Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Murtagh - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Murtagh - ebook

Christopher Paolini, mistrz opowieści i autor międzynarodowych bestsellerów, powraca do świata Eragona w niezwykłej epickiej powieści fantasy, której akcja toczy się rok pok wydarzeniach cyklu Dziedzictwo. Dołączcie do Smoczego Jeźdźca i ulubieńca czytelników Murtagha, który wraz ze swoim smokiem musi stawić czoło nowemu potężnemu wrogowi. „Christopher Paolini to prawdziwy skarb” - The Washington PostDla Smoczego Jeźdźca Murtagha i jego smoka Ciernia świat nie jest już bezpiecznym miejscem. Zły król został obalony, im zaś pozostało zmierzyć się z konsekwencjami roli, jaką wbrew własnej woli odegrali w jego rządach strachu. Teraz, znienawidzeni i samotni, żyją na wygnaniu na rubieżach królestwa. W całek krainie słychać szepty na temat kruchej ziemi i słabej woni siarki w powietrzu. Murtagh wyczuwa, że coś złego czai się wśród cieni Alagaësii. Tak zaczyna się epicka wyprawa do ziem zarówno znajomych, jak i dotąd niepoznanych, gdzie Murtagh i Cierń muszą użyć wszystkich broni ze swego arsenału, by znaleźć i przechytrzyć tajemniczą wiedźmę. Wiedźmę, która jest czym znacznie potężniejszym, niż się wydaje. W tej porywającej powieści o jednej z najpopularniejszych postaci cyklu Dziedzictwo Christophera Paoliniego, Smoczy Jeździec musi odkryć, o co jest gotów walczyć w świecie, który go odtrącił. Murtagh to idealna książka, by pierwszy raz odwiedzić świat Eragona... albo też z radością do niego powrócić.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68069-81-5
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŚWIAT ERAGONA. REKAPITULACJA

Świat Era­gona

Reka­pi­tu­la­cja

Spójrz­cie, oto kra­ina Alagaësia, ogromna, olśnie­wa­jąca i pełna tajem­nic. Są tu góry się­ga­jące gwiazd, pusz­cze bez­kre­sne niczym ocean i naj­róż­niej­sze ple­miona i miej­sca, od har­dych ludzi po leśne elfy i kra­sno­ludy żyjące głę­boko pod zie­mią. A nade wszystko są tu smoki – piękne i wspa­niałe w swej sta­ro­żyt­nej chwale.

Przez ostat­nie stu­le­cie król Gal­ba­to­rix spra­wo­wał wła­dzę abso­lutną nad więk­szo­ścią ziem zasie­dlo­nych przez ludzi i prze­śla­do­wał inne rasy. Z jego woli smoki zostały poskro­mione i prze­trze­bione, aż zostało ich tylko kilka.

Teraz jed­nak Gal­ba­to­rix zgi­nął, wojna zmie­rza­jąca do jego oba­le­nia dobie­gła końca i kraj wszedł w erę odro­dze­nia.

To czas nadziei i zmiany. Lecz nawet w poko­jo­wym świe­cie cie­nie pod­no­szą głowy i krążą szepty o dziw­nych wyda­rze­niach na obrze­żach Alagaësii. Pewien mąż pra­gnie poznać prawdę o nich…Rozdział I. Maddentide

Roz­dział I

Mad­den­tide

_Pój­dziesz sam?_

Mur­tagh posłał Cier­niowi pyta­jące spoj­rze­nie. Czer­wony smok sie­dział przy­cup­nięty obok niego na szczy­cie ska­li­stego wzgó­rza, gdzie wylą­do­wali. W sła­bym świe­tle zmierz­chu blask smo­czych łusek przy­blakł, niczym doga­sa­jący żar na kominku cze­ka­jący na tchnie­nie wia­tru, by znów jasno zapło­nąć.

– A co? Chciał­byś pójść ze mną?

Pysk Cier­nia wykrzy­wił się w wil­czym uśmie­chu, uka­zu­ją­cym rzędy ostrych, bia­łych zębów, dłu­gich jak szty­lety.

_Czemu nie? Już i tak się nas boją. Niech sobie krzy­czą i zmy­kają na nasz widok._

Myśl smoka odbiła się w gło­wie Mur­ta­gha niczym dźwięk dzwonu. Odpi­na­jąc od pasa swój miecz, Zar’roca, otrzą­snął się szybko.

– To by ci się podo­bało, co?

Cierń roz­chy­lił szczęki, obli­zu­jąc policzki pokry­tym zadzio­rami języ­kiem.

_Może_.

Mur­tagh wyobra­ził sobie, jak smok stąpa wąską uliczką, ocie­ra­jąc się opan­ce­rzo­nymi ramio­nami o boki budyn­ków, jak łamie belki, nisz­czy okien­nice i gzymsy, pod­czas gdy ludzie umy­kają przed nim co sił. Dobrze wie­dział, jak by się to skoń­czyło – ogniem, krwią i zdep­ta­nym krę­giem znisz­cze­nia.

– Chyba lepiej będzie, jeśli zacze­kasz tutaj.

Cierń poru­szył aksa­mit­nymi skrzy­dłami i zaka­słał głu­cho.

_To może z pomocą magii zmie­nisz kolor moich łusek i będziemy uda­wać, że jeste­śmy Era­go­nem i Saphirą? Czyż nie byłoby zabaw­nie?_

Mur­tagh prych­nął, kła­dąc Zar’roca w kępie suchej trawy. Zasko­czyło go odkry­cie, że Cierń ma bar­dzo kąśliwe poczu­cie humoru. Nie dostrzegł tego, gdy się złą­czyli, czę­ściowo ze względu na młody wiek Cier­nia, a czę­ściowo z powodu… dodat­ko­wych oko­licz­no­ści.

Na moment pogor­szył mu się humor.

_Nie? No cóż, gdy­byś zmie­nił zda­nie…_

– Dowiesz się pierw­szy.

_Mmm._ Czub­kiem pyska Cierń trą­cił miecz. _Wolał­bym, żebyś zabrał swój kieł. Swój szpon. Swoje ostre nie­szczę­ście._

Mur­tagh wie­dział, że Cierń się dener­wuje. Zawsze tak było, gdy zosta­wiał smoka, nawet na krótko.

– Nie martw się. Nic mi nie będzie.

Z roz­sze­rzo­nych noz­drzy Cier­nia ule­ciała chmurka jasnego dymu.

_Nie ufam temu zęba­temu próż­nia­kowi._

– Ja nie ufam nikomu. Oprócz cie­bie.

_I jej._

Mur­tagh, się­ga­jący wła­śnie do jed­nej z toreb wiszą­cych u boku Cier­nia, na sekundę zamarł. Oczyma duszy ujrzał mig­da­łowe oczy Nasu­ady. Jej wydatne kości policz­kowe. Zęby. Cząstki i detale, które nie odda­wały uroku cało­ści.

Uśmiech zmie­nia­jący się w pełen bólu wrzask…

– Tak. – Nie mógł okła­mać Cier­nia, nawet gdyby chciał, łączyła ich zbyt mocna więź.

Smok oka­zał się dość uprzejmy, by zmie­nić temat roz­mowy na bez­piecz­niej­szy.

_Myślisz, że Sar­ros wywę­szył coś cie­ka­wego?_

– Lepiej, żeby nie. – Mur­tagh wycią­gnął z juków kłąb brą­zo­wego sznurka.

_A jeśli jed­nak? Pole­cimy w stronę burzy czy uciek­niemy przed nią?_

Wargi Mur­ta­gha wygięły się w sła­bym uśmie­chu.

– To zależy od tego, jak groźna będzie burza.

_Może nie da się tego stwier­dzić od razu. Wiatr cza­sem kła­mie._

Odmie­rzył kawa­łek sznurka.

– W takim razie będziemy węszyć dalej, dopóki się nie zorien­tu­jemy.

_Hm, byle­by­śmy tylko w razie potrzeby wciąż mogli zmie­nić kurs._

– Oby.

Bliż­sze oko Cier­nia – głę­boko osa­dzony rubin poły­sku­jący groź­nym, wewnętrz­nym świa­tłem – cały czas wpa­try­wało się w Mur­ta­gha, który odciął sznu­rek i przy­wią­zał nim ręko­jeść Zar’roca do pasa i pochwy, by szkar­łatny miecz nie zdo­łał się wysu­nąć. Następ­nie scho­wał go do torby, gdzie pozo­sta­nie bez­pieczny i ukryty, i sta­nął przed Cier­niem.

– Wrócę, nim zacznie świ­tać.

Smok zamru­gał i przy­kuc­nął niżej, jakby szy­ko­wał się do przy­ję­cia ciosu. Zaczął ugnia­tać zie­mię zakrzy­wio­nymi szpo­nami, jak wielki kot ugnia­ta­jący kocyk. Pod napo­rem pazu­rów kamyki wyska­ki­wały z ziemi i pękały z trza­skiem. Z jego piersi dobie­gał niski pomruk, nie­mal sko­wyt.

Mur­tagh poło­żył dłoń na kol­cza­stym czole Cier­nia, sta­ra­jąc się wlać w niego poczu­cie spo­koju i pew­no­ści sie­bie. W umy­śle smoka roz­brzmie­wały mroczne akordy obaw.

– Nic mi nie będzie.

_Gdy­byś mnie potrze­bo­wał…_

– Będziesz tu. Wiem.

Cierń wygiął szyję, szpony znie­ru­cho­miały, w jego umy­śle Mur­tagh wyczuł twarde, choć kru­che zde­cy­do­wa­nie.

Rozu­mieli się nawza­jem.

– Uwa­żaj i bądź czujny. Ktoś może spró­bo­wać się do cie­bie pod­kraść.

Z głębi piersi Cier­nia dobiegł kolejny pomruk tak niski, że wibro­wały od niego kości.

A potem Mur­tagh nacią­gnął na głowę kap­tur płasz­cza i ruszył w dół zbo­cza, lawi­ru­jąc pomię­dzy ostrymi, samot­nymi kamie­niami i pękami kol­cza­stych hor­dow­ni­ków.

Raz jeden obej­rzał się i ujrzał Cier­nia, wciąż przy­cup­nię­tego na szczy­cie wzgó­rza, przy­glą­da­ją­cego mu się zmru­żo­nymi oczami.

***

Mur­tagh masze­ro­wał szybko na zachód, sta­wia­jąc dłu­gie kroki.

Grunt pod jego sto­pami wciąż opa­dał, aż w końcu po kilku milach Mur­tagh dotarł do zatoki Fun­dor. Tutaj, tuż nad wodą, leżało mia­sto Ceu­non: zbio­ro­wi­sko budyn­ków o szorst­kich, kamien­nych ścia­nach, pogrą­żo­nych w cie­niu roz­ja­śnia­nym gdzie­nie­gdzie bla­skiem świecy bądź lampy – cie­płych klej­no­tów na tle gęst­nie­ją­cej nocy. Przy kamien­nym nabrzeżu cumo­wały rzędy rybac­kich łodzi o zwi­nię­tych żaglach, a wśród nich trzy mor­skie okręty z wyso­kimi masz­tami i sze­ro­kimi kadłu­bami, statki zdolne prze­trwać podróż wokół pół­noc­nego przy­lądka, oddzie­la­ją­cego zatokę od otwar­tego oce­anu.

Po dru­giej stro­nie zatoki wzno­siły się góry Kośćca, ostre i zębate, za zasłoną zacie­ra­ją­cej szcze­góły mgiełki. Słona woda pomię­dzy nimi wyda­wała się głę­boka, zimna i wroga.

Nad zatoką i lądem wisiały cięż­kie, szare chmury, głu­cha cisza tłu­miła odgłos kro­ków Mur­ta­gha.

Chłodne muśnię­cie na dłoni spra­wiło, że uniósł wzrok.

Z góry opa­dały gęste płatki śniegu: pierw­szego tego roku. Otwo­rzył usta i zła­pał jeden na język: pła­tek roz­pły­nął się niczym miłe wspo­mnie­nie, ulotne i zwiewne.

Nawet tak daleko na pół­nocy było zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie na śnieg: zale­d­wie dwa dni temu obcho­dzono Mad­den­tide, wyzna­cza­jące przy­by­cie pierw­szych ławic ber­gen­he­dów, sre­brzy­stych ryb o twar­dych łuskach, które każ­dej jesieni odwie­dzały zatokę. Ławice były tak wiel­kie i gęste, że nie­mal dało się po nich cho­dzić, i Mur­tagh sły­szał, że w szczy­cie sezonu ryby same rzu­cały się na pokłady łodzi, dopro­wa­dzone do obłędu gwał­tow­nym pra­gnie­niem tarła.

Uznał, że kryje się w tym pewna nauka.

Śnieg zazwy­czaj spa­dał dopiero mie­siąc czy dwa po Mad­den­tide, zatem tak wcze­sne poja­wie­nie się go zwia­sto­wało ciężką, bru­talną zimę.

Mimo wszystko Mur­tagh cie­szył się mięk­kim doty­kiem płat­ków i doce­niał chłód w powie­trzu. Tem­pe­ra­tura ide­al­nie nada­wała się do mar­szu, biegu bądź walki. Nie­wiele rze­czy jest rów­nie okrop­nych, jak star­cie o życie w upale, od któ­rego masz ochotę zemdleć.

Jego serce zabiło szyb­ciej. Odrzu­cił kap­tur i puścił się szyb­kim truch­tem, czu­jąc nagłą potrzebę pośpie­chu.

Bie­gnąc po rów­ni­nach ota­cza­ją­cych Ceu­non, utrzy­my­wał równe tempo. Mijał stru­mie­nie i gaje, prze­ska­ki­wał kamienne murki i poko­ny­wał pola jęcz­mie­nia i żyta cze­ka­jące na żniwa. Nikt nie dostrzegł jego obec­no­ści, prócz psa przy bra­mie gospo­dar­stwa, który powi­tał go zdaw­ko­wym wyciem.

_I cie­bie też, pomy­ślał Mur­tagh._

W miarę jak się odda­lał, więź łącząca go z Cier­niem sła­bła, ale ani na moment nie znik­nęła – mile nie wystar­czyły, by ją zerwać. Świa­do­mość ta doda­wała Mur­ta­ghowi otu­chy. Kiedy się roz­sta­wali, dener­wo­wał się rów­nie mocno jak Cierń, choć pra­co­wał nad tym, by ukryć to uczu­cie, bo nie chciał jesz­cze bar­dziej pogłę­biać obaw smoka.

Wolałby wylą­do­wać bli­żej Ceu­nonu: gdyby potrze­bo­wał pomocy, liczy­łaby się każda sekunda. Ale ryzyko, że ktoś mógłby zauwa­żyć Cier­nia, prze­wa­żyło. Lepiej zacho­wać dystans i unik­nąć poten­cjal­nego star­cia z miej­sco­wymi siłami. W prze­ciw­nym razie nie mie­liby wyboru: musie­liby się wyco­fać, chyba że byliby gotowi prze­lać krew nie­win­nych.

Pokrę­cił głową. Po całym dniu spę­dzo­nym na grzbie­cie Cier­nia dobrze było wędro­wać na wła­snych nogach, wypeł­nia­jąc płuca czy­stym powie­trzem, gdy serce biło w rów­nym, szyb­kim ryt­mie. Kolana i bio­dra bolały go lekko; nie miał krzy­wych nóg, jak wielu żoł­nie­rzy z kawa­le­rii Gal­ba­to­rixa, ale jeśli na­dal będzie spę­dzać więk­szość czasu w sio­dle, wciąż może go to spo­tkać. Czy to nie­unik­niona część bycia Smo­czym Jeźdź­cem?

Kąciki jego ust unio­sły się w krzy­wym uśmie­chu.

Myśl o elfich Smo­czych Jeźdź­cach wędru­ją­cych po świe­cie na nogach wygię­tych jak u dwu­dzie­sto­let­nich wete­ra­nów jazdy roz­ba­wiła go. Wąt­pił jed­nak, by do tego doszło. Albo elfy były zbyt silne, by ich nogi się wygięły, albo też zna­la­zły spo­sób niwe­lo­wa­nia wpływu, jaki wywie­rała jazda w sio­dle.

Roz­miar smo­ków mógł także odgry­wać pewną rolę. Kiedy smok dosta­tecz­nie urósł, nie dało się go już dosia­dać niczym konia. Doty­czyło to także Shru­ikana – olbrzy­miego czar­nego smoka Gal­ba­to­rixa. Zamiast sio­dła król zain­sta­lo­wał na olbrzy­mich ramio­nach smoka nie­wielki namiot.

Mur­tagh zadrżał i przy­sta­nął przy roz­sz­cze­pio­nym ude­rze­niem pio­runa drze­wie. Nagły dreszcz prze­biegł po jego rękach i nogach.

Ode­tchnął głę­boko. I jesz­cze raz. Gal­ba­to­rix nie żył. Shru­ikan nie żył. Nie mieli już wła­dzy nad nim ani nad kim­kol­wiek z żywych.

– Jeste­śmy wolni – wyszep­tał.

Od strony Cier­nia napły­nęła fala doda­ją­cego otu­chy cie­pła, niczym odle­gły uścisk.

Mur­tagh z powro­tem nacią­gnął kap­tur i ruszył dalej.

***

Kiedy dotarł do nabrzeż­nego gościńca na połu­dnie od Ceu­non, przy­sta­nął za naj­bliż­szym żywo­pło­tem, wysta­wia­jąc znad niego głowę. Na szczę­ście droga oka­zała się pusta.

Prze­ci­snął się przez krzaki i pośpie­szył na pół­noc, w stronę wiel­kiego, cięż­kiego ciel­ska mia­sta. Słabe świa­tło prze­ni­ka­jące przez chmury nie­mal już zga­sło i chciał się zna­leźć w Ceu­non, nim zapad­nie praw­dziwa ciem­ność.

Liczne koła wozów pozo­sta­wiły głę­bo­kie kole­iny w mocno udep­ta­nym trak­cie. Kro­wie placki spra­wiały, że co kilka kro­ków musiał zmie­niać ścieżkę. Śnieg zbie­rał się na ziemi cienką war­stwą, która sko­ja­rzyła mu się z ozdobną koronką, zakła­daną przez damy na wiel­kie dwor­skie uro­czy­sto­ści.

Zbli­ża­jąc się do zewnętrz­nego muru Ceu­non, zwol­nił kroku. Tutej­sze for­ty­fi­ka­cje były solidne i dobrze zbu­do­wane, choć nie tak wyso­kie jak w Teir­mie czy Dras-Leonie. Bloki szorstko cio­sa­nego, czar­nego kamie­nia połą­czono zaprawą bez szcze­lin. Mur został też wła­ści­wie wzmoc­niony od dołu – coś, czego bra­ko­wało w Dras-Leonie.

Nie żeby cokol­wiek z tego miało zna­cze­nie w star­ciu ze smo­kiem bądź Jeźdź­cem.

Para straż­ni­ków wspie­rała się na pikach po obu stro­nach połu­dnio­wej bramy mia­sta. Mur­tagh zer­k­nął na wzno­szące się w górze blanki i machi­kuły. Na murze nie roz­sta­wiono łucz­ni­ków. Nie­dbal­stwo.

Kiedy się zbli­żył, straż­nicy wypro­sto­wali się i Mur­tagh roz­su­nął płaszcz, poka­zu­jąc, że nie jest uzbro­jony.

Usły­szał brzęk, gdy tamci skrzy­żo­wali piki.

– Kto idzie? – spy­tał ten po lewej. Miał twarz niczym zimowa rzepa, gruby nos pokryty sia­teczką popę­ka­nych żyłek i żółty siniak pod pra­wym okiem.

– Zwy­kły podróżny przy­by­wa­jący na Mad­den­tide – odparł lekko Mur­tagh. – Chcę kupić wędzo­nego ber­gen­heda dla mojego pana.

Męż­czy­zna po pra­wej zmie­rzył go podejrz­li­wym spoj­rze­niem. Wyglą­dał jak kuzyn gru­bo­nosa.

– Ty tak twier­dzisz. Skąd pocho­dzisz, wędrow­cze? I jak cię zwą?

– Tor­nac, syn Tare­tha, a przy­by­wam z Ili­rei.

Wzmianka o sto­licy spra­wiła, że tamci wypro­sto­wali się jesz­cze bar­dziej, zer­k­nęli po sobie, a potem gru­bo­nos chark­nął i splu­nął na zie­mię, pozo­sta­wia­jąc ślad na śniegu.

– To okrop­nie długa droga pie­szo, bez bagażu ani konia, dla led­wie kilku buszli ryb.

– Fak­tycz­nie – zgo­dził się Mur­tagh – ale mój koń zła­mał nogę zeszłej nocy. Nastą­pił na norę bor­suka, bie­dac­two.

– I zosta­wi­łeś sio­dło? – zdzi­wił się ten z pra­wej.

Mur­tagh wzru­szył ramio­nami.

– Mój pan płaci nie­źle, ale nie dość, żebym tar­gał sio­dło i juki przez pół Alagaësii, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Straż­nicy uśmiech­nęli się zło­śli­wie.

– O tak – rzekł gru­bo­nos. – Wiemy. Masz jakiś noc­leg? Dość monet na łóżko?

– Dość monet.

Męż­czy­zna przy­tak­nął.

– Dobra, nie chcemy, żeby obcy spali nam na uli­cach. Jeśli dowiemy się, że tak robisz, wyla­tu­jesz. Jak będziesz robił kło­poty, wyno­cha. Od pół­nocy do czwar­tej straży bramy są zamknięte i nie otwie­ramy ich dla nikogo prócz samej kró­lo­wej Nasu­ady.

– Brzmi roz­sąd­nie – mruk­nął Mur­tagh.

Gru­bo­nos sap­nął i straż­nicy roz­su­nęli piki, Mur­tagh pozdro­wił ich peł­nym sza­cunku ski­nie­niem głowy i wkro­czył do mia­sta.

***

Podra­pał się po bro­dzie, zagłę­bia­jąc się w ulice Ceu­non.

Na początku roku wyho­do­wał sobie brodę, by trud­niej go było roz­po­znać. Uznał, że to się spraw­dza, bo jak dotąd nikt go nie zacze­pił. Broda jed­nak draż­niła skórę, a on nie pozwa­lał jej uro­snąć dosta­tecz­nie, by włosy stały się mięk­kie i ustę­pliwe. Dener­wo­wał go nie­chlujny wygląd.

Przy­strzy­ga­nie brody szty­le­tem oka­zało się nie­prak­tyczne, a nie miał ochoty ucie­kać się do magii, bo kształ­to­wa­nie zaro­stu zale­d­wie sło­wem i wyobra­żo­nym obra­zem nie sta­no­wiło pew­nego roz­wią­za­nia. Poza tym oba­wiał się, że zaklę­cie może usu­nąć nie tylko wło­ski, ale i skórę, zresztą czuł satys­fak­cję, zała­twia­jąc to ręcz­nie, jak rze­mieśl­nik.

Od dru­cia­rza pod Nardą kupił żela­zne cążki. Spraw­dzały się cał­kiem nie­źle, dopóki je ostrzył, porząd­nie oli­wił i pil­no­wał, by nie zardze­wiały. Mimo to odkrył, że pie­lę­gno­wa­nie brody jest nie­mal rów­nie uciąż­liwe jak gole­nie.

Może pozbę­dzie się jej po wyjeź­dzie z Ceu­non.

Główna ulica była błot­ni­stym trak­tem dwa razy szer­szym niż połu­dniowy gości­niec. Budynki wznie­siono z drewna, na drew­nia­nych ramach, z zakład­ko­wym poszy­ciem pomię­dzy bel­kami. Same belki miały barwę czarną od sosno­wej smoły, która chro­niła je przed solą z zatoki, na wielu z nich wyrzeź­biono wize­runki mor­skich węży, pta­ków i svar­tlin­gów. Żela­zne kurki tkwiły nie­ru­chomo na każ­dym stro­mym, wyło­żo­nym dachówką dachu, a szczyty więk­szo­ści domów zdo­biły rzeź­bione smoki.

Mur­tagh siłą powstrzy­mał się od dra­pa­nia.

Potra­fił wyre­cy­to­wać całą histo­rię mia­sta, od zało­że­nia aż po dzień dzi­siej­szy, wie­dział, że rzeźby wyko­nano w stylu powszech­nie zwa­nym _kysk_, wyna­le­zio­nym przez ano­ni­mo­wego rze­mieśl­nika ponad sto lat temu. Że czarny kamień w murach zewnętrz­nych pocho­dził z kamie­nio­łomu leżą­cego nie­całe dwa tuziny mil na pół­nocny wschód i że poczciwi miesz­kańcy Ceu­non śmier­tel­nie bali się pusz­czy elfów, Du Welde­nvar­den, i dokła­dali wiel­kich sta­rań, by powstrzy­mać rzędy wynio­słych sosen o ciem­nych igłach przed zagar­nię­ciem ich pól. Wie­dział to wszystko i jesz­cze wię­cej.

Ale po co? Ode­brał naj­lep­szą edu­ka­cję w kraju i nie tylko, a jed­nak jego życie ogra­ni­czało się teraz do peł­nych nie­wy­gód podróży, pod­czas któ­rych ostry słuch i szybka dłoń zna­czyły wię­cej niż wszel­kie nauki. Poza tym zro­zu­mie­nie tego, co było, i tego, co powinno się robić, to dwie zupeł­nie różne sprawy. Naj­lep­szy przy­kład sta­no­wił Gal­ba­to­rix. Król wie­dział wię­cej niż nie­mal wszy­scy – wię­cej nawet niż część naj­star­szych elfów bądź smo­ków – lecz w osta­tecz­nym roz­ra­chunku wie­dza nie dodała mu mądro­ści.

Na uli­cach spo­tkał nie­wielu ludzi. Było późno, a w dniach po Mad­den­tide odby­wało się wiele uczt i zabaw. Więk­szość oby­wa­teli prze­by­wała w domach i gospo­dach, świę­tu­jąc kolejny udany połów ber­gen­he­dów.

Minęło go trzech robot­ni­ków cuch­ną­cych tanim piwem i rybimi fla­kami. Mur­tagh szedł dalej naprzód, a oni wymi­nęli go łukiem. Gdy znik­nęli za zakrę­tem, na głów­nej ulicy znów zapa­dła cisza i nie dostrzegł nikogo, póki nie dotarł do rynku, gdzie para kup­ców wypa­dła zza drzwi składu, kłó­cąc się krzy­kli­wie. Za nimi na plac wybie­gła niska, bro­data postać, prze­ma­wia­jąca gło­sem, który roz­brzmie­wał naj­do­no­śniej ze wszyst­kich.

Kra­sno­lud! Mur­tagh pochy­lił głowę. Od czasu śmierci Gal­ba­to­rixa i upadku Impe­rium ponad rok temu kra­sno­ludy coraz czę­ściej poja­wiały się na tere­nach ludzi. Więk­szość han­dlo­wała kamie­niami, meta­lami i bro­nią, ale widział ich też pra­cu­ją­cych jako zbrojni straż­nicy (mimo niskiego wzro­stu nie nale­żało lek­ce­wa­żyć zdol­no­ści bojo­wych kra­sno­lu­dów). Nie mógł się powstrzy­mać od myśli, jak wielu z nich słu­żyło za oczy i uszy swo­jego króla, Orika, zasia­da­ją­cego na gra­ni­to­wym tro­nie w mie­ście-górze Tronj­heim.

Oświe­tlony od tyłu kra­sno­lud patrzył w jego stronę i Mur­tagh zachwiał się lekko – ot, kolejny pijak wra­ca­jący po świę­cie do domu.

Pod­stęp zadzia­łał i kra­sno­lud sku­pił uwagę na kłó­cą­cych się kup­cach.

Mur­tagh pośpie­szył naprzód. Zwięk­sza­jąca się liczba kra­sno­lu­dów jesz­cze bar­dziej utrud­niała podró­żo­wa­nie jemu i Cier­niowi. Nie miał nic prze­ciwko kra­sno­lu­dom jako rasie bądź kul­tu­rze – w isto­cie cał­kiem lubił Orika, doce­niał także ich nie­sa­mo­wite osią­gnię­cia archi­tek­to­niczne. Wszy­scy jed­nak żywili wobec niego głę­boką, nie­złomną nie­na­wiść za to, że zabił króla Hro­th­gara, który był poprzed­ni­kiem… i wujem Orika. A kra­sno­ludy znane były z pamię­tli­wo­ści i cho­wa­nia uraz. Ponie­waż zaś żyły długo, ich spory krwi trwały wiele lat.

Czy kie­dy­kol­wiek zdoła pogo­dzić się z Ori­kiem, jego kla­nem i ogó­łem kra­sno­lu­dów? Nawet jeśli to moż­liwe, Mur­tagh nie miał na razie pomy­słu, jak to zro­bić.

Nie­stety sytu­acja z kra­sno­lu­dami nie sta­no­wiła wyjątku. Elfy żywiły podobną wro­gość wobec niego i Cier­nia, ze względu na rolę, jaką ode­grali w zabi­ciu Oro­misa i Gla­edra. Mur­tagh wła­ści­wie nie mógł ich winić. Oro­mis i Gla­edr byli ostat­nimi Jeźdź­cem i smo­kiem oca­la­łymi sprzed cza­sów Gal­ba­to­rixa i elfy darzyły ich nie­mal reli­gijną czcią. Przy­naj­mniej takie odniósł wra­że­nie. Fakt, że wraz z Cier­niem byli wów­czas bez­rad­nymi narzę­dziami w ręku Gal­ba­to­rixa, kie­ro­wa­nymi bez­li­to­sną wolą króla, nie zmie­niał tego, że to oni zadali śmier­telne ciosy.

Mur­tagh nie sądził, by elfy pró­bo­wały się zemścić, ale wolałby nie wpaść w ich ręce, chyba że w pobliżu zna­la­złaby się ich obecna kró­lowa, Arya. A nawet wtedy per­spek­tywa wyda­wała się nie­zbyt zachę­ca­jąca.

Prze­ciętny czło­wiek też za nimi nie prze­pa­dał, bo powszech­nie uwa­żano, że zdra­dzili Var­de­nów Gal­ba­to­ri­xowi pod­czas wojny. Zdrajcy zasłu­gi­wali jedy­nie na pogardę obu stron kon­fliktu, i słusz­nie – sam Mur­tagh nie czuł naj­mniej­szego współ­czu­cia wobec wężo­ustych krzy­wo­przy­sięz­ców, takich jak jego ojciec – nie uła­twiało to jed­nak życia, gdy sam nosił fał­szywe piętno.

Nie ma dla nas bez­piecz­nej przy­stani, pomy­ślał i jego usta wygięły się w suro­wym, pozba­wio­nym roz­ba­wie­nia uśmie­chu. Tak prze­cież wyglą­dało całe jego życie. Czemu teraz mia­łoby być ina­czej?

Smród ryb, wodo­ro­stów i soli sta­wał się coraz moc­niej­szy, gdy Mur­tagh wędro­wał wzdłuż nabrzeża, mija­jąc rzędy sto­ja­ków do susze­nia ryb usta­wione z boku ulicy.

Zer­k­nął w górę. Do pół­nocy pozo­stały jesz­cze trzy, cztery godziny, mnó­stwo czasu, by zakoń­czyć inte­resy i opu­ścić Ceu­non. Po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym pod gołym nie­bem, na dzi­kich pust­ko­wiach, bli­skość budyn­ków nie­przy­jem­nie go przy­tła­czała. Pod tym wzglę­dem coraz bar­dziej i bar­dziej przy­po­mi­nał Cier­nia.

Usły­szał muzykę i głosy i ujrzał karczmę będącą celem jego wizyty: Syte Jadło. Niski budy­nek o ciem­nych bel­kach miał krysz­ta­łowe okna osa­dzone w ścia­nie fron­to­wej – rzadki luk­sus w tej czę­ści świata – a na bruku ulicz­nym jaśniały płatki żół­tego świa­tła: zachęta, by wejść do środka, odpo­cząć i się wese­lić.

Sar­ros wybrał tę karczmę na miej­sce następ­nego spo­tka­nia. Już samo to wzbu­dziło czuj­ność Mur­ta­gha. Mimo wszystko jed­nak Syte Jadło wyglą­dało dość nie­win­nie: kolejna uboga, wal­cząca o prze­ży­cie gospoda, jak wiele innych. Pomi­ja­jąc krysz­ta­łowe okna, podobne można było zna­leźć w każ­dym nad­mor­skim mia­steczku bądź wsi w całym kraju. Z dru­giej strony Mur­tagh już dawno nauczył się, że rzadko można ufać pozo­rom.

Zebrał się w sobie, szy­ku­jąc się na hałas, jaki zaraz wypełni mu uszy, i pchnię­ciem otwo­rzył drzwi.Rozdział III. Widelec i klinga

Roz­dział III

Wide­lec i klinga

Ucisk w piersi Mur­ta­gha był bli­ski wybu­chu. W tym momen­cie prze­stał myśleć o Sar­ro­sie jak o czło­wieku. Męż­czy­zna stał się rze­czą, pro­ble­mem, który trzeba roz­wią­zać, szybko i bez waha­nia.

Essie, czu­jąc dotyk noża, zamarła, i było to naj­mą­drzej­sze, co mogła zro­bić.

Do Mur­ta­gha dotarło odle­głe ukłu­cie nie­po­koju Cier­nia. Odpo­wie­dział uspo­ka­ja­jącą myślą. Ostat­nie, czego potrze­bo­wał, to nalot smoka na Ceu­non.

– Skąd ta nagła zmiana, Sar­ro­sie? – spy­tał, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać żad­nych uczuć. – Dobrze ci płacę.

– O taaak, w tym wła­śnie rzecz. – Sar­ros pochy­lił się, szcze­rząc zęby. Jego oddech śmier­dział zepsu­tym mię­sem. – Skoro jesteś gotów zapła­cić aż tyle za pogło­ski i alu­zje, to musisz mieć wię­cej forsy niż rozumu. Znacz­nie wię­cej.

Dureń, upo­mniał się w duchu Mur­tagh. Powi­nien był prze­wi­dzieć, że obno­sze­nie się z taką ilo­ścią złota może spo­wo­do­wać pro­blemy. Nie powtó­rzy wię­cej tego błędu.

Po praw­dzie zdą­żył już wydać nie­mal wszyst­kie pie­nią­dze, z jakimi z Cier­niem ucie­kli w głu­szę. Łak­nął infor­ma­cji, a teraz zapłaci za swoją zachłan­ność czymś wię­cej niż zło­tem.

Wymam­ro­tał pod nosem bar­dzo brzyd­kie słowo.

– Wierz mi, nie chcesz ze mną wal­czyć – rzekł. – Podaj mi miej­sce, zabierz złoto, które ci obie­ca­łem, i nikt nie musi ucier­pieć.

– O jakiej walce mowa? – Sar­ros się zaśmiał. – Nie masz przy sobie mie­cza, nas jest sze­ściu, a ty jeden. Dosta­niemy te pie­nią­dze, czy tego chcesz, czy nie. – Essie zesztyw­niała, gdy Sar­ros naparł moc­niej, bole­śniej, na jej gar­dło. – Widzisz – dodał – uła­twię ci wybór, wędrow­cze. Oddaj resztę złota, ina­czej dzie­wuszka zapłaci krwią.

Essie wbi­jała wzrok w Mur­ta­gha. Czuł jej roz­pacz­liwy strach i wie­dział, że czeka – liczy na to – że jej pomoże. Była tak młoda i kru­cha, że w jego sercu wez­brała nagła sym­pa­tia.

Deter­mi­na­cja dodała mu sił.

Uśmiech­nął się lekko. Czy naprawdę sądził, że zdoła odwie­dzić Ceu­non, nie paku­jąc się w kło­poty? No cóż. Tak to jest.

Zebrał się w sobie, sku­pił wolę i prze­lał cały gniew i zamiary w jedno zda­nie z pra­daw­nej mowy – języka prawdy, mocy i magii.

_– Thrífa sem knífr un huildr sem konr_.

Powie­trze mię­dzy nimi jakby zafa­lo­wało, ale poza tym nie wyda­rzyło się nic wię­cej.

Mur­tagh zamru­gał zasko­czony. Zaklę­cie zawio­dło. Czyżby han­dlarz miał na sobie czary ochronne? I to mocne, bo siła zaklę­cia prze­ła­ma­łaby słab­szą magię. Był to zaska­ku­jący i zde­cy­do­wa­nie nie­sprzy­ja­jący roz­wój wypad­ków.

Sar­ros znów się zaśmiał.

– Głu­pota, ogromna głu­pota. – Wolną ręką wycią­gnął spod kaftana amu­let z pta­siej czaszki. – Widzisz to, wędrow­cze? Cza­row­nica Bachel zro­biła dla każ­dego z nas magiczny naszyj­nik. Twoje czary ci nie pomogą, mamy ochronę przed wszel­kim złem.

– Czyżby? – odparł śmier­tel­nie cichym gło­sem Mur­tagh. Han­dlarz wła­śnie awan­so­wał z iry­tu­ją­cej prze­szkody na auten­tyczne zagro­że­nie. Umiar­ko­wa­nie prze­stało być wyj­ściem. Nie, jeśli chciał wygrać, a Mur­tagh już dawno posta­no­wił, że jest gotów posu­nąć się naprawdę daleko, żeby tylko unik­nąć kolej­nej porażki.

A potem wymó­wił Słowo. I cóż to było za słowo! Zadźwię­czało niczym dzwon i zda­wało się, że w tym dźwięku sły­chać było wszyst­kie moż­liwe zna­cze­nia, było to bowiem naj­po­tęż­niej­sze ze wszyst­kich słów: nazwa pra­daw­nej mowy. Imię Imion. Dzięki niemu mógł prze­ła­mać bądź zmie­nić każde zaklę­cie. Mógł zmie­nić zna­cze­nie samego języka.

Dziś zawarł w Sło­wie Słów cztery inten­cje: życze­nie zdję­cia cza­rów ochron­nych Sar­rosa, pra­gnie­nie, by prze­chwy­cić i zatrzy­mać jego nóż, i wresz­cie roz­kaz nie­po­zwa­la­jący ludziom, któ­rzy usły­szeli Słowo, na zapa­mię­ta­nie go.

W sali zapa­dła głu­cha cisza. Wszy­scy wpa­try­wali się w niego. Wielu gości było oszo­ło­mio­nych, jakby wła­śnie ock­nęli się ze snu.

Essie gapiła się na niego tak zdu­miona, że nie­mal zapo­mniała o stra­chu.

Ku jego zasko­cze­niu Sar­ros pozo­stał nie­tknięty i Mur­tagh po raz pierw­szy poczuł przej­mu­jący chłód. Jedy­nym spo­so­bem na poko­na­nie Imie­nia Imion była magia pozba­wiona słów, naj­bar­dziej ryzy­kowna, naj­dzik­sza, naj­bar­dziej nie­obli­czalna ze wszyst­kich.

Nie doce­nił Sar­rosa i osoby, z którą tam­ten się zada­wał. Sytu­acja stała się nagle nie­bez­piecz­nie nie­prze­wi­dy­walna. A Mur­tagh nie lubił nie­prze­wi­dy­wal­no­ści.

– Essie! – zawo­łał Sigling, w końcu dostrze­ga­jąc, w jakie tara­paty wpa­dła. Chwy­cił pałkę i prze­sko­czył przez szynk­was zręcz­niej, niż Mur­tagh mógłby się spo­dzie­wać po łysie­ją­cym karcz­ma­rzu. – Pusz­czaj ją, ale już!

Nim zdą­żył postą­pić choćby krok, dwóch męż­czyzn w futrach zaata­ko­wało go i powa­liło na zie­mię. Jeden z głu­chym łosko­tem ude­rzył Siglinga w głowę głow­nią mie­cza.

Karcz­marz jęk­nął i upu­ścił pałkę.

Nikt już nie odwa­żył się choćby drgnąć.

Dość tego, pomy­ślał Mur­tagh.

– Tatku! – wrza­snęła Essie, pró­bu­jąc wyśli­znąć się spod noża.

I znów Sar­ros zaśmiał się, tym razem gło­śniej.

– Sztuczki ci nie pomogą, wędrow­cze. Nie ma cza­rów potęż­niej­szych niż te Bachel, żadna magia nie sięga głę­biej.

– Pew­nie masz rację. – Głos Mur­ta­gha był spo­kojny jak staw w bez­wietrzny dzień. Jeź­dziec pod­niósł wide­lec i zaczął się nim bawić. – No dobrze, zatem wygląda na to, że nie mam wyboru.

– Naj­mniej­szego – odparł wyraź­nie zado­wo­lony z sie­bie Sar­ros.

W tym momen­cie w drzwiach kuchni poja­wiła się tęga kobieta o rumia­nym licu i wło­sach spię­tych w kok. Wycie­rała ręce o far­tuch.

– Co to wszystko zna… – zaczęła i wtedy ujrzała Sar­rosa z nożem oraz Siglinga leżą­cego na pod­ło­dze i śmier­tel­nie zbla­dła.

– Siedź cicho albo prze­biję two­jego męża – wark­nął jeden z ban­dy­tów w futrach, celu­jąc mie­czem w karcz­ma­rza.

Pod­czas gdy wszy­scy oglą­dali się na żonę Siglinga, Mur­tagh prze­mó­wił bez­gło­śnie.

– _Halfa utan thor­nessa fra jierda._

Wzdłuż widelca prze­bie­gło coś jakby szkli­sty pło­myk.

Oczy Essie roz­sze­rzyły się, poza tym jed­nak nie zare­ago­wała.

Sar­ros pla­snął dło­nią w stół.

– Dość już strzę­pie­nia języ­ków. Dawaj złoto, ale już.

Mur­tagh prze­chy­lił głowę i – lewą ręką – ponow­nie się­gnął pod płaszcz. Do ostat­niej chwili sie­dział pozor­nie odprę­żony.

Jed­nym szyb­kim gestem wyrzu­cił płaszcz w górę i ude­rzył widel­cem. Uwię­ził nóż Sor­rosa mię­dzy dwoma zębami i szarp­nął, wytrą­ca­jąc go z ręki han­dla­rza.

Brzdęk! Broń prze­le­ciała nad sto­łem i ude­rzyła o ścianę.

Sar­ros wzdry­gnął się i zamarł, gdy Mur­tagh wci­snął wide­lec pod jego brodę. Męż­czy­zna o reki­nich zębach prze­łknął gło­śno ślinę, na jego twarz wystą­piła war­stewka potu, lecz dłoń na­dal spo­czy­wała tuż obok szyi Essie. Roz­ca­pie­rzył palce, jakby chciał roz­szar­pać jej gar­dło.

– Z dru­giej strony – pod­jął Mur­tagh, napa­wa­jąc się zmianą sytu­acji – twój amu­let w żaden spo­sób nie powstrzyma mnie przed potrak­to­wa­niem magią cze­goś innego. Na przy­kład tego widelca. – Wbił zęby głę­biej w ciało Sar­rosa. – Naprawdę sądzisz, że potrze­buję mie­cza, by cię poko­nać, ty zawszony worku bździn?

Sar­ros syk­nął, potem pchnął Essie na kolana Mur­ta­gha i odsko­czył, wywra­ca­jąc krze­sło.

Mur­tagh zerwał się z miej­sca, zrzu­ca­jąc dziew­czynkę na pod­łogę. Prze­ra­żona, zaczęła peł­znąć na czwo­ra­kach mię­dzy sto­łami.

Sze­ściu osił­ków w futrach dobyło mie­czy i pomiesz­cze­nie zamie­niło się w prze­le­wa­jące się morze ciał, gdy rybacy, robot­nicy i inni goście pró­bo­wali uciec fron­to­wymi drzwiami. Lut­ni­sta potknął się i upadł, wokół roz­brzmie­wały krzyki, łoskot i brzęk tłu­czo­nych naczyń.

Mur­tagh zrzu­cił płaszcz, by nie krę­po­wał mu ruchów. Jakże żało­wał, że nie ma Zar’roca albo nawet zwy­kłego noża. Ale nie, był zbyt pewny sie­bie, zbyt sprytny. Do obrony został mu tylko wide­lec.

Ban­dyci usi­ło­wali go oto­czyć przy kominku, ale nie dał się przy­przeć do muru. Wśli­znął się mię­dzy stoły, szu­ka­jąc dobrej pozy­cji do ataku.

Sar­ros wyco­fał się w kąt i wrzesz­czał.

– Roz­pła­taj­cie go! Zabij­cie! Roz­pruj­cie mu brzuch i wyrwij­cie wąt­pia!

Zaraz się tobą zajmę, pomy­ślał Mur­tagh.

W głębi sali Essie w końcu dotarła do mamy. Kobieta pocią­gnęła ją za swoje spód­nice i chwy­ciła krze­sło, które unio­sła przed nimi niczym broń albo tar­czę.

Naj­bliż­szy zbrojny zaata­ko­wał, bio­rąc zamach mie­czem. Nie­zdarny dureń_._ Mur­tagh odtrą­cił cios widel­cem, a potem śmi­gnął naprzód i wra­ził go męż­czyź­nie w pierś. Zęby roz­darły kość i mię­śnie, wbi­ja­jąc się satys­fak­cjo­nu­jąco głę­boko. Ban­dyta szarp­nął się kon­wul­syj­nie i runął na zie­mię z wil­got­nym, bul­go­czą­cym jękiem, gdy sta­nęło mu serce.

Od strony Cier­nia napły­nęła potężna fala stra­chu i wście­kło­ści, i Mur­tagh poczuł, że smok zamie­rza do niego dołą­czyć. _ZOSTAŃ!_ – ryk­nął w myślach, po czym natych­miast zamknął umysł przed moż­li­wym ata­kiem. Cierń posłu­chał, choć z tru­dem.

Trzej kolejni ludzie Sar­rosa zaata­ko­wali. Wszy­scy cięli i dźgali mie­czami, nie cze­ka­jąc na swą kolej.

Mur­tagh chwy­cił krze­sło i jedną ręką roz­trza­skał je na gło­wie napast­nika po lewej, jed­no­cze­śnie widel­cem odpa­ro­wy­wał ataki pozo­sta­łych dwóch bru­tali. Zręcz­nie odbi­jał ciosy, wła­da­jąc zaim­pro­wi­zo­waną bro­nią z nie­zwy­kłą gra­cją, gdy pró­bo­wali prze­bić się przez jego osłonę. Od razu zorien­to­wał się, że żaden z nich nie ode­brał porząd­nego szko­le­nia.

Z początku męż­czyźni mieli prze­wagę wyni­ka­jącą z dłu­go­ści mie­czy, lecz Mur­tagh usko­czył przed cio­sami, po czym pod­szedł bli­żej, tak że nie mogli się zamach­nąć. Nie­wia­ry­god­nie szybko dźgnął widel­cem: raz, drugi, trzeci, czwarty – mocne ude­rze­nia, które powa­liły prze­ciw­ni­ków na pod­łogę, gdzie leżeli teraz, jęcząc.

Gorąca krew pul­so­wała mu w żyłach, na czole lśniła war­stewka potu, a na gra­nicy pola widze­nia poja­wiła się szkar­łatna mgła. Wciąż jed­nak oddy­chał mia­rowo i pano­wał nad sobą, mimo pory­wa­ją­cego poczu­cia try­umfu.

Po dru­giej stro­nie sali Sigling dotarł do szynk­wasu i pod­cią­gnął się z ziemi. W dłoni na­dal trzy­mał pałkę, lecz Mur­tagh oce­niał, że obcią­gnięty skórą kij nie zdziała zbyt wiele w star­ciu z mie­czami rze­zi­miesz­ków.

– Essie! – rzu­ciła wzbu­rzo­nym gło­sem żona karcz­ma­rza. – Olfa jest w kuchni. Chcę, żebyś poszła tam i…

Nim zdą­żyła dokoń­czyć, pod­biegł do nich jeden ze straż­ni­ków Sar­rosa. W ręce trzy­mał maczugę, zamach­nął się, celu­jąc w trzy­mane przez kobietę krze­sło.

Siła ude­rze­nia wytrą­ciła je z rąk matki Essie i strza­skała w drza­zgi.

Dziew­czynka krzyk­nęła, gdy odziany w futra męż­czy­zna drugą ręką uniósł miecz…

Mur­tagh wie­dział, że nie zdąży prze­biec przez salę, by je ura­to­wać. Zary­zy­ko­wał zatem, licząc na przy­chyl­ność losu, i cisnął widel­cem…

Łup.

Sztu­ciec wbił się głę­boko w poty­licę ban­dyty. Napast­nik runął na zie­mię, bez­wład­nie jak worek mąki.

Mur­tagh poczuł gwał­towną ulgę, ale trwało to led­wie sekundę. Sar­ros i jego ostatni sprawny towa­rzysz pró­bo­wali zajść go z boku. Mur­tagh kop­nia­kiem posłał stół pro­sto w brzuch straż­nika, a kiedy tam­ten się potknął, sko­czył i rąb­nął jego czaszką o pod­łogę.

Sar­ros zaklął, rzu­ca­jąc się do drzwi. Gdy się odwró­cił, cisnął w Mur­ta­gha gar­ścią błysz­czą­cych krysz­tał­ków.

_– Sving!_ – krzyk­nął Mur­tagh.

Krysz­tały zawró­ciły w powie­trzu i pomknęły pro­sto w ogień na pale­ni­sku. Roz­le­gła się seria dono­śnych trza­sków, kamienne obra­mo­wa­nie zasy­pała chmura żaru.

Nim Sar­ros dotarł do drzwi, Mur­tagh go dogo­nił. Chwy­cił tył kaftana męż­czy­zny o szpi­cza­stych zębach i z gło­śnym sap­nię­ciem uniósł go nad głowę, a potem z całych sił posłał na deski.

Sar­ros ryk­nął z bólu, przy­ci­ska­jąc dłoń do zgię­tego pod nie­na­tu­ral­nym kątem lewego łok­cia.

– Essie, zostań za mną – pole­ciła żona karcz­ma­rza.

Mur­tagh przy­dep­nął pierś Sar­rosa. Odcze­kał chwilę, żeby zła­pać oddech.

– No dobra, dra­niu – wark­nął. – Gdzie zna­la­złeś ten kamień?

Sigling wyszedł zza szynk­wasu i poty­ka­jąc się, pod­szedł do żony i córki. Nie odzy­wał się ani sło­wem, ale kobieta objęła go ramie­niem, a on zro­bił z nią to samo.

Sar­ros wydał z sie­bie bul­go­czący śmiech, w jego gło­sie dźwię­czała obłą­kań­cza nuta, która sko­ja­rzyła się Mur­ta­ghowi z co bar­dziej sza­lo­nymi reak­cjami Gal­ba­to­rixa. Han­dlarz obli­zał spi­ło­wane zęby.

– Nie wiesz, czego szu­kasz, wędrow­cze. Księ­życ zaćmił ci umysł, jesteś ślepy. Śpiący poru­sza się we śnie, a ty i ja, wszy­scy jeste­śmy mrów­kami cze­ka­ją­cymi, aż nas zdep­cze.

– Kamień – wyce­dził Mur­tagh przez zaci­śnięte zęby. – Gdzie?

Głos Sar­rosa wzniósł się jesz­cze wyżej, sza­leń­czy wrzask prze­szył nocne powie­trze.

– Ty nie rozu­miesz. Śniący! Śniący! Wdzie­rają ci się do głowy i wykrę­cają myśli. Ach! Wykrę­cają je cał­kiem, na nice. – Zaczął się sza­mo­tać, bęb­niąc pię­tami o pod­łogę, w kąci­kach jego ust wystą­piła żółta piana. – Przyjdą po cie­bie, wędrow­cze, a wtedy sam zoba­czysz. Oni… – Głos zała­mał mu się w ochry­płym skrzeku, a potem Sar­ros szarp­nął się jesz­cze raz i znie­ru­cho­miał.

W wąt­piach Mur­ta­gha prze­bu­dził się strach. Han­dlarz nie powi­nien był umrzeć. Dzia­łała tu magia bądź tru­ci­zna i żadne z tych roz­wią­zań go nie zachwy­cało. W isto­cie po całym star­ciu pozo­stał mu nie­smak. Miał wra­że­nie, jakby wpadł w nie­wi­dzialne sidła, lecz nie wie­dział, kto – albo co – je zasta­wiło.

Przez chwilę w sali wspól­nej nikt się nie poru­szył.

Mur­tagh czuł na sobie wzrok zebra­nych, gdy zerwał amu­let z szyi Sar­rosa, zna­lazł swój płaszcz i wró­cił do stołu przy kominku. Scho­wał do kie­szeni jarzący się wewnętrz­nym bla­skiem kamień, zabrał sakiewkę z mone­tami i znie­ru­cho­miał na moment, zasta­na­wia­jąc się chwilę.

Pod­rzu­ca­jąc sakiewkę na dłoni, pod­szedł do miej­sca, w któ­rym Sigling z żoną osła­niali Essie.

– Pro­szę… – szep­nął karcz­marz.

– Prze­pra­szam za to zamie­sza­nie – rzekł Mur­tagh. Czuł smród wła­snego potu, jego lnianą koszulę obry­zgała krew. – Pro­szę, to powinno pokryć szkody.

Uniósł sakiewkę i po chwili waha­nia Sigling ją przy­jął.

– Lada moment zjawi się straż – rzekł, obli­zu­jąc wargi. – Jeśli wyj­dziesz tyl­nymi drzwiami… może dotrzesz do bramy, nim cię zoba­czą.

Mur­tagh poki­wał głową. To miło z jego strony_._

Ukląkł i wyrwał wide­lec z głowy łotrzyka leżą­cego na pod­ło­dze. Dziew­czynka sku­liła się, kiedy spoj­rzał wprost na nią.

– Cza­sami musisz się posta­wić i wal­czyć – rzekł. – Cza­sami ucieczka to nie roz­wią­za­nie. Czy teraz rozu­miesz?

– Tak – wyszep­tała Essie.

Mur­tagh prze­niósł wzrok na jej rodzi­ców.

– Mam ostat­nie pyta­nie. Czy żeby utrzy­mać gospodę, potrze­bu­je­cie klien­tów z cechu mura­rzy?

Zdu­miony Sigling zmarsz­czył brwi.

– Nie, w osta­tecz­nym roz­ra­chunku nie. A czemu?

– Tak wła­śnie sądzi­łem. – Mur­tagh wrę­czył Essie wide­lec. Wyda­wał się zupeł­nie czy­sty, nie dostrze­gła na nim ani kro­pli krwi. – Daję ci go. Rzu­ci­łem na niego zaklę­cie chro­niące przed zła­ma­niem. Jeśli Hjor­dis znów zacznie ci doku­czać, pokłuj ją porząd­nie, a da ci spo­kój.

– Essie – mruk­nęła matka niskim, ostrze­gaw­czym tonem.

Ale Mur­tagh widział, że mała pod­jęła już decy­zję. Sta­now­czo ski­nęła głową i wzięła wide­lec.

– Dzię­kuję – rze­kła z powagą.

– Każda dobra broń zasłu­guje na wła­sne imię – oznaj­mił Mur­tagh. – Zwłasz­cza ta magiczna. Jak go nazwiesz?

Essie się zasta­no­wiła.

– Pan Dzia­bacz!

Mur­tagh nie zdo­łał powstrzy­mać roz­ba­wie­nia: jego twarz roz­ja­śnił sze­roki uśmiech i zaśmiał się gło­śno, ser­decz­nie.

– Pan Dzia­bacz. Podoba mi się. Bar­dzo sto­sow­nie. Oby Pan Dzia­bacz zawsze przy­no­sił ci szczę­ście.

Essie też się uśmiech­nęła, choć tro­chę nie­pew­nie.

– Kim… kim ty naprawdę jesteś? – spy­tała matka dziew­czynki.

– Jedy­nie czło­wie­kiem szu­ka­ją­cym odpo­wie­dzi – odparł Mur­tagh.

Już miał wyjść, ale kie­ru­jąc się nagłym impul­sem, poło­żył dłoń na przed­ra­mie­niu Essie. Wymó­wił słowa zaklę­cia leczą­cego i dziew­czynka zesztyw­niała, gdy magia zaczęła dzia­łać, odmie­nia­jąc bli­zno­watą tkankę na jej ręce.

Mur­tagh poczuł chłód w rękach i nogach – zaklę­cie kosz­to­wało go sporo ener­gii czer­pa­nej z siły jego ciała, by doko­nać zmian, jakich sobie zaży­czył.

– Zostaw ją!

Sigling odcią­gnął szybko Essie, lecz czar zro­bił już swoje i Mur­tagh ich wymi­nął. Płaszcz łopo­tał za nim niczym ciemne skrzy­dła.

Gdy prze­cho­dził przez kuch­nię na tyłach gospody, usły­szał okrzyki zdzi­wie­nia Siglinga i jego żony, a potem cała trójka roz­pła­kała się, nie z żalu, lecz z rado­ści.

Ale Mur­tagh jesz­cze z nimi nie skoń­czył. Kiedy byli zajęci córką, się­gnął umy­słem i wśli­znął się nie­po­strze­że­nie w stru­mień myśli prze­pły­wa­ją­cych przez głowy rodzi­ców Essie. Dzia­łał sub­tel­nie i nie musiał daleko szu­kać. Myśl, o którą mu cho­dziło, jaśniała w pamięci obojga: owa chwila, trzy lata wcze­śniej, kiedy dziew­czynka wpa­dła w kuchni na ojca nio­są­cego wgnie­ciony żeliwny gar­nek z krzywą rączką pełen wrzątku do zmy­wa­nia naczyń. Essie bie­gała dokoła, nie zwra­ca­jąc uwagi, i zna­la­zła się w miej­scu, w któ­rym być nie powinna. U Siglinga wyczu­wał mie­sza­ninę poczu­cia winy i ulgi. U jego żony ulgę, żal i znik­nię­cie skry­wa­nej nie­chęci do męża, który nie­chcący dopro­wa­dził do wypadku.

Wyco­fał się. Jego obawy nie miały pod­staw i cie­szył się z tego. Essie i jej rodzeń­stwo byli bez­pieczni z rodziną. Nie musiał robić nic wię­cej.

Do oczy napły­nęły mu łzy. Przy­naj­mniej zdo­łał dziś zro­bić coś dobrego. Żadne dziecko nie powinno dora­stać z taką bli­zną jak Essie… albo jego wła­sna. Przez sekundę wyobra­ził sobie, jak wygła­dza swoje plecy tak, jak wcze­śniej rękę Essie, ale szybko prze­gnał tę myśl. Nie­które rany są zbyt głę­bo­kie, by dało się je zale­czyć.

Był synem swo­jego ojca i nie może uda­wać, że jest ina­czej.

***

Na ulicy przed Sytym Jadłem Mur­tagh uniósł głowę i ode­tchnął głę­boko noc­nym powie­trzem. Wokół niego padały mięk­kie płatki śniegu, prze­sła­nia­jąc świat falu­ją­cym welo­nem. Całe mia­sto spra­wiało wra­że­nie nie­ru­cho­mego i cichego.

Jego serce zaczęło zwal­niać biegu.

Od jak dawna nie zabił czło­wieka? Ponad rok minął od dnia, w któ­rym dwaj ban­dyci zaata­ko­wali go wie­czo­rem, gdy wra­cał do namiotu. Para tępych, pecho­wych osił­ków nie miała naj­mniej­szych szans, by go poko­nać. Zare­ago­wał odru­chowo i nim się zorien­to­wał, co robi, nie­szczę­śnicy leżeli już na ziemi. Wciąż przy­po­mi­nał sobie jęki wyda­wane przez kona­ją­cego chło­paka…

Mur­tagh skrzy­wił się. Nie­któ­rzy prze­ży­wają całe życie, nikogo nie zabi­ja­jąc. Zasta­na­wiał się, jakie to uczu­cie.

Kro­pla krwi – nie jego – spły­nęła mu po grzbie­cie dłoni. Otarł ją z nie­sma­kiem o ścianę budynku. Drza­zgi prze­szka­dzały mu mniej niż posoka.

Choć Sar­ros nie zdra­dził Mur­ta­ghowi poło­że­nia miej­sca, któ­rego szu­kał, teraz już przy­naj­mniej wie­dział, że to, przed czym ostrze­gał go Uma­roth, ist­nieje naprawdę. Zde­cy­do­wa­nie wolałby prze­żyć zawód. Nie wie­dział, jaką prawdę skrywa pole poczer­nia­łej ziemi, ale wąt­pił, by zwia­sto­wało cokol­wiek dobrego. Życie ni­gdy nie jest takie pro­ste.

Spoza Ceu­non dobie­gło pyta­nie, to Cierń oba­wiał się o jego bez­pie­czeń­stwo.

_Nic mi nie jest_ – odparł Mur­tagh. _Tylko drobne pro­blemy._

_Mam przy­le­cieć?_

_Raczej nie, ale na wszelki wypa­dek bądź w pogo­to­wiu._

_Zawsze._

Cierń wyco­fał się, pozo­sta­wia­jąc po sobie wra­że­nie ostroż­nej czuj­no­ści, Mur­tagh jed­nak na­dal wyczu­wał wiecz­nie obecną więź: pocie­sza­jącą bli­skość, która stała się jedy­nym nie­zmien­nym ele­men­tem ich życia.

Ruszył w głąb alejki. Czas zni­kać. Straż miej­ska jest pew­nie nie­da­leko.

Jego uwagę przy­cią­gnął jakiś ruch w górze.

Z początku Mur­tagh nie był pewien, co widzi.

Spo­mię­dzy oświe­tlo­nych bla­skiem ognia chmur wypły­nął nie­wielki sta­te­czek z trawy, mający naj­wy­żej piędź czy dwie dłu­go­ści. Burty i żagiel zro­biono ze sple­cio­nych źdźbeł, maszt i wio­sła z łody­żek.

Nie dostrzegł żad­nej załogi, choćby naj­mniej­szej: sta­tek poru­szał się sam, uno­szony i pod­trzy­my­wany nie­wi­dzialną siłą. Okrą­żył go dwu­krot­nie i Mur­tagh dostrzegł maleńką ban­derę łopo­czącą ponad rów­nie małym bocia­nim gniaz­dem.

A potem sta­tek skrę­cił na zachód i znik­nął za zasłoną gęst­nie­ją­cego śniegu, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie naj­mniej­szych śla­dów.

Mur­tagh uśmiech­nął się i pokrę­cił głową. Nie wie­dział, kto zro­bił ów sta­tek i co on ozna­cza, lecz sam fakt, że na świe­cie ist­nieje coś tak nie­zwy­kłego i wyjąt­ko­wego, prze­peł­nił go nie­wy­tłu­ma­czalną rado­ścią.

Powró­cił myślami do tego, co powie­dział dziew­czynce, Essie. Może powi­nien posłu­chać wła­snej rady. Może już czas prze­stać ucie­kać i wró­cić do sta­rych przy­ja­ciół.

Uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. Gdzie­kol­wiek tra­fiał przez ostatni rok, rok po śmierci Gal­ba­to­rixa, sły­szał jad w gło­sach ludzi wyma­wia­ją­cych jego imię. Nie­ważne, z jakim zapa­łem Nasu­ada – i Era­gon – bro­nili go publicz­nie, a wcale nie wie­dział, czy naprawdę wystę­pują w jego obro­nie, nie­wiele osób potra­fiło mu zaufać po tym, co robił w służ­bie króla. Była to gorzka, nie­spra­wie­dliwa prawda, ale nie dało się jej unik­nąć.

Z tego wła­śnie powodu ukry­wał twarz, zmie­nił imię i udał się na wygna­nie… wraz z Cier­niem. Byli bani­tami, bez domu i rodziny. I choć ów czas spę­dzony w samot­no­ści bar­dzo pomógł im obu, Mur­tagh nie sądził, by mogli tak wiecz­nie żyć z dala od świata.

Ponow­nie zatem zadał sobie pyta­nie: czy już nie nad­szedł czas, by zawró­cić i sta­wić czoło prze­szło­ści?

Nie. Myśl ta poja­wiła się w jego gło­wie natych­miast, twarda, zde­cy­do­wana. Sam nie wie­dział, czy to on tak myśli, czy Cierń, czy może obaj. Nawet gdyby spró­bo­wali powró­cić do cywi­li­zo­wa­nego towa­rzy­stwa, nie przy­pusz­czał, by kie­dy­kol­wiek widziano w nich kogoś wię­cej niż zdraj­ców i mor­der­ców.

Poza tym… Spoj­rzał na trzy­many w dłoni przed­miot: amu­let z pta­siej czaszki, który zdjął z szyi Sar­rosa. Sądząc z wyglądu, była to czaszka wrony.

Kim była cza­row­nica Bachel? Mur­tagh ni­gdy o niej nie sły­szał. Magia pozba­wiona słów była dzika i nie­bez­pieczna, rzadko zda­rzał się cza­ro­dziej dość dzielny, głupi bądź uzdol­niony, by przy niej maj­stro­wać. Mimo sta­ran­nego wyszko­le­nia Mur­tagh nie odwa­żyłby się jej użyć w Sytym Jadle, w obec­no­ści tylu nie­win­nych świad­ków. I kim byli Śniący, o któ­rych wspo­mi­nał Sar­ros? Wspól­ni­kami Bachel? Kolejne tajem­nice.

Nie, nim cokol­wiek zrobi, musi się dowie­dzieć, skąd pocho­dził lśniący kamień. Chciał też zna­leźć cza­row­nicę Bachel i zadać jej parę pytań.

Podej­rze­wał, że odpo­wie­dzi mogą oka­zać się bar­dzo inte­re­su­jące.

Gdzieś w Ceu­non ode­zwał się meta­liczny dzwon, wyry­wa­jąc Mur­ta­gha z zamy­śle­nia. Scho­wał szybko amu­let pod płasz­czem i ruszył pośpiesz­nym kro­kiem w stronę połu­dnio­wej bramy. Musiał wymknąć się z mia­sta, nim straże go znajdą i będzie zmu­szony znów kogoś zabić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: