Muszę Ci coś powiedzieć - ebook
Powieść laureatki Odkryć Empiku, nominowanej do Nagrody Literackiej „Nike”.
Joanna wyrusza z mazowieckiej wsi w daleką podróż ze swoim chłopakiem. Ma być bajka na Dalekim Wschodzie, wychodzi tragikomedia. Bohaterce grozi deportacja, a jej życie miłosne kończy się, zanim na dobre się zaczęło. „Są miliony ludzi jak ja. Miliony dziewczyn. Tylko że za każdym razem, kiedy wychodzę z przychodni, zostaję na ulicy sama”. Aleksandra Zbroja sięga po temat nieobecny dotąd w polskiej literaturze i robi to w poruszający emocjonalnie i wybitny literacko sposób.
Takiej powieści jeszcze w Polsce nie było. Bohaterką jest „hifiara”, która o swoim zakażeniu wirusem dowiedziała się niechcący, na dodatek w obym dla niej kraju. Stygma społeczna i dyskryminacja, a przede wszystkim wstyd jako kulturowy ciężar prowadzą opowieść. Ale jest ona również próbą odzyskania sprawczości w sytuacji bezradności i o sile przyjacielskiej siatki, która chroni nas, kiedy my same jesteśmy zbyt słabe. Bardzo ważny i mocny głos, który łamie tabu.
Sylwia Chutnik
Kiedy słyszę, że ktoś musi mi coś powiedzieć, od razu zastanawiam się, czy chcę to usłyszeć. Tej wątpliwości w przypadku Aleksandry Zbroi nie mam. Dostajemy wciągający Bildungsroman w czasach, gdy na to za późno i nie po drodze. Joanna (bohaterka) opowiada o układaniu się z własnym ciałem, z życiem i z chorobą, a czyni to z literackim wdziękiem, któremu nie szkodzi szczerość ani waga podejmowanego tematu. Czytajcie!
Ignacy Karpowicz
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0254-1 |
| Rozmiar pliku: | 913 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W serii ukazał się dotąd
Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem Jarka Westermarka
W przygotowaniu:
Mikołaj Grynberg – Rok, w którym nie umarłem
„Gdybym wtedy wiedział to, co wiem dzisiaj, a mianowicie, że »ja«, którego szukałem, jest dokładnie takie samo jak to, od którego próbowałem tak długo uciekać, pozostałbym w domu”.
James Baldwin, Mój Giovanni, tłum. Andrzej Selerowicz
Wszystkim, którzy przy niej byli
prolog
Drogi,
muszę ci powiedzieć coś strasznego.
Muszę ci powiedzieć coś strasznego, choć to wcale nie jest straszne, tylko przywykliśmy myśleć, że jest, ale pewnie ty nie, bo jesteś naprawdę fajnym chłopakiem i w ogóle.
Muszę ci powiedzieć coś ważnego o mnie.
Muszę ci powiedzieć coś.
Muszę ci coś powiedzieć.
Wyznaję
Ludzie w mojej sytuacji muszą mówić. Wyjaśnić innym swoje położenie, skąd się tacy wzięli i że nie stąd, że są ludźmi beznadziejnymi, nieodpowiedzialnymi, półludźmi. Dobrze jest zacząć od: „A wiesz, jak to u nas ciężko było za dzieciaka”, coś w ten deseń, żeby wzbudzić sympatię. Niestety, u mnie było umiarkowanie ciężko, co w kontekście tego, co muszę powiedzieć, brzmi fatalnie.
Powinnam zacząć inaczej. Sprytniej.
Tyle że nie umiem.
Za każdym razem szukam słów, chrząkam lub się czerwienię, jakbym wyznawała komuś miłość. Albo strzelam tą informacją jak petardą i zaciskam oczy w oczekiwaniu na wybuch. Najchętniej nic bym nie mówiła. Nikomu.
Tyle że muszę.
A już na pewno tobie, bo wiesz, lubię cię itd. I to wprowadza w moje życie pewną bezwzględność. Żeby odrzeć się przed tobą ze skóry i pokazać, co mam w środku, choć przecież niekoniecznie się z tym środkiem utożsamiam.
Mimo to odzieram się, znaczy – mówię. Nie powiedzieć jest niemoralnie. Nie dać tej drugiej osobie szansy zdecydować, czy ma z tobą ochotę, czy nie ma. Niemówienie odbiera drugiemu człowiekowi sprawczość, a to jest poważna rzecz, świadcząca o złym charakterze, podłym, a ja przecież nie jestem podła, naprawdę. Nie chciałam też, nie mówiąc, kłamać. Po prostu bałam się powiedzieć. Nie byłam pewna, jak zareagujesz, czy będziesz na mnie zły, zawiedziony, czy coś jeszcze gorszego, bo na pozytywną reakcję trudno liczyć. W swojej obronie dodam, że nie było okazji gadać o niczym ważnym, no sam przyznaj. Przecież najpierw się człowiek z drugim poznaje, poważne rozmowy na początkowym etapie znajomości to falstart. Poznawanie trwa kilka tygodni, więź między ludźmi się nie rodzi albo rodzi, i jeśli tak, trzeba wtedy powiedzieć, wyczuć moment. Problem w tym, że zanim go wyczułam, pocałowałeś mnie, i to był taki superpocałunek, że już w ogóle nie wiedziałam, jak się po nim zdobyć na wyznanie.
Bo to, co chcę powiedzieć, jest wyznaniem, a na wyznania nie ma procedury. Nie ma formułki do wygłoszenia ani terminarza, że tego a tego dnia znajomości czas wypowiedzieć zdanie:
„Drogi, muszę ci coś powiedzieć”.
No muszę, ale jak?
„Powiedz, kiedy poczujesz” – ciągle to słyszę i nie wiem, co z tym zrobić, bo jak dotąd nie poczułam. A to się kłóci z oczekiwaniem, że wyznam, że koniecznie.
Muszę ci powiedzieć coś.
* * *
Mam HIV.pierwszy
Dziura po (2016)
Czekam w kolejce. Jest nas wielu czekających. Mówimy sobie „cześć” lub kiwamy do siebie głowami. Widujemy się w przychodni często. Jesteśmy znajomymi, choć nie znamy swoich imion, właściwie to nic o sobie nie wiemy, ponad to, że raz na jakiś czas stoimy w kolejce, że kolejka jest naszą życiową koniecznością, że bez tej kolejki byłoby z nami kiepsko.
Po korytarzu kręci się obca dziewczyna. Osacza nas naręczem kartek i długopisów. W każdej chwili mogą nas wywołać do gabinetu, więc nie mamy dokąd uciec. Jest miła. Bardzo miła. Bardzo bardzo.
– Dzień dobry, jestem studentką psychologii. Czy byłaby pani tak uprzejma, by odpowiedzieć na kilka pytań. Zajmie to dosłownie dziesięć, może piętnaście minutek. Szalenie by nam pani pomogła w badaniach nad trudną sytuacją, w jakiej się państwo znajdują – mówi cichuteńko, jakbyśmy byli płochliwym ptactwem.
– Moja nie jest trudna – przerywa jej Ada, kumpela z kolejki.
– Oczywiście, przepraszam, nie chciałam pani urazić, naprawdę nie mam uprzedzeń, my w ogóle na psychologii jesteśmy otwarci, chodziło mi raczej o to – choć teraz widzę, jak nieskładnie to ujęłam – że mieli państwo trudniej niż reszta społeczeństwa, więcej wyzwań, też być może wzmacniających...
Studentka psychologii wpada w paszczę zdań. Wszyscy poza Adą jej współczujemy, że musi tu być i zbierać ankiety. Mówimy, że ile zdążymy, wypełnimy.
Studentka z ulgą wręcza mi kartki. Na moje oko wypełnienie ich zajmie dziesięć minutek plus godzinę.
Anonimowość przynosi mi ulgę. Ale też irytuje. Że obok pytań o płeć (kobieta), wiek (25 lat) i miejsce zamieszkania (miasto powyżej miliona mieszkańców) nie napiszę, że na imię mi Joanna, nazwisko Mszałek. Jednak wypełniam. Odpowiadam na pytania o wykształcenie, czy mam prawo jazdy i jak daleko jeżdżę do lekarza.
Niektóre pytania są łatwe, inne – niemożliwe.
Czy doceniłam wartość życia, odkąd wiem?
Czy mam pozytywne odczucia dotyczące sensu istnienia?
Podnoszę wzrok znad ankiety ciekawa, czy inni też podnoszą, czy już do tego doszli. A może tylko ja nie znam odpowiedzi? Czuję, jakbym miała zaraz dostać z życia tróję z minusem albo gorzej. Tym bardziej że właśnie doszłam do kolejnej sekcji. Najtrudniejszej. Łudziłam się, że jej nie będzie, choć – wiadomo – zawsze jest.
Liczba partnerów seksualnych: ...
Ilu ich miałam, chcą wiedzieć. Ilu i jak. Oralnie, analnie, waginalnie, jak? No jak?
Taka sympatyczna, młoda, z dobrego domu.
Bo dom dobry był, prawda?
Wracając do tych partnerów: ilu? Puste okienko w tabelce czeka. Ilu?
Wpisuję. Wychodzi koślawo, jak pierwszoklasistce. Zamazuję. Najpierw cyfrę, potem całe okienko. Zażenowana kreślę długopisem koła, dziurawię papier.
– Pani Joanno, zapraszam – przychodzi z odsieczą doktorka.
Zasłaniam dłonią dziurę po odpowiedzi. Wrzucam kartkę do plecaka, wchodzę do gabinetu.
Za jakiś kwadrans minę studentkę, powiem: „Do widzenia”, i pójdę na tramwaj. Jak gdyby nigdy nic, jak anonim.
Momencik
Oglądam zdjęcia. Z tatą nad morzem. Sanki w Limanowej. Klasowe z roku szkolnego 1998/1999. Sylwester 2000. Dżizas, jakie buty. Jaki makijaż. Jaki typol stoi koło mnie. To Maciek? Szymon? Cinek? Nie pamiętam. I oni też mnie nie pamiętają. Zamykam album. Nie lubię tego całego oglądania, patrzenia na siebie bez HIV. Osaczają mnie wtedy zdarzenia, których nie potrafię rozplątać, i jeszcze bardziej nie wiem, co bym mogła w swojej przeszłości zmienić, czy w ogóle byłoby warto.
To nowość.
Do niedawna miałam obsesję: co zrobiłam nie tak, skoro wszystko robiłam, jak trzeba. Przeszłość wzbierała we mnie szczególnie około piętnastej, kiedy zażywałam tabletkę. Wciąż czasem wraca. Cofam się wtedy, przewijam przeszłość, żeby namierzyć ten jeden moment, moment do ekstrakcji.
Jestem noworodkiem. Gdybym nim nie była, nic by się nie wydarzyło. Ale jestem. Bezwzględność mojego istnienia rozdziera matkę na trzy szwy. Pewnie dlatego tak trudno będzie nam się potem dogadać.
Sadzają mnie na nocnik, cykają zdjęcie. Aparat chwyta sekundę, kiedy paluszkami rozwieram wargi sromowe zaintrygowana, co się między nimi kryje. Nikt nie wyrzuci tego zdjęcia. Rodzice jakby widzieli na nim tylko ten nocnik, ja tylko swoje ciało, swój wstyd.
Stoję z Kaśką i chłopakami na nasypie kolejowym koło naszego gimnazjum. Przynieśli prezenty. Niby nam obu, choć wiadomo, że jej. Szkatuły zwędzonych rodzicom viceroyów. Chłopaki wymawiają ich nazwę „wiceroje” jak w słowach „wiceprezydent” czy „wicedyrektor”. Ona mówi „vice” z angielska, pali zaś po francusku – przez usta złożone w dziubek, chwytając papierosa palcami w eleganckim przeproście. Potrafi się bezbłędnie zaciągać. Ja bardziej udaję, niż palę.
* * *
Drogi, pozwól, że opowiem, co było dalej.
Arcybeka (2006)
Wyrysowane sprejem serca, penisy oraz „Kuba wali szczury” pisane kursywą. I „1 sierpnia 1944 PAMIĘTAMY”, bo choć nie jesteśmy w Warszawie, to dostatecznie blisko, i „HWDP”, bo wiadomo, że na przystanku „HWDP” być musi . Pod nogami łupinki słonecznika, a obok wiaty – kapliczkowa Maryjka. Niewzruszona.
My, dzieciaki z liceum, dzień w dzień siedzimy na tym przystanku. Takijeden, Takidrugi, Kaśka, ja. I Daniel jeszcze siedzi, choć pewnie wolałby nie. Zasypujemy nudę pestkami słonecznika i polewką z debili, którzy piszą do „Bravo”.
„Skończyłam szesnaście lat i jeszcze nigdy się nie całowałam. Nie znam innych osób takich jak ja, przypuszczam, że nie jest to normalne. Wiem, że nie wyglądam jak dziewczyny z klasy, a tym bardziej w tej gazecie. Jak mimo kiepskiego wyglądu zainteresować chłopaka? Proszę o poradę”.
Takijeden opiera się o przydrożną kapliczkę i w asyście Maryjki oraz Świętego Nepomucena uroczystym głosem odczytuje odpowiedź na list.
„Droga X”.
(Jest taki piękny, Takijeden. Oczy ma migdałowe, a pod pępkiem – trójkąt z mięśni jak Brad Pitt w Podziemnym kręgu).
„Po pierwsze, to zupełnie normalne, że jeszcze nikogo nie pocałowałaś”.
(„Dan, a ty, kiedy się lizałeś?” – Takijeden obiera zwyczajowy cel. Daniel się śmieje, że niby fajnie, że śmieszne żarty, jego dłoń jednak drży. Jest pomarszczona jak u staruszka. Podobno spadło kiedyś na niego żelazko, ale było minęło, kto by się przejmował. Na pewno nie Takijeden).
„Pamiętaj, że każdy dojrzewa w swoim tempie, nie warto się z nikim porównywać. Dotyczy to także wyglądu”.
(„Masz tycisiurka czy megapałę?” – Takijeden nie odpuszcza. Daniel kreśli nogą znaki w żwirze, jakby usiłował odczynić urok).
„Po drugie, nie ma jednego wzorca piękna. Zobacz, jacy różni chłopcy podobają się twoim koleżankom”.
(„Ha, ha” – Daniel też chichocze. Policzki ma w kolorze przydrożnego piachu).
„Po trzecie, uwierz mi, wygląd nie jest najważniejszy. Nawet osoby o najbardziej oryginalnej urodzie znajdują sobie partnerów, i to na całe życie!”
(„Dan, widzisz? Nie ma co świrować”).
„Oczywiście, są pewne sposoby, które ułatwią kontakt z płcią przeciwną. Oto kilka propozycji”.
(Takijeden przekazuje gazetkę Kaśce. Nie daje rady czytać, bo by jebnął ze śmiechu. Ryj by mu przekrzywiło i już taki by został. Zjebany jak Dan).
„Bądź naturalna, bądź sobą”.
(Mnie też drży ręka. Raz, drugi. Wprawiła w ruch przełyk, jelita, serce. Aż w końcu cała się kurczę i rozkurczam w rytm recytowanej przez Kaśkę odpowiedzi na mój list).
„Nie obawiaj się uczynić pierwszego kroku”.
(Kaśka zauważyła moją dłoń. Zdradę ciała, które zaraz wszystkim obwieści, kto nigdy się nie całował, choć ma już szesnaście lat. Zawahała się, czy czytać dalej).
„Sygnalizuj zainteresowanie zachowaniem”.
(Żeby nikt inny mnie nie zauważył, Kaśka przysiada koło Daniela. Tak chcę myśleć: że dlatego).
„Na początku słowa mogą wręcz odstraszyć, szczególnie niedoświadczonych chłopców. Użyj języka ciała”.
(Moje ciało zapomniało języka, za to Kaśka całą sobą opowiada).
„Postaw na tajemniczy uśmiech i spojrzenie. Dobrym sposobem jest nakręcanie pukli włosów na palec”.
(Kręci pukle).
„Kolejnym sposobem jest naśladowanie jego gestów. Gdy on przechyla głowę w lewo, i ty ją przechyl”.
(Głowę podkula niemal do pępka, dłonie wygina każdą w inną stronę, i palce, i kolana, i stopy. Jakby pokazywała drzewko bonsai. Lub ciało pokraki. Daniela).
„Podświadomie czujemy się swobodniej wśród ludzi, którzy mają podobną mowę ciała”.
(Szepcze mu do ucha niby zalotnie. Arcyśmiesznie jest. Arcybeka).
„Na drugim czy trzecim spotkaniu dotknij delikatnie jego dłoni i...”
(„Jąder!” – Takijeden daje z siebie wszystko).
„...powiedz, że idziesz do łazienki przypudrować nosek”.
(Pokonany Danek patrzy błagalnie na Maryjkę, ale Maryjka – jak to ona – nie reaguje. Musimy sobie radzić bez niej. Danek ma tego świadomość, tylko się upewniał. Wobec śmierci i śmiechu jesteśmy sami).
„Postaraj się nie przesadzać z długością dotyku, aby on nie pomyślał, że się do niego kleisz”.
(Kaśka patrzy na mnie triumfalnie. Udało się odciągnąć uwagę. Od moich dłoni, mojego listu).
„Powodzenia!”
(Nie jestem pewna, czy jej dziękować).
„I pamiętaj: masz jeszcze czas na intymne kontakty”.
(„Weźcie już przestańcie to czytać, bo, kurwa, nie mogę” – Takijeden, trzymając się za brzuch, ześlizgnął się z ławeczki na ziemię. Jestem niemal pewna, że stopa Daniela wyrysowała w piachu pentagram).
„Na wszystko przyjdzie czas!”
Wiemy, że to bzdury. Nawet my, dzieciaki z przystanku. Przecież grubych dziewczyn nikt nie prosi do tańca, ani pryszczatych chłopaków, ani Daniela. Wiemy, że nie każdy kogoś dla siebie znajdzie. I każdy z nas się tego boi. Że przegra życie. A najbardziej boję się ja.
Mosty (2012)
– Spódnicę by jaką założyła, zasłoniła te nogi jak most Świętokrzyski – mówi babcia Ania, jakby nie dało się mnie zranić. – Takie nogi są trzy w Warszawie: twoje dwie i kolumna Zygmunta – dodaje, bo często chodzi na spacery po Śródmieściu. I w śmiech, bo śmiesznie jej się powiedziało. Akuratnie. – Niech przestanie płakać, jak nie ja, kto obcy by dokuczył i dopiero byłaby rozpacz.
Spada na mnie to wspomnienie, kiedy dostrzegam swoje odbicie w witrynie sali bankietowej Gościniec. Wlecze się za mną przez drzwi, kluczy między lustrami. Porozwieszano je wszędzie, aby optycznie powiększały przestrzeń. I mnie. Moje nogi zwielokrotnione w odbiciach, odbiciach odbić, odbiciach odbić odbić i tak dalej. Nieskończoności nóg oplatających salę, napierających na nią swoją masą, anektujących sufit i ściany.
Że też musiałam założyć jeansy. Przecież nigdy nie noszę spodni, tym bardziej takich. Ale chciałam pokazać, jak się zmieniłam. Nie że schudłam, tylko że się polubiłam, zaakceptowałam lub jakoś tak. Rozglądam się po sali.
Ciotki w stylizacjach na ciotkę, wujowie w stylizacjach na wuja. Hałdy trwałych. Szuwary wąsów. Konfekcja damska i męska. Rozmowy, co nazbyt słodkie, co nie dość słone. Imieniny.
Młodzi puszczają po kątach hip-hop z komórek, żeby nie było wieśniacko. Średni grają na ripicie Beyoncé, Rihannę. Udają, że są młodzi, że „Umbrella-ella-ella” jest o nich. Starsi nic z tego nie rozumieją.
– Co słychać, Asieńko? – pyta ciotka Tośka, choć dobrze wie, że „Asieńki” nie trawię. Do mnie się mówi: „Joasiu”.
Mimo to odpowiadam. Że studia dobrze, a Warszawa się w kwietniu pięknie...
– Co dobrego? – nagli, bo co drugi z naszej wsi pod Mławą studiuje w Warszawie, nic nowego, a ona musi przecież obejść z tym pytaniem cały stół. Klepie mnie po ramieniu, jakby mi ktoś umarł, i idzie z „co dobrego” do Mariolki, która niedługo rodzi, więc lepiej rokuje z odpowiedzią.
Jest rok 2012. Putin zwyciężył w wyborach prezydenckich w Rosji, Meryl Streep znowu zdobyła Oscara, Mariolka w dziewiątym miesiącu. A w moim życiu nie zmieniło się nic. Co drugi weekend przyjeżdżam do Rozkosznej na obiad u rodziców, odetchnąć świeżym powietrzem, jaj zjeść swojskich. Odpocząć od siebie, co jednak nigdy nie wychodzi. Ja wgryzło się we mnie jak mol w wełniany sweter. Przez dziury dostrzegam w sobie więcej, choć właściwie to mniej. Może nawet bardzo mało. Weźmy sprawę chłopaka – dlaczego wciąż go nie mam? Wstydzę się tego braku i jednocześnie wstydzę się wstydu, który nie przystoi dziewczynie jak ja, z czwórkami na szynach, lecz bądź co bądź kształcącej się. Feministce. Co złego w tym, że jestem sama? Skąd smutek? Czy przetrwał we mnie jak skamielina sprzed dekad? Odruch? Blizna po czasach, kiedy miarą wartości kobiety byli oni? A może to biologia? Może kompleks Elektry? Natura ludzka? Głupota? Co mam na swoje usprawiedliwienie?
– No wiesz – coś takiego wymsknęło się kiedyś ciotce Tośce – jesteś taka niezależna.
Myślałam, że się poryczę.
Marzyłam o parze. Żeby przyjechać na imieniny z kimś. Odniezależnić się. Chodzić za rękę i niby się oburzać na pytanie: „To kiedy dzieci?”. Niekoniecznie zaraz wchodzić w poważny związek, ale chociaż randkować. Puszczać się, być nieodpowiedzialną, hippiską, kobietą ponowoczesną. Pokazać ciotkom, wujom, sobie, że gdybym tylko miała takie życzenie, mogłabym być w związku. Ale nie mam. Że to ja wybieram, a nie jakiś koleś, nie wybierając mnie, wybiera moje singielstwo. Że jestem chciana – w życiu liczy się właśnie to, bycie chcianym.
Antek chciał Agnieszkę. Rafał Klaudię, Bolek Miśkę, ale że Miśka chciała Konrada, to potem Bolek chciał Marlenę od Pytlaków. Moja najlepsza przyjaciółka Kaśka była chciana przez Michała, potem Kubę, potem znowu Michała, i dalej: Miquela, którego poznała na work & travel, Carlosa, Diego, Monicę przez „c” i taką przez „k”.
Każdy z kimś jest. Lub był, ale zerwał i teraz ma na oku kogoś nowego. Lub po krótkim rozstaniu zdecydował, żeby jednak do siebie wrócić, być razem majestatycznie jak gród albo pomnik zwycięstwa – mimo niepowodzeń, kłótni, końców świata, uparcie, upierdliwie, siłą społecznego nakazu.
Matka z ojcem. Ciotka Tośka z wujkiem Krzyśkiem. Babcia Anna z dziadkiem Jankiem. Dziadek dawno nie żył, czego babcia jakby nie zauważa. „Popatrz – mówi, po raz nie wiem który pokazując mi jego zdjęcie – popatrz, jaki przystojny jest”. Dwanaście lat po śmierci wciąż jest, a ona z nim.
Zastanawiam się, co znaczy „być z kimś”? Że poszerzasz swoje „ja”, upychasz w nim drugiego człowieka jak pierzynę w tapczanie. Albo że przywierasz swoim byciem do czyjegoś jak huba i kamieniejesz, choć przecież żyjesz. A może to, że ktoś wpuści cię w swój strumień czasu. Odda ci kilka lat lub chociaż chwil, po czym każdy popłynie swoim nurtem.
Jak cholera boli.
Gdyż jak dotąd nie dostałam od nikogo ani chwili.
Deklaruję, że mnie to nie obchodzi. Lepsze rzeczy mam do roboty. A jednak. Seks jest fajny. Podobno. Po cichu opłakuję niejasną utratę. Kogoś, kto przychodzi do mnie w myślach, ale nie wiadomo, czy przyjdzie w życiu. Milusi taki. Napalony. Na mnie.
Znajomi w większości potracili dziewictwo w liceum, ewentualne tuż po. Dziwne dla nich jest, że dwudziestodwuletnia dziewczyna jeszcze z nikim nic. Podejrzane. I to taka średnio wierząca. Z nikim. Nic.
Nigdy.
– Joasia!
Na salę właśnie weszła Ilona. Też jest sama, ale inaczej niż ja. Czasem ktoś wychodzi o świcie z jej domu. Mężczyźni. Raz jeden, raz drugi. Ilona skończyła czterdzieści sześć lat. Mówi, że nie ma czasu na bzdury.
– Joasia!
Jej głos się zbliża, a usta całują na trzy: dwa razy w lewy policzek, raz w prawy, i zaraz lecą do kogoś innego.
– Marta!
Ilona pochyla się nad Martą, Bożenką, Luckiem.
Jej uda są większe niż moje i tyłek ma duży. I posiwiała na odroście. Mimo to wszyscy na nią patrzą, czekają, aż podejdzie. Chcą Ilony. Wychodzą z jej domu o świcie. Patrzą na nią, jej nogi większe niż moje, i tyłek, i odrosty.
Z głośników znowu leci „Umbrella-ella”, co prowokuje salę do tańca, a ciotkę Tośkę do swatania.
– Jureczku, zobacz, jak nasza Asia sama siedzi – mówi do kuzyna. Zanim jednak skończy zdanie, Jureczek przylega do Ilony szczującej nas dupskiem z końca parkietu.
Udaję, że nic się nie stało. Noga mnie boli, i tak bym nie mogła tańczyć. Na dowód pokazuję ciotce kostkę. Jest czerwona i zdarta, jakby buty szykowały z mojego ciała surówkę.
Palić.
Są sytuacje, w których palenie daje życie, pozwala się komórkom zbudzić z koszmarnego snu, „Umbrella-ella-ella” i imienin. Kilka miesięcy wcześniej Kaśka wrzuciła do mojej torby paczkę fajek. Natychmiast o niej zapomniała. Jak to ona. Ja pamiętałam. Jak to ja.
Teraz chętnie bym się nimi poczęstowała. Nie mam jednak odwagi mierzyć się z: „To ty palisz?”, i że od tego są problemy z zajściem w ciążę, bo na pewno zamierzam kiedyś zajść. Wpatruję się w ekran telefonu, który ma mnie wyzwolić z doczesnego cierpienia.
Nic nowego na wp.pl.
Beyoncé w ciąży.
Reklama bardzo potrzebnych niepotrzebnych rzeczy.
Brak kasy, żeby te rzeczy kupić.
Brak maili.
Brak rzeczy do robienia na telefonie, w który mimo wszystko patrzę.
Ciotka Tośka widzi, co trzymam pod obrusem. Pyta, czy muszę już lecieć.
– Zostanę – odpowiadam. Upieram się, żeby nie dać jej tematu do rozmów, jaka to jestem.
– Roberrrcie! – skrzeczy nagle ciotka, głośniej niż zwykle, dając innym ciotkom znak, że oto ktoś wkroczył na ich teren. – Jednak przyszedłeś!
Ciotka Tośka krąży wokół nas jak jastrząb.
– Pamiętasz Asię – bardziej oznajmia, niż pyta.
– Tak? – Rob patrzy na mnie, choć bardziej na coś za moimi plecami. Na ella-ella.
* * *
Drogi, w ankiecie było jeszcze pytanie o początek. Jak to się wszystko zaczęło, zaznacz krzyżykiem właściwą odpowiedź.
Igła.
Transfuzja.
Stosunek.
Szabadabada
Mówimy na niego Rob, wszyscy poza ciotką Tośką trwale przywiązaną do polszczyzny. Rob od dziesięciu lat mieszka Gdzieśwstanach, skąd przywozi ser w spreju, co wszyscy się zastanawiają, czy słone to, czy jak zwykła bita śmietana. Z wizyty na wizytę częściej koślawi słowa, stawia akcent nie tam, gdzie trzeba, albo wymawia literę z zupełnie niepotrzebnym namaszszszczczczeniem. Zadaje wszystkim amerykańskie pytania w stylu: „Jak się maszsz?” lub „Co dobrego?”, wymuszając na rozmówcach kłamstwa, bo gdzie dobre, gdzie życie? Sieje po wsi dyskomfort.
Dziś też nie jestem pewna, co powiedzieć na: „Fajnie cię widziećć”. Przecież jest mu wszystko jedno. Mnie też. Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Nie pytaliśmy jedno o drugie. Nawet teraz milczy. Obserwuje parkiet. Ilona zakasała właśnie spódnicę, jakby ella-ella grali w rytmie flamenco. Ona też patrzy w naszą stronę. Jego. Rob jest w miarę stary, czterdziestoletni. Szczękę ma w kwadrat i włosy w serce, z zakolami po bokach. Podobno coś kiedyś między nimi było. Coś zniszczyła ona – tak mówią. A teraz macha mu przed nosem cycami, bez wstydu, choć przecież przez te wszystkie lata grawitacja zrobiła swoje. Zdaje się jednak, że Rob za nic ma grawitację. Wodzi za nią wzrokiem, jakby podziwiał występ hipnotyzera.
– Robercie – ciotka Tośka przerywa seans – po prostu musisz nas częściej odwiedzać. Zobacz, jak nam młodzież wyrosła. – Gestem dłoni przymusza mnie do wstania, żebym okazała, ile mierzę centymetrów, jak pojemne mam biodra. Rob uśmiecha się, na co dygam mimowolnie.
– Ale ten czas leci, prawda, Robercie? – Ciotka Tośka nie odpuszcza.
– Pamiętam, jak takim srajdkiem byłaś. – Rob od niechcenia wędruje dłonią tuż nad podłogę.
– Chuchro latało po wsi! – Ciotka Tośka węszy okazję, żeby mnie upokorzyć. – A teraz patrz, bujna taka się zrobiła, kobiecisko takie. Jak Ilonka. – Zwraca się ku mnie triumfalnie. – Co ja ci, Asia, mówiłam? Żeście jak dwie krople. No nie tak?
Uśmiecham się nauczona, że tak właśnie trzeba, z uśmiechem. A Rob patrzy. Na moje ramiona, łydki, brzuch. Od góry do dołu. Od dołu do góry. I znowu.
– A wiesz, ciociu – zwraca się w końcu do Tośki – ja nie bardzo widzę podobieństwo. Dżizas krajst! – wyrywa mu się po chwili, bo właśnie leci „My, Cyganie, co pędzimy razem z wiatrem”. Średni włączyli na prośbę starszych, żeby i oni mieli zabawę. Młodzi idą się przewietrzyć. Wychodzą jeden po drugim, macając kieszenie w poszukiwaniu zapalniczek. Myślę, żeby jednak iść na tego szluga, kiedy Rob łapie mnie za rękę.
– No way! Idziemy tańczyć.
Szczerzy białe, amerykańskie zęby. Bawi go szabadabada. Gdzieśwstanach tak nie grają. Nie potrafię powiedzieć: „Sorry, nie tańczę”. A przecież to prawda. Co najwyżej dłubię nogami w podłodze, dłonie chowając w kieszeniach. Salsa, samba, szabadabada – zawsze jak kura, zawsze dłubię. Inaczej niż Ilona, która właśnie wyrasta zza moich nieruchomych pleców. Zroszona wodą dżdżownica. Albo raczej dwie dżdżownice, cztery, osiem – każda część jej ciała wije się trochę po swojemu. Bliżej nas i bliżej. Rob zdążył wyszarpać moje dłonie z kieszeni, wykonać nimi jeden niezręczny obrót, kiedy Ilona krzyczy: „Odbijane!”. Wślizguje się między nas. Raz, dwa, trzy obroty i już jesteśmy na drugim końcu parkietu. Ja i Ilona.
Ani razu na mnie nie spojrzy, tylko daleko, na Roba. On też ani razu.
– Uważaj – szepcze Ilona.
Na co uważać?
Raz, dwa, trzy. Znowu wirowanie. Ore, ore. Szybciej.
Jest mi niedobrze. Od ich spojrzeń. I od szabada amore.
Ale tańczymy dalej. Jak Jack i Rose z Titanica lub Skrzetuski z Heleną. Tylko że Helena nie puściła na parkiet pawia. A ja tak.
– Przepraszam! – Po kolejnym obrocie odbiegam w kierunku donic z dracenami, które oddzielają parkiet od reszty sali. Wyłazi ze mnie dewolaj oraz inne nieszczęścia tego wieczoru. Wyłażą publicznie, nieobyczajnie, pod dracenę. Na oczach ciotki Tośki, chłopaków od hip-hopu, innych.
Ilona już chce podejść, zapytać, czy czego mi trzeba, ale gestem dłoni pokazuję, żeby nie. Dość już zrobiła.