- promocja
- W empik go
Muchomory w cukrze - ebook
Muchomory w cukrze - ebook
Gdy wymarzone wakacje zamieniają się w koszmar i nie wiesz już komu zaufać…
Pięcioro świeżo upieczonych maturzystów, Fio, Wenus, Hanna, Kostek i Robin, spędzają lato w Domku z Drewna i Szkła. Właścicielem tego miejsca jest starszy od nich Adam - przybrany brat Kostka, sprawiający wrażenie odklejonego od rzeczywistości, przez co intrygujący i tajemniczy.
Dom w środku lasu wydaje się być idealnym miejscem, w którym można odciąć się od problemów. Niestety, z czasem okazuje się, że nic nie jest tu takie, jakie powinno być. Wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli, a odpowiedź na pytanie - kim tak naprawdę jest Adam? - jest niejednoznaczna. Odcięci od świata, pośrodku niczego, nie wiedzą już kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-461-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
marta bijan • _lato smakuje (inaczej)_
marta bijan • _disneyend_
Cullen • _Roslyn_
Cigarettes After Sex • _K._
Lord Huron • _The Night We Met_
Yot Club • _YKWIM?_
Dawid Podsiadło • _4:30_
The Chamber Orchestra of London, Andrew Skeet • _The Secret History_
Lana Del Rey • _Young and Beautiful_
Kasia Lins • _Rób Tak Dalej_
Sufjan Stevens • _Fourth of July_
Bon Iver, St. Vincent • _Roslyn_
Mr. Kitty • _After Dark_
RY X • _Your Love_
Yann Tiersen, Claire Pichet • _Summer 78 (1)_
Marcelina, Piotr Rogucki • _Karmelove_
M83 • _Wait_
The Neighbourhood • _Daddy Issues_
Chase Atlantic • _Swim_
Justyna Święs, Kamil Holden Kryszak • _Wszystko_
Beach Weather • _Sex, Drugs, Etc._
The Neighbourhood • _The Beach_
New West • _Those Eyes_
Sonbird • _Ląd_
Phantogram • _Black Out Days_ (Future Islands Remix)
Nothing But Thieves • _Excuse Me_
Kasia Lins • _Jesteś Krwią W Mojej Żyle_
Sofi Tukker • _Drinkee_
This Mortal Coil • _Song To The Siren_
David Lynch, Karen O • _Pinky’s Dream_
Radiohead • _Last Flowers_
Mazzy Star • _Fade Into You_
Vive la Fête • _Noir Désir_KONIEC
Patrzę na nas wstecz, na momenty, w których byliśmy jeszcze wszyscy razem, i myślę: czy tak samo szczerzyłabym wtedy zęby, gdyby ktoś powiedział mi „Hej, to niedługo się skończy”?
A potem uderza mnie kolejna myśl, że przecież zawsze wiemy. Każdy wybuch śmiechu i każda chwila z sercem przepełnionym radością podszyte są nitką lęku, opadającymi kącikami ust pozostałych, kiedy zdamy sobie sprawę, że myślimy o tym samym – to nie będzie trwać wiecznie.
To się skończy. Uśmiecham się i oni też, ale są to uśmiechy, jakie rzucają sobie pasażerowie na pokładzie Titanica. Głośna muzyka przecina nocne powietrze i morze dookoła; wzburzone, liżące falami ściany burty, a mimo to lśniące jak nigdy wcześniej.
Tak widzę dorosłość.
I tak wyglądało postawienie stopy za tą niewidzialną granicą między beztroskim dzieciństwem a świadomością, że to tylko początek końca.
Wspólne opadanie na dno przy akompaniamencie radosnych pociągnięć smyczkami.
Tak widzę teraz siebie, Hannę, Wenus, Kostka i Robina; nasze blade po surowej zimie ciała, ubrane w równie blade koszule, wyciągnięte na wzgórzu przy Liceum św. Alberta w dniu odbioru wyników matury. Przymrużone oczy, leniwe ruchy rąk, palce rysujące po niebie wzory i gęsta cisza, ale nie taka, którą kroi się nożem. Cisza, do której uśmiechaliśmy się wszyscy razem i każdy z osobna, będąca zapowiedzią długich wspólnych wakacji spędzonych w piątkę.
Ktoś spojrzałby na nas z podnóża zielonego grzbietu i mógłby pomyśleć: młodzi, piękni, mają przed sobą całe życie.
Tymczasem my mieliśmy przed sobą tylko lato; duszne i lepkie, mające osiąść na nas jak pajęczyna, której nie sposób z siebie zrzucić – ani wtedy, ani nigdy później.
Wóz ma cztery koła – powiedziała ostrożnie Wenus i zaczęła wodzić po nas tajemniczym wzrokiem, ale spotykając się z brakiem zrozumienia, westchnęła i przewróciła oczami. – No tak, to zbyt banalne porównanie dla takich intelektualistów jak wy. Chciałam tylko zasugerować, że jest nas piątka i to dość kiepski pomysł jechać w nieparzystą liczbę osób. Zawsze ktoś będzie się czuł odtrącony.
– Czy kiedykolwiek ktokolwiek czuł się odtrącony? – obruszyła się Hanna. Spojrzała najpierw na mnie, a potem na resztę, jakby oczekiwała, że zaprzeczymy. – To może niech jedno z nas nie jedzie, skoro wóz ma cztery koła?
Wenus wydęła usta w kpiącym grymasie. Z oliwkowej twarzy schodziła jej skóra w kilku miejscach.
Chłopcy nie wydawali się zainteresowani rozmową.
Był początek lipca, godzinę wcześniej odebraliśmy swoje wyniki i wiedzieliśmy już, że wszystkim się udało, a co za tym idzie – jesienią rozjedziemy się w różne strony świata.
Ciepłe wino, które przemyciłam w swojej torbie, krążyło w naszych żyłach i coraz wolniej przekazywaliśmy sobie butelkę z rąk do rąk.
Z ust do ust.
Kostek żuł jakąś zerwaną spod drzewa roślinę; z prawego kącika wystawał mu drobny różowy kwiat. Przytrzymywał go z gracją palcami środkowym i wskazującym, jakby palił papierosa. Stopy w trzewikach opierał o odkryte uda Hanny, białe jak śnieg, a mimo to gładkie, bez śladu żyłek, których sieć pokrywała całe moje nogi.
Czytał _W drodze_ Kerouaca. To takie typowe, pomyślałam wtedy, ale tak naprawdę nigdy nie byłam pewna, czy te wielkie powieści naprawdę go interesują. Wyobrażałam sobie często, jak omija spojrzeniem gęste opisy i egzystencjalne monologi, a zatrzymuje się tylko na fragmentach o podgrzewaniu łyżki. Wielokrotnie próbowałam to wybadać; zaczynałam nawet czytać to co on tylko po to, żeby zadać odpowiednie pytanie i przyłapać go na niewiedzy. Kończyło się drzemkami w środku dnia – tak nudne były te jego ukochane książki. A jednak większość doczytałam do ostatniej strony, zastanawiając się, co czuł na danej scenie (policzki mi płonęły na ostrych opisach seksu). Łatwiej było przebrnąć przez rozdziały, kiedy wiedziałam, że on już je zna, że musiał wodzić wzrokiem po tych samych zdaniach.
– Oczywiście, że nie – odparła Wenus, próbując szturchnięciem ramienia wzbudzić jakąkolwiek reakcję u Robina. – Ale wakacje to wakacje. Wyjazd. Będziemy zdani tylko na siebie przez kilkanaście tygodni.
Nie odpowiedziałam wcześniej na pytanie o odtrącenie, bo w odmętach mojej pamięci tliło się wiele sytuacji, kiedy właśnie tak się czułam.
Koło zapasowe wozu, skrzypiące, ale zawsze gotowe.
Z drugiej strony na samą myśl o tym, że ktokolwiek obcy miałby jechać z nami, zrobiło mi się zimno.
– Robin? – Wenus bezskutecznie próbowała zwrócić na siebie uwagę, Robin jednak był pochłonięty jakąś grą na telefonie. Wysuwał koniuszek języka jak dziecko w stanie maksymalnego skupienia. Jego męska, kwadratowa szczęka pokryta dwudniowym zarostem i masywny tors zdawały się do niego nie pasować; ciało Robina było jak zupełnie nietrafione ubranie z wypożyczalni. Zaczął gwałtownie dojrzewać w drugiej liceum i wyglądał, jakby ktoś uwięził energicznego, ciekawskiego chłopca ze sprośnym poczuciem humoru w fizyczności przeznaczonej dla uwodziciela. Kiedy szliśmy korytarzem, dziewczyny zawieszały na nim spojrzenia, a jego brak zainteresowania tylko je rozjuszał. Wydawał się mieć mentalność trzynastolatka – jako jedyny z nas niezainteresowany seksem, poza prymitywnymi żartami, rzucanymi w najmniej odpowiednich momentach.
Wenus wstała, wyraźnie rozżalona, i otrzepała pośladki z soczyście zielonych źdźbeł trawy.
– Dobra, próbowałam – mruknęła, dopijając resztkę wina. – Jesteście do niczego. Widzimy się wieczorem.
Zerknęła na Robina, który schował język i na moment oderwał wzrok od ekranu, kiwając jej głową, wciąż myślami zupełnie gdzie indziej. Wykrzywiła twarz w jeszcze większym grymasie, wystawiła środkowy palec i ruszyła ciężkim krokiem w dół wzgórza. Po chwili jej krągła sylwetka stała się jednym z wielu czarnych punktów na tle szkolnego dziedzińca, aż zniknęła za bramą. Cytrynowy motyl usiadł mi na kostce. Przez kilka sekund się miotał, po czym jego skrzydełka zastygły w bezruchu, jakby ktoś nagle przybił go szpilką – jak nowy okaz do gabloty. Chciałam, by wszedł na mój palec, ostrożnie wysunęłam dłoń, a wtedy on odleciał.
– Może to niegłupie – powiedział nagle Kostek, nie unosząc głowy znad książki. Jego głos, jak zwykle znużony, flegmatyczny i przesadnie akcentujący każdą sylabę, był zachrypnięty od alkoholu.
– Zabranie kogoś obcego?
Robin zrobił wielkie oczy, jakby przełączył mu się tryb w mózgu i dopiero teraz zrozumiał, o czym rozmawiamy.
– Niekoniecznie obcego. Pragnę wam przypomnieć, że nie jesteście jedynymi osobami, które znam. Które kocham, owszem, ale…
– Stop, stop! – Hanna przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków i przesunęła się na puste miejsce po Wenus. Oparła głowę o korę drzewa. – Jeśli już ktoś miałby z nami jechać, na pewno nie będzie to osoba, którą znasz tylko ty, Konstanty. Musi być sprawiedliwie.
– Oczywiście, Hanno, jestem niemądry. Wymień zatem wszystkie osoby, które każde z nas zna równie dobrze. Wróć, wymień jedną taką osobę.
Przyzwyczaiłam się do używania przez nich pełnych imion, chociaż na początku, kiedy się poznaliśmy, uznałam to za szczyt egzaltacji i czułam się zażenowana. Dopiero później zrozumiałam, że jest to rodzaj flirtu, wyczuwalnego szczególnie między Hanną a Kostkiem.
Może właśnie wtedy miałam poczucie, jakbym im zawadzała. Kiedy Wenus usiłowała zwrócić na siebie uwagę Robina, on się z nią droczył, a Hanna przekomarzała się z Kostkiem.
– A masz pomysł, kto z twoich znajomych mógłby z nami pojechać? – wypaliłam ku własnemu zdziwieniu.
Wszyscy troje spojrzeli na mnie jak na posąg, który właśnie przemówił.
Kostka jednak wyraźnie ucieszyło moje pytanie. Wyprostował się, gwałtownie zamknął książkę i skrzyżował nogi.
– Jest ktoś taki – odparł odrobinę za szybko, co uświadomiło mi, że przez cały ten czas miał na myśli konkretną osobę.
Niemal od razu pożałowałam swoich słów. W mojej głowie pojawiły się opalone nogi szkolnych siatkarek albo – co gorsza – dystyngowane twarze laureatek olimpiad przedmiotowych; inteligentnych, ale zblazowanych, z Hessem lub Dostojewskim pod pachą. Już nakreśliły mi się przed oczami bardzo wyraźnie sielankowe kadry z wczesnych poranków w naszym domku w górach. Schodzę na kacu z dusznego poddasza, by napić się wody prosto z kranu i pójść spać dalej, a z werandy sączą się przez okno powolne rozmowy przyciszonymi głosami o tym, że wszyscy żyjemy w świecie iluzji.
– Mam nadzieję, że jakaś blondynka – powiedział Robin.
Puściłam tę uwagę mimo uszu.
– Blondynek nam już wystarczy. – Kostek spojrzał znacząco na mnie i Hannę, po czym zrobił tajemniczą minę. – To rozwiązałoby też nasz problem z miejscem. Ale nic nie powiem, dopóki nie upewnię się, czy to możliwe. Musicie tylko obiecać wcześniej, że w to wejdziecie, inaczej nie mam zamiaru robić z siebie kretyna.
Zrobiliśmy skonsternowane miny. Wystarczyło spojrzeć na Kostka, żeby zrozumieć, że jest pełen sekretów, ale czasem stawało się to wręcz nie do wytrzymania. Czuliśmy się przy nim jak na występie iluzjonisty.
On tymczasem wcale nie zamierzał dać nam odpowiedzi tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli.
– Porozmawiamy o tym jeszcze dziś, muszą być wszyscy. – Zaczął się podnosić, ciemne loki opadły mu na twarz. Zauważyłam, że jego piegi pociemniały. A więc prawdziwe lato już się zaczęło. – Trzymajcie się.
Nigdy nie mieliśmy w zwyczaju witać się ze sobą ani żegnać, po prostu każdy odchodził w swoją stronę. Ale teraz Kostek nachylił się nade mną, aż poczułam jego przesiąknięty alkoholem oddech, który połaskotał mnie w ucho, i zapach rumiankowego szamponu do włosów. Musnął wargami mój policzek i płynnie przesunął twarz w stronę Hanny. Nie mogłam powstrzymać się od liczenia w głowie sekund. Czy przy niej zatrzymał się dłużej? Wino szumiało mi w głowie, żołądkiem targały mdłości.
– Też już pójdę – powiedziałam bardziej do siebie niż do reszty, ale wyszło na to, że chcę dołączyć do Kostka. Po tym, jak zbił piątkę z Robinem, nie ruszył z miejsca, tylko ponaglająco uniósł podbródek i brwi, wyciągając do mnie rękę. Chwyciłam ją, czując, jak moja dłoń się ślizga w próbie zaciśnięcia palców na zimnej – mimo upału – skórze.
Westchnęłam podczas wstawania, bo zawroty głowy się nasiliły.
– Tylko mi tu nie rzygaj. – Jego kocie oczy, z bursztynowymi plamkami widocznymi w słońcu, uśmiechnęły się, choć wyraz twarzy nie uległ zmianie.
– Bardzo zabawne – odpowiedziałam, bo dobrze wiedział, że nie potrafię wymiotować (ostatni raz zdarzyło mi się to, kiedy miałam dziesięć lat, a odkąd cierpię na zaburzenia lękowe, boję się tego tak bardzo, że mój organizm całkowicie wyzbył się tej umiejętności; co bywa dość kłopotliwe w wielu sytuacjach, bo zazwyczaj przeżywam katusze, nie potrafiąc sobie ulżyć).
Pożegnałam się dość mgliście z Robinem i Hanną, zabrałam swoje rzeczy i ruszyliśmy w dół wzgórza. Czułam, jak ziemia pode mną wiruje. Zupełnie jakbym szła po ruchomym podeście. Picie na pusty żołądek w tak gorące południe nie mogło się skończyć inaczej. Wdychałam przez nos powietrze, ciężkie od zapachu hortensji, które pięły się od lat po ścianie szkolnego budynku i niedawno znów zakwitły.
Kostek mnie prowadził i tylko dzięki niemu nie sturlałam się ze zbocza, ale kiedy przekroczyliśmy bramę dziedzińca, zdałam sobie sprawę, że nasze dłonie wciąż są ze sobą splecione. Jak oparzona wyswobodziłam się z jego uścisku.
– Wszystko okej? – Zerknął na mnie z ukosa, ale nie wydawał się szczególnie przejęty. Znałam ten ton bardzo dobrze. Używał go zawsze, kiedy chciał być zwyczajnie taktowny i uprzejmy.
– Jasne, tylko chyba powinnam coś zjeść. – Mówiąc to, czułam, że jedzenie jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę.
– Skoczmy do Mąki.
Mąka była lokalną pizzerią, w której często zamawialiśmy jedzenie na wynos podczas szkolnych przerw, denerwując tym nauczycieli („zbyt leniwych i skąpych, żeby zamówić sobie żarcie do pracy”, jak twierdził z przekąsem Robin, którego matka uczyła pierwsze klasy chemii i zawsze ostentacyjnie pukała się w czoło na widok syna pałaszującego przy oknie świeżą margheritę, pachnącą na cały korytarz).
Nie zaprotestowałam, choć czułam, że nie dam rady wcisnąć w siebie ani kęsa czegokolwiek. W końcu to ja wspomniałam o jedzeniu.
Usiedliśmy na zalanym słońcem ogródku. Przy składaniu zamówienia Kostek poprosił kelnerkę o popielniczkę. Uśmiechnął się do niej leniwie jednym kącikiem ust.
Książkę odłożył na stolik ostentacyjnie okładką do góry, żeby każdy, przechodząc, widział dokładnie tytuł i nazwisko.
Potrząsnęłabym głową z zażenowaniem, gdyby tak bardzo nie pulsowało mi w skroniach. Nigdy nie poznałam bardziej irytującej osoby pod względem okazywania – niby nieświadomego i niby od niechcenia – wyższości nad wszystkim i wszystkimi. Irytował mnie też fakt, że sama nabieram się na to za każdym razem, mimo że poznałam już w ciągu ostatnich trzech lat cały mechanizm sztuczki – tej i wielu innych. Znałam dobrze jego leniwy uśmieszek posyłany ekspedientkom, nauczycielkom, kelnerkom, starszym i młodszym koleżankom, na samym końcu nam – mnie, Hannie, a nawet Wenus, która bez ogródek krytykowała Kostka i jego megalomańskie zachowania.
Taki uśmiech nie może cieszyć, nie może sprawiać, że chcesz go odwzajemnić. O takim uśmiechu nie powinno się myśleć przy zasypianiu i nie powinien podlegać codziennej analizie, bo został rozłożony na czynniki pierwsze już setki razy przy każdej możliwej okazji.
– Mam coś na ustach?
Jego długie, wykrzywione palce powędrowały do twarzy, a mnie oblała fala gorąca. Mogłam tylko mieć nadzieję, że przez alkohol i słońce moje policzki były rumiane już wcześniej.
– Chyba resztkę tej rośliny – skłamałam i wbiłam wzrok w kartę. Literki tańczyły mi przed oczami, ale znałam menu na pamięć.
Kiedy kelnerka podeszła, Kostek zamówił pizzę z pepperoni na cienkim cieście. Poprosiłam o szklankę zimnej wody i makaron ze szparagami.
– Chciałbym móc ci już powiedzieć, z kim i dokąd pojedziemy.
Kiedy wąskie biodra kelnerki się oddaliły, Kostek odpalił papierosa i zmrużył oczy, znów w ten nonszalancki sposób. Trzymał go dokładnie tak, jak wcześniej roślinę – z odpowiednim namaszczeniem.
– Nikomu nie powiem. – Uśmiechnęłam się, ale nie patrzył na mnie, tylko przeze mnie.
– To jest… To dość skomplikowane.
– Co takiego?
– Będziemy musieli się odpowiednio przygotować.
– O czym ty mówisz?
Zamilknął i zagryzł szybko wargi. Zachowywał się, jakby mówił sam do siebie, zapatrzony w dal.
– Naprawdę lepiej będzie, jeśli pogadamy wszyscy razem. Nie chcę powtarzać dwa razy tego samego.
– Sam zacząłeś.
Kelnerka postawiła przede mną wodę, ale także nie spojrzała na mnie, tylko na Kostka. Kącik jego ust znowu się podniósł.
Wzięłam duży łyk. Woda z lodem podziałała kojąco; mdłości osłabły, zawroty nieco zelżały.
Na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby rzeczywiście patrzył mi prosto w oczy, zamyślony. Dopiero po chwili można było zauważyć, że jego wzrok jest pusty.
– Nie rozmawialiśmy od czterech lat – powiedział wreszcie i powoli wypuścił dym.
– Z kim?
– Z Adamem.
Kojąca fala rozlała się po moim brzuchu tak mimowolnie, że nogi w lakierkach zaczęły niemal same tańczyć pod stołem. Nie chodziło zatem o żadną dziewczynę. Musiałam powstrzymać się od uśmiechu.
– Kim jest Adam? – zapytałam, próbując odczytać cokolwiek z jego spojrzenia, ale wciąż nie zmieniło ono kierunku ani wyrazu.
Ciągle patrzył na coś, co było daleko poza moim zasięgiem. Na jakieś wspomnienie kotłujące się pod czaszką – widziałam to w drobnych skurczach zmarszczek na jego czole.
– Adam. – Było coś niepokojącego w tonie, jakim wypowiedział to imię po raz kolejny.
Kaszlnęłam, bo poczułam w gardle dym z jego papierosa. Dopiero wtedy piegowata twarz drgnęła. Nagle spojrzał na mnie, jakby wybudził się z krótkiej drzemki.
– Przepraszam, może zamienimy się miejscami? – zapytał, zaciągając się. Odwrócił głowę w lewo i znów wydmuchał dym.
– Jest w porządku.
Kelnerka podeszła i postawiła przed nami talerze.
Kiedy odchodziła, tym razem odprowadził wzrokiem jej pośladki. Nie wulgarnym, ale takim, jakby patrzył na obraz w muzeum. Wcisnął końcówkę papierosa w szkło popielniczki.
– Adam jest synem mojej macochy. Wyprowadził się od nas już dawno temu.
Jego dłonie pokryte siecią wypukłych żył zgrabnie oderwały kawałek pizzy, po czym zwinęły go w rulon.
– Nigdy nie mówiłeś, że masz brata. – Moje oczy musiały wyglądać jak pięciozłotówki.
Kostek pokręcił gwałtownie głową, przeżuwając. Miałam wrażenie, że miele ciasto w zębach przez długie minuty. Mój żołądek wykonywał w tym czasie egzotyczny taniec.
– Nie mam. – Przełknął z trudem pizzę i sięgnął po moją szklankę wody. – Nigdy tak go nie traktowałem. Mieszkaliśmy razem tylko rok.
Bezsensownie bawiłam się widelcem, nabijałam na niego szparagi i maczałam je w sosie. Nie byłam w stanie włożyć nic do ust.
– W takim razie dlaczego Adam miałby jechać z nami na wakacje? – spytałam. – Obawiam się, że nie do końca rozumiem.
– To dość skomplikowane – powtórzył. – Naprawdę lepiej będzie, jeśli opowiem wam wszystkim jednocześnie.
Wypił resztkę wody do dna i dopiero, kiedy przełknął, zauważył moje spojrzenie.
– Cholera, zamówię ci jeszcze jedną.
– Nie trzeba.
Do końca posiłku gapił się przeze mnie, podczas gdy ja dłubałam widelcem w talerzu, usiłując rozdzielić szparagi od rurek makaronu.
Kiedy zapłaciliśmy, każdy za siebie, Kostek zgarnął ze stołu książkę i położył mi rękę na ramieniu.
– Do wieczora, mała.
Jego oddalająca się w stronę kamienic sylwetka, z dymem okalającym czuprynę niczym aureola, wbiła się w moją pamięć szczególnie mocno.
W mieszkaniu przywitała mnie bijąca z pomieszczeń cisza. Tylko zmywarka wypluwała z siebie regularne dźwięki, a poza tym nic. Jakby nikt tu nie mieszkał.
Nie miałam ochoty na konfrontację z ojcem, dlatego najciszej jak mogłam zdjęłam buty i na palcach weszłam do swojego pokoju. Wiedziałam, że czuć ode mnie alkohol.
Nagle z sypialni dobiegł mnie jego przytłumiony głos, rozmawiał z kimś przez telefon. Przyłożyłam ucho do chłodnej ściany, ale nie mogłam zrozumieć poszczególnych słów.
Zrzuciłam z siebie wszystkie ubrania i napotkałam swoje spojrzenie w lustrze. Jak najszybciej włożyłam sportowe spodenki. Moje piersi były tak niewielkie, że równie dobrze mogłabym chodzić bez koszulki. Wyjęłam z szafy jak największy T-shirt, żeby je ukryć. Wtedy można wyobrażać sobie, że pod spodem jest inaczej.
Opuściłam rolety, pokój zalał przyjemny, chłodny półmrok. Z pulsującym bólem w skroniach położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy.
Na ten dzień czekali wszyscy, a ja nigdy nie chciałam przyznać sama przed sobą, że tak naprawdę modlę się w duchu o odroczenie go. Wizja wspólnego wyjazdu – pierwszego, samodzielnego – była kusząca, ale właśnie tego dnia kończyła się nasza codzienność. Narzekanie na natłok zajęć, na wymagających nauczycieli, noce z nosem w książce, siedzenie do późnych wieczorów w bibliotece, wspólne rozwiązywanie zadań.
Lubiliśmy na to narzekać, ale byliśmy w tym razem.
Narzekałam, robiłam to codziennie i do znudzenia, ale coś małego, co siedziało wygodnie w mojej głowie, a czasem wędrowało do brzucha, do klatki piersiowej, mówiło: to jest piękne. To najpiękniejsze, co dostaliście od życia. Piękniej już nie będzie.
Nigdy nie odważyłam się powiedzieć tego głośno.
Te wakacje miały być wisienką na naszym pożegnalnym torcie. Zastanawiałam się, czy tylko ja tak o tym myślę, czy wszyscy w mniejszym lub większym stopniu mamy w sobie podobne przeczucia.
Zapadłam w urywany sen. Śniły mi się szklanki, stały jedna obok drugiej – wypełnione czymś różowym, jak rozcieńczona wodą krew.
Obudziło mnie pulsowanie w czaszce, dużo silniejsze niż to, które towarzyszyło mi całe popołudnie. Jęknęłam. Nie znam nic gorszego od bólu głowy, którego nie jest w stanie umorzyć nawet drzemka.
Mój pokój tonął w mroku, nie wiedziałam, czy jest wieczór, czy też środek nocy, a ja przespałam nasze umówione spotkanie. Wstałam powoli, próbując nie wykonywać gwałtownych ruchów, i sięgnęłam po wystający z kieszeni torebki telefon. Przeklęłam pod nosem, widząc na ekranie siedem nieodebranych połączeń i godzinę – dziesiątą. Ojciec nawet nie pomyślał, żeby do mnie zajrzeć.
Dzwonili wszyscy poza Robinem (on nigdy nie bawił się w sprawy organizacyjne ani nie martwił przesadnie o nikogo. Wiedział w końcu, że zawsze ktoś go wyręczy, i akurat w tym miał rację). Już prawie wybrałam numer Kostka, ale w ostatniej chwili kliknęłam w roześmiane zdjęcie Wenus.
– Co jest?! – wrzasnęła mi do ucha, czego mogłam się spodziewać. Aż łupnęło mi w skroniach i odsunęłam od siebie telefon.
– Kostek wciąż nie chce nam nic powiedzieć, czekamy tylko na ciebie i szczerze mówiąc, odechciało mi się tego całego wyjazdu. Prawie szliśmy pod twój blok.
Uśmiechnęłam się pod nosem, drugą ręką wygrzebywałam z torebki buteleczkę z lekami (jedynymi sprawdzonymi, których się nie bałam. Od dziecka panikuję, kiedy mam wziąć coś, czego nie znam). Chciałam połknąć naraz dwie pastylki, ale bałam się mieszania lekarstw z alkoholem. Zawsze śmiała się z tego Hanna, która potrafiła łykać tabletki jak cukierki, w ogóle nie patrząc, co bierze.
Ze strachu – a może z głupoty – postanowiłam poczekać, aż ból głowy minie samoistnie. Przyciskając telefon do ucha, napiłam się ciepłej i obrzydliwej wody, stojącej od rana na parapecie.
– Jesteście nad Cudem?
– Tak, ale błagam, pospiesz się. Hanka z Kostkiem już się porobili, zaraz nie będzie z kim gadać.
– Będę za dziesięć minut – mruknęłam i się rozłączyłam.
Przebrałam się w letnią sukienkę w kwiatki, ale kiedy spojrzałam w lustro, poczułam, że to zły pomysł. Szybko zamieniłam ją na szerokie spodenki i obcisły czarny top. Krótkie włosy spięłam w kitkę. Przed wyjściem zerknęłam jeszcze do sypialni ojca. Była pusta. Dopiero gdy chwyciłam za klucz, żeby zamknąć dom, dostrzegłam kartkę leżącą w przedpokoju. Musiała wypaść z drzwi.
„Jestem u Tamary, nie czekaj na mnie. Odgrzej sobie spaghetti. Jak coś, dzwoń”.
Wiedziałam, że próbuje naśladować liściki zostawiane przez mamę, ale jeśli myślał, że zyska tym moją przychylność, był w ogromnym błędzie. Im więcej ich zostawiał, tym bardziej pokazywał, jak bardzo nie jest do niej podobny.
Mama rysowała uśmiechnięte buźki, wymyślała na poczekaniu suchary i dbała o każdy szczegół. Zawsze zostawiała mnie z jakąś myślą na koniec; jej liściki były pełne odniesień, wskazówek i żartów, nawet kiedy dotyczyły tak prozaicznych informacji jak prośba o wyniesienie śmieci. Potrafiła naszkicować mi mapę osiedla i zaznaczyć drogę prowadzącą do kontenerów, którą znaliśmy wszyscy na pamięć. Robiła przy tym mnóstwo strzałek, rysowała postaci sąsiadów i wypisywała o nich przezabawne, nawet jeśli nieco żenujące, historie.
Ta kartka od ojca – to była nieumiejętna próba naśladowania stylu mamy.
Ścisnęłam ją w dłoni i wepchnęłam na samo dno kosza. Z palącymi pod powiekami łzami wyszłam z domu prosto w gorącą noc.
Już z oddali dostrzegłam majaczące przy wodzie i żarzące się niczym świetliki końcówki papierosów. Mimo wcześniejszych wrzasków Wenus, którymi uraczyła mnie przez telefon, teraz wszyscy rozmawiali przyciszonymi głosami; jakby coś planowali.
Gdy tylko się zbliżyłam, ucichli i przez chwilę poczułam się, jakby byli mi zupełnie obcy.
Ten moment trwał zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczył, żeby zrozumieć, jakie wrażenie sprawiamy, kiedy ktoś obserwuje nas z boku.
Jakbyśmy ciągle coś knuli.
Chociaż było upalnie, włoski na skórze stanęły mi dęba – szybko potarłam ramiona, strząsając z siebie ten nagły powiew chłodu, który płynął chyba ze mnie samej.
– Wreszcie – syknęła Wenus i nachyliła się do mnie. Mimo panujących ciemności (tylko woda w Cudzie odbijała światło stojących nieco wyżej, na ścieżce nad nami, latarni) dostrzegłam jakiś niezdrowy błysk w jej oku. – Naprawdę długo ci zeszło, cokolwiek robiłaś – wyszeptała.
– Spałam.
– Jasne – mruknął Robin. Dopiero teraz zauważyłam, że jest zupełnie zjarany. Leżał tuż pod stopami Wenus, z głową opartą na jej tenisówkach, i patrzył w niebo. Nie trzymał żadnego skręta, ale zapach trawy (którego szczerze nie znosiłam) zaczął wwiercać mi się w nozdrza. Kostek i Hanna nie palili, ale chyba byli świeżo po. Ich leniwe uśmieszki i ślizgające się po mnie puste spojrzenia utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że musieli mieć tego sporo.
– To jak? O czym tak szeptaliście? – spytałam, siląc się na lekki ton, siadając tuż przy Robinie.
– Nie pamiętam. – Skrzywiła się Hanna i spojrzała na Kostka, jakby nie widziała go wcześniej, mimo że cały czas stykali się udami. – O czym?
Kostek bardzo powoli pokręcił głową i oblizał usta.
– Teraz wreszcie mogę wam wszystko powiedzieć.
– O panie, dziękujemy. – Wenus zaczęła bić pokłony, przykładając czoło do betonowego schodka, na którym siedział Kostek.
– Opanuj się – stęknął Robin. Przygnieciony przez jej brzuch, poderwał się, odpychając ją. – Jesteś ciężka.
Wenus podniosła się nieznacznie, ale zdążyłam dostrzec to sekundowe drżenie kącików jej ust. Szybko się roześmiała, tak głośno, że aż śpiący nieopodal kot skoczył na cztery łapy i czmychnął w zarośla.
– Przy takim słabym okazie jak ty przynajmniej monument powinien być stabilny i silny – powiedziała i wyciągnęła nogi spod jego głowy.
Hanna przewróciła oczami.
– Dobra, skończcie pieprzyć. Chcę się dowiedzieć, dokąd jedziemy.
Robin znów jęknął, bo uderzył tyłem głowy o ziemię. Niezdarnie spróbował usiąść, ściskając ramię Wenus, której usta zacisnęły się w wąską linię.
– A to decyzja została już podjęta? – spytałam. – Słyszałam, że mieliśmy na razie poznać jedynie opcje. Mówiłam wam wcześniej o tym pięknym hoteliku w Chamonix…
– Najpiękniejszy hotelik w najpiękniejszym francuskim miasteczku nie będzie lepszy od Domku z Drewna i Szkła – powiedział Kostek bez zastanowienia. Zabrzmiało to tak patetycznie, jakby mówił o jakimś świętym miejscu.
Zapadła cisza, gdy wszyscy spojrzeliśmy na niego. Tylko rzeka płynęła tak samo, wlewając się miarowym chlupotem do naszych uszu. Połyskiwała w ciemnościach jak wijący się wzdłuż drzew srebrzysty wąż.
Przez chwilę myślałam, że mogłaby nas teraz opleść i uwięzić w sobie na zawsze – jak próbowała robić to nie raz, zwłaszcza po obfitych deszczach. Na przykład wtedy, kiedy weszłam do niej któregoś lata jako mała dziewczynka, żeby wypłukać swoją apaszkę. Cud, kuszący rodziny z dziećmi, zachęcający do urządzania pikników na swoich brzegach, chciał tamtego dnia połknąć mnie w całości. Porywisty prąd rzeczny zmiótł małe ciałko z powierzchni w kilka sekund i gdyby nie ojciec, skończyłabym w brzuchu węża, rozpuszczona przez jego soki trawienne.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_