Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Mury Niemczy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 grudnia 2025
19,98
1998 pkt
punktów Virtualo

Mury Niemczy - ebook

Bogumiła nigdy nie trzymała miecza — jedynie klucze do spiżarni męża. Lecz gdy legiony Świętego Cesarstwa Rzymskiego uderzają w bramy, a każdy mężczyzna słabnie, los polskiej granicy spoczywa w jej drżących dłoniach. Sierpień 1017 roku. Kamienny gród Niemcza to ostatnia zapora przed potopem — jeśli upadnie, hordy cesarza Henryka II wleją się w serce młodej Polski. Za murami Bogumiła — córka nosząca brzemię ojcowskiej hańby, żona kasztelana, który nie może już walczyć — staje przed wyborem, jakiego nie przewidziało żadne prawo: pozwolić, by jej świat spłonął, czy sięgnąć po władzę, której nikt nie chce jej oddać. Każdego dnia cesarskie katapulty śpiewają. Każdego dnia studnie opadają niżej. A w oczach oblężonych narasta pytanie — czy kobieta naznaczona wstydem może ich ocalić, czy tylko przyspieszy zgubę?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788384330319
Rozmiar pliku: 927 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KREW WYGNAŃCA

Osiemnaście lat. Tyle czasu upłynęło od poranka, który przesiąkł zapachem śmierci.

Ziemia pod murami Niemczy stężała w nieustępliwy monolit. Bogumiła klęczała przy pustym kopcu, swoim prywatnym grobie ojca. Pod darnią nie spoczywało ciało, a jedynie garść ziemi z rodzinnych stron i wstążka, którą otrzymała, zanim kat uniósł topór. Szron oblepiał każdą grudkę gliny. Biel osiadła na mogile wydawała się uczciwsza niż historia jej rodu.

Zsiniałe palce Bogumiły straciły czucie. Zdrętwienie przyniosło ulgę, tłumiąc piekący ból mrozu. Wbiła paznokcie w zmarzniętą darń, a pod płytką wdarła się czerń. Ziemia, mimo mrozu, kruszyła się w dłoniach, niosąc woń pleśni i butwiejących liści. Cmentarz Grodowy trwał w bezruchu, przykryty cieniem południowej wieży. Słońce rzadko tu zaglądało, omijając to miejsce szerokim łukiem.

Poranek przybrał barwę popiołu. Mgła pełzła nad gruntem, snując się między kopcami, które wybrzuszały się na grzbiecie ziemi niczym stare blizny. W cieniu murów panował gęsty półmrok, a biel śniegu przypominała odcień wiekowych kości. Suche, lodowate powietrze drażniło gardło przy każdym wdechu. Wiatr gwizdał w szczelinach wieży, wyciągając z kamieni przeciągły, żałobny ton.

Wspomnienie wywołało nagły skurcz w jej żołądku. Poczuła to samo szarpnięcie, co w dniu, gdy strażnik pchnął ją w stronę szafotu. Miała wtedy dziesć lat. Tłum ryczał, a nienawiść wylewała się z gardeł gęstą, lepką falą. Ojciec stał wyprostowany, ignorując wyzwiska. Patrzył tylko na nią oczami wypranymi z nadziei. Potem nastąpił błysk. Stal rozcięła powietrze, a uderzeniu towarzyszył krótki, mokry odgłos.

Zacisnęła dłonie na sukni, aż szorstka wełna zaczęła drażnić skórę. Ten ból pomógł jej zakotwiczyć się w rzeczywistości. Niemcza. Rok tysięczny siedemnasty. Zima.

– Nie powinno cię tu być. – Głos starego Barnaby przeciął ciszę.

Bogumiła nie drgnęła, rozpoznając ten ton. Mnich widział w swoim życiu więcej trupów niż noworodków. Jego sandały chrzęściły na zamarzniętej ścieżce, gdy zbliżał się ciężkim, powolnym krokiem. Biła od niego woń starego pergaminu i niemytego ciała. Cień mężczyzny padł na kopiec, zasłaniając resztki światła.

– Modlę się. – Głos Bogumiły przypominał tarcie suchych liści.

– Modlisz się do pustki. On tu nie leży.

– Wiem doskonale, gdzie go rzucono. Do rowu pod Poznaniem. Bez krzyża i imienia.

Barnaba stanął obok, lecz nie zaszczycił jej spojrzeniem. Wbił wzrok w mury. Potężne dębowe bale zazębiały się idealnie, osadzone na kamiennej podmurówce, która trzymała konstrukcję w ryzach. Niemcza była potężną twierdzą, ale każda budowla posiada pęknięcia. Bogumiła miała wrażenie, że sama jest taką szczeliną w strukturze grodu.

– Ludzie patrzą, pani. – Mnich mruknął pod nosem. – Widzą w tobie córkę wygnańca, a nie żonę kasztelana.

– Niech patrzą. Oczy im od tego nie odmarzną.

– Mścibor choruje. Gorączka trawi go od środka.

Bogumiła dźwignęła się z kolan, które odpowiedziały ostrym strzyknięciem. Ból przeszył nogi aż do bioder. Otrzepała suknię, a szare drobiny ziemi osiadły na śniegu. Barnaba miał zaczerwienione, zmęczone oczy.

– Słuchajcie uważnie, ojcze. Mścibor odpoczywa. Rana jest głęboka, ale to jeszcze nie wyrok śmierci.

– Rana od bełtu staje się wyrokiem w chwili, gdy wejdzie w nią zgnilizna.

– Nie wejdzie. Witosława pilnuje czystości opatrunków.

Barnaba splunął, a ślina natychmiast zamieniła się w lód na twardej ziemi. Nie darzył wiedźmy sympatią, podobnie jak reszta grodu, choć każdy szukał u niej ratunku, gdy życie uciekało przez rozcięty brzuch. Bogumiła dotknęła srebrnego pierścienia ukrytego pod koszulą. Rzemyk przejął ciepło jej ciała, ale metal pozostał lodowaty. To był znak rodu. Piętno zdrady.

– Niemcy idą. – Mnich zniżył głos do szeptu.

– Wiem o tym.

– Nie masz pojęcia o skali. Idzie sam cesarz Henryk, prowadząc tysiące zbrojnych. Ich tarcze zasłonią horyzont, gdy tylko wyjdą z lasów.

Bogumiła skierowała wzrok ku kniei. Drzewa trwały w bezruchu, a czerń pni odcinała się od bieli śniegu niczym pęknięcia na szkle. Gdzieś tam maszerowała śmierć. Pachniała pewnie dymem, potem i końskim gniewem, a nie krwią, którą zapamiętała z dzieciństwa. Nadciągała wielka machina nieznająca litości.

– Ile mamy czasu? – zapytała.

– Dzień. Może dwa. Wszystko zależy od tego, jak bardzo błoto w dolinie spowolni ich wozy.

– Zorganizujcie kobiety. Trzeba szyć worki na ziemię i przygotować kotły ze smołą.

– To robota dla mężczyzn.

– Mężczyźni będą potrzebni przy włóczniach. Kobiety utrzymają gród. Idźcie już.

Barnaba skłonił się lekko, choć z wyraźną niechęcią. Odszedł ze zgiętymi plecami, zostawiając ją samą wśród grobów. Bogumiła trwała w bezruchu, czując na karku narastający ciężar. To nie był strach przed cesarzem, lecz lęk przed własną krwią. Zastanawiała się, czy w chwili próby okaże się podobna do ojca i wybierze własną skórę zamiast lojalności wobec murów.

Zacisnęła zęby, aż rozbolała ją szczęka. Odwróciła się i ruszyła w stronę górnego grodu. Szła szybko, niemal bezszelestnie. Śnieg pod jej butami nie skrzypiał, lecz pękał z cichym trzaskiem.

------------------------------------------------------------------------

Mur Północny przyjmował na siebie najsilniejsze uderzenia wiatru. Bogumiła wspinała się po drewnianych schodach, uważając na każdy śliski stopień. Dłoń zacisnęła na poręczy, a ostra zadra wbiła się głęboko w skórę. Nie wyciągnęła jej; ból pomagał utrzymać koncentrację. Wiatr szarpał jej suknię, usiłując zepchnąć ją ze stopni. Powietrze nasycone wilgocią kłuło w płucach przy każdym oddechu.

Na górze wichura przybrała na sile, wyjąc między blankami. Dźwięk przypominał skowyt bitego zwierzęcia lub głosy ludzi z jej przeszłości. Bogumiła oparła dłonie o szorstki kamień muru, który gryzł przez skórzane rękawiczki. Jej oddech formował w powietrzu gęste, białe obłoki. Z dołu dobiegał dźwięk naciąganych cięciw – wysoki, niemal muzyczny ton przecinający świst wiatru.

– Pani kasztelanowa. – Stanimir stał przy balistach.

Jego zbroja straciła blask, pokryta warstwą kurzu i zaschniętego błota. Blizna na jego policzku żłobiła skórę głęboką, siną doliną. Stary żołnierz mierzył ją wzrokiem, jakim taksuje się obcą zwierzynę, która zabłąkała się do wilczej jamy.

– Stanimirze. Jak nastroje wśród ludzi?

Wojownik wzruszył ramionami, a blachy jego pancerza zazgrzytały o siebie.

– Piją, żeby zagłuszyć strach. Czekają. Nic nowego.

– Ile strzał mamy w zapasie?

– Mało. Jaksza twierdzi, że starczy na dwa dni oblężenia. Zakłada jednak, że Niemcy będą na tyle głupi, by iść pod mur bez osłony tarcz.

– Nie są głupi. – Bogumiła zmrużyła oczy.

– Nie są. Dlatego Jaksza albo kłamie, by nie siać paniki, albo zupełnie stracił rachubę.

Bogumiła spojrzała na majdan, gdzie ludzie poruszali się niczym mrówki w rozgrzebanym kopcu. Nosili bele drewna, garnce i płótna. W tym chaosie tętnił jednak porządek, który narzuciła trzy dni temu. Każdy znał swoje zadanie. Do jej uszu docierał stukot naczyń i uderzenia końskich kopyt o twarde podłoże. To był odgłos cywilizacji przygotowującej się do walki o byt.

– Trzeba rozebrać szopy przy zachodniej ścianie. Drewno posłuży do ogrzania ludzi i wzmocnienia bramy.

– Ludzie podniosą lament. To ich cały dobytek.

– Dobytek nie ochroni ich przed ogniem. Słuchajcie uważnie, Stanimirze. Jeśli brama padnie, szopy i tak spłoną wraz z właścicielami.

Stanimir splunął za mur i długo obserwował lot śliny. Wiatr szarpnął jego wąsem, wysysając resztki wilgoci z ust.

– Macie oko do szczegółów, pani. Ale ludzie potrzebują wodza z krwi i kości. Mścibor...

– Mścibor żyje. – Przerwała mu ostro.

– Żyje, ale nie jest w stanie ustać na nogach. A Niemcy nie dadzą mu czasu na wyzdrowienie.

Bogumiła poczuła nagły skurcz w żołądku. Ukryła drżące dłonie w fałdach sukni. Nie mogła pozwolić, by Stanimir dostrzegł jej słabość. Był lojalny wobec jej męża, ale dla niej pozostawał obcym elementem świata, który ją odtrącił.

– Ja tu dowodzę. – Jej głos był cichy, ale twardy.

Stanimir wydał z siebie krótki, suchy dźwięk, w którym nie było ani krzty wesołości.

– Wy? Pani, przecież wy mdlejecie na widok zarzynanego prosiaka. Widziałem to na własne oczy jesienią.

– Prosiak to nie wojna.

– Wojna to rzeka krwi. Będziecie brodzić w niej po kolana, aż suknia nasiąknie czerwienią. Zapach miedzi będziecie czuć w każdym kęsie chleba.

Bogumiła poczuła falę mdłości. Zapach miedzi. Żelazo. Krew ojca na szafocie. Znów zobaczyła tę czerwoną plamę rozlewającą się po deskach i parę unoszącą się w mroźnym powietrzu. Przełknęła ślinę, czując ucisk w gardle.

– Krew to tylko płyn. – Szepnęła bardziej do siebie.

– Krew to życie, pani. I śmierć. Wasz ojciec poznał tę prawdę najlepiej ze wszystkich.

Zamarła. Wiatr nagle ucichł, jakby świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na jej reakcję. Stanimir nie odwracał wzroku, a jego oczy pozostały twarde i pozbawione litości. Wiedział. W Niemczy tajemnice nie istniały; one gniły pod powierzchnią, czekając na moment, by wypłynąć.

– Mój ojciec nie żyje. – Jej ton stał się lodowaty.

– Zdrajcy rzadko cieszą się długim życiem. Ale ich dzieci noszą w sobie ten sam ślad.

– Pilnujcie muru, Stanimirze. To wasze jedyne zadanie. Jeśli Niemcy przełamią obronę, wasza krew będzie smakować identycznie jak moja.

Odwróciła się gwałtownie i niemal zbiegła po schodach. Serce waliło o żebra w rytm wojennego bębna. Czuła na sobie wzrok żołnierzy, z których każdy wydawał się sędzią widzącym w niej jedynie córkę banity. Nie dostrzegali kobiety, która od tygodnia nie zmrużyła oka, licząc zapasy ziarna, ani matki płaczącej nocami w poduszkę.

Zeszła na dziedziniec, gdzie zapach dymu i mokrej sierści był jeszcze intenswniejszy. Konie prowadzone do stajni rżały niespokojnie, wyczuwając nadchodzącą burzę, której ludzie wciąż nie chcieli przyjąć do wiadomości.

Bogumiła skierowała się ku kaplicy, szukając ciszy i miejsca wolnego od oceniających spojrzeń.

------------------------------------------------------------------------

Kaplica św. Jerzego, wzniesiona z grubego kamienia, tonęła w półmroku. Blask kilku świec drżał przy każdym ruchu powietrza, a woń kadzidła mieszała się z zapachem topionego wosku. Panował tu inny rodzaj chłodu – spokojniejszy, niemal kojący. Ciszę mąciło jedynie skrobanie pióra ojca Adalberta o pergamin.

Przy ołtarzu klęczały dzieci, Dobrawa i Bezprym. Ich małe sylwetki wydawały się niezwykle kruche na tle potężnych, kamiennych ścian. Dobrawa trwała w skupieniu, podczas gdy Bezprym wiercił się, skubiąc rąbek tuniki.

Bogumiła podeszła bezszelestnie, nie chcąc mącić ich spokoju. Stanęła w cieniu filaru, czując pod palcami wilgoć przenikającą z kamienia przez materiał sukni.

– ...i chroń tatę. – Szeptali zgodnie. – Daj mu siłę, by wygnał najeźdźców. Amen.

Bezprym dostrzegł ją pierwszy, a jego oczy rozbłysły radością.

– Mamo! Czy tata już wyzdrowiał?

Bogumiła kucnęła przy nich, ignorując ból w kolanach. Przyciągnęła ich do siebie, wdychając zapach mleka i czystego lnu. To była jedyna woń, która nie niosła ze sobą skojarzeń ze śmiercią.

– Jeszcze nie, kochanie. Potrzebuje dużo spokoju i odpoczynku.

– Ale Stanimir mówił, że Niemcy są blisko. – Dobrawa spojrzała na nią z powagą niepasującą do jej wieku. – Powiedział, że będą strzelać ognistymi pociskami.

Bogumiła poczuła przypływ gniewu na gadatliwość żołnierza. Wiedziała jednak, że chłosta nie uciszy prawdy.

– Mur jest wysoki, moje skarby. – Pogłaskała córkę po policzku. – A ja czuwam. Nic wam się nie stanie, dopóki oddycham. Musicie być teraz dzielni jak mali strażnicy.

– Chcę mieć miecz. – Bezprym wypiął pierś. – Chcę walczyć u boku taty.

– Na broń przyjdzie czas. Teraz musicie pomagać ojcu Adalbertowi przy noszeniu wody dla rannych.

– Będzie dużo krwi? – Dobrawa zapytała szeptem.

Bogumiła drgnęła, jakby to słowo było uderzeniem bicza.

– Tylko woda. Nic więcej.

Puściła ich, a dzieci pobiegły do zakrystii, gdzie kapłan przygotowywał bandaże. Została sama przed prostym, drewnianym krzyżem. Na stole obok ołtarza stał kielich i dzban z winem. Ktoś musiał go potrącić, bo na białym obrusie wykwitło kilka jaskrawych, czerwonych kropel. Na tle czystego płótna wyglądały agresywnie.

Cofnęła się, a jej oddech stał się rwany. Świat wokół zaczął wirować.

Czerwień była wszędzie. Na dłoniach ojca, na poznańskim śniegu, w jej najgorszych snach. Krew nie była zwykłym płynem; stanowiła dziedzictwo, którego nie sposób zmyć.

– Pani? – Ojciec Adalbert wyłonił się z mroku niczym duch.

Zmarszczki na jego twarzy tworzyły sieć głębokich bruzd.

– Źle wyglądasz, Bogumiło. Usiądź, proszę.

– Nic mi nie jest.

– Kłamiesz. Twoje serce bije tak głośno, że słyszę je z tej odległości.

Opadła na twardą ławkę. Adalbert spoczął obok, zachowując pełen szacunku dystans.

– Boisz się. – To nie było pytanie.

– Każdy odczuwa strach w obliczu wojny.

– Ale ty lękasz się czegoś innego. My drżymy o życie, ty drżysz o swoją duszę.

Bogumiła spojrzała na swoje spierzchnięte, czerwone od zimna dłonie. Wyglądały, jakby były unurzane w czymś niezmywalnym.

– Mój ojciec zdradził. – Szepnęła. – Sprzedał bramy za złoto, łudząc się, że ratuje rodzinę. Przyniósł sobie pętlę, a mnie dożywotnią hańbę.

– Nie jesteś swoim ojcem.

– Płynie we mnie ta sama krew, ojcze. Jest ciężka i cuchnie żelazem. Czuję jej ciężar w każdej żyle.

Adalbert wydał z siebie długi, świszczący dech.

– Każdy niesie swój ciężar, ale to my wybieramy ścieżkę. Twój ojciec wkroczył w ciemność. Ty wybierasz światło za każdym razem, gdy dbasz o ten gród i opatrujesz Mścibora.

– Robię to tylko z poczucia obowiązku.

– Obowiązek to najczystsza forma miłości, jaką znam.

Bogumiła spojrzała na plamę wina. Przestała być straszna; stała się po prostu brudem, który wymaga wyprania.

– Jeśli Niemcy sforsują mury... – zaczęła.

– Nie sforsują.

– Wejdą do środka. Stanimir to wie, Jaksza też. Nawet ty masz tę świadomość, Adalbercie. Niemcza to dla cesarza jedynie mały punkt, który zamierza rozgnieść.

Kapłan uśmiechnął się smutno.

– Małe owady bywają jadowite. Czasem jeden insekt potrafi powalić wielkiego tura, jeśli wie, gdzie uderzyć.

Bogumiła wstała, czując dziwny spokój. To nie była nadzieja, lecz akceptacja losu. Wiedziała, co musi zrobić. Nie mogła pozostać jedynie żoną kasztelana ukrytą w jego cieniu. Aby Niemcza przetrwała, ona musiała stać się sędzią decydującym o życiu i śmierci.

– Muszę iść.

– Dokąd cię niesie?

– Do Mścibora. Muszę mu oznajmić, że przejmuję klucze do grodu.

Adalbert skłonił głowę w niemym geście szacunku.

– Bóg z tobą, córko.

– Niech Bóg pilnuje bramy. Resztą zajmę się ja.

Wyszła z kaplicy. Blade słońce stało wysoko, nie dając jednak żadnego ciepła. Bogumiła szła przez dziedziniec, a ludzie instynktownie ustępowali jej z drogi. Wyczuwali zmianę; jej wzrok nie błądził już po ziemi, lecz mierzył prosto przed siebie.

Zacisnęła dłoń na srebrnym pierścieniu, pozwalając, by metal wbił się w skórę. Ten ból był jej potrzebny.

W wieży mieszkalnej panował zaduch. Mieszanka piołunu i dziegciu dusiła słodkawym odorem gnicia. Schody były wilgotne i ciemne od stóp wchodzących ludzi. Z góry dobiegały jęki rannych, a powietrze gęstniało od wyziewów chorych ciał.

Mścibor leżał na łożu, wydając się cieniem dawnego siebie. Jego szara twarz lśniła od potu, a oddech był krótki i rzężący. Witosława zmieniała okłady, mierząc Bogumiłę swoimi żółtymi oczami.

– Gorączka wciąż rośnie. – Mruknęła wiedźma.

– Wyjdź stąd.

– Ale pani...

– Wyjdź. Natychmiast.

Witosława zebrała naczynia i wyszła, szurając stopami po podłodze. Bogumiła usiadła na brzegu łóżka i ujęła parzącą dłoń męża.

– Mściborze. – Szepnęła.

Uchylił powieki, lecz jego mętne oczy nie rejestrowały rzeczywistości. Błądził po dawnych polach bitew.

– Niemcy... – wycharczał z trudem.

– Niemcy stoją pod bramą. Ale ja tu jestem. Słuchaj mnie: ja tu jestem i nie odejdę.

Ścisnęła jego rękę tak mocno, że jej własne knykcie pobielały.

– Będę bronić tego grodu za wszelką cenę. Nawet jeśli przyjdzie mi spalić wszystko, co kocham. Nawet jeśli moja krew zostanie przeklęta na wieki.

Mścibor nie odpowiedział, a jego dłoń opadła bezwładnie na pościel. Bogumiła podeszła do okna, skąd widziała mur północny i Stanimira wypatrującego wroga.

Na horyzoncie wykwitł pierwszy słup dymu. Potem kolejne. Niemcy palili wioski, przygotowując pole pod obóz.

Bogumiła dotknęła blizny po zadrze. Krew zaschła, tworząc ciemny strup. Nie odwróciła wzroku i nie poczuła mdłości. Wypełniła ją zimna, twarda pewność.

Choć całe życie uciekała przed cieniem ojca, to on nauczył ją, jak rozpoznać nadchodzącą burzę i jak stać się jedyną rzeczą, która po niej ocaleje.

Ziemia pod murami Niemczy mogła być twarda jak kamień, ale ona okazała się twardsza.

Była krwią wygnańca. I to była jej twierdza.CIĘŻAR KLUCZY

Kiedyś stanowiła jedynie tło. Przesuwała się korytarzami Niemczy, pilnując bieli obrusów i grubości dziecięcych kożuchów. Dziś wyrosła na jedyną zaporę oddzielającą resztki porządku od chaosu wyjącego u bram.

W Górnej Sali Kasztelańskiej osiadł gęsty, mdły zaduch. Nozdrza drażniła woń piołunu wymieszana ze starym dymem i wyziewami gnijącej tkanki. Słońce wisiało nisko, wbijając złociste kliny światła przez wąskie, strzeliste okno. W tych promieniach wirował kurz, drobne drobiny zawieszone w bezruchu nad dębową posadzką. Gobeliny na ścianach, przedstawiające sceny łowów, zdawały się obserwować agonię władcy wyblakłymi, nitkowatymi oczami.

Mścibor spoczywał na ogromnym łożu pod ciężarem niedźwiedziej skóry. Jego twarz straciła dawną kanciastość. Kości policzkowe napinały woskową skórę, grożąc jej przebiciem. Każdy wdech był krótkim, świszczącym wyrzutem powietrza, po którym następowała długa, dławiąca cisza. W tych przerwach słychać było jedynie rytmiczne uderzenia drewnianego okna o ramę i daleki, metaliczny dźwięk dzwonu wzywającego na nieszpory.

Bogumiła stała przy oknie. Jej dłonie, zazwyczaj czerwone od szorowania płótna w lodowatej wodzie, drżały. Zacisnęła palce na wełnianej sukni, aż krew odpłynęła z knykci. Szorstki materiał drażnił skórę, przywracając jej trzeźwość umysłu w miejscu, gdzie śmierć wypełniała przestrzeń skuteczniej niż dym z paleniska. Musiała stłumić ten dreszcz. Krew ojca pulsowała w skroniach, przywołując wspomnienie dawnego wyroku i stryczka. Hańba, która miała ją zniszczyć, paradoksalnie doprowadziła ją tutaj – do serca grodu umierającego wraz ze swoim panem.

Witosława pochyliła się nad rannym. Jej plecy, wygięte w łuk przez dziesięciolecia pracy, rzucały na ścianę koślawy cień. Starucha mieszała w glinianej misce błotnistą maść, która cuchnęła tak dotkliwie, że Bogumiła odwróciła głowę. Zapach wypełniał całe pomieszczenie, wgryzając się w nozdrza.

– Gorączka go trawi – wychrypiała zielarka. Głos brzmiał jak tarcie kamienia o kamień. – Bełt musiał być zatruty albo rdzawy jad zdążył już skazić krew.

Bogumiła postąpiła krok naprzód. Podłoga skrzypnęła pod jej ciężarem, a dźwięk ten rozległ się w komnacie nienaturalnie głośno. Zimno kamienia przenikało przez cienkie podeszwy trzewików.

– Czy on mnie słyszy?

– Słyszy tylko demony, pani. – Witosława smarowała czerniejącą ranę na boku kasztelana. Jej chude, sinawe palce poruszały się z chirurgiczną precyzją. – Ziemia nie zapomina grzechów, a stal wyciąga je na światło dzienne.

Mścibor nagle szarpnął się na posłaniu. Mięśnie napięły się gwałtownie, wyrzucając tułów w górę, a futro zsunęło się na bok, odsłaniając blade ramiona. Oczy otworzyły się, lecz brakowało w nich przytomności. Były mętne, przesłonięte gorączkowym obłędem. Wyrzucił rękę przed siebie, chwytając puste powietrze, jakby próbował pochwycić uciekającą duszę.

– Bramy! – wycharczał. Głos chrobotał w gardle, suchy i pozbawiony wilgoci. – Zamknąć... ogień... Herman idzie!

Bogumiła dopadła do łóżka i ujęła jego dłoń. Skóra była sucha i parzyła niczym rozżarzone węgle. Pod palcami czuła galopujące, słabnące tętno – serce kasztelana próbowało uciec z piersi przed nadchodzącym końcem. Mścibor jej nie widział. Błądził już po polach bitew, których Niemcza nie mogła wygrać. Po chwili jego ciało wiotczało, tracąc całą sztywność. Ręka opadła ciężko na materac, uderzając w skórzany pas opasujący biodra.

Przy pasie spoczywał pęk kluczy.

Siedem sztuk. Wielkie, kute z żelaza, sczerniałe od upływu lat i dotyku setek dłoni. Każdy posiadał inny kształt – krótki i pękaty, długi z głębokim wycięciem, smukły z misternym ząbkowaniem. To był klucz do spichlerza chroniącego ziarno na zimę. Klucz do zbrojowni, gdzie stal czekała na dłonie wojowników. Klucz do furty, będącej drogą ucieczki lub wrotami dla śmierci. Te kawałki metalu ważyły teraz więcej niż życie człowieka, który je nosił. Stanowiły symbol władzy i narzędzie przetrwania.

Bogumiła wpatrywała się w nie, a gardło ścisnęło jej się tak mocno, że nie mogła przełknąć śliny. Sięgnięcie po nie oznaczało koniec bycia tylko żoną. Stawała się celem. Każdy zbrojny, głodny chłop czy zdrajca zapragnie wyrwać jej ten metal. Wychodziła z cienia na oślepiające światło, porzucając bezpieczną rolę gospodyni na rzecz pozycji niechcianej władczyni.

– Słuchajcie uważnie, Witosławo. – Bogumiła mówiła cicho, a jej głos przypominał cienkie ostrze, które może pęknąć przy zbyt mocnym uderzeniu. – Nikt nie ma prawa wejść do tej sali. Jeśli padną pytania o pana, odpowiecie, że odpoczywa.

Starucha uniosła głowę. Czarne oczy błysnęły w świetle drżącej na przeciągu świecy.

– Ludzie wiedzą. Czują smród śmierci.

– Powiedziałam: nikt. – Bogumiła nie odwróciła wzroku. – Inaczej gród przestanie istnieć.

Witosława skinęła głową. Nie było w tym uległości, raczej wyraz uznania. Rozumiała, że Bogumiła właśnie przekracza próg, zza którego nie ma powrotu. Jej dłonie na moment zamarły nad miską, jakby potrzebowały chwili na przyswojenie wagi tej decyzji.

Bogumiła wyciągnęła rękę. Palce dotknęły zimnego żelaza. Klucze były lodowate mimo bliskości gorączkującego ciała. Rozpięła sprzączkę pasa. Twarda, wysuszona skóra stawiała opór, jakby nie chciała opuścić właściciela. Gdy metal w końcu kliknął, Bogumiła poczuła ciężar w obu dłoniach. To nie był tylko metal. To była odpowiedzialność za dwa tysiące dusz, które wkrótce zaczną domagać się ratunku.

Wyszła z sali, nie oglądając się za siebie. Korytarz tonął w mroku, rozdzieranym jedynie przez tańczące płomienie pochodni. Świece w lichtarzach dopalały się, rzucając ostatnie rozbłyski na posągi dawnych kasztelanów. Bogumiła szła szybko, z płytkim oddechem, a jej kroki tłumiły dywany, które niegdyś sama czyściła. Przy każdym ruchu klucze uderzały o jej udo. Brzęk niosł się echem po pustej wieży, obwieszczając zmianę warty.

Na schodach rozległ się tupot. Ktoś wchodził na górę, a szczęk stali o kamień brzmiał ostro i groźnie. Bogumiła zatrzymała się na półpiętrze. Wyprostowała plecy, mimo że każdy mięsień w jej ciele drżał z napięcia.

Z mroku wyłonił się Stanimir. Czoło dowódcy lśniło od potu w blasku ognia. Jego zbroja była pokryta kurzem, a na ramieniu ciemniała świeża plama krwi. Zatrzymał się trzy stopnie niżej. Biła od niego woń konia, żelaza i strachu, który ogarniał cały gród.

– Pani. – Skłonił głowę, a jego oczy biegały nerwowo po jej twarzy, szukając odpowiedzi na niewypowiedziane pytania. – Muszę widzieć kasztelana. Sprawa jest pilna.

– Mścibor śpi, Stanimirze. – Bogumiła położyła dłoń na pęku kluczy, osłaniając je przed jego wzrokiem. – Wydał rozkazy przed chwilą.

Dowódca straży zmrużył oczy. Jako stary wyga potrafił rozpoznać fałsz w głosie. Zrobił krok w górę, a jego cień padł na twarz kobiety.

– Na rany bogów, pani, to nie czas na gierki. – Głos miał zachrypnięty, jakby każde słowo raniło mu krtań. – Herman rozbił pierwsze namioty. Widzimy ogniska z murów. Jest ich znacznie więcej, niż donosił Barnaba. Potrzebuję instrukcji. Muszę wiedzieć, ile strzał wydać z zapasów.

Serce Bogumiły waliło o żebra. Przez moment chciała uciec do kaplicy, zamknąć się i czekać na nieuniknione. Jednak przed oczami stanęły jej twarze dzieci. Ośmioletnia Dobrawa i sześcioletni Bezprym byli zbyt młodzi na niewolę.

– Słuchajcie uważnie, Stanimirze. – Zeszła o jeden stopień, zmuszając go do spojrzenia jej prosto w oczy. – Od tej chwili instrukcje będziesz otrzymywał ode mnie.

Wojownik znieruchomiał. Usta wykrzywiły się w grymasie będącym mieszanką niedowierzania i pogardy. Spojrzał na jej biodro, gdzie spoczywał żelazny pęk.

– To klucze kasztelana.

– To są klucze Niemczy. – Bogumiła nie mrugnęła. – Mścibor mi je powierzył.

Stanimir chrząknął głośno, co zawsze robił w chwilach zdenerwowania. Przesunął dłonią po siwym zaroście, rozmazując brud na policzku.

– Kobieta nie będzie decydować o zbrojowni. To nie kuchnia, pani Bogumiło. Tu chodzi o krew i stal. Wojownicy nie pójdą za spódnicą.

Bogumiła poczuła falę zimnej wściekłości. Rozpoznała ten ton – tak samo ojciec Adalbert mówił o grzechu, a sędziowie skazywali jej ojca.

– Wojownicy pójdą tam, gdzie znajdą jedzenie i broń. – Zrobiła krok w stronę Stanimira, zmuszając go do cofnięcia się. – A te rzeczy są pod moim kluczem. Chcesz sprawdzić, czy zdołasz je odebrać siłą? Tutaj? Teraz?

Stanimir zacisnął pięść na rękojeści miecza. Mięśnie na jego przedramieniu napięły się, a tatuaż niedźwiedzia zdawał się prężyć pod skórą. Cisza między nimi gęstniała, przerywana jedynie ich oddechami i dalekim skrzypieniem kołowrotu studni. Gdzieś w oddali zawył pies.

– Na murach panuje strach – powiedział w końcu Stanimir, luzując uścisk na rękojeści. – Jeśli nie wydasz racji, rano wybuchnie bunt.

– Rano wszyscy otrzymają ciepłą strawę. – Bogumiła mówiła teraz spokojniej, choć dłoń wciąż kurczowo trzymała metal. – Ale spichlerz pozostaje zamknięty. Będę wydzielać ziarno osobiście. Każde jedno ziarno.

– Jaksza cię zabije za te słowa. On uważa, że prawo do zapasów należy do niego.

– Jaksza jest głupi. – Bogumiła minęła dowódcę, ocierając się ramieniem o jego zakurzony naramiennik. – On pragnie walki. Ja pragnę, byśmy przeżyli. Idź na mur. Powiedz ludziom, że kasztelan czuwa.

Stanimir nie odpowiedział. Odprowadził ją wzrokiem, a Bogumiła czuła jego spojrzenie na plecach niczym dotyk chłodnego ostrza. Wiedziała, że kupiła sobie zaledwie kilka godzin. Świt przyniesie weryfikację jej kłamstwa.

Wyszła na dziedziniec. Powietrze było mroźne, przesycone dymem i zapachem gotowanej strawy. Noc nie przyniosła spokoju, jedynie wyostrzyła zmysły. Słyszała szczęk oręża na blankach i przyciszone głosy ludzi przy ogniskach. Zapach dymu mieszał się z wonią pieczonego mięsa i strachu, który był wyczuwalny niczym lodowaty podmuch wiatru.

Ludzie siedzieli pod ścianami, a blask ognia rzucał na ich twarze tańczące cienie. Gdy Bogumiła przechodziła obok, rozmowy zamierały. Widziała ich oczy – wielkie, przerażone, wypatrujące nadziei. Ich spojrzenia były ciężkie, ale pełne cichego wyczekiwania, że kobieta może przynieść spokój, którego nie potrafili zapewnić mężczyźni.

Podeszła do centralnej studni, serca grodu. To miejsce dawało życie, ale i przypominało o końcu. Lustro wody opadało, odsłaniając brudne cembrowiny. Kołowrót jęczał pod ciężarem wiadra niczym zmęczony starzec.

Bożena stała przy korbie. Potężna sylwetka kucharki była rozpoznawalna nawet w mroku. Kobieta wycierała ręce w fartuch tak brudny, że jego pierwotny kolor pozostawał zagadką. Obok stał Sambor, młody kowal. Jego jasne włosy posklejał pot i sadza, a muskularne ramiona zdawały się rozsadzać rękawy tuniki.

– Pani! – Bożena postąpiła krok w jej stronę. – Dobra, dobra, zjedzcie coś, wyglądacie jak cień samej siebie.

– Nie czas na jedzenie, Bożeno. – Bogumiła spojrzała na kowala. – Samborze, potrzebuję twojej pomocy.

Chłopak skłonił się nisko. Wciąż wierzył w rycerskie ideały, mimo brutalności otaczającego go świata.

– Na kowadło, pani, rozkazuj.

Bogumiła wyciągnęła klucze. W świetle księżyca metal lśnił złowrogo.

– Musisz wzmocnić skobel przy głównym spichlerzu i przy drzwiach do piwnicy pod wieżą. Nikt nie ma prawa tam wejść bez mojego wyraźnego znaku.

Sambor spojrzał na klucze, potem na twarz Bogumiły. W jego oczach pojawiło się zrozumienie wymieszane z determinacją.

– Ludzie mówią, że z panem kasztelanem... że jest źle.

– Pan kasztelan powierzył mi opiekę nad grodem. – Bogumiła podniosła głos, by dotarł do siedzących przy ognisku. – Niemcza nie zginie z głodu. Ale nie zmarnujemy ani jednej miarki mąki. Rozumiesz?

– Rozumiem. – Sambor wyprostował się. – Zrobię to przed świtem.

– Dobra, dobra – mruknęła Bożena, wymachując chochlą. – Ale wojownicy nie będą zadowoleni. Myślą, że skoro noszą miecze, ich brzuchy mają pierwszeństwo.

– Ich brzuchy będą pełne na tyle, by utrzymać oręż. – Bogumiła spojrzała na kucharkę. – Ale to ja będę trzymać wagę.

W tej chwili na dziedziniec wpadł oddział zwiadowców. Konie były spienione, ich boki falowały gwałtownie, a para z nozdrzy unosiła się w zimnym powietrzu. Na czele jechał Jaksza – młodszy od Stanimira, porywczy i trawiony ambicją. Zeskoczył z siodła, zanim zwierzę się zatrzymało. Buty uderzyły o ziemię z głuchym łoskotem.

– Gdzie jest Mścibor? – krzyknął, idąc prosto na Bogumiłę. – Niemcy palą podgrodzie! Musimy uderzyć, zanim zamkną pierścień!

Bogumiła nie drgnęła. Chłód nocy przenikał jej szaty, ale wnętrze płonęło determinacją.

– Mścibor wydał rozkaz. Zostajemy za murami.

Jaksza zatrzymał się tuż przed nią. Jego obecność dominowała nad otoczeniem. Cuchnął winem i końską krwią, a jego oczy były czarne jak nocne niebo.

– Ty będziesz mnie pouczać o rozkazach? – Parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem. – Wracaj do dzieci, Bogumiło. Tu decydują mężczyźni.

Bogumiła poczuła, jak pierścień na rzemyku pod koszulą parzy jej skórę. To był moment próby – chwila, w której jej płeć i przeszłość miały stać się bronią w rękach wroga.

– Słuchajcie uważnie, Jakszo. – Jej głos był stabilny. – Mścibor jest niezdolny do walki. A to są klucze do zbrojowni i spichlerza. Jeśli chcesz wyprowadzić ludzi, musisz najpierw otrzymać ode mnie broń. A ja nie wydam jej na samobójczą szarżę.

Jaksza wbił wzrok w żelazny pęk przy jej pasie. Twarz wykrzywił mu gniew, a dłonie zacisnęły się na rękojeści miecza.

– Ukradłaś je. Wykorzystałaś słabość męża.

– Przejęłam obowiązek, przed którym ty uciekasz w stronę pustej chwały. – Bogumiła odwróciła się do zgromadzonych. – Słuchajcie mnie wszyscy! Niemcza przetrwa, jeśli zachowamy porządek. Każdy otrzyma swój przydział – wojownik i dziecko. Ale jeśli zaczniemy walczyć między sobą, Herman nie będzie musiał używać taranu. Sam otworzysz mu bramę, Jakszo?

Tłum milczał. Tylko ogień strzelał iskrami ku czarnemu niebu. Ludzie patrzyli na drobną kobietę stawiającą czoło groźnemu wojownikowi. W ich spojrzeniach mieszały się strach i fascynacja.

Jaksza splunął pod jej nogi.

– Pożałujesz tego. Gdy tylko Mścibor zamknie oczy, te klucze staną się twoim wyrokiem.

– Do tego czasu będziesz jadł to, co ja ci podam. – Bogumiła odprowadziła go wzrokiem, gdy odchodził, rzucając przekleństwa.

Została przy studni z Bożeną i Samborem. Nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Pragnęła usiąść na ziemi i zapłakać, ale czuła na sobie wzrok całego grodu.

– Pani... – Sambor podszedł bliżej. – On ma wielu zwolenników wśród młodych.

– Wiem, Samborze. – Otarła pot z czoła mimo chłodu. – Dlatego musisz wzmocnić te zamki. I pilnuj spichlerza w nocy.

– Będę tam spał – obiecał chłopak.

Bogumiła skinęła głową i ruszyła w stronę wieży. Każdy krok był wyzwaniem. Ciężar kluczy nie był metaforą – czuła fizyczny ból w boku, gdzie pas wrzynał się w skórę. To nie był pas kasztelana, lecz kajdany, które sama na siebie założyła.

W sieni panowała pustka. Cienie na ścianach wydawały się teraz większe i bardziej drapieżne. Wspinała się po schodach, nasłuchując. Z góry dobiegał płacz Bezpryma.

Weszła do komnaty dzieci. Dobrawa siedziała na łóżku, tuląc brata. Chłopiec płakał cicho, chowając twarz w wełnianym kocu.

– Matko? – Dobrawa uniosła wzrok. Jej oczy były zbyt mądre jak na ten wiek. – Czy ojciec umiera?

Bogumiła usiadła na brzegu posłania i objęła oboje. Pachnieli czystym lnem i domem, który właśnie przestawał istnieć w znanej im formie.

– Ojciec walczy, moje skarby. A my musimy mu pomóc.

– Słyszałam Jakszę. – Dziewczynka dotknęła kluczy u boku matki. – Czy to prawda, że teraz ty rządzisz?

Bogumiła poczuła dreszcz przebiegający po plecach.

– Teraz ja dbam o to, byście mieli co jeść. I by mur pozostał wysoki. Nic wam się nie stanie, dopóki oddycham.

– Boimy się – szepnął Bezprym, wychylając się spod koca. – Pan Barnaba mówił, że Niemcy jedzą dzieci.

– Pan Barnaba opowiada bajki, żebyście byli grzeczni. – Bogumiła pogłaskała go po głowie. – Niemcy to ludzie tacy jak my. Są głodni i marzną. A my mamy mury. I mamy siebie.

Ułożyła ich do snu, nucąc starą pieśń o rzece, która zawsze znajduje drogę do morza, niezależnie od przeszkód. Gdy zasnęli, wyszła na balkon.

Niemcza rozpościerała się pod nią niczym ranna bestia. Na horyzoncie jarzyły się ogniska armii cesarskiej – setki krwawych punktów tworzących pierścień, który powoli zaciskał się wokół grodu. Bogumiła dotknęła żelaza u boku.

Wiedziała, że rano spojrzenia wojowników będą jeszcze pełniejsze nienawiści, a zapasy zaczną znikać szybciej, niż zakładała. Poczuła jednak coś nowego – siłę, która zrodziła się z lęku.

To nie była moc miecza Jakszy ani moc tradycji Stanimira. To była determinacja kobiety, która nie ma już nic do stracenia. Córka zdrajcy, żona konającego kasztelana, matka przerażonych dzieci. Zamknęła oczy i wciągnęła do płuc lodowate powietrze.

Krew ojca wciąż w niej płynęła. Ale teraz to ona trzymała klucze do własnego losu.

Z dołu dobiegł metaliczny odgłos – Sambor uderzył młotem w skobel spichlerza. Dźwięk był czysty, mocny i niósł się przez nocną ciszę, odbijając się od murów. Każde uderzenie stanowiło pieczęć nowego porządku.

Bogumiła wróciła do sali Mścibora. Witosława spała na zydlu z głową opuszczoną na piersi. Kasztelan oddychał spokojniej, ale jego twarz stała się niemal przezroczysta. Świece drżały, rzucając cień na jego czoło, które wyglądało teraz jak kamienny nagrobek.

Usiadła obok. Wyciągnęła pęk kluczy i położyła go na stole. W blasku dogasającej świecy metal lśnił matowo. Siedem kluczy. Siedem bram do przetrwania.

Czy starczy jej sił, by nie wypuścić ich z rąk, gdy nadejdzie głód? Czy Stanimir dotrzyma słowa, gdy taran uderzy w bramę?

Bogumiła nie znała odpowiedzi. Wiedziała tylko, że noc jest długa, a świt nie przyniesie litości. Brzęk kluczy, gdy wstała, by poprawić knot, odbił się od zimnych ścian, obwieszczając grodowi koniec czasu łagodnych rządów.

Kto pierwszy spróbuje jej je odebrać?SZEPTY W KUCHNI

Pył drażnił nozdrza i osiadał na rzęsach, kreśląc białe smugi na bladej skórze. Bogumiła otarła twarz wierzchem dłoni, zostawiając na policzku jasny ślad, który natychmiast przykryła nowa warstwa kurzu. Spichlerz był wysoki, mroczny i przesiąknięty stęchliźnianym odorem wbijającym się w gardło szorstkością suchych drzazg. W wąskich snopach światła z otworów strzelniczych wirowały złote drobiny. Pozbawione życia, niosły jedynie zapowiedź śmierci, która panowała nad okolicą od wielu miesięcy suszy.

Pod stopami zachrzęściło ziarno. Kilka pszenicznych kłosów, wdeptanych dawno w klepisko, przypominało o dniach czystych podłóg i pełnych worków. Teraz każda garść decydowała o życiu lub przypieczętowywała los. Klucze u pasa uderzyły o siebie z suchym brzękiem. W tej ciszy dźwięk wydawał się oskarżycielski, obnażając jej bezsilność wobec topniejących zapasów.

– Mało tego. – Bożena stała przy wielkiej, dębowej skrzyni. Jej potężne ramiona zwisały bezwładnie, a mąka na policzkach i we włosach kontrastowała z ciemną cerą. Wyglądała na zjawę z czasów obfitości, gdy pieczywo było świeże, a zupy gęste od mięsa.

– Słuchajcie uważnie, Bożeno. – Bogumiła podeszła bliżej. Jej kroki dudniły o deski, niosąc echo pustki ukrytej pod podłogą. – Musimy wiedzieć dokładnie. Co do korca. Co do garści.

Bożena uderzyła pięścią w bok skrzyni. Głuchy odgłos odbił się od sklepienia, przypominając ostatnie tchnienie konającego.

– Dno widać, pani. To, co w workach, to tylko ułuda. Na wierzchu pełne, w środku pleśń. Wilgoć weszła od ściany, tam gdzie kamień pękł zeszłej zimy.

------------------------------------------------------------------------

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij