Mundra - ebook
Mundra - ebook
"Mundra" to zapis dziesięciu rozmów z położnymi. Najstarsza ma ponad dziewięćdziesiąt lat i pierwsze porody przyjmowała podczas II wojny światowej, najmłodsza - dwadzieścia sześć i pracowała w szpitalu w Tanzanii. Należą do różnych środowisk, mają odmienne doświadczenia i światopogląd. Opowiadają o cudzie narodzin, o ogromnej sile, którą natura obdarzyła każdą matkę, ale także o ciemnej stronie swojego zawodu - poronieniach, aborcjach, powikłaniach okołoporodowych, przemocy wobec rodzących. Poruszają wiele aktualnych i kontrowersyjnych tematów - problem medykalizacji porodu, odejścia od natury, cesarskiego cięcia na życzenie czy zapłodnienia in vitro. To książka o "mundrości" natury i kulturowej sile kobiety. "Kiedy w 1983 roku rodziłam swoją pierwszą córkę, do kobiety, która była przypięta pasami do łoża boleści na sali porodowej po mojej prawej stronie, położne krzyczały: "Ty krowo!" (bo krowa ryczy). Do kobiety po lewej: "Ty świnio!" (bo się spasła). Ja ze strachu byłam cicho, co okazało się złą taktyką, bo nikt się mną nie zajął. Tak wtedy wyglądały polskie szpitale. Pełne odcięcie od rodziny, dziecko na osobnej sali. Ale już wtedy po korytarzu krzątała się niesamowita osoba, która usiłowała pomóc w rozpoczęciu karmienia piersią. Oficjalnie - ledwie ją tolerowano, ale to była jaskółka zmian. Wspominam ją z wdzięcznością do tej pory. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła rewolucja w podejściu do rodzących. Nowe metody, porody rodzinne i domowe, możliwość poruszania się i wyboru pozycji, dziecko razem z matką, nastawienie na pomoc (a nie przemoc). Przez pewien czas wydawało się, że ta zmiana jest jednym z niewątpliwych i wymiernych efektów demokracji. Można było zobaczyć w porodzie kluczowy moment egzystencji. Rola położnej się zmieniła: to już nie jest wykonawczyni odgórnych instrukcji, ale doświadczona przewodniczka, która wie, że potrzebna jest współpraca z rodzącą. Ba! W grę wchodzą nawet uczucia, bo pozwalają pozbyć się lęku, który blokuje otwarcie. Jesteśmy w tej chwili w dziwnym momencie. Z jednej strony - poszukiwania poziomu reakcji instynktownych i nurt ekologiczny. Z drugiej - coraz większa medykalizacja porodu, rosnąca liczba cesarskich cięć. To, co mają do powiedzenia położne, z którymi rozmawia Sylwia Szwed, pozwala wśród sprzeczności odnaleźć pewien ład. Nie bez przyczyny w różnych kulturach tradycyjnych przypisywano akuszerkom mądrość, a nawet dostęp do ciemnych sił. One stoją u początku życia, widzą splot bólu i nadziei." Anna Nasiłowska "Najstarszy zawód świata. Przez całe lata nisko ceniony, zdegradowany, zdewaluowany. Dziś pomału wraca na należne mu miejsce. Położna. Pierwszy człowiek, z którym styka się nowo narodzone dziecko. To na położne Sylwia Szwed kieruje reflektor, rozmawiając z trzema pokoleniami kobiet, które postanowiły przyjmować dzieci przychodzące na świat. Dzięki tym rozmowom dowiadujemy się, że ten zawód wymaga nie tylko wrażliwości, ale również odwagi, niezależności i siły. Dobrze, że ta książka pomaga nam to docenić." Justyna Dąbrowska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-771-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wciąż mam ją przed oczami. Stara kobieta w grubej wełnianej spódnicy, prostej bluzce, ze związanymi włosami, twarzą przeoraną zmarszczkami. Otoczona powszechną czcią i szacunkiem. Ręce przepracowane, ale wciąż zwinne. Kiedy nadchodził czas, szła do chałupy kobiety, z której dochodziły już pierwsze pokrzykiwania. Wyganiała mężczyzn z domostwa, całowała w czoło przyszłą matkę. Rozplatała jej warkocz, zdejmowała wszystkie pierścionki, kolczyki, chustki, żeby nic nie było na niej zawiązane. Kiedy rodzącą trzymały bóle porodowe, otwierała okna, drzwi, szuflady, kufry, żeby rozewrzeć wrota jej łona. Kazała złapać się belek w stropie, dała kieliszek wódki na znieczulenie. Kiedy i to nie pomagało, wysyłała pastucha do cerkwi, żeby pop otworzył bramy świętego miejsca. Żeby sama Matka Boska przybiegła z pomocą rodzącej. Gdy dziecko przychodziło na świat, to ona przecinała pępowinę. To ona zakopywała nieczyste łożysko w progu izby, żeby nikt się nim nie pokalał. Dostawała za swą służbę bochenek chleba albo dwie miary płótna na zapaskę, czasem kilka okraszonych jaj. Nazywano ją też babką, babiculą, mądrą babą, babuszką, akuszerką, a jej sztukę – babieniem.
Rozmawiałam z dziesięcioma współczesnymi mundrymi. Najstarsza ma dziewięćdziesiąt dwa lata i przyjmowała porody już w czasie II wojny światowej. Najmłodsza ma lat dwadzieścia sześć i pracowała z Tanzankami z plemienia Sukuma. Moje bohaterki reprezentują cztery pokolenia położnych, które towarzyszyły Polkom przez ostatnie osiemdziesiąt lat. Opowiadają, jak rodziły nasze matki, babki i prababki, i o tym, jak rodzą nasze córki. Ale to nie znaczy, że obraz wyłaniający się z ich opowieści jest spójny. Mają prawo się różnić, bo wywodzą się z odmiennych tradycji położniczych, środowisk, rejonów Polski. Poruszałyśmy wiele tematów, które rozpalają teoretyków współczesnego położnictwa, między innymi kwestię medykalizacji porodu, odejścia od natury, psychologicznych i duchowych aspektów rodzenia czy uwarunkowań kulturowych. Ale moje położne zdecydowały się dać mi też coś więcej, opowiedzieć o ciemnej stronie życia i swojego zawodu: poronieniach, porodach martwych dzieci, aborcjach, współczesnej kobiecie, która nie chce rodzić, i przemocy wobec rodzących. Aż wreszcie doszłyśmy do warstwy najdelikatniejszej – ich własnych historii porodowych, nie zawsze łatwych, nie zawsze przyjemnych, często okupionych upokorzeniem, bólem, alienacją.
Spotkałam się z nimi z egoistycznej ciekawości. Chciałam wiedzieć, co mnie czeka, kiedy będę rodzić własne dziecko. Tak jak córka, która jest w ciąży i po raz pierwszy pyta matkę: „Mamo, jak mnie urodziłaś?”. Wierzę, że jest to wiedza nam potrzebna, podstawowa w tworzeniu tożsamości dojrzałej kobiety. To początek odwrócenia ról, rodzaj inicjacji w coś nieogarniętego, trudnego, co łączy nas ze wszystkimi kobietami w naszej rodzinie. To opowieść, w której głównym bohaterem nie jest intelekt, ale, o zgrozo, nasze ciało, pochwa, krocze, macica. Wiele zależy od tego, czy usłyszymy od swojej matki tylko wspomnienie katastrofy, upodlającego znoju, czy też nutkę uwznioślającą, dodającą otuchy. Książka reporterska jest właśnie po to, żeby podejrzeć czyjeś doświadczenie, przejechać się na gapę po cudzym życiu. Zebrałam historie porodów naszych antenatek, rozmawiając z tymi, które im towarzyszyły w tych przełomowych momentach ich życia. Chciałam dowiedzieć się, czym się różnimy, czego się lękamy, co w naszym doświadczeniu jest uniwersalne, a co narzucone. Jak system opieki zdrowotnej i ustrój polityczny wpływały na nasze cielesne wybory. To nie jest poradnik, jak dobrze urodzić dziecko. Opinie moich bohaterek nie zawsze są spójne z obecnym stanem wiedzy. To raczej próba odkodowania szumu informacyjnego, który dotyczy porodu, znalezienia sensów w tej wielowątkowej narracji, raz będącej opowieścią grozy, raz ckliwą historią o cudzie narodzin. Ale też odkurzeniem najnowszej historii polskiego położnictwa. Bo mamy czym się pochwalić. Na przykład Ireną Chołuj, która niczym Lech Wałęsa walczyła o uwolnienie rodzących spod jarzma systemu komunistycznego, który traktował kobiety jak przedmioty, paczki do rozpakowania. Albo Stanisławą Leszczyńską, położną, która w obozie Auschwitz-Birkenau przyjęła około trzech tysięcy porodów. Tudzież Adelą Giergielewiczową, która po wojnie zakładała izby porodowe, żeby wszystkie kobiety, również na wsi, miały dostęp do fachowej opieki położnych.
Wybrałam ten zawód też dlatego, że wydaje mi się niedoceniony. Tak jak mówi jedna z moich bohaterek, ludzie myślą, że położna to takie nie wiadomo co – trochę pielęgniarka, trochę salowa. Nic bardziej mylnego. Etnograf Jan Bystroń, który analizował słowiańskie obrzędy związane z narodzeniem dziecka, pisze, że rola mundrej zawsze była obrzędowa. Ona była mistrzem ceremonii, ważną personą, autorytetem, często podawała do chrztu dzieci, które przyjmowała na świat, wybierała im imiona. To nie znaczy, że jej kompetencje medyczne były duże, najczęściej umiała to, czego nauczyła się podczas własnych porodów, czasem od starszej akuszerki ze wsi. Ale wiedziała, jak przebiega poród, że musi przyjąć dziecko na ręce, podwiązać i uciąć pępowinę, miała swoje sposoby na zmniejszenie bólów porodowych, rozluźnienie szyjki macicy, wspomaganie karmienia, nawet jeżeli były to rozwiązania rytualne. Poza tym jak nikt inny znała anatomię kobiecych narządów rodnych. Dlatego mówiono na nią mundra, czyli mądra. Dzisiaj nazwalibyśmy ją samodzielną specjalistką, nośnikiem kobiecej medycyny, ukutej z doświadczenia, ziołolecznictwa i obserwacji. Znachorką. Warto dodać, że do XVIII wieku akuszerstwo było wyłącznie domeną kobiet, bo jak pisze Adrienne Rich, amerykańska teoretyczka macierzyństwa, praktyka położnicza była „poniżej godności” męskiego lekarza. Ojcowie Kościoła postrzegali organy rodne kobiety jako zło wcielone, dlatego położnictwo było oceniane jako niewłaściwe zajęcie dla mężczyzny. W efekcie przez wiele stuleci wiedza na temat ciąży, procesu rodzenia, kobiecej anatomii i metod ułatwiania porodu była gromadzona jedynie przez kobiety. Przez mundre.
Z oczywistych względów nie potrafiły poradzić sobie z wieloma patologiami. Kiedy odklejało się łożysko czy pękała macica, poród kończył się śmiercią. Nie miały też podstawowych środków higieny i żadnych studiów medycznych. Pierwsza oficjalna szkoła położnych w Polsce powstała we Lwowie dopiero w 1773 roku, a za nią poszły kolejne, na przykład Szkoła Babienia w Warszawie. W 1926 roku wyszło pierwsze kompleksowe rozporządzenie prezydenta Rzeczypospolitej, które regulowało przepisy normujące pracę dyplomowanych położnych. W roku 1931 minister pracy i opieki społecznej zakazał babkom uprawiania praktyki położniczej, która stała się nielegalna. Za złamanie przepisów groziła wówczas grzywna pięciuset złotych¹. Wykształcone akuszerki biły na alarm, że babki są zagrożeniem dla rodzących i trzeba je zwalczać. Od tego momentu „babienie” powszechnie się profesjonalizowało, do gry wszedł bowiem poważny zawodnik – współczesna medycyna, która powoli, ale systematycznie wymiatała z polskiej prowincji lecznictwo tradycyjne, znachorów, guślarzy, babki wiejskie, zielarki i mundre. I chociaż w okresie międzywojennym dyplomowane akuszerki przyjmowały jeszcze porody w domach swoich klientek, wkrótce specjalistami od porodu stali się mężczyźni – lekarze położnicy, ginekolodzy, ordynatorzy, dyrektorzy szpitali. Położne zostały wcielone w tak zwany średni personel szpitalny. Na arenie międzynarodowej położnictwo zostało zagarnięte przez mężczyzn dużo wcześniej, bo już w siedemnastowiecznej Francji lekarze płci męskiej wkroczyli do komnat, w których rodziły kobiety, zastępując tradycyjne akuszerki. Zmusili kobiety do rodzenia w pozycji leżącej, na plecach, żeby mogli cały czas obserwować ich narządy rodne i bez problemu używać swoich narzędzi – kleszczy.
Momentem kluczowym dla zrozumienia współczesnego położnictwa i opowieści kobiet rodzących w XX wieku jest II wojna światowa, czyli powszechne doświadczenie śmierci, choroby i utraty. Po tych przeżyciach priorytetem w całej Europie staje się ochrona zdrowia matki i dziecka. W pierwszym dziesięcioleciu przyrost naturalny w Polsce wynosi pół miliona narodzin rocznie. Nazywa się to wyżem kompensacyjnym – ludzie chcą nowym życiem zalepić wyrwę po tych, którzy odeszli. Jednocześnie rozpoczyna się proces masowego przenoszenia porodów do przestrzeni szpitalnej. Statystyki mówią, że w 1956 roku czterdzieści trzy procent Polek rodziło w szpitalu, w latach osiemdziesiątych było to już prawie sto procent.
Kolejny wyż demograficzny lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przypadł na czas, w którym na polskich porodówkach panuje totalitaryzm. Szpital położniczy przypominał wówczas fabrykę do rodzenia dzieci, a rola położnika – pracę na taśmie produkcyjnej. Kobieta ma jedno zadanie – nie przeszkadzać i oddać swoje ciało w ręce ekspertów. Prawa pacjenta to wówczas pojęcie równie abstrakcyjne jak prawa obywatela.
W krajach zachodnich, niedotkniętych ustrojem socjalistycznym, ciąża i poród zostają złożone na innym ołtarzu – technologizacji. Kobiety rodzące we współczesnym szpitalu przypominają według brytyjskiej antropolożki Sheili Kitzinger wieloryby wyrzucone na brzeg. Unieruchomione i bezwolne, podłączone kabelkami do urządzeń monitorujących czynność skurczową macicy, tętno płodu. Rodząca musi leżeć spokojnie, bo każdy ruch może zaburzyć działanie aparatury. Narodziny jej dziecka są rejestrowane, poddawane pomiarom i sterowane. A ona – podłączona do tej ultranowoczesnej maszynerii, czuje się wreszcie bezpieczna. Wraz z rozwojem medycyny, diagnostyki i szpitalnictwa w XX wieku dochodzi do rzeczy fantastycznej – obniżenia wskaźnika umieralności dzieci przy porodzie i zgonów matek. Ale cena poniesiona przez naturę jest wysoka, bo poród z naturalnego procesu fizjologicznego staje się chorobą, a rodząca – przykutą do nowoczesnej aparatury „pacjentką”, z której trzeba sprawnie wydobyć dziecko.
Dopiero w 1994 roku dochodzi w Polsce do rewolucji. Rozpoczyna się akcja „Gazety Wyborczej” Rodzić po Ludzku, zainspirowana kongresem „Jakość narodzin, jakość życia”, która z biegiem czasu zamienia się w stałą działalność fundacji o tej samej nazwie. Poród, do tej pory temat wstydliwy, niegodny, przemilczany, nagle staje się centrum debaty publicznej i politycznej. W gazecie pojawiają się świadectwa kobiet, które przerywają milczenie i skarżą się na polskie porodówki, pokazują brudną i przemocową twarz polskiej służby zdrowia. Opowiadają o uprzedmiotowieniu człowieka, upokarzających procedurach, fatalnym wyposażeniu sal i braku empatii personelu medycznego, również położnych. To wykrzyczenie bólu staje się jutrzenką zmian. Proces przeistoczenia wspiera derejonizacja szpitali. Odkąd kobieta może sama wybrać miejsce, w którym chce urodzić, niektórzy dyrektorzy placówek zamieniają się w sprawnych menadżerów, którzy wreszcie otwierają się na nowinki położnicze, bo zależy im na klientkach – pozwalają na wannę na sali porodowej, porody rodzinne, kontakt skóra do skóry, pozycje stojące i kuczne, pojedyncze sale o pięknie brzmiących nazwach i znieczulenie.
Ale to nie koniec. Na naszych oczach dochodzi do jeszcze jednego przełomu, który bezpośrednio dotyczy treści zawartych w tej książce. Od kilku lat w wielu krajach Europy Zachodniej, Skandynawii, również w Polsce rośną prestiż i autonomia zawodowa położnych. Tak jakby dzieje położnictwa zatoczyły koło i znowu się feminizowały. Ten sukces zawdzięczamy między innymi mężczyźnie – Michelowi Odentowi, guru francuskiego położnictwa, który na początku lat osiemdziesiątych w swojej klinice w Pithiviers pod Paryżem wskrzesił sztukę akuszerstwa. Zaobserwował rzecz zdawałoby się banalną, o której nasze babki wiedziały już dawno: że sposób, w jaki kobieta przeżywa poród, w dużym stopniu zależy od osoby jej asystującej. Kiedy rodzącym towarzyszą samodzielne położne, automatycznie maleje liczba interwencji medycznych, a porody stają się bezpieczniejsze. Odent postawił kropkę nad „i”, oddając w swojej klinice władzę położnym. Uznał, że męskie położnictwo nie ma przyszłości. Ten nowy kierunek w myśleniu o porodach ma daleko idące konsekwencje. Podważa sens galopującej medykalizacji, każe nam zastanowić się nad miejscem medycyny w naszym życiu, której macki powoli wkradają się we wszystkie obszary ludzkiego funkcjonowania. Pokazuje, że czasami od zaawansowanej technologii ważniejsza jest obecność wspierającej i kompetentnej osoby.
W trakcie pracy nad tą książką odkryłam, że rozmowy z mundrymi mają jeszcze jeden bardzo ważny wymiar. Dzieje położnictwa to tak naprawdę historia kobiecego ciała. Położne stały się dla mnie przewodniczkami po tej sferze. Okazało się, że sala porodowa to wyjątkowe miejsce, w którym objawiają się różne mody, zwyczaje, tendencje i przekonania związane z naszym postrzeganiem cielesności. To przestrzeń, w której kultura spotyka się z naturą. Nasza niechęć do fizjologii – z bólem, krwią i dziwnymi maziami. Nasza potrzeba kontroli ciała – z tym, co pierwotne, intuicyjne i nieujarzmione. Nasz indywidualizm – z tym, co uniwersalne. To miejsce, w którym musimy porzucić zdobytą wiedzę, konwenanse, pozycję społeczną i wrócić do swojej dzikiej części, płci, biologii, choć tak długo od niej uciekałyśmy. To właśnie z ust położnych dowiedziałam się, jak na przestrzeni tych osiemdziesięciu lat zmieniały się w Polsce koncepcje porodu i kobiecości. Jak przeobraziło się podejście do narządów płciowych i tematów tabu. I w końcu jak odkrycia naukowe – na przykład antykoncepcja hormonalna czy metoda in vitro – przedefiniowują pojęcie „natury” w XXI wieku. Zrozumiałam, że Katarzyna Oleś, jedna z moich bohaterek, ma rację – wybór sposobu rodzenia dotyka tego, co w człowieku najważniejsze.