariuszy na próżno próbuje się rozgościć; odchrząknęli i przystawili sobie krzesła nieco bliżej.
Wszyscy troje aż się skrzywili na ten dźwięk. Przeraźliwe szurnięcie i jego echo.
Wyglądali, jakby znaleźli się w tym pokoju wbrew woli, niczym aktorzy, którzy wyszli na scenę, nie wiedząc, w jakiej sztuce mają zagrać, i prawie zrobiło mu się ich żal, gdy wymienili spojrzenia, jakby wyczuwając krzyk rodzący się gdzieś głęboko w jego wnętrzu.
Funkcjonariusze przedstawili się. Najpierw mężczyzna, niższy z tej dwójki, a potem jego koleżanka. Oboje mu się przedstawili, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
– Przykro nam, Marcusie, ale mamy dla ciebie złą wiadomość.
Nawet nie zapamiętał ich nazwisk, nie zadał sobie trudu, by to zrobić. Patrzył tylko na ich głowy, rejestrując szczegóły, które, jak podejrzewał, pozostaną w nim jeszcze długo po wyjściu z pokoju: brudny kołnierzyk, drobną siateczkę żyłek na pijackim nosie, ciemne odrosty tuż przy skórze przezierające przez farbowane włosy.
– Angie – powiedział. – Chodzi o Angie, tak?
– Przykro mi.
– Mówcie.
– Zdarzył się wypadek.
– Poważny...
– Niestety auto się nie zatrzymało...
I kiedy tak patrzył na ich poruszające się usta artykułujące kolejne słowa, pojedynczo, banalna myśl przebiła się przez hałas pod jego czaszką, niczym odległy głos ledwie słyszalny pośród szumu źle dostrojonego radia.
Właśnie dlatego wysłali kobietę. Chcieli sprawiać wrażenie wrażliwszych. A może wydaje się im, że dzięki temu jest mniejsze ryzyko, że się załamię, wpadnę w histerię...
– Opowiedzcie mi o tym aucie – powiedział.
Mężczyzna pokiwał głową, jakby przyszedł tu przygotowany na tego rodzaju żądanie; ucieszył się, mogąc podać mu szczegóły techniczne.
– Uważamy, że chciał przejechać na czerwonym i kierowca nie zdążył się zatrzymać przed pasami. Przypuszczalnie jechał z nadmierną prędkością. Nie dysponujemy jeszcze żadnymi bliższymi informacjami, ale zdołaliśmy zdobyć próbkę lakieru.
– Z ciała Angie?
Gliniarz wolno pokiwał głową i wziął kolejny głęboki oddech.
– Znaleźliśmy auto następnego ranka, spalone, kilkanaście kilometrów dalej. Pewnie dzieciaki chciały się przejechać...
W pokoju było wilgotno i poczuł woń farby po niedawnym odnawianiu. Miał wrażenie, jakby zasnął i obudził się w mokrej, przywierającej i oblepiającej ciało pościeli.
– Kto się zajmuje Robbiem?
Zadał to pytanie, spoglądając na policjanta. Petera jak-mu-tam. Funkcjonariusz odwrócił wzrok, a on poczuł, jakby coś pękło mu w piersi.
– Bardzo mi przykro – odezwała się kobieta. – Pański syn był w chwili wypadku z panną Georgiou. Samochód potrącił ich oboje.
– Stwierdzono, że oboje zginęli na miejscu.
Policjant mocno złączył dłonie. Po chwili rozluźnił uścisk i zaczął obracać obrączkę ślubną, którą nosił na palcu.
– To się stało bardzo szybko, w ogóle się nie męczyli...
Spojrzał na poruszające się kciuk i palec wskazujący policjanta, po czym zadrżał, bo poczuł, jakby wszystkie żyły zaczęły mu zamarzać i pękać pod skórą. Miał wrażenie, że jego krew staje się czarna i sypka, szepcząc pod tatuażami i pożółkłą skórą jak krew istoty, która jest martwa już od bardzo, bardzo dawna.
– No dobra – powiedziała policjantka, co miało oznaczać: Dzięki Bogu. A teraz, czy możemy już wreszcie się stąd wynieść?
Pokiwał głową, co oznaczało: Tak, dziękuję i bardzo proszę, wynoście się stąd, zanim rozwalę głowę o wasze twarze, ścianę albo może podłogę.
Odprowadzony w stronę drzwi, gdzie czekał na niego klawisz, odniósł wrażenie, jakby wszystkie jego zmysły nagle się wyłączyły; po chwili funkcjonowania z podwyższoną do maksimum wrażliwością wszystko po kolei zaczęło gasnąć.
Szczeliny w malowanym ceglanym murze ziały niczym bezdenne czeluście i korciło go, by włożyć w nie palce. Idąc, poczuł szorstki dotyk materiału spodni – dżinsów, które miał na sobie. A z drugiego końca pokoju bez najmniejszych problemów doszły go szepty dwojga policjantów – ogłuszające pośród odgłosu jego własnych kroków i szumu wody w kaloryferach.
– Kiedy wychodzi?
– Za jakieś dwa tygodnie.
– Cóż, przynajmniej nie będzie musiał pokazać się na pogrzebach w kajdankach...1
Tom Thorne nie był przekonany, że stara kobieta faktycznie miała asa, choć sprawiała takie wrażenie. Ani przez chwilę nie dał się zwieść słodkiemu uśmiechowi staruszki i jej okularom, długim siwym włosom, miękkim jak wata cukrowa, ani milutkiej torebce w szkocką kratę. Nie uwierzył też twardzielowi o kanciastej szczęce, w smokingu, którego blef przejrzał, sprawdzając go kilka rozdań temu. Obstawiał, że facet miał co najwyżej parę dziesiątek.
Thorne podbił stawkę o piętnaście dolarów. As, którego miał on sam, dawał mu najwyższą parę, ale z trzema kierami na stole chciał wystraszyć każdego, kto mógł liczyć na sekwens.
Facet w smokingu spasował, a zaraz po nim łysy gość w krzykliwej koszuli, który przez całą grę żuł koniuszek grubego cygara.
Teraz został już tylko Thorne i staruszka. Nie spieszyła się, lecz w końcu też złożyła karty i pozwoliła mu zgarnąć dwadzieścia pięć dolarów, które znajdowały się w puli.
Oto cała radość i frustracja wynikające z gry w pokera online. Choć gracze byli jak najbardziej prawdziwi, awatary postaci zasiadających przy stoliku nigdy się nie zmieniały. Thorne zdawał sobie sprawę, że staruszka używająca nicka Top Bluffa mogła być w rzeczywistości pryszczatym nastolatkiem z amerykańskiego Środkowego Zachodu.
Thorne, który dla potrzeb internetowych rozgrywek w pokera przyjął ksywkę Kard Kop, już od kilku miesięcy logował się w sieci na Poker-pro.com. To była tylko niegroźna zabawa, nic więcej. Widywał dość ofiar hazardu, by wiedzieć, że to uzależnienie potrafiło odebrać człowiekowi wszystko równie skutecznie jak narkotykowy nałóg i że u wielu ludzi dostępność gry online tylko przyspieszała ów proces. Dla niego był to sposób na rozluźnienie się po dniu ciężkiej pracy, nic więcej. Lub, tak jak tego wieczoru, okazja do zabicia czasu, gdy czekał na telefon od Louise.
Spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że grał od dwóch i pół godziny. Zerkając na dół ekranu, przekonał się, że wygrał, jak dotąd, czterdzieści dolarów. A w sumie miał na stole dwieście siedemdziesiąt pięć dolarów. To mówiło samo za siebie i stwierdził, że nawet gdyby od czasu do czasu zdarzyło mu się przegrać, i tak byłoby to mniej, niż mógłby przepuścić podczas wieczornej partyjki w Royal Oak.
Thorne wstał i podszedł do zestawu stereo. Wyjął płytę Laury Cantrell, której słuchał, i zaczął szukać czegoś odpowiedniego, uznawszy, że pogra jeszcze przez jakieś pół godziny, może czterdzieści pięć minut, do drugiej. I na tym zakończy ten jakże miły wieczór.
Spotykał się z detektyw inspektor Louise Porter od końca maja, od zamknięcia sprawy, nad którą wspólnie pracowali, kiedy Thorne został przydzielony do jej zespołu w Jednostce ds. Uprowadzeń. Sprawa Mullena pochłonęła wiele istnień, jedne nieodwracalnie, inne zaś zdruzgotała tak, że powrót do dawnego życia nie był już możliwy. Thorne i Louise byli równie zdziwieni jak wszyscy inni, że z tej jatki narodziło się coś pozytywnego i, co więcej, że pięć miesięcy później ich związek nie wykazywał żadnych oznak wygasania, lecz kwitł w najlepsze.
Thorne wybrał składankę Waylona Jenningsa. Włożył płytę do odtwarzacza i zaczął kiwać głową w takt muzyki i pierwszych gitarowych dźwięków Only Daddy That’ll Walk The Line.
Nie było łatwo dwojgu funkcjonariuszom policji pracującym w różnych jednostkach spędzać ze sobą dużo czasu, ale Louise szczerze wierzyła, że byli nadal ze sobą dzięki temu, iż mieszkali osobno. Ona miała małe mieszkanko w Pimlico, spory kawałek metrem lub samochodem od jeszcze mniejszego mieszkania Thorne’a w Kentish Town, i choć zwykle spędzali wspólnie dwa albo trzy wieczory, w jednym bądź w drugim mieszkaniu, Louise twierdziła, że to odpowiedni dystans przeciwdziałający wszelkim niepokojom, jakie mogłyby się w innym wypadku pojawić. Miała na myśli obawy o utratę niezależności albo nadmierne zaangażowanie się. Czy choćby o zwykłe znudzenie.
Thorne’owi te obawy nie były bynajmniej obce, ale mimo wszystko powiedział Louise, że chyba za bardzo się przejmowała. Po kilku miesiącach zażyłości, popijając kawę w Bengal Lancerze, zaczynali rozmawiać o zmianach domowych przyzwyczajeń i układów, jakby to była odprawa na komendzie. Thorne nachylił się nad stolikiem i dotknął jej palców, po czym stwierdził, że powinni się rozluźnić i po prostu cieszyć się tym, co jest. I że pewne rzeczy należy robić powolutku, krok po kroku.
– To typowo męskie podejście – odrzekła Louise.
– To znaczy?
– To twoje „rozluźnić się”. No wiesz.
Thorne uśmiechnął się, udając, że nie ma pojęcia, o czym mowa.
– Zawsze mnie zdumiewało, że facetom trudno znaleźć choćby pięć minut na rozmowę o ich związku, ale z dziką rozkoszą całe dnie poświęcają na układanie kolekcji płyt w porządku alfabetycznym...
Thorne oczywiście wiedział, że Krauss powinien znajdować się przed Kristoffersonem. Ale zdawał sobie również sprawę, że aż do teraz przez ostatnie dwa i pół roku, odkąd zmarł jego ojciec, nie czuł się równie szczęśliwy.
Kiedy Waylon Jennings – wciśnięty pomiędzy płyty The Jayhawks i George’a Jonesa – zaczął śpiewać The Taker, Thorne wrócił do komputera, by rozegrać jeszcze kilka rozdań. Czuł, jak Elvis kręci się pod stolikiem, ocierając się o golenie Thorne’a w nadziei na późną przekąskę albo wyjątkowo wczesne śniadanie.
Thorne zastanowił się nad wymianą kart, a po cichu liczył na króla oraz dziesiątkę, kiedy zadzwoniła jego komórka.
– Przepraszam – rzekła Louise. – Dopiero wychodzę.
Jednostka do spraw Uprowadzeń wraz z Grupą Operacji Szczególnych miała siedzibę w Scotland Yardzie. To także był odpowiednio bezpieczny dystans od siedziby wydziału zabójstw w Peel Centre w Hendon, gdzie pracował Thorne, ale o tej porze, późnym wieczorem, można go było pokonać samochodem w dwadzieścia minut. Tyle trwał dojazd ze Scotland Yardu do Kentish Town.
– Wstawię wodę – powiedział Thorne.
Nastąpiła krótka przerwa i usłyszał, jak Louise wymienia zdawkowe uprzejmości z funkcjonariuszami z nocnej zmiany, po czym wychodzi i kieruje się w stronę podziemnego parkingu.
– Myślę, że pojadę dziś prosto do domu – odezwała się w końcu.
– Och, no dobra.
– Padam z nóg.
– Jasne.
– Zrobimy to jutro wieczorem.
– Ja i tak zamierzam to dzisiaj zrobić – odparł Thorne – tyle tylko że chyba będę musiał to zrobić sam.
Zaśmiała się, jakby naszły ją sprośne myśli. Oddychała ciężko, a Thorne wyobraził ją sobie idącą szybkim krokiem, by jak najprędzej dotrzeć do samochodu i wrócić do domu.
– Powinnam była zadzwonić wcześniej – stwierdziła – ale wiesz, jak to jest. Długo czekałeś?
– Nic nie szkodzi – powiedział szczerze.
Ostatnio oboje pracowali do późna i ich nocno-poranne rozmowy stały się dla nich czymś zwyczajnym.
– Jak ci minął dzień? – spytała.
– Tak sobie.
Thorne jak zawsze pracował nad kilkoma zabójstwami, śledztwa były na różnych etapach, gdzieś pomiędzy stanem, kiedy ciało już całkiem ostygło, ale sprawa sądowa ledwie zaczęła się rozgrzewać: kobieta, której mąż dostał świra i zatłukł ją i jej matkę na śmierć pustą butelką po wódce, azjatycka nastolatka uduszona przez wuja, co podejrzanie wyglądało na „honorowe zabójstwo”, młody Turek zamordowany na parkingu przed pubem.
– A co u ciebie? – zagadnął.
– Kupa śmiechu – odparła Louise. – Miałam bajeczne popołudnie, próbując przekonać poważnego handlarza amfą, który nie chce wnieść oskarżenia przeciwko innemu poważnemu handlarzowi amfą, że nie przetrzymywał sam siebie jako zakładnika i nie odrąbał sobie trzech palców.
– I jak poszło?
– Wygląda na to, że koleś sam zamknął się w szopie, całkiem przypadkowo ma się rozumieć, i dla zabicia czasu zabrał się do majsterkowania, ale nie zachował odpowiedniej ostrożności, posługując się pilarką elektryczną.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków – mruknął Thorne. – Czy facet ma uczciwą twarz?
Znów śmiech. Usłyszał lekkie echo i zorientował się, że zeszła do garażu.
– Wydajesz się zmęczony – powiedziała Louise.
– Nic mi nie jest.
– Co robiłeś?
– W sumie niewiele. Obejrzałem jakiś marny film... i odwaliłem trochę papierkowej roboty.
– Dobra.
Połączenie zaczęło się rwać, sygnał zanikł. Thorne usłyszał pisk, gdy Louise otworzyła pilotem drzwiczki auta.
– A więc na bank jutro wieczorem?
– Chyba że będę akurat mył głowę – odparł.
– Zadzwonię do ciebie w godzinach pracy.
Thorne spojrzał na ekran komputera, gdzie właśnie rozdano graczom po cztery karty. Czekał jeszcze na jedną kartę, a z układu, jaki otrzymał, miał szansę na sekwens.
– Jedź ostrożnie...
Wrócił do kuchni, by zaparzyć herbatę, przeprosił Elvis, że zapomniał ją nakarmić, i podchodząc do lodówki, włączył czajnik. Sięgał właśnie po kubek, kiedy usłyszał sygnał wiadomości w telefonie. Wiedział, że musiała być od Louise, więc z uśmiechem wcisnął przycisk „Pokaż”, a treść wiadomości tylko poszerzyła uśmiech na jego twarzy:
Wiem, że grasz w pokera. xxx
Wciąż jeszcze zastanawiał się nad odpowiednią ripostą, gdy sygnał rozległ się ponownie.
Tym razem nie była to wiadomość od Louise Porter. To był MMS, przesłano mu zdjęcie. Fotografia była nieostra, wykonana z bliska i przy słabym oświetleniu, a Thorne dopiero po kilku sekundach, odsuwając od siebie komórkę na pół metra, zorientował się, co przedstawiała. Dopiero wtedy zrozumiał, na co właściwie patrzył.
Niewielki ekran wypełniała twarz mężczyzny, zniekształcona, o ziemistej cerze.
Jedyny widoczny policzek przecinały kosmyki ciemnych kręconych włosów. Usta były rozchylone, na nich widać było białe drobinki, a pomiędzy wargami koniuszek języka. Podwójny podbródek, porośnięty szpakowatym zarostem, był nabrzmiały i jakby podkreślony cienką czerwoną linią. Widoczne na zdjęciu oko było zamknięte. Thorne nie miał pewności, czy ślady biegnące przez brew do czoła to efekt obiektywu aparatu, czy też nie.
Nacisnął kilka guzików przy swojej komórce, by poznać szczegóły otrzymanego MMS-a. Sprawdził datę i godzinę, poszukując danych o tożsamości osoby, która wysłała mu zdjęcie. Nie było podanego nazwiska, ale zaraz dwukrotnie nacisnął przycisk, by wybrać numer telefonu, skąd nadeszła wiadomość.
Numer był wyłączony.
Ponownie wrócił do zdjęcia i patrzył na nie przez chwilę, czując, jak serce zaczyna mu bić szybciej. Znów poczuł to znajome, przerażające świerzbienie, narastającą ekscytację, jak napięcie rodzące się u nasady karku. W wielu wypadkach Thorne zdawał się nie dostrzegać tego, co stawało na jego drodze, ale to akurat – czy mu się podobało, czy nie – należało do zakresu jego specjalizacji.
Księgowi znali się na liczbach, a Tom Thorne na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać trupa.
Znów zaczął manipulować trzymaną w dłoni komórką, przybliżając ją do lampy na biurku; o grze w pokera zdążył już całkiem zapomnieć. Patrzył na ciemny ślad poniżej ucha mężczyzny, coś, co z pewnością nie było włosami. Na czerwoną linię znikającą w szczelinie pomiędzy podwójnym podbródkiem.
Oczywiście nie było pewności, że to krew, ale miał co do tego swoje podejrzenia. Wiedział, że większość ludzi nie ma w zwyczaju robić zdjęć swoim przyjaciołom i krewnym, których uderzył odłupany kawałek muru albo spadli ze schodów, potknąwszy się przypadkiem.
Wiedział, że patrzy na zdjęcie przedstawiające ofiarę morderstwa.2
– Wiesz, ile formularzy trzeba byłoby wypełnić?
– No dobra, więc może skorzystamy z funduszu okolicznościowego. Zakładam, że mamy trochę gotówki w ramach takiego funduszu?
– Tak, i to oznaczałoby jeszcze więcej cholernych formularzy.
Russell Brigstocke zdjął okulary i ścisnął grzbiet nosa kciukiem i palcem wskazującym.
Thorne uniósł ręce w geście rezygnacji, nie chcąc dokładać więcej trosk do brzemienia spoczywającego na barkach nadinspektora.
– Nieważne. Zapłacę za to. Ale nie zaszkodziłoby mieć dodatkowego funduszu na boku, no nie?
Jego pierwsze pytanie było dość niewinne...
Nie ulegało wątpliwości, że będzie musiał zdać swój telefon, by sprawdzono, jakie można wydobyć zeń informacje, i jak niemal wszystkich, którzy w nadmiernym stopniu byli uzależnieni od tego małego urządzenia, myśl o rozdzieleniu z komórką, choćby na krótko, przepełniała go niewysłowioną zgrozą. Spojrzał na telefon leżący na biurku Brigstocke’a, jakby po raz ostatni żegnał się z ukochanym domowym zwierzątkiem.
– Zawsze możesz zostawić aparat – powiedział Brigstocke. – Oddaj im tylko kartę SIM.
– I co dalej? Przecież na karcie są wszystkie moje numery.
– Nie umiesz ich przerzucić?
– A jak myślisz?
Obaj zdawali sobie sprawę, że nie mają dużo czasu.
– Może kup jedną z tych tanich komórek na kartę – podsunął Brigstocke. – Ustaw sygnał na maksa i nie wyłączaj aparatu, a nie przegapisz żadnego połączenia.
– Ile kosztuje taki aparat?
– Nie wiem, chyba niedużo.
– Ale i tak wydział za to zapłaci? Pytanie wydawało się uzasadnione.
Brigstocke ponownie nałożył okulary i przeczesał palcami swoje gęste czarne włosy. Sięgnął po komórkę Thorne’a.
– A teraz, jeżeli rozwiązaliśmy w końcu twój mały problem z telefonem...
– Chciałbym zobaczyć, jak ty byś sobie poradził bez komórki – rzekł Thorne.
Brigstocke zignorował przytyk i raz jeszcze spojrzał na zdjęcie na niewielkim ekranie wyświetlacza nokii.
Thorne zdjął ciężką skórzaną kurtkę i odwrócił się, by powiesić ją na oparciu krzesła. Było zimno, kiedy wyszedł ze swojego mieszkania półtorej godziny temu, ale po dziesięciu minutach pobytu w Becke House, gdzie większość okien była zamalowana i nie otwierała się, a kaloryfery odkręcono do maksimum, tak że panowały tu warunki jak na Saharze, zaczął się obficie pocić. Na zewnątrz wiatr smagał szyby. Listopad stawał się coraz bardziej ponury i surowy i z gabinetu Brigstocke’a Thorne widział liście wirujące zawzięcie na płaskich dachach budynków naprzeciwko.
– Przypuszczalnie to tylko czyjś głupi żart – stwierdził Brigstocke.
Thorne próbował wmawiać sobie to samo, odkąd po raz pierwszy spojrzał na przesłane mu zdjęcie. Nie przekonywało go jednak, gdy usłyszał podobną opinię z ust kogoś innego.
– To nie woskowa kukła – powiedział.
– Może to zdjęcie z którejś z tych dziwacznych stron w internecie? Niekiedy można tam znaleźć naprawdę niesamowite rzeczy.
– Może! Ale musi być w tym jakiś sens, no nie? To musi do czegoś prowadzić.
– A jeżeli to pomyłka?
– Wtedy byłby to naprawdę nie lada zbieg okoliczności – rzekł Thorne. – Trochę tak, jakby hydraulik dostał przez pomyłkę zdjęcie uszkodzonego kolanka.
Brigstocke uniósł komórkę do oczu, przekrzywiając ją nieznacznie, aby przyjrzeć się zdjęciu w świetle, i ni to do siebie, ni to do Thorne’a powiedział:
– Krew jeszcze nie zaschła. Musimy przypuszczać, że ofiara zginęła niedawno.
Thorne wciąż zastanawiał się, czy mógł to być zbieg okoliczności. Odegrał on istotną rolę w co najmniej kilku sprawach, które Thorne prowadził przez ostatnie lata, i zawsze należało brać pod uwagę tego typu ewentualność. Czuł jednak, że tym razem chodzi o coś zorganizowanego.
– To nie przypadek, Russell. To wiadomość.
Brigstocke delikatnie odłożył telefon, jakby czuł, że postępując inaczej, okazałby lekceważenie niezidentyfikowanej, jak na razie, ofierze. Wiedział, że instynkt Thorne’a bywał omylny, ale zdarzały mu się również przebłyski niemal genialnej intuicji, a podważanie tego rodzaju podszeptów mogło wywołać jedynie uporczywą migrenę i nawrót wrzodów żołądka. Uznał, że nie zaszkodzi, jeżeli pomoże Thorne’owi w tej sprawie.
– Podrzucimy to naszym technikom, zobaczymy, co zdołają określić na podstawie analizy zdjęcia. I wyślę kogoś do telekomunikacji.
– Czy mógłby się tym zająć Dave Holland?
– Jestem pewien, że z przyjemnością oderwie się od papierkowej roboty związanej ze sprawą Imlacha.
Darren Anthony Imlach. Mężczyzna miał stanąć przed sądem pod zarzutem zamordowania żony i teściowej butelką po wódce. Ochrzczono go mianem „Zabójczy Smirnoff ”, a przynajmniej tak pisano o nim w bulwarówkach, w których krwawe sensacje wciąż konkurowały z coraz śmielszą golizną.
– Dave jest dobry w szybkim wyciąganiu prawdy od ludzi. Mogłoby to nam oszczędzić paru godzin wypełniania zbędnych formularzy.
– Jak dla mnie może być – rzekł Brigstocke, po czym postukał palcem wskazującym w komórkę. – Może sprawdziłbyś, czy jest jakieś ciało, które wyglądałoby tak jak to tutaj?
Thorne już podniósł się z krzesła, sięgając po kurtkę.
– Zaraz przejrzę najświeższe doniesienia i okólniki.
– Czy Kitson rozmawiała z tobą o sprawie Sedata?
Thorne był już przy drzwiach i odwrócił się.
– Jeszcze się z nią nie widziałem.
– Cóż, na pewno sama ci to powie, ale znaleźliśmy nóż. Porzucono go w koszu na śmieci, po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Queen’s Arms.
– Odciski?
– Nie słyszałem, lecz nie zamierzam czekać, wstrzymując oddech. Był cały ufajdany popiołem z papierosów, cydrem i jakimiś świństwami. A także resztkami kebabu...
– Może to odpowiedni moment, aby chłopaki z SO trochę się wykazały?
– Niech spierdalają – mruknął Brigstocke.
Członkowie Jednostki do spraw Przestępstw Szczególnych i Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej byli przekonani, że zabójstwo Deniza Sedata przed trzema dniami było w jakiś sposób powiązane z przynależnością ofiary do tureckiego gangu. Sedat, którego, wykrwawiającego się na śmierć, znalazła jego dziewczyna pod pubem w Finsbury Park, nie był bynajmniej grubą rybą w londyńskim półświatku. Jednak jego nazwisko pojawiło się w co najmniej kilku dochodzeniach prowadzonych w północnym Londynie i dotyczących rozpracowywania sieci dystrybucji heroiny, a ekipa z SO bardzo szybko zaczęła się szarogęsić.
– Zupełnie jakby nie chcieli nikogo dopuścić na swoje podwórko – rzekł dzień wcześniej Brigstocke. – Cóż, możemy pokazać im, że my też potrafimy się tak bawić...
Thorne miewał już do czynienia z SO i niektórymi spośród tureckich organizacji przestępczych, z którymi walczyli. Istniały liczne powody – uzasadnione powody – natury osobistej, dlaczego wolałby nigdy więcej się z nimi nie zetknąć. O nadinspektorze można było powiedzieć wiele, ale nie to, że ulegał naciskom, a Thorne znał swojego przełożonego na tyle dobrze, by wiedzieć, iż nie chodziło tu o rywalizację między wydziałami. Tak jak Thorne był on jednym z tych gliniarzy, dla których morderstwo było czymś, co należało rozwiązać, a nie archiwizować w formie coraz bardziej pękatych teczek piętrzących się na biurku i zaniżających współczynnik wykrywalności przestępstw. Po trzech tygodniach trupy stawały się zimne i Brigstocke był równie bezradny jak funkcjonariusze prowadzący dochodzenie, kiedy jednak rozpoczynał jakąś sprawę, wiedział, że jest wiele osób, zarówno żywych, jak i martwych, którym był coś winien, i musiał zadbać o maksymalną efektywność swojego zespołu.
Thorne tymczasem zaczynał wierzyć, że ma swoją ofiarę, dla której musi się postarać. Kogoś, na kogo próbowano zwrócić jego uwagę, celowo i rozmyślnie, i choćby właśnie dlatego musiał dać z siebie wszystko.
Na razie będzie się starał nie myśleć zbytnio o zabójcy – kobiecie lub mężczyźnie – który, jak podejrzewał, przesłał mu to zdjęcie.
Teraz wiedział jedynie, że człowiek na zdjęciu nie żył.
I jedyne, co musiał zrobić Thorne, to znaleźć go.
Funkcjonariusze poszczególnych ekip wydziału zabójstw przyjmujący wezwania podczas nocnej zmiany, od dwudziestej trzeciej do siódmej rano, byli zobowiązani przesłać faksem kopię wstępnego raportu do centrali w Scotland Yardzie. Następnie tamtejsi funkcjonariusze dyżurni przesyłali codzienne biuletyny do odpowiednich komórek w ramach Dyrektoriatu do spraw Przestępstw Szczególnych, gdzie mieli do nich wgląd wszyscy uprawnieni policjanci. Raporty zawierały doniesienia o niewyjaśnionych zgonach lub napaściach podpadających pod usiłowanie zabójstwa, przestępstwach z użyciem broni palnej, gwałtach, podejrzanych zaginięciach i wszelkich tragicznych przypadkach, które zostały zgłoszone w ciągu nocy na obszarze podlegającym M25. Nazwisko i adres ofiary, o ile zdołano to ustalić, a także krótki opis zdarzenia. Przyczynę śmierci – jeżeli było to rzeczą ewidentną. Nazwisko funkcjonariusza prowadzącego sprawę, jeżeli takowy został już wyznaczony.
Thorne usiadł przy komputerze przy wolnym biurku w sali odpraw, sprawdził pocztę i pogrążył się w lekturze szczegółowych, na tyle, na ile było to możliwe, opisów zabójstw popełnionych ubiegłej nocy. Rekordową jak na jedną noc liczbę jedenastu przestępstw zarejestrowano przed kilkoma laty, kiedy to, poza dwoma przypadkami przemocy domowej, bójką w pubie, strzelaniną podczas przyjęcia w Ealing, podpaleniem w Harlesden, pewien gang, idąc śladem forsy z narkotyków, wyrżnął cały personel biura wynajmu minitaksówek w Stockwell.
Ten i ów mógł sobie sarkać, że policja pracująca, jak głosiło jej motto, na rzecz bezpieczniejszego Londynu nie dawała z siebie wszystkiego, ale wielu ludzi, wśród nich również Tom Thorne, urabiało sobie ręce po łokcie w następnych tygodniach po owej feralnej nocy.
Przejrzał biuletyn.
Trzy trupy to więcej niż przeciętna jak na wtorkową noc. Szukał haseł „ciemne włosy”, „obrażenia głowy” i wszystkiego, co mogłoby pasować do zdjęcia w komórce. Jedyną osobą mogącą podpadać pod to morderstwo był barman z West Endu – biały mężczyzna, którego zaatakowano w drodze do domu i zatłuczono na śmierć połówką cegły w zaułku za stacją Holborn.
Thorne odrzucił tę kandydaturę. Wiek ofiary określono na dwadzieścia kilka lat i choć śmierć potrafi odmienić nie do poznania każdą twarz, wiedział, że szukał znacznie starszego mężczyzny.
Usłyszał, że detektywi sierżanci Samir Karim i Andy Stone pracują przy biurku za nim, choć w ich wypadku praca oznaczała pogawędkę o pewnej policjantce z posterunku w Colindale, którą Stone zdołał w końcu namówić, by poszła z nim na drinka. Thorne wylogował się z sieci i nie odwracając się, powiedział:
– To ewidentnie przejaw skrajnie męskiego szowinizmu.
– Co takiego? – spytał Stone.
– Mówię o podrywaniu tej policjantki z Colindale. Musiała być ślepa, skoro zdecydowała się pójść z tobą na drinka.
Karim wciąż jeszcze się śmiał, kiedy on i Stone podeszli do Thorne’a.
– Słyszałem o twoim cichym wielbicielu – rzekł Stone. – Większość ludzi po prostu przysyła kwiaty.
Karim zaczął sortować papiery na biurku.
– Pewnie okaże się, że to nic takiego.
– Jasne, w dzisiejszych czasach ludzie posyłają sobie na komórki najróżniejsze badziewie. Ja co tydzień dostaję spamy od różnych firm i operatorów. Nowe modele komórek, nowocześniejsze aplikacje, dzwonki i co tylko. Gry...
Thorne uniósł wzrok i spojrzawszy na Stone’a ostentacyjnie, jakby miał przed sobą skończonego idiotę, spytał:
– A do ilu tych spamów dołączone są zdjęcia martwych ludzi?
– Tak tylko mówię.
Karim i Stone stali, kołysząc się na piętach jak trzeciorzędni kabareciarze, którzy zapomnieli, czyja była teraz kolej na kontynuowanie skeczu. Tworzyli osobliwy duet: Stone wysoki, ciemnowłosy, śniady, dobrze ubrany; Karim srebrnowłosy, krępy, zawsze w kiepsko dopasowanej marynarce jak nauczyciel WF-u, który w ostatniej chwili został ściągnięty na wywiadówkę z rodzicami. Thorne znał i lubił ich obu, mimo że Karim ze swoimi skrywanymi aspiracjami potrafił czasem być upierdliwy, a Stone miał kłopoty z dyscypliną. Mniej więcej rok temu młody aspirant, którego mu przydzielono, został brutalnie zasztyletowany. Choć oficjalnie nie wysunięto oskarżeń, niektórzy uważali, że winę za to, co się stało, przynajmniej po części, ponosi Andy Stone.
– Nie możecie znaleźć sobie kogoś innego do drażnienia? – rzucił Thorne.
Kiedy sobie poszli, przemaszerował przez wąski korytarz otaczający salę odpraw i wszedł do niewielkiego, kiepsko wyposażonego gabinetu, który dzielił z detektyw inspektor Yvonne Kitson. Poświęcił dziesięć minut na posortowanie otrzymanych ulotek i okólników, umieszczając je pod K – jak kosz na śmieci – po czym jakby od niechcenia przejrzał najświeższy egzemplarz „The Job”, szukając znajomych twarzy.
Zobaczył zdjęcie przedstawiające detektywa sierżanta Dave’a Hollanda odbierającego nagrodę za zwycięstwo w jakiejś policyjnej sportowej rywalizacji, kiedy nagle sam Holland pojawił się w drzwiach. Thorne z niedowierzaniem doczytywał pospiesznie krótki artykuł, gdy Holland podszedł i zajął miejsce za biurkiem Kitson.
– Tenis stołowy? – spytał Thorne, unosząc w ręku pismo.
Holland wzruszył ramionami, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu w odpowiedzi na wyraz niedowierzania malujący się na twarzy Thorne’a.
– To najszybsza piłeczka na świecie – odparł.
– Wcale nie.
Holland czekał.
– Jai alai – dodał Thorne.
– Jai jak?
– Znana także jako pelota, w której to rozgrywce, jak zostało ustalone, rekord prędkości lecącej piłki wyniósł prawie pięćset kilometrów na godzinę. Piłka golfowa też leci szybciej. Z prędkością jakichś czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Czasami przeraża mnie, że wie pan te wszystkie rzeczy – powiedział Holland.
– Ojciec.
Detektyw sierżant pokiwał głową, zrozumiał.
Ojciec Thorne’a miał obsesję na punkcie krzyżówek, szarad i zagadek i spisywał w ostatnich miesiącach swojego życia całą masę list i zestawień porównawczych dotyczących różnych dziedzin. Ta mania z dnia na dzień stawała się coraz bardziej dziwaczna, a pragnienie dzielenia się swoimi odkryciami i przemyśleniami coraz bardziej nieodparte, w miarę jak choroba Alzheimera uszkadzała i deformowała kolejne fragmenty obwodów w jego mózgu, niszcząc wszystko to, co czyniło go tym, kim był.
Najszybsze gry w piłkę na świecie. Pięć najsłynniejszych samobójstw celebrytów. Najcięższe organy wewnętrzne. Same bzdury...
Jim Thorne, który zginął we śnie spalony żywcem w pożarze swojego domu. Zwyczajny pożar, coś, co każdy kochający syn, o ile tylko miałby czas, aby wziąć pod uwagę taką ewentualność, zważywszy na pogarszający się stan zdrowia ojca, musiałby uznać niemal za pewnik. Do takiego wypadku musiało kiedyś dojść.
A może było to całkiem coś innego.
Morderstwo zaaranżowane tak, aby tylko Thorne zrozumiał to przesłanie, choć zdecydowanie bardziej oczywiste niż wiadomość, która obecnie zaprzątała jego umysł.
Tak albo tak. Orzeł lub reszka. Nie mogąc zasnąć, zlany zimnym potem, w środku nocy Thorne nie potrafił stwierdzić, z którą z dwóch powyższych teorii byłoby mu łatwiej żyć.
– Jai alai – rzekł Holland. – Zapamiętam.
– Jak poszło ci z telekomunikacją?
W głosie Thorne’a pobrzmiewała nuta nadziei, ale tak naprawdę wiedział, że jeżeli nie miał do czynienia z naprawdę tępym przeciwnikiem, nadzieja ta już wkrótce okaże się płonna.
– To numer komórkowy – odparł Holland.
– Na kartę, tak?
– Tak. Numer należy do niezarejestrowanego telefonu na kartę, który użytkownik aparatu z pewnością wyrzucił natychmiast po przesłaniu panu tego MMS-a. A może aparat sobie zostawił, pozbył się zaś jedynie karty SIM.
Tak czy owak ten trop nie doprowadzi ich donikąd. W miarę jak rynek telefonów komórkowych rozszerzał się i dywersyfikował, wyśledzenie aparatów stawało się coraz trudniejsze i przysparzało coraz większych problemów. Telefony na kartę i na doładowanie można było nabyć praktycznie wszędzie. Ludzie kupowali komórki „jednorazowe” z limitem na karcie ze specjalnych automatów, ale nawet te aparaty, zarejestrowane w konkretnej sieci, można było rozkodować, usuwając blokady za dziesięć funtów na pierwszym lepszym bazarze. Zakładając, że ci, którzy wykorzystywali aparaty do celów przestępczych, podejmowali najbardziej podstawowe środki bezpieczeństwa, rzadko się zdarzało, iż to właśnie owa technologia stawała się przyczyną ich wpadki.
Jedynym sposobem, kiedy technologia mogła być wykorzystana przeciwko nim, było wyśledzenie nadajników, lokalizacji masztów przekaźnikowych, które zapewniały obecność sieci, dzięki czemu aparaty komórkowe mogły w ogóle funkcjonować. Po namierzeniu przekaźnika obszar, z którego wykonano połączenie, można było zawęzić zaledwie do paru ulic, a jeżeli z tych przekaźników korzystano regularnie, łatwiej było dzięki temu namierzyć podejrzanych albo eliminować ich ze śledztwa. Była to jednak żmudna i czasochłonna procedura, w dodatku piekielnie kosztowna.
Holland wyjaśnił, że w tej sprawie nadinspektor nie wyraził zgody na ustalenie lokalizacji przekaźnika. Reakcja Thorne’a była, jak można się tego spodziewać, dość gwałtowna, ale nie mógł kwestionować decyzji przełożonego. Ponieważ firmy telekomunikacyjne pobierały za ustalenie tego rodzaju danych i przekazanie informacji opłaty sięgające nawet tysiąca funtów, Thorne wiedział, że potrzebował czegoś więcej niż zdjęcia trupa, aby jego prośba została wysłuchana.
– Czy wiadomo, gdzie mógł kupić ten aparat? – zapytał Thorne.
Gdyby zdołali zawęzić trop do konkretnego obszaru albo nawet do jednego sklepu... Człowiek, którego poszukiwali, mógł zostać zarejestrowany przez kamery przemysłowe znajdujące się w tej okolicy. O ile telefony komórkowe nieraz utrudniały policji życie, o tyle kamery przemysłowe w szybkim tempie stawały się cennymi sprzymierzeńcami stróżów prawa. Jako obywatel najbardziej obserwowanego państwa w Europie, gdzie na czternaście osób przypadała jedna kamera, przeciętny londyńczyk był rejestrowany na nagraniach wideo do trzystu razy na dzień.
– To aparat typu Carphone Warehouse – powiedział Holland.
– Mam to uznać za dobrą wiadomość?
– Niech pan zgadnie. Zdaniem przemądrzałego detektywa konstabla z wydziału telekomunikacji ten typ aparatu jest nie do wyśledzenia, gdy opuści sklep, w którym został kupiony. Jeżeli nasz człowiek pozyskał go z innego źródła, moglibyśmy mówić o przełomie, ale poszczególni przedstawiciele tej firmy mają różne sposoby archiwizowania dowodów zakupu.
– Kurwa...
– Podejrzewam, że jeżeli chodzi o zakup aparatu, zrobił to bez większego zastanowienia. Bo niby skąd mógłby to wszystko wiedzieć? No chyba że pracuje w telekomunikacji albo jest jednym z ekspertów, z którymi rozmawiałem przez cały ranek.
– Dzięki, Dave.
– Robię, co mogę – powiedział Holland. – Może dopisze nam szczęście.
Thorne pokiwał głową, ale myślał już o czymś innym. O naturze wiadomości, którą mu przesłano. Wiedział, jak brzmiała, ale nie wiedział, co oznaczała.
Czy to było ostrzeżenie? Zaproszenie? Wyzwanie?
Niejako przy okazji stwierdził, że gdyby szefostwo chciało kiedykolwiek zmienić powszechnie znane mu motto, miał inne, które nadawało się wręcz idealnie. Takie, które doskonale oddawało charakter ich pracy. Thorne wyobraził sobie leżący przed nim na biurku bloczek do zapisywania notatek, z którego górnej części wymazano mocno już zużyte niebieskie logo. Wyobraził sobie przyszłość, w której wszystkie materiały promocyjne policji miejskiej ozdobione były nowym, jakże chwytliwym hasłem.
Może dopisze nam szczęście.