- promocja
Murtagh - ebook
Murtagh - ebook
Christopher Paolini, mistrz opowieści i autor międzynarodowych bestsellerów, powraca do świata Eragona w niezwykłej epickiej powieści fantasy, której akcja toczy się rok pok wydarzeniach cyklu Dziedzictwo. Dołączcie do Smoczego Jeźdźca i ulubieńca czytelników Murtagha, który wraz ze swoim smokiem musi stawić czoło nowemu potężnemu wrogowi. „Christopher Paolini to prawdziwy skarb” - The Washington PostDla Smoczego Jeźdźca Murtagha i jego smoka Ciernia świat nie jest już bezpiecznym miejscem. Zły król został obalony, im zaś pozostało zmierzyć się z konsekwencjami roli, jaką wbrew własnej woli odegrali w jego rządach strachu. Teraz, znienawidzeni i samotni, żyją na wygnaniu na rubieżach królestwa. W całek krainie słychać szepty na temat kruchej ziemi i słabej woni siarki w powietrzu. Murtagh wyczuwa, że coś złego czai się wśród cieni Alagaësii. Tak zaczyna się epicka wyprawa do ziem zarówno znajomych, jak i dotąd niepoznanych, gdzie Murtagh i Cierń muszą użyć wszystkich broni ze swego arsenału, by znaleźć i przechytrzyć tajemniczą wiedźmę. Wiedźmę, która jest czym znacznie potężniejszym, niż się wydaje. W tej porywającej powieści o jednej z najpopularniejszych postaci cyklu Dziedzictwo Christophera Paoliniego, Smoczy Jeździec musi odkryć, o co jest gotów walczyć w świecie, który go odtrącił. Murtagh to idealna książka, by pierwszy raz odwiedzić świat Eragona... albo też z radością do niego powrócić.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68069-81-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat Eragona
Rekapitulacja
Spójrzcie, oto kraina Alagaësia, ogromna, olśniewająca i pełna tajemnic. Są tu góry sięgające gwiazd, puszcze bezkresne niczym ocean i najróżniejsze plemiona i miejsca, od hardych ludzi po leśne elfy i krasnoludy żyjące głęboko pod ziemią. A nade wszystko są tu smoki – piękne i wspaniałe w swej starożytnej chwale.
Przez ostatnie stulecie król Galbatorix sprawował władzę absolutną nad większością ziem zasiedlonych przez ludzi i prześladował inne rasy. Z jego woli smoki zostały poskromione i przetrzebione, aż zostało ich tylko kilka.
Teraz jednak Galbatorix zginął, wojna zmierzająca do jego obalenia dobiegła końca i kraj wszedł w erę odrodzenia.
To czas nadziei i zmiany. Lecz nawet w pokojowym świecie cienie podnoszą głowy i krążą szepty o dziwnych wydarzeniach na obrzeżach Alagaësii. Pewien mąż pragnie poznać prawdę o nich…Rozdział I. Maddentide
Rozdział I
Maddentide
_Pójdziesz sam?_
Murtagh posłał Cierniowi pytające spojrzenie. Czerwony smok siedział przycupnięty obok niego na szczycie skalistego wzgórza, gdzie wylądowali. W słabym świetle zmierzchu blask smoczych łusek przyblakł, niczym dogasający żar na kominku czekający na tchnienie wiatru, by znów jasno zapłonąć.
– A co? Chciałbyś pójść ze mną?
Pysk Ciernia wykrzywił się w wilczym uśmiechu, ukazującym rzędy ostrych, białych zębów, długich jak sztylety.
_Czemu nie? Już i tak się nas boją. Niech sobie krzyczą i zmykają na nasz widok._
Myśl smoka odbiła się w głowie Murtagha niczym dźwięk dzwonu. Odpinając od pasa swój miecz, Zar’roca, otrząsnął się szybko.
– To by ci się podobało, co?
Cierń rozchylił szczęki, oblizując policzki pokrytym zadziorami językiem.
_Może_.
Murtagh wyobraził sobie, jak smok stąpa wąską uliczką, ocierając się opancerzonymi ramionami o boki budynków, jak łamie belki, niszczy okiennice i gzymsy, podczas gdy ludzie umykają przed nim co sił. Dobrze wiedział, jak by się to skończyło – ogniem, krwią i zdeptanym kręgiem zniszczenia.
– Chyba lepiej będzie, jeśli zaczekasz tutaj.
Cierń poruszył aksamitnymi skrzydłami i zakasłał głucho.
_To może z pomocą magii zmienisz kolor moich łusek i będziemy udawać, że jesteśmy Eragonem i Saphirą? Czyż nie byłoby zabawnie?_
Murtagh prychnął, kładąc Zar’roca w kępie suchej trawy. Zaskoczyło go odkrycie, że Cierń ma bardzo kąśliwe poczucie humoru. Nie dostrzegł tego, gdy się złączyli, częściowo ze względu na młody wiek Ciernia, a częściowo z powodu… dodatkowych okoliczności.
Na moment pogorszył mu się humor.
_Nie? No cóż, gdybyś zmienił zdanie…_
– Dowiesz się pierwszy.
_Mmm._ Czubkiem pyska Cierń trącił miecz. _Wolałbym, żebyś zabrał swój kieł. Swój szpon. Swoje ostre nieszczęście._
Murtagh wiedział, że Cierń się denerwuje. Zawsze tak było, gdy zostawiał smoka, nawet na krótko.
– Nie martw się. Nic mi nie będzie.
Z rozszerzonych nozdrzy Ciernia uleciała chmurka jasnego dymu.
_Nie ufam temu zębatemu próżniakowi._
– Ja nie ufam nikomu. Oprócz ciebie.
_I jej._
Murtagh, sięgający właśnie do jednej z toreb wiszących u boku Ciernia, na sekundę zamarł. Oczyma duszy ujrzał migdałowe oczy Nasuady. Jej wydatne kości policzkowe. Zęby. Cząstki i detale, które nie oddawały uroku całości.
Uśmiech zmieniający się w pełen bólu wrzask…
– Tak. – Nie mógł okłamać Ciernia, nawet gdyby chciał, łączyła ich zbyt mocna więź.
Smok okazał się dość uprzejmy, by zmienić temat rozmowy na bezpieczniejszy.
_Myślisz, że Sarros wywęszył coś ciekawego?_
– Lepiej, żeby nie. – Murtagh wyciągnął z juków kłąb brązowego sznurka.
_A jeśli jednak? Polecimy w stronę burzy czy uciekniemy przed nią?_
Wargi Murtagha wygięły się w słabym uśmiechu.
– To zależy od tego, jak groźna będzie burza.
_Może nie da się tego stwierdzić od razu. Wiatr czasem kłamie._
Odmierzył kawałek sznurka.
– W takim razie będziemy węszyć dalej, dopóki się nie zorientujemy.
_Hm, bylebyśmy tylko w razie potrzeby wciąż mogli zmienić kurs._
– Oby.
Bliższe oko Ciernia – głęboko osadzony rubin połyskujący groźnym, wewnętrznym światłem – cały czas wpatrywało się w Murtagha, który odciął sznurek i przywiązał nim rękojeść Zar’roca do pasa i pochwy, by szkarłatny miecz nie zdołał się wysunąć. Następnie schował go do torby, gdzie pozostanie bezpieczny i ukryty, i stanął przed Cierniem.
– Wrócę, nim zacznie świtać.
Smok zamrugał i przykucnął niżej, jakby szykował się do przyjęcia ciosu. Zaczął ugniatać ziemię zakrzywionymi szponami, jak wielki kot ugniatający kocyk. Pod naporem pazurów kamyki wyskakiwały z ziemi i pękały z trzaskiem. Z jego piersi dobiegał niski pomruk, niemal skowyt.
Murtagh położył dłoń na kolczastym czole Ciernia, starając się wlać w niego poczucie spokoju i pewności siebie. W umyśle smoka rozbrzmiewały mroczne akordy obaw.
– Nic mi nie będzie.
_Gdybyś mnie potrzebował…_
– Będziesz tu. Wiem.
Cierń wygiął szyję, szpony znieruchomiały, w jego umyśle Murtagh wyczuł twarde, choć kruche zdecydowanie.
Rozumieli się nawzajem.
– Uważaj i bądź czujny. Ktoś może spróbować się do ciebie podkraść.
Z głębi piersi Ciernia dobiegł kolejny pomruk tak niski, że wibrowały od niego kości.
A potem Murtagh naciągnął na głowę kaptur płaszcza i ruszył w dół zbocza, lawirując pomiędzy ostrymi, samotnymi kamieniami i pękami kolczastych hordowników.
Raz jeden obejrzał się i ujrzał Ciernia, wciąż przycupniętego na szczycie wzgórza, przyglądającego mu się zmrużonymi oczami.
***
Murtagh maszerował szybko na zachód, stawiając długie kroki.
Grunt pod jego stopami wciąż opadał, aż w końcu po kilku milach Murtagh dotarł do zatoki Fundor. Tutaj, tuż nad wodą, leżało miasto Ceunon: zbiorowisko budynków o szorstkich, kamiennych ścianach, pogrążonych w cieniu rozjaśnianym gdzieniegdzie blaskiem świecy bądź lampy – ciepłych klejnotów na tle gęstniejącej nocy. Przy kamiennym nabrzeżu cumowały rzędy rybackich łodzi o zwiniętych żaglach, a wśród nich trzy morskie okręty z wysokimi masztami i szerokimi kadłubami, statki zdolne przetrwać podróż wokół północnego przylądka, oddzielającego zatokę od otwartego oceanu.
Po drugiej stronie zatoki wznosiły się góry Kośćca, ostre i zębate, za zasłoną zacierającej szczegóły mgiełki. Słona woda pomiędzy nimi wydawała się głęboka, zimna i wroga.
Nad zatoką i lądem wisiały ciężkie, szare chmury, głucha cisza tłumiła odgłos kroków Murtagha.
Chłodne muśnięcie na dłoni sprawiło, że uniósł wzrok.
Z góry opadały gęste płatki śniegu: pierwszego tego roku. Otworzył usta i złapał jeden na język: płatek rozpłynął się niczym miłe wspomnienie, ulotne i zwiewne.
Nawet tak daleko na północy było zdecydowanie za wcześnie na śnieg: zaledwie dwa dni temu obchodzono Maddentide, wyznaczające przybycie pierwszych ławic bergenhedów, srebrzystych ryb o twardych łuskach, które każdej jesieni odwiedzały zatokę. Ławice były tak wielkie i gęste, że niemal dało się po nich chodzić, i Murtagh słyszał, że w szczycie sezonu ryby same rzucały się na pokłady łodzi, doprowadzone do obłędu gwałtownym pragnieniem tarła.
Uznał, że kryje się w tym pewna nauka.
Śnieg zazwyczaj spadał dopiero miesiąc czy dwa po Maddentide, zatem tak wczesne pojawienie się go zwiastowało ciężką, brutalną zimę.
Mimo wszystko Murtagh cieszył się miękkim dotykiem płatków i doceniał chłód w powietrzu. Temperatura idealnie nadawała się do marszu, biegu bądź walki. Niewiele rzeczy jest równie okropnych, jak starcie o życie w upale, od którego masz ochotę zemdleć.
Jego serce zabiło szybciej. Odrzucił kaptur i puścił się szybkim truchtem, czując nagłą potrzebę pośpiechu.
Biegnąc po równinach otaczających Ceunon, utrzymywał równe tempo. Mijał strumienie i gaje, przeskakiwał kamienne murki i pokonywał pola jęczmienia i żyta czekające na żniwa. Nikt nie dostrzegł jego obecności, prócz psa przy bramie gospodarstwa, który powitał go zdawkowym wyciem.
_I ciebie też, pomyślał Murtagh._
W miarę jak się oddalał, więź łącząca go z Cierniem słabła, ale ani na moment nie zniknęła – mile nie wystarczyły, by ją zerwać. Świadomość ta dodawała Murtaghowi otuchy. Kiedy się rozstawali, denerwował się równie mocno jak Cierń, choć pracował nad tym, by ukryć to uczucie, bo nie chciał jeszcze bardziej pogłębiać obaw smoka.
Wolałby wylądować bliżej Ceunonu: gdyby potrzebował pomocy, liczyłaby się każda sekunda. Ale ryzyko, że ktoś mógłby zauważyć Ciernia, przeważyło. Lepiej zachować dystans i uniknąć potencjalnego starcia z miejscowymi siłami. W przeciwnym razie nie mieliby wyboru: musieliby się wycofać, chyba że byliby gotowi przelać krew niewinnych.
Pokręcił głową. Po całym dniu spędzonym na grzbiecie Ciernia dobrze było wędrować na własnych nogach, wypełniając płuca czystym powietrzem, gdy serce biło w równym, szybkim rytmie. Kolana i biodra bolały go lekko; nie miał krzywych nóg, jak wielu żołnierzy z kawalerii Galbatorixa, ale jeśli nadal będzie spędzać większość czasu w siodle, wciąż może go to spotkać. Czy to nieunikniona część bycia Smoczym Jeźdźcem?
Kąciki jego ust uniosły się w krzywym uśmiechu.
Myśl o elfich Smoczych Jeźdźcach wędrujących po świecie na nogach wygiętych jak u dwudziestoletnich weteranów jazdy rozbawiła go. Wątpił jednak, by do tego doszło. Albo elfy były zbyt silne, by ich nogi się wygięły, albo też znalazły sposób niwelowania wpływu, jaki wywierała jazda w siodle.
Rozmiar smoków mógł także odgrywać pewną rolę. Kiedy smok dostatecznie urósł, nie dało się go już dosiadać niczym konia. Dotyczyło to także Shruikana – olbrzymiego czarnego smoka Galbatorixa. Zamiast siodła król zainstalował na olbrzymich ramionach smoka niewielki namiot.
Murtagh zadrżał i przystanął przy rozszczepionym uderzeniem pioruna drzewie. Nagły dreszcz przebiegł po jego rękach i nogach.
Odetchnął głęboko. I jeszcze raz. Galbatorix nie żył. Shruikan nie żył. Nie mieli już władzy nad nim ani nad kimkolwiek z żywych.
– Jesteśmy wolni – wyszeptał.
Od strony Ciernia napłynęła fala dodającego otuchy ciepła, niczym odległy uścisk.
Murtagh z powrotem naciągnął kaptur i ruszył dalej.
***
Kiedy dotarł do nabrzeżnego gościńca na południe od Ceunon, przystanął za najbliższym żywopłotem, wystawiając znad niego głowę. Na szczęście droga okazała się pusta.
Przecisnął się przez krzaki i pośpieszył na północ, w stronę wielkiego, ciężkiego cielska miasta. Słabe światło przenikające przez chmury niemal już zgasło i chciał się znaleźć w Ceunon, nim zapadnie prawdziwa ciemność.
Liczne koła wozów pozostawiły głębokie koleiny w mocno udeptanym trakcie. Krowie placki sprawiały, że co kilka kroków musiał zmieniać ścieżkę. Śnieg zbierał się na ziemi cienką warstwą, która skojarzyła mu się z ozdobną koronką, zakładaną przez damy na wielkie dworskie uroczystości.
Zbliżając się do zewnętrznego muru Ceunon, zwolnił kroku. Tutejsze fortyfikacje były solidne i dobrze zbudowane, choć nie tak wysokie jak w Teirmie czy Dras-Leonie. Bloki szorstko ciosanego, czarnego kamienia połączono zaprawą bez szczelin. Mur został też właściwie wzmocniony od dołu – coś, czego brakowało w Dras-Leonie.
Nie żeby cokolwiek z tego miało znaczenie w starciu ze smokiem bądź Jeźdźcem.
Para strażników wspierała się na pikach po obu stronach południowej bramy miasta. Murtagh zerknął na wznoszące się w górze blanki i machikuły. Na murze nie rozstawiono łuczników. Niedbalstwo.
Kiedy się zbliżył, strażnicy wyprostowali się i Murtagh rozsunął płaszcz, pokazując, że nie jest uzbrojony.
Usłyszał brzęk, gdy tamci skrzyżowali piki.
– Kto idzie? – spytał ten po lewej. Miał twarz niczym zimowa rzepa, gruby nos pokryty siateczką popękanych żyłek i żółty siniak pod prawym okiem.
– Zwykły podróżny przybywający na Maddentide – odparł lekko Murtagh. – Chcę kupić wędzonego bergenheda dla mojego pana.
Mężczyzna po prawej zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. Wyglądał jak kuzyn grubonosa.
– Ty tak twierdzisz. Skąd pochodzisz, wędrowcze? I jak cię zwą?
– Tornac, syn Taretha, a przybywam z Ilirei.
Wzmianka o stolicy sprawiła, że tamci wyprostowali się jeszcze bardziej, zerknęli po sobie, a potem grubonos charknął i splunął na ziemię, pozostawiając ślad na śniegu.
– To okropnie długa droga pieszo, bez bagażu ani konia, dla ledwie kilku buszli ryb.
– Faktycznie – zgodził się Murtagh – ale mój koń złamał nogę zeszłej nocy. Nastąpił na norę borsuka, biedactwo.
– I zostawiłeś siodło? – zdziwił się ten z prawej.
Murtagh wzruszył ramionami.
– Mój pan płaci nieźle, ale nie dość, żebym targał siodło i juki przez pół Alagaësii, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Strażnicy uśmiechnęli się złośliwie.
– O tak – rzekł grubonos. – Wiemy. Masz jakiś nocleg? Dość monet na łóżko?
– Dość monet.
Mężczyzna przytaknął.
– Dobra, nie chcemy, żeby obcy spali nam na ulicach. Jeśli dowiemy się, że tak robisz, wylatujesz. Jak będziesz robił kłopoty, wynocha. Od północy do czwartej straży bramy są zamknięte i nie otwieramy ich dla nikogo prócz samej królowej Nasuady.
– Brzmi rozsądnie – mruknął Murtagh.
Grubonos sapnął i strażnicy rozsunęli piki, Murtagh pozdrowił ich pełnym szacunku skinieniem głowy i wkroczył do miasta.
***
Podrapał się po brodzie, zagłębiając się w ulice Ceunon.
Na początku roku wyhodował sobie brodę, by trudniej go było rozpoznać. Uznał, że to się sprawdza, bo jak dotąd nikt go nie zaczepił. Broda jednak drażniła skórę, a on nie pozwalał jej urosnąć dostatecznie, by włosy stały się miękkie i ustępliwe. Denerwował go niechlujny wygląd.
Przystrzyganie brody sztyletem okazało się niepraktyczne, a nie miał ochoty uciekać się do magii, bo kształtowanie zarostu zaledwie słowem i wyobrażonym obrazem nie stanowiło pewnego rozwiązania. Poza tym obawiał się, że zaklęcie może usunąć nie tylko włoski, ale i skórę, zresztą czuł satysfakcję, załatwiając to ręcznie, jak rzemieślnik.
Od druciarza pod Nardą kupił żelazne cążki. Sprawdzały się całkiem nieźle, dopóki je ostrzył, porządnie oliwił i pilnował, by nie zardzewiały. Mimo to odkrył, że pielęgnowanie brody jest niemal równie uciążliwe jak golenie.
Może pozbędzie się jej po wyjeździe z Ceunon.
Główna ulica była błotnistym traktem dwa razy szerszym niż południowy gościniec. Budynki wzniesiono z drewna, na drewnianych ramach, z zakładkowym poszyciem pomiędzy belkami. Same belki miały barwę czarną od sosnowej smoły, która chroniła je przed solą z zatoki, na wielu z nich wyrzeźbiono wizerunki morskich węży, ptaków i svartlingów. Żelazne kurki tkwiły nieruchomo na każdym stromym, wyłożonym dachówką dachu, a szczyty większości domów zdobiły rzeźbione smoki.
Murtagh siłą powstrzymał się od drapania.
Potrafił wyrecytować całą historię miasta, od założenia aż po dzień dzisiejszy, wiedział, że rzeźby wykonano w stylu powszechnie zwanym _kysk_, wynalezionym przez anonimowego rzemieślnika ponad sto lat temu. Że czarny kamień w murach zewnętrznych pochodził z kamieniołomu leżącego niecałe dwa tuziny mil na północny wschód i że poczciwi mieszkańcy Ceunon śmiertelnie bali się puszczy elfów, Du Weldenvarden, i dokładali wielkich starań, by powstrzymać rzędy wyniosłych sosen o ciemnych igłach przed zagarnięciem ich pól. Wiedział to wszystko i jeszcze więcej.
Ale po co? Odebrał najlepszą edukację w kraju i nie tylko, a jednak jego życie ograniczało się teraz do pełnych niewygód podróży, podczas których ostry słuch i szybka dłoń znaczyły więcej niż wszelkie nauki. Poza tym zrozumienie tego, co było, i tego, co powinno się robić, to dwie zupełnie różne sprawy. Najlepszy przykład stanowił Galbatorix. Król wiedział więcej niż niemal wszyscy – więcej nawet niż część najstarszych elfów bądź smoków – lecz w ostatecznym rozrachunku wiedza nie dodała mu mądrości.
Na ulicach spotkał niewielu ludzi. Było późno, a w dniach po Maddentide odbywało się wiele uczt i zabaw. Większość obywateli przebywała w domach i gospodach, świętując kolejny udany połów bergenhedów.
Minęło go trzech robotników cuchnących tanim piwem i rybimi flakami. Murtagh szedł dalej naprzód, a oni wyminęli go łukiem. Gdy zniknęli za zakrętem, na głównej ulicy znów zapadła cisza i nie dostrzegł nikogo, póki nie dotarł do rynku, gdzie para kupców wypadła zza drzwi składu, kłócąc się krzykliwie. Za nimi na plac wybiegła niska, brodata postać, przemawiająca głosem, który rozbrzmiewał najdonośniej ze wszystkich.
Krasnolud! Murtagh pochylił głowę. Od czasu śmierci Galbatorixa i upadku Imperium ponad rok temu krasnoludy coraz częściej pojawiały się na terenach ludzi. Większość handlowała kamieniami, metalami i bronią, ale widział ich też pracujących jako zbrojni strażnicy (mimo niskiego wzrostu nie należało lekceważyć zdolności bojowych krasnoludów). Nie mógł się powstrzymać od myśli, jak wielu z nich służyło za oczy i uszy swojego króla, Orika, zasiadającego na granitowym tronie w mieście-górze Tronjheim.
Oświetlony od tyłu krasnolud patrzył w jego stronę i Murtagh zachwiał się lekko – ot, kolejny pijak wracający po święcie do domu.
Podstęp zadziałał i krasnolud skupił uwagę na kłócących się kupcach.
Murtagh pośpieszył naprzód. Zwiększająca się liczba krasnoludów jeszcze bardziej utrudniała podróżowanie jemu i Cierniowi. Nie miał nic przeciwko krasnoludom jako rasie bądź kulturze – w istocie całkiem lubił Orika, doceniał także ich niesamowite osiągnięcia architektoniczne. Wszyscy jednak żywili wobec niego głęboką, niezłomną nienawiść za to, że zabił króla Hrothgara, który był poprzednikiem… i wujem Orika. A krasnoludy znane były z pamiętliwości i chowania uraz. Ponieważ zaś żyły długo, ich spory krwi trwały wiele lat.
Czy kiedykolwiek zdoła pogodzić się z Orikiem, jego klanem i ogółem krasnoludów? Nawet jeśli to możliwe, Murtagh nie miał na razie pomysłu, jak to zrobić.
Niestety sytuacja z krasnoludami nie stanowiła wyjątku. Elfy żywiły podobną wrogość wobec niego i Ciernia, ze względu na rolę, jaką odegrali w zabiciu Oromisa i Glaedra. Murtagh właściwie nie mógł ich winić. Oromis i Glaedr byli ostatnimi Jeźdźcem i smokiem ocalałymi sprzed czasów Galbatorixa i elfy darzyły ich niemal religijną czcią. Przynajmniej takie odniósł wrażenie. Fakt, że wraz z Cierniem byli wówczas bezradnymi narzędziami w ręku Galbatorixa, kierowanymi bezlitosną wolą króla, nie zmieniał tego, że to oni zadali śmiertelne ciosy.
Murtagh nie sądził, by elfy próbowały się zemścić, ale wolałby nie wpaść w ich ręce, chyba że w pobliżu znalazłaby się ich obecna królowa, Arya. A nawet wtedy perspektywa wydawała się niezbyt zachęcająca.
Przeciętny człowiek też za nimi nie przepadał, bo powszechnie uważano, że zdradzili Vardenów Galbatorixowi podczas wojny. Zdrajcy zasługiwali jedynie na pogardę obu stron konfliktu, i słusznie – sam Murtagh nie czuł najmniejszego współczucia wobec wężoustych krzywoprzysięzców, takich jak jego ojciec – nie ułatwiało to jednak życia, gdy sam nosił fałszywe piętno.
Nie ma dla nas bezpiecznej przystani, pomyślał i jego usta wygięły się w surowym, pozbawionym rozbawienia uśmiechu. Tak przecież wyglądało całe jego życie. Czemu teraz miałoby być inaczej?
Smród ryb, wodorostów i soli stawał się coraz mocniejszy, gdy Murtagh wędrował wzdłuż nabrzeża, mijając rzędy stojaków do suszenia ryb ustawione z boku ulicy.
Zerknął w górę. Do północy pozostały jeszcze trzy, cztery godziny, mnóstwo czasu, by zakończyć interesy i opuścić Ceunon. Po tak długim czasie spędzonym pod gołym niebem, na dzikich pustkowiach, bliskość budynków nieprzyjemnie go przytłaczała. Pod tym względem coraz bardziej i bardziej przypominał Ciernia.
Usłyszał muzykę i głosy i ujrzał karczmę będącą celem jego wizyty: Syte Jadło. Niski budynek o ciemnych belkach miał kryształowe okna osadzone w ścianie frontowej – rzadki luksus w tej części świata – a na bruku ulicznym jaśniały płatki żółtego światła: zachęta, by wejść do środka, odpocząć i się weselić.
Sarros wybrał tę karczmę na miejsce następnego spotkania. Już samo to wzbudziło czujność Murtagha. Mimo wszystko jednak Syte Jadło wyglądało dość niewinnie: kolejna uboga, walcząca o przeżycie gospoda, jak wiele innych. Pomijając kryształowe okna, podobne można było znaleźć w każdym nadmorskim miasteczku bądź wsi w całym kraju. Z drugiej strony Murtagh już dawno nauczył się, że rzadko można ufać pozorom.
Zebrał się w sobie, szykując się na hałas, jaki zaraz wypełni mu uszy, i pchnięciem otworzył drzwi.Rozdział III. Widelec i klinga
Rozdział III
Widelec i klinga
Ucisk w piersi Murtagha był bliski wybuchu. W tym momencie przestał myśleć o Sarrosie jak o człowieku. Mężczyzna stał się rzeczą, problemem, który trzeba rozwiązać, szybko i bez wahania.
Essie, czując dotyk noża, zamarła, i było to najmądrzejsze, co mogła zrobić.
Do Murtagha dotarło odległe ukłucie niepokoju Ciernia. Odpowiedział uspokajającą myślą. Ostatnie, czego potrzebował, to nalot smoka na Ceunon.
– Skąd ta nagła zmiana, Sarrosie? – spytał, starając się nie okazywać żadnych uczuć. – Dobrze ci płacę.
– O taaak, w tym właśnie rzecz. – Sarros pochylił się, szczerząc zęby. Jego oddech śmierdział zepsutym mięsem. – Skoro jesteś gotów zapłacić aż tyle za pogłoski i aluzje, to musisz mieć więcej forsy niż rozumu. Znacznie więcej.
Dureń, upomniał się w duchu Murtagh. Powinien był przewidzieć, że obnoszenie się z taką ilością złota może spowodować problemy. Nie powtórzy więcej tego błędu.
Po prawdzie zdążył już wydać niemal wszystkie pieniądze, z jakimi z Cierniem uciekli w głuszę. Łaknął informacji, a teraz zapłaci za swoją zachłanność czymś więcej niż złotem.
Wymamrotał pod nosem bardzo brzydkie słowo.
– Wierz mi, nie chcesz ze mną walczyć – rzekł. – Podaj mi miejsce, zabierz złoto, które ci obiecałem, i nikt nie musi ucierpieć.
– O jakiej walce mowa? – Sarros się zaśmiał. – Nie masz przy sobie miecza, nas jest sześciu, a ty jeden. Dostaniemy te pieniądze, czy tego chcesz, czy nie. – Essie zesztywniała, gdy Sarros naparł mocniej, boleśniej, na jej gardło. – Widzisz – dodał – ułatwię ci wybór, wędrowcze. Oddaj resztę złota, inaczej dziewuszka zapłaci krwią.
Essie wbijała wzrok w Murtagha. Czuł jej rozpaczliwy strach i wiedział, że czeka – liczy na to – że jej pomoże. Była tak młoda i krucha, że w jego sercu wezbrała nagła sympatia.
Determinacja dodała mu sił.
Uśmiechnął się lekko. Czy naprawdę sądził, że zdoła odwiedzić Ceunon, nie pakując się w kłopoty? No cóż. Tak to jest.
Zebrał się w sobie, skupił wolę i przelał cały gniew i zamiary w jedno zdanie z pradawnej mowy – języka prawdy, mocy i magii.
_– Thrífa sem knífr un huildr sem konr_.
Powietrze między nimi jakby zafalowało, ale poza tym nie wydarzyło się nic więcej.
Murtagh zamrugał zaskoczony. Zaklęcie zawiodło. Czyżby handlarz miał na sobie czary ochronne? I to mocne, bo siła zaklęcia przełamałaby słabszą magię. Był to zaskakujący i zdecydowanie niesprzyjający rozwój wypadków.
Sarros znów się zaśmiał.
– Głupota, ogromna głupota. – Wolną ręką wyciągnął spod kaftana amulet z ptasiej czaszki. – Widzisz to, wędrowcze? Czarownica Bachel zrobiła dla każdego z nas magiczny naszyjnik. Twoje czary ci nie pomogą, mamy ochronę przed wszelkim złem.
– Czyżby? – odparł śmiertelnie cichym głosem Murtagh. Handlarz właśnie awansował z irytującej przeszkody na autentyczne zagrożenie. Umiarkowanie przestało być wyjściem. Nie, jeśli chciał wygrać, a Murtagh już dawno postanowił, że jest gotów posunąć się naprawdę daleko, żeby tylko uniknąć kolejnej porażki.
A potem wymówił Słowo. I cóż to było za słowo! Zadźwięczało niczym dzwon i zdawało się, że w tym dźwięku słychać było wszystkie możliwe znaczenia, było to bowiem najpotężniejsze ze wszystkich słów: nazwa pradawnej mowy. Imię Imion. Dzięki niemu mógł przełamać bądź zmienić każde zaklęcie. Mógł zmienić znaczenie samego języka.
Dziś zawarł w Słowie Słów cztery intencje: życzenie zdjęcia czarów ochronnych Sarrosa, pragnienie, by przechwycić i zatrzymać jego nóż, i wreszcie rozkaz niepozwalający ludziom, którzy usłyszeli Słowo, na zapamiętanie go.
W sali zapadła głucha cisza. Wszyscy wpatrywali się w niego. Wielu gości było oszołomionych, jakby właśnie ocknęli się ze snu.
Essie gapiła się na niego tak zdumiona, że niemal zapomniała o strachu.
Ku jego zaskoczeniu Sarros pozostał nietknięty i Murtagh po raz pierwszy poczuł przejmujący chłód. Jedynym sposobem na pokonanie Imienia Imion była magia pozbawiona słów, najbardziej ryzykowna, najdziksza, najbardziej nieobliczalna ze wszystkich.
Nie docenił Sarrosa i osoby, z którą tamten się zadawał. Sytuacja stała się nagle niebezpiecznie nieprzewidywalna. A Murtagh nie lubił nieprzewidywalności.
– Essie! – zawołał Sigling, w końcu dostrzegając, w jakie tarapaty wpadła. Chwycił pałkę i przeskoczył przez szynkwas zręczniej, niż Murtagh mógłby się spodziewać po łysiejącym karczmarzu. – Puszczaj ją, ale już!
Nim zdążył postąpić choćby krok, dwóch mężczyzn w futrach zaatakowało go i powaliło na ziemię. Jeden z głuchym łoskotem uderzył Siglinga w głowę głownią miecza.
Karczmarz jęknął i upuścił pałkę.
Nikt już nie odważył się choćby drgnąć.
Dość tego, pomyślał Murtagh.
– Tatku! – wrzasnęła Essie, próbując wyśliznąć się spod noża.
I znów Sarros zaśmiał się, tym razem głośniej.
– Sztuczki ci nie pomogą, wędrowcze. Nie ma czarów potężniejszych niż te Bachel, żadna magia nie sięga głębiej.
– Pewnie masz rację. – Głos Murtagha był spokojny jak staw w bezwietrzny dzień. Jeździec podniósł widelec i zaczął się nim bawić. – No dobrze, zatem wygląda na to, że nie mam wyboru.
– Najmniejszego – odparł wyraźnie zadowolony z siebie Sarros.
W tym momencie w drzwiach kuchni pojawiła się tęga kobieta o rumianym licu i włosach spiętych w kok. Wycierała ręce o fartuch.
– Co to wszystko zna… – zaczęła i wtedy ujrzała Sarrosa z nożem oraz Siglinga leżącego na podłodze i śmiertelnie zbladła.
– Siedź cicho albo przebiję twojego męża – warknął jeden z bandytów w futrach, celując mieczem w karczmarza.
Podczas gdy wszyscy oglądali się na żonę Siglinga, Murtagh przemówił bezgłośnie.
– _Halfa utan thornessa fra jierda._
Wzdłuż widelca przebiegło coś jakby szklisty płomyk.
Oczy Essie rozszerzyły się, poza tym jednak nie zareagowała.
Sarros plasnął dłonią w stół.
– Dość już strzępienia języków. Dawaj złoto, ale już.
Murtagh przechylił głowę i – lewą ręką – ponownie sięgnął pod płaszcz. Do ostatniej chwili siedział pozornie odprężony.
Jednym szybkim gestem wyrzucił płaszcz w górę i uderzył widelcem. Uwięził nóż Sorrosa między dwoma zębami i szarpnął, wytrącając go z ręki handlarza.
Brzdęk! Broń przeleciała nad stołem i uderzyła o ścianę.
Sarros wzdrygnął się i zamarł, gdy Murtagh wcisnął widelec pod jego brodę. Mężczyzna o rekinich zębach przełknął głośno ślinę, na jego twarz wystąpiła warstewka potu, lecz dłoń nadal spoczywała tuż obok szyi Essie. Rozcapierzył palce, jakby chciał rozszarpać jej gardło.
– Z drugiej strony – podjął Murtagh, napawając się zmianą sytuacji – twój amulet w żaden sposób nie powstrzyma mnie przed potraktowaniem magią czegoś innego. Na przykład tego widelca. – Wbił zęby głębiej w ciało Sarrosa. – Naprawdę sądzisz, że potrzebuję miecza, by cię pokonać, ty zawszony worku bździn?
Sarros syknął, potem pchnął Essie na kolana Murtagha i odskoczył, wywracając krzesło.
Murtagh zerwał się z miejsca, zrzucając dziewczynkę na podłogę. Przerażona, zaczęła pełznąć na czworakach między stołami.
Sześciu osiłków w futrach dobyło mieczy i pomieszczenie zamieniło się w przelewające się morze ciał, gdy rybacy, robotnicy i inni goście próbowali uciec frontowymi drzwiami. Lutnista potknął się i upadł, wokół rozbrzmiewały krzyki, łoskot i brzęk tłuczonych naczyń.
Murtagh zrzucił płaszcz, by nie krępował mu ruchów. Jakże żałował, że nie ma Zar’roca albo nawet zwykłego noża. Ale nie, był zbyt pewny siebie, zbyt sprytny. Do obrony został mu tylko widelec.
Bandyci usiłowali go otoczyć przy kominku, ale nie dał się przyprzeć do muru. Wśliznął się między stoły, szukając dobrej pozycji do ataku.
Sarros wycofał się w kąt i wrzeszczał.
– Rozpłatajcie go! Zabijcie! Rozprujcie mu brzuch i wyrwijcie wątpia!
Zaraz się tobą zajmę, pomyślał Murtagh.
W głębi sali Essie w końcu dotarła do mamy. Kobieta pociągnęła ją za swoje spódnice i chwyciła krzesło, które uniosła przed nimi niczym broń albo tarczę.
Najbliższy zbrojny zaatakował, biorąc zamach mieczem. Niezdarny dureń_._ Murtagh odtrącił cios widelcem, a potem śmignął naprzód i wraził go mężczyźnie w pierś. Zęby rozdarły kość i mięśnie, wbijając się satysfakcjonująco głęboko. Bandyta szarpnął się konwulsyjnie i runął na ziemię z wilgotnym, bulgoczącym jękiem, gdy stanęło mu serce.
Od strony Ciernia napłynęła potężna fala strachu i wściekłości, i Murtagh poczuł, że smok zamierza do niego dołączyć. _ZOSTAŃ!_ – ryknął w myślach, po czym natychmiast zamknął umysł przed możliwym atakiem. Cierń posłuchał, choć z trudem.
Trzej kolejni ludzie Sarrosa zaatakowali. Wszyscy cięli i dźgali mieczami, nie czekając na swą kolej.
Murtagh chwycił krzesło i jedną ręką roztrzaskał je na głowie napastnika po lewej, jednocześnie widelcem odparowywał ataki pozostałych dwóch brutali. Zręcznie odbijał ciosy, władając zaimprowizowaną bronią z niezwykłą gracją, gdy próbowali przebić się przez jego osłonę. Od razu zorientował się, że żaden z nich nie odebrał porządnego szkolenia.
Z początku mężczyźni mieli przewagę wynikającą z długości mieczy, lecz Murtagh uskoczył przed ciosami, po czym podszedł bliżej, tak że nie mogli się zamachnąć. Niewiarygodnie szybko dźgnął widelcem: raz, drugi, trzeci, czwarty – mocne uderzenia, które powaliły przeciwników na podłogę, gdzie leżeli teraz, jęcząc.
Gorąca krew pulsowała mu w żyłach, na czole lśniła warstewka potu, a na granicy pola widzenia pojawiła się szkarłatna mgła. Wciąż jednak oddychał miarowo i panował nad sobą, mimo porywającego poczucia tryumfu.
Po drugiej stronie sali Sigling dotarł do szynkwasu i podciągnął się z ziemi. W dłoni nadal trzymał pałkę, lecz Murtagh oceniał, że obciągnięty skórą kij nie zdziała zbyt wiele w starciu z mieczami rzezimieszków.
– Essie! – rzuciła wzburzonym głosem żona karczmarza. – Olfa jest w kuchni. Chcę, żebyś poszła tam i…
Nim zdążyła dokończyć, podbiegł do nich jeden ze strażników Sarrosa. W ręce trzymał maczugę, zamachnął się, celując w trzymane przez kobietę krzesło.
Siła uderzenia wytrąciła je z rąk matki Essie i strzaskała w drzazgi.
Dziewczynka krzyknęła, gdy odziany w futra mężczyzna drugą ręką uniósł miecz…
Murtagh wiedział, że nie zdąży przebiec przez salę, by je uratować. Zaryzykował zatem, licząc na przychylność losu, i cisnął widelcem…
Łup.
Sztuciec wbił się głęboko w potylicę bandyty. Napastnik runął na ziemię, bezwładnie jak worek mąki.
Murtagh poczuł gwałtowną ulgę, ale trwało to ledwie sekundę. Sarros i jego ostatni sprawny towarzysz próbowali zajść go z boku. Murtagh kopniakiem posłał stół prosto w brzuch strażnika, a kiedy tamten się potknął, skoczył i rąbnął jego czaszką o podłogę.
Sarros zaklął, rzucając się do drzwi. Gdy się odwrócił, cisnął w Murtagha garścią błyszczących kryształków.
_– Sving!_ – krzyknął Murtagh.
Kryształy zawróciły w powietrzu i pomknęły prosto w ogień na palenisku. Rozległa się seria donośnych trzasków, kamienne obramowanie zasypała chmura żaru.
Nim Sarros dotarł do drzwi, Murtagh go dogonił. Chwycił tył kaftana mężczyzny o szpiczastych zębach i z głośnym sapnięciem uniósł go nad głowę, a potem z całych sił posłał na deski.
Sarros ryknął z bólu, przyciskając dłoń do zgiętego pod nienaturalnym kątem lewego łokcia.
– Essie, zostań za mną – poleciła żona karczmarza.
Murtagh przydepnął pierś Sarrosa. Odczekał chwilę, żeby złapać oddech.
– No dobra, draniu – warknął. – Gdzie znalazłeś ten kamień?
Sigling wyszedł zza szynkwasu i potykając się, podszedł do żony i córki. Nie odzywał się ani słowem, ale kobieta objęła go ramieniem, a on zrobił z nią to samo.
Sarros wydał z siebie bulgoczący śmiech, w jego głosie dźwięczała obłąkańcza nuta, która skojarzyła się Murtaghowi z co bardziej szalonymi reakcjami Galbatorixa. Handlarz oblizał spiłowane zęby.
– Nie wiesz, czego szukasz, wędrowcze. Księżyc zaćmił ci umysł, jesteś ślepy. Śpiący porusza się we śnie, a ty i ja, wszyscy jesteśmy mrówkami czekającymi, aż nas zdepcze.
– Kamień – wycedził Murtagh przez zaciśnięte zęby. – Gdzie?
Głos Sarrosa wzniósł się jeszcze wyżej, szaleńczy wrzask przeszył nocne powietrze.
– Ty nie rozumiesz. Śniący! Śniący! Wdzierają ci się do głowy i wykręcają myśli. Ach! Wykręcają je całkiem, na nice. – Zaczął się szamotać, bębniąc piętami o podłogę, w kącikach jego ust wystąpiła żółta piana. – Przyjdą po ciebie, wędrowcze, a wtedy sam zobaczysz. Oni… – Głos załamał mu się w ochrypłym skrzeku, a potem Sarros szarpnął się jeszcze raz i znieruchomiał.
W wątpiach Murtagha przebudził się strach. Handlarz nie powinien był umrzeć. Działała tu magia bądź trucizna i żadne z tych rozwiązań go nie zachwycało. W istocie po całym starciu pozostał mu niesmak. Miał wrażenie, jakby wpadł w niewidzialne sidła, lecz nie wiedział, kto – albo co – je zastawiło.
Przez chwilę w sali wspólnej nikt się nie poruszył.
Murtagh czuł na sobie wzrok zebranych, gdy zerwał amulet z szyi Sarrosa, znalazł swój płaszcz i wrócił do stołu przy kominku. Schował do kieszeni jarzący się wewnętrznym blaskiem kamień, zabrał sakiewkę z monetami i znieruchomiał na moment, zastanawiając się chwilę.
Podrzucając sakiewkę na dłoni, podszedł do miejsca, w którym Sigling z żoną osłaniali Essie.
– Proszę… – szepnął karczmarz.
– Przepraszam za to zamieszanie – rzekł Murtagh. Czuł smród własnego potu, jego lnianą koszulę obryzgała krew. – Proszę, to powinno pokryć szkody.
Uniósł sakiewkę i po chwili wahania Sigling ją przyjął.
– Lada moment zjawi się straż – rzekł, oblizując wargi. – Jeśli wyjdziesz tylnymi drzwiami… może dotrzesz do bramy, nim cię zobaczą.
Murtagh pokiwał głową. To miło z jego strony_._
Ukląkł i wyrwał widelec z głowy łotrzyka leżącego na podłodze. Dziewczynka skuliła się, kiedy spojrzał wprost na nią.
– Czasami musisz się postawić i walczyć – rzekł. – Czasami ucieczka to nie rozwiązanie. Czy teraz rozumiesz?
– Tak – wyszeptała Essie.
Murtagh przeniósł wzrok na jej rodziców.
– Mam ostatnie pytanie. Czy żeby utrzymać gospodę, potrzebujecie klientów z cechu murarzy?
Zdumiony Sigling zmarszczył brwi.
– Nie, w ostatecznym rozrachunku nie. A czemu?
– Tak właśnie sądziłem. – Murtagh wręczył Essie widelec. Wydawał się zupełnie czysty, nie dostrzegła na nim ani kropli krwi. – Daję ci go. Rzuciłem na niego zaklęcie chroniące przed złamaniem. Jeśli Hjordis znów zacznie ci dokuczać, pokłuj ją porządnie, a da ci spokój.
– Essie – mruknęła matka niskim, ostrzegawczym tonem.
Ale Murtagh widział, że mała podjęła już decyzję. Stanowczo skinęła głową i wzięła widelec.
– Dziękuję – rzekła z powagą.
– Każda dobra broń zasługuje na własne imię – oznajmił Murtagh. – Zwłaszcza ta magiczna. Jak go nazwiesz?
Essie się zastanowiła.
– Pan Dziabacz!
Murtagh nie zdołał powstrzymać rozbawienia: jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i zaśmiał się głośno, serdecznie.
– Pan Dziabacz. Podoba mi się. Bardzo stosownie. Oby Pan Dziabacz zawsze przynosił ci szczęście.
Essie też się uśmiechnęła, choć trochę niepewnie.
– Kim… kim ty naprawdę jesteś? – spytała matka dziewczynki.
– Jedynie człowiekiem szukającym odpowiedzi – odparł Murtagh.
Już miał wyjść, ale kierując się nagłym impulsem, położył dłoń na przedramieniu Essie. Wymówił słowa zaklęcia leczącego i dziewczynka zesztywniała, gdy magia zaczęła działać, odmieniając bliznowatą tkankę na jej ręce.
Murtagh poczuł chłód w rękach i nogach – zaklęcie kosztowało go sporo energii czerpanej z siły jego ciała, by dokonać zmian, jakich sobie zażyczył.
– Zostaw ją!
Sigling odciągnął szybko Essie, lecz czar zrobił już swoje i Murtagh ich wyminął. Płaszcz łopotał za nim niczym ciemne skrzydła.
Gdy przechodził przez kuchnię na tyłach gospody, usłyszał okrzyki zdziwienia Siglinga i jego żony, a potem cała trójka rozpłakała się, nie z żalu, lecz z radości.
Ale Murtagh jeszcze z nimi nie skończył. Kiedy byli zajęci córką, sięgnął umysłem i wśliznął się niepostrzeżenie w strumień myśli przepływających przez głowy rodziców Essie. Działał subtelnie i nie musiał daleko szukać. Myśl, o którą mu chodziło, jaśniała w pamięci obojga: owa chwila, trzy lata wcześniej, kiedy dziewczynka wpadła w kuchni na ojca niosącego wgnieciony żeliwny garnek z krzywą rączką pełen wrzątku do zmywania naczyń. Essie biegała dokoła, nie zwracając uwagi, i znalazła się w miejscu, w którym być nie powinna. U Siglinga wyczuwał mieszaninę poczucia winy i ulgi. U jego żony ulgę, żal i zniknięcie skrywanej niechęci do męża, który niechcący doprowadził do wypadku.
Wycofał się. Jego obawy nie miały podstaw i cieszył się z tego. Essie i jej rodzeństwo byli bezpieczni z rodziną. Nie musiał robić nic więcej.
Do oczy napłynęły mu łzy. Przynajmniej zdołał dziś zrobić coś dobrego. Żadne dziecko nie powinno dorastać z taką blizną jak Essie… albo jego własna. Przez sekundę wyobraził sobie, jak wygładza swoje plecy tak, jak wcześniej rękę Essie, ale szybko przegnał tę myśl. Niektóre rany są zbyt głębokie, by dało się je zaleczyć.
Był synem swojego ojca i nie może udawać, że jest inaczej.
***
Na ulicy przed Sytym Jadłem Murtagh uniósł głowę i odetchnął głęboko nocnym powietrzem. Wokół niego padały miękkie płatki śniegu, przesłaniając świat falującym welonem. Całe miasto sprawiało wrażenie nieruchomego i cichego.
Jego serce zaczęło zwalniać biegu.
Od jak dawna nie zabił człowieka? Ponad rok minął od dnia, w którym dwaj bandyci zaatakowali go wieczorem, gdy wracał do namiotu. Para tępych, pechowych osiłków nie miała najmniejszych szans, by go pokonać. Zareagował odruchowo i nim się zorientował, co robi, nieszczęśnicy leżeli już na ziemi. Wciąż przypominał sobie jęki wydawane przez konającego chłopaka…
Murtagh skrzywił się. Niektórzy przeżywają całe życie, nikogo nie zabijając. Zastanawiał się, jakie to uczucie.
Kropla krwi – nie jego – spłynęła mu po grzbiecie dłoni. Otarł ją z niesmakiem o ścianę budynku. Drzazgi przeszkadzały mu mniej niż posoka.
Choć Sarros nie zdradził Murtaghowi położenia miejsca, którego szukał, teraz już przynajmniej wiedział, że to, przed czym ostrzegał go Umaroth, istnieje naprawdę. Zdecydowanie wolałby przeżyć zawód. Nie wiedział, jaką prawdę skrywa pole poczerniałej ziemi, ale wątpił, by zwiastowało cokolwiek dobrego. Życie nigdy nie jest takie proste.
Spoza Ceunon dobiegło pytanie, to Cierń obawiał się o jego bezpieczeństwo.
_Nic mi nie jest_ – odparł Murtagh. _Tylko drobne problemy._
_Mam przylecieć?_
_Raczej nie, ale na wszelki wypadek bądź w pogotowiu._
_Zawsze._
Cierń wycofał się, pozostawiając po sobie wrażenie ostrożnej czujności, Murtagh jednak nadal wyczuwał wiecznie obecną więź: pocieszającą bliskość, która stała się jedynym niezmiennym elementem ich życia.
Ruszył w głąb alejki. Czas znikać. Straż miejska jest pewnie niedaleko.
Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch w górze.
Z początku Murtagh nie był pewien, co widzi.
Spomiędzy oświetlonych blaskiem ognia chmur wypłynął niewielki stateczek z trawy, mający najwyżej piędź czy dwie długości. Burty i żagiel zrobiono ze splecionych źdźbeł, maszt i wiosła z łodyżek.
Nie dostrzegł żadnej załogi, choćby najmniejszej: statek poruszał się sam, unoszony i podtrzymywany niewidzialną siłą. Okrążył go dwukrotnie i Murtagh dostrzegł maleńką banderę łopoczącą ponad równie małym bocianim gniazdem.
A potem statek skręcił na zachód i zniknął za zasłoną gęstniejącego śniegu, nie pozostawiając po sobie najmniejszych śladów.
Murtagh uśmiechnął się i pokręcił głową. Nie wiedział, kto zrobił ów statek i co on oznacza, lecz sam fakt, że na świecie istnieje coś tak niezwykłego i wyjątkowego, przepełnił go niewytłumaczalną radością.
Powrócił myślami do tego, co powiedział dziewczynce, Essie. Może powinien posłuchać własnej rady. Może już czas przestać uciekać i wrócić do starych przyjaciół.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Gdziekolwiek trafiał przez ostatni rok, rok po śmierci Galbatorixa, słyszał jad w głosach ludzi wymawiających jego imię. Nieważne, z jakim zapałem Nasuada – i Eragon – bronili go publicznie, a wcale nie wiedział, czy naprawdę występują w jego obronie, niewiele osób potrafiło mu zaufać po tym, co robił w służbie króla. Była to gorzka, niesprawiedliwa prawda, ale nie dało się jej uniknąć.
Z tego właśnie powodu ukrywał twarz, zmienił imię i udał się na wygnanie… wraz z Cierniem. Byli banitami, bez domu i rodziny. I choć ów czas spędzony w samotności bardzo pomógł im obu, Murtagh nie sądził, by mogli tak wiecznie żyć z dala od świata.
Ponownie zatem zadał sobie pytanie: czy już nie nadszedł czas, by zawrócić i stawić czoło przeszłości?
Nie. Myśl ta pojawiła się w jego głowie natychmiast, twarda, zdecydowana. Sam nie wiedział, czy to on tak myśli, czy Cierń, czy może obaj. Nawet gdyby spróbowali powrócić do cywilizowanego towarzystwa, nie przypuszczał, by kiedykolwiek widziano w nich kogoś więcej niż zdrajców i morderców.
Poza tym… Spojrzał na trzymany w dłoni przedmiot: amulet z ptasiej czaszki, który zdjął z szyi Sarrosa. Sądząc z wyglądu, była to czaszka wrony.
Kim była czarownica Bachel? Murtagh nigdy o niej nie słyszał. Magia pozbawiona słów była dzika i niebezpieczna, rzadko zdarzał się czarodziej dość dzielny, głupi bądź uzdolniony, by przy niej majstrować. Mimo starannego wyszkolenia Murtagh nie odważyłby się jej użyć w Sytym Jadle, w obecności tylu niewinnych świadków. I kim byli Śniący, o których wspominał Sarros? Wspólnikami Bachel? Kolejne tajemnice.
Nie, nim cokolwiek zrobi, musi się dowiedzieć, skąd pochodził lśniący kamień. Chciał też znaleźć czarownicę Bachel i zadać jej parę pytań.
Podejrzewał, że odpowiedzi mogą okazać się bardzo interesujące.
Gdzieś w Ceunon odezwał się metaliczny dzwon, wyrywając Murtagha z zamyślenia. Schował szybko amulet pod płaszczem i ruszył pośpiesznym krokiem w stronę południowej bramy. Musiał wymknąć się z miasta, nim straże go znajdą i będzie zmuszony znów kogoś zabić.