Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

My Dark Desire - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

My Dark Desire - ebook

Ona jest jego najsłodszym pragnieniem… i najmroczniejszym sekretem.

Gorący, zakazany romans pomiędzy skrzywdzonym księciem z bajki a zhańbionym Kopciuszkiem.

Zadanie było proste.

Wkraść się do najlepiej strzeżonej posiadłości w mieście.

Zabrać wisiorek. Uciec.

Problem numer jeden?

Złapał mnie najbardziej nieosiągalny kawaler Ameryki.

Problem numer dwa?

Postanowił mnie zatrzymać. Jako pomoc domową.

To najzimniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałam,

ale przy nim moja skóra płonie.

Jest powściągliwy, wyrachowany i brutalnie okrutny,

czerpie satysfakcję ze słabości innych.

Jeszcze tego nie wie, ale właśnie spotkał godną siebie

przeciwniczkę.

Może Zachary Sun należy do amerykańskiej elity.

Ale to prostaczka zostanie królową.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-78-2
Rozmiar pliku: 7,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­nim za­czniesz – dzię­ku­jemy za to, że da­li­ście szansę Za­chowi i Far­row. Lu­bimy żar­to­wać, że ta dwójka jest taka jak my – zde­rze­nie dwóch kul­tur, które ja­kimś cu­dem działa. Żadna z nas ni­gdy nie na­pi­sała ta­kiej książki. To za­szczyt mieć taką moż­li­wość.

Ja (Par­ker) ni­gdy nie są­dzi­łam, że będę w sta­nie po­dzie­lić się moją kul­turą ze świa­tem, zwłasz­cza po­przez hi­sto­rię mi­ło­sną. Je­stem po czę­ści Wiet­namką, a po czę­ści Chinką, wy­cho­waną za­równo w Orange Co­unty, jak i DMV przez moją zwa­rio­waną, nie­sa­mo­witą, zgraną ro­dzinę. Wiele ele­men­tów, które znaj­dzie­cie w My Dark De­sire, opiera się na mo­ich oso­bi­stych do­świad­cze­niach. Są nie­po­korni, nie­mal nie­wia­ry­godni i uza­leż­nia­jący. Nie mogę się do­cze­kać, aby po­ka­zać Wam część mo­jego ży­cia. A Le­igh, cie­szę się, że zgo­dzi­łaś się na­pi­sać ze mną tę książkę i słu­chać, jak opo­wia­dam o swoim dzie­ciń­stwie.

A skoro już mnie wy­wo­łano... Ja (Le­igh) cie­szy­łam się każdą se­kundą pi­sa­nia tej książki z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Wy­szła nie­sa­mo­wita, pełna go­rą­cych żar­tów i od­zwier­cie­dla­jąca moją przy­jaźń z Par­ker. (Je­den pro­cent na­szych roz­mów do­ty­czy pracy. Po­zo­stałe dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent prze­zna­czamy na je­dze­nie i ro­dzinę). Par­ker jest moją prac­kową żoną, a bio­rąc pod uwagę, że wskaź­nik roz­wo­dów wśród Ame­ry­ka­nów azja­tyc­kiego po­cho­dze­nia wy­nosi 12,4%, ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że zo­sta­niemy ze sobą na całe ży­cie.

Wiele z tego, co ko­cham w Za­chu i Fae, po­cho­dzi z na­szych co­dzien­nych roz­mów. Na tym za­koń­czę, aby­ście mo­gli za­głę­bić się w hi­sto­rię. Mi­łego czy­ta­nia!

Bu­ziaki

(PS Ciotka jest praw­dziwa. Tak samo jak in­cy­dent ze skra­dzio­nym sa­mo­cho­dem. Nie mo­głam w to uwie­rzyć, ale Par­ker po­ka­zała mi ra­chunki. PO­TRZE­BUJĘ CE­LE­STE W MOIM ŻY­CIU! – Le­igh)Zach

Mój oj­ciec za­wsze po­wta­rzał, że lu­dzie są jak czy­sta kartka, a wspo­mnie­nia to atra­ment.

Wtedy jesz­cze nie mia­łem po­ję­cia, że księga mo­jego ży­cia zo­sta­nie po­kryta smołą i po­darta na ka­wa­łeczki.

Zo­sta­łem wy­cho­wany przez hoj­nego czło­wieka. Pie­nią­dze. Toż­sa­mość. Mi­łość. Piękny ze­staw za­sad mo­ral­nych – i jesz­cze pięk­niej­sze uzę­bie­nie. Prze­ka­zał mi to wszystko.

Jed­nak otrzy­ma­łem od niego znacz­nie cen­niej­szy po­da­ru­nek. Jego ży­cie.

Dwa­na­ście lat

Tak jak wszyst­kie nie­szczę­ścia, naj­gor­szy dzień mo­jego ży­cia roz­po­czął się nie­win­nie.

Sie­dzie­li­śmy z tatą na tyl­nym sie­dze­niu jego ben­tleya, a nasz kie­rowca usil­nie prze­śli­zgi­wał się po­mię­dzy pa­sami jezdni, pró­bu­jąc po­ko­nać duży ruch. Nie­koń­czące się trą­bie­nie wy­peł­niało moją głowę. Nad nami prze­ta­czała się ulewa, która nie od­pusz­czała, od­kąd opu­ści­li­śmy dom au­kcyjny. Ra­dio za­głu­szało moje wła­sne my­śli i sły­sza­łem je­dy­nie, jak Si­mon i Gar­fun­kel wy­ko­nują swój ka­wa­łek Bo­okends.

Z tyłu głowy czu­łem na so­bie wzrok ojca, który ob­ser­wo­wał, jak chu­cham na okno sa­mo­chodu i wy­ry­so­wuję miecz na za­pa­ro­wa­nej szy­bie.

– Przy­da­łoby ci się hobby – wes­tchnął.

– Hobby nie jest do ni­czego przy­datne. To dla­tego nosi na­zwę „hobby”. – Na­ry­so­wa­łem palce ści­ska­jące miecz i krew ka­piącą z jego czubka. – Poza tym mam wiele za­in­te­re­so­wań.

Nasz kie­rowca par­sk­nął, włą­cza­jąc lewy kie­run­kow­skaz.

– Masz wiele ta­len­tów – po­pra­wił mnie tata. – To, że je­steś w czymś do­bry, nie ozna­cza, że czer­piesz z tego sa­tys­fak­cję. Sie­dze­nie na tyłku przez całe wa­ka­cje i cze­ka­nie na po­wrót naj­lep­szego przy­ja­ciela to nie hobby.

Głupi Ro­meo Co­sta. Pew­nego dnia po pro­stu wy­je­chał bez po­że­gna­nia. Naj­pierw, kiedy by­li­śmy w pod­sta­wówce, po­le­ciał do Włoch. W tym roku jego oj­ciec zmu­sił go do wy­jazdu na ja­kiś głupi obóz letni. Wró­cił z Eu­ropy jesz­cze głup­szy niż wcze­śniej. Moż­liwe, że tym ra­zem też zo­stawi gdzieś frag­ment swo­jego mó­zgu.

Spoj­rza­łem na tatę i za­mru­ga­łem.

– Dla­czego mu­szę czer­pać przy­jem­ność z tego, co ro­bię?

Na jego twa­rzy po­ja­wił się de­li­katny uśmiech. Mój oj­ciec był ogromny. A może wy­da­wał mi się ogromny, bo jesz­cze nie prze­sze­dłem mu­ta­cji. W tam­tym mo­men­cie wy­peł­niał swoim cia­łem całe tylne sie­dze­nie. Swoją obec­no­ścią. Swo­imi wło­sami w ko­lo­rze onyksu i zmarszcz­kami w ką­ci­kach oczu po­wsta­łymi od uśmie­chu. I kosz­marną bli­zną, któ­rej się do­ro­bił, kiedy opie­ko­wał się dru­żyną zu­chów. Orzeł pró­bo­wał mnie po­rwać, a on rzu­cił się śli­zgiem, żeby w ostat­niej chwili mnie ura­to­wać, wpadł na le­żak i roz­ciął so­bie czoło.

Tata po­stu­kał kciu­kiem w moją skroń.

– Po­nie­waż je­śli nie czer­piesz przy­jem­no­ści z po­dróży, jak miał­byś do­ce­nić jej cel?

– Czy ce­lem na­szej ży­cio­wej po­dróży nie jest śmierć? – Wpa­try­wa­łem się w niego, żeby nie wi­dzieć, jak moja sztuka znika z szyby w wy­niku kon­den­sa­cji pary wod­nej.

– Na­py­tasz so­bie biedy tą in­te­li­gen­cją – ro­ze­śmiał się.

– Nie za­prze­czy­łeś – wy­szep­ta­łem, wal­cząc z po­kusą za­tka­nia uszu, żeby od­ciąć się od dźwię­ków klak­so­nów i desz­czu ude­rza­ją­cego o dach auta.

– Ce­lem jest ro­dzina. Mi­łość. Wła­sne miej­sce na ziemi.

Ode­rwa­łem małą ga­łązkę od po­de­szwy swo­jego buta.

– Ty masz wiele miejsc.

– Tak, ale tylko jedno z nich na­zy­wam do­mem. Wła­śnie tam je­ste­ście ty i twoja matka.

Przyj­rza­łem mu się ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Co ta­kiego zro­bi­li­śmy, że cię to uszczę­śli­wia?

– Wy­star­czy, że ist­nie­je­cie, głup­ta­sie.

Znu­dzony do gra­nic moż­li­wo­ści roz­cią­gną­łem się na sie­dze­niu i za­czą­łem stu­kać w ko­lano.

– Skoro tak cię uszczę­śli­wiamy, dla­czego za­wsze ku­pu­jesz rze­czy, żeby po­czuć się do­brze?

– Sztuka to nie „rze­czy”. – Po­ło­żył swoją dłoń na mo­jej, żeby po­wstrzy­mać mnie od stu­ka­nia w ko­lano. – Sztuka to czy­jaś du­sza prze­lana w ma­te­riał. Zach, du­sze są bez­cenne. Sta­raj się chro­nić swoją naj­le­piej, jak po­tra­fisz.

Przy­su­ną­łem się bli­żej niego, by zaj­rzeć do ak­sa­mit­nego pu­dełka le­żą­cego po­mię­dzy nami.

– Mogę spoj­rzeć na tę?

– Do­piero w swoje uro­dziny.

– To dla mnie?

– To nie za­bawka. Może być nie­bez­pieczne.

– Na­wet le­piej. – Za­cie­ra­łem ręce, prze­no­sząc wzrok na ręcz­nie rzeź­bioną szka­tułkę, którą trzy­mał w dło­niach. – A to?

Wła­śnie ode­bra­li­śmy łupy taty z tru­dem zdo­byte przez nas pod­czas li­cy­ta­cji na au­kcji an­ty­ków. To zna­czy, zdo­byte przez ojca. Ja cze­ka­łem w sa­mo­cho­dzie, ukła­da­jąc kostkę Ru­bika, na­wet na nią nie pa­trząc, kiedy on prze­cho­dził przez pro­ces we­ry­fi­ka­cji toż­sa­mo­ści. Sztuka ni­gdy mnie nie in­te­re­so­wała. Oj­ciec spę­dził ostat­nie dwa­na­ście lat na wci­ska­niu mi do głowy swo­ich mą­dro­ści, ma­jąc na­dzieję, że nie­które z jego ob­se­sji prze­biją się w końcu przez moją czaszkę. Nic z tego. Mógł­bym de­ba­to­wać na te­mat prze­wagi tech­niki gongbi nad ma­lo­wa­niem za po­mocą tu­szu i la­wo­wa­nia, ale nie mógł­bym się zmu­sić do przy­zna­nia, że kilka kre­sek na pa­pie­rze w ogóle mnie ob­cho­dzi. Cza­sami po­ta­jem­nie ma­rzy­łem, by mieć ta­kiego ojca, ja­kiego ma Ro­meo. Jego oj­ciec po­zwala mu na za­bawę bro­nią i gra­na­tami ręcz­nymi. Rom wie na­wet, jak pro­wa­dzić czołg. To się na­zywa hobby!

Tata od­su­nął cięż­kie wieko i prze­chy­lił pu­dełko w moją stronę.

– To pre­zent rocz­ni­cowy dla two­jej matki.

Po­mię­dzy ścian­kami z sa­tyny le­żał okrą­gły wi­sio­rek z ja­de­itu wy­rzeź­bio­nego na kształt lwa. Czer­wony sznu­rek owi­jał się wo­kół za­krzy­wio­nej kra­wę­dzi, pro­wa­dząc do rzędu ko­ra­li­ków, du­żego wę­zła typu pan chang i dwóch frędzli. Je­dyne dwa mi­liony do­la­rów, i za co? Mama na­wet nie za­łoży cze­goś ta­kiego. Do­ro­śli po­dej­mo­wali cza­sem naj­głup­sze de­cy­zje. Oj­ciec na­zy­wał je im­pul­sami i mó­wił, że to ludz­kie od­ru­chy. Może nie by­łem zbyt ludzki, po­nie­waż ta­kie rze­czy nie wy­wo­ły­wały u mnie eks­cy­ta­cji. Wszyst­kie kwe­stie mu­sia­łem do­brze prze­my­śleć i ni­czego nie pra­gną­łem. Na­wet sło­dy­czy.

Opa­dłem na fo­tel.

– Wy­gląda jak war­stwa ple­śni ro­snąca na se­rze w po­jem­niku śnia­da­nio­wym, który Oli­ver zo­sta­wił w szkol­nej szafce.

Mój drugi naj­lep­szy przy­ja­ciel prze­ja­wiał dba­łość o hi­gienę na po­zio­mie dzika. Nie ob­ra­ża­jąc dzika, który nie­co­dzien­nie ma moż­li­wość wzię­cia prysz­nica.

– Shă háizi. – Głupi chło­piec. Chi­cho­cząc, oj­ciec pstryk­nął mnie w tył głowy. – Pew­nego dnia na­uczysz się do­ce­niać piękne przed­mioty.

Deszcz się wzmógł, ude­rzał w szyby, jakby bła­gał o wpusz­cze­nie go do sa­mo­chodu. Znie­kształ­cone czer­wone i żółte świa­tła prze­bi­jały się przez przed­nie szyby. Trą­bie­nie stało się gło­śniej­sze.

Pra­wie do­tar­li­śmy na miej­sce.

– Je­steś pe­wien, że ma­mie się to spodoba? – Po­tar­łem nos rę­ka­wem ko­szulki. – Wy­gląda jak ten na­szyj­nik, który kilka lat temu do­stała od Ayi Ce­le­ste. – By­łem pe­wien, że ciotka ku­piła go w lot­ni­sko­wym skle­piku z pa­miąt­kami, kiedy wra­cała z Szan­ghaju.

– Bę­dzie za­chwy­cona. – Pa­lec ojca prze­su­nął się nad wi­sior­kiem, nie do­ty­ka­jąc go. – Ża­łuję, że mu­sia­łem le­cieć do Xi’an w stycz­niu. Za­nim się do­wie­dzia­łem, że drugi wi­sio­rek tra­fił na au­kcję w Wa­szyng­to­nie, ktoś już go ku­pił.

– Jest taki drugi? – Tym ra­zem na­ry­so­wa­łem na szy­bie ośmior­nicę, tylko w po­ło­wie sku­pia­jąc swoją uwagę na roz­mo­wie, kiedy prze­su­wa­li­śmy się wzdłuż wzbu­rzo­nej rzeki Po­to­mac. Jesz­cze kilka ki­lo­me­trów i skrę­cimy w Dark Prince Road. – Czy to nie ob­niża jego war­to­ści?

– Cza­sami tak. Jed­nak w tym wy­padku wi­siorki zo­stały wy­ko­nane jako para, po jed­nym dla męż­czy­zny i ko­biety. Na­le­żały do ko­chan­ków z dy­na­stii Song, któ­rych po­łą­czyły gwiazdy.

Oży­wi­łem się. Na­resz­cie roz­mowa stała się cie­kawa.

– Jaka była ich hi­sto­ria? Czy zo­stali stra­ceni na gi­lo­ty­nie?

– Zach...

– Och, no tak! – krzyk­ną­łem, po czym prze­je­cha­łem pal­cem w po­przek gar­dła. – W tam­tych cza­sach za­bi­jano lu­dzi po­przez wy­ko­na­nie ty­siąca na­cięć na ich ciele. Na pewno ich roz­człon­ko­wano.

Tata roz­ma­so­wał skro­nie, pa­trząc na mnie z lek­kim uśmie­chem.

– Skoń­czy­łeś?

– Nie. Jak my­ślisz, czy po od­cię­ciu czło­wie­kowi nosa bez znie­czu­le­nia umiera on od razu, czy po­woli się wy­krwa­wia? – Ko­rek się roz­luź­nił, a sa­mo­chód na­brał pręd­ko­ści. W końcu.

– Za­chary Sun, jak to moż­liwe, że je­steś moim...

Nie­zno­śny dźwięk klak­sonu za­głu­szył jego głos. Za­głu­szył deszcz. Cały świat. Tata urwał, a jego oczy się roz­sze­rzyły. Sa­mo­chód gwał­tow­nie skrę­cił w lewo, jakby chciał unik­nąć zde­rze­nia. Tata ode­pchnął na bok pu­dełko i rzu­cił się w moją stronę, obej­mu­jąc mnie ra­mio­nami w pa­sie i bo­le­śnie przy­trzy­mu­jąc. Przy­ci­snął mnie pła­sko do sie­dze­nia, a ośle­pia­jące świa­tło re­flek­to­rów pa­dło na jego twarz.

Ben­tley prze­wró­cił się na bok, a po­tem da­cho­wał. Wy­lą­do­wa­li­śmy do góry no­gami. Oj­ciec na­dal le­żał na mnie. Na­dal mnie osła­niał. Wszystko zda­rzyło się bły­ska­wicz­nie. Gło­śne, prze­ni­kliwe dzwo­nie­nie. Po­tem ból. Wszech­ogar­nia­jący, bez­denny ból. Wszę­dzie i ni­g­dzie jed­no­cze­śnie. W tym sa­mym cza­sie nie czu­łem nic i cier­pia­łem ka­tu­sze. Za­mru­ga­łem szybko, jakby miało mi to przy­wró­cić wzrok albo słuch.

– Za­chary, nic ci nie jest. Je­steś cały. – Jego usta wy­po­wia­dały słowa, jego twarz znaj­do­wała się cen­ty­metr od mo­jej. Cały się trząsł. Spoj­rzał w dół, mię­dzy nas, i przy­mknął po­wieki. – Wo cao.

Moje oczy się za­szkliły. Oj­ciec prze­klął. A on ni­gdy nie prze­klina.

Coś lep­kiego i ciem­nego spa­dło z niego na moją prawą nogę. Strzep­ną­łem to.

Krew.

To była krew.

Krew ojca.

Wtedy to zo­ba­czy­łem. Gra­bie prze­biły mu wnętrz­no­ści. Przy­szpi­liły go do drzwi. Po­strzę­piona kra­wędź kłuła mnie w brzuch, mu­skała skórę. Wcią­gną­łem brzuch, jed­no­cze­śnie wal­cząc o od­dech.

Za­mru­ga­łem, ma­jąc na­dzieję, że ten kosz­mar się skoń­czy. Mój wzrok sku­pił się na za­krwa­wio­nej twa­rzy ojca, po­kry­tej odłam­kami szkła jak jeż kol­cami. Wszę­dzie była krew. Spły­wała po jego skroni, od bli­zny na czole aż do pod­bródka. Jego krew – cie­pła, me­ta­liczna, śmier­dząca, kle­ista – wsią­kała w moje ubra­nie, moją skórę, moje włosy. Chcia­łem go z sie­bie zrzu­cić. Chcia­łem krzy­czeć. Jego usta znowu się po­ru­szyły, ale tym ra­zem nie sły­sza­łem nic poza dzwo­nie­niem w uszach.

– Nie sły­szę cię – po­wie­dzia­łem bez­gło­śnie. – Po­wtórz.

Pró­bo­wa­łem się po­ru­szyć, do­tknąć jego czoła, po­wstrzy­mać krwa­wie­nie, ale był zbyt ciężki, a ja mu­sia­łem wcią­gać brzuch, żeby gra­bie nie prze­cięły mnie na pół.

Czer­wona torba.

Się­gną­łem po nią, wy­cią­ga­jąc rękę tak da­leko, jak tylko mo­głem. Gra­bie wy­cięły ma­leńką dziurkę w mo­jej skó­rze, ale udało mi się zła­pać pa­ku­nek, od­wra­ca­jąc go do góry no­gami. Nóż. Chwy­ci­łem w dłoń jego rączkę i spró­bo­wa­łem od­ciąć pasy bez­pie­czeń­stwa. Roz­pruły się nie­znacz­nie, ale to nic nie dało. Na­dal nie mo­głem się ru­szyć.

– Henry! – pró­bo­wa­łem wy­krzy­czeć imię kie­rowcy.

Nie otrzy­ma­łem od­po­wie­dzi.

Spoj­rza­łem przez prawe ra­mię i zo­ba­czy­łem czoło Henry’ego przy­ci­śnięte do wy­pom­po­wa­nej po­duszki po­wietrz­nej, po­wo­du­jące nie­ustanne, świ­dru­jące trą­bie­nie. Nie mu­sia­łem wi­dzieć krwi, żeby wie­dzieć, że nie żyje. Wy­glą­dał jak ku­kiełka, jego źre­nice były czarne i bez wy­razu.

Tata po­now­nie po­ru­szył ustami. Jego oczy bła­gały, że­bym go wy­słu­chał. Na­prawdę chcia­łem usły­szeć, co ma mi do po­wie­dze­nia, ale wszystko za­głu­szał klak­son.

Łza spły­nęła z jego po­liczka na mój. Z mo­jego gar­dła wy­rwał się syk, jakby kro­pla mnie opa­rzyła. Tata ni­gdy nie pła­kał. Jego usta po­ru­szały się co­raz wol­niej, jego ciało na­dal mnie okry­wało. Ochra­niało mnie przed tym, co miało się wy­da­rzyć albo co już się wy­da­rzyło. Sta­lowa klatka nas unie­ru­cho­miła. Nie mo­głem się wy­do­stać, mimo że pró­bo­wa­łem.

Udało mi się za­ci­snąć pięść na jego ko­szuli, za­nim osu­nął się na mnie ca­łym cię­ża­rem. Moje ręce za­drżały pod na­po­rem jego ciała, druga dłoń na­dal ści­skała nóż. Jego oczy po­zo­stały otwarte, ale wie­dzia­łem, że nie żyje. Du­sza mo­jego taty już ode­szła. Wtedy w końcu zro­zu­mia­łem, co miał na my­śli, mó­wiąc, że du­sze są bez­cenne.

Zmy­sły po­wró­ciły do mnie po ko­lei, po­wol­nym stru­mie­niem, ni­czym deszcz.

Naj­pierw słuch.

– Czy ktoś jesz­cze jest w środku?

– Dziecko.

– Żyje?

– Cho­lera... wąt­pię. Ta cię­ża­rówka wje­chała pro­sto w nich, na­wet nie zwal­nia­jąc. Nie mieli szans.

Po­tem – re­cep­tory skóry.

Oj­ciec był zimny. Bar­dzo zimny. Zbyt zimny. Wie­dzia­łem, co to ozna­cza. Ka­wa­łek jego twa­rzy od­dzie­lił się od ciała i spadł na moją pierś. Je­śli było go­rąco, to tego nie czu­łem. Za­drża­łem i za­ci­ska­jąc oczy, wal­czy­łem z żół­cią wzbie­ra­jącą w gar­dle i za­ci­śnię­tym żo­łąd­kiem.

Złaź ze mnie. Nie chcę czuć two­jej śmierci. Nie chcę czuć ni­czego, kropka.

Wresz­cie, moja umie­jęt­ność mó­wie­nia.

– Żyję – wy­chry­pia­łem, sły­sząc jęki, stę­ka­nia i krzyki osób, które pró­bo­wały prze­wró­cić sa­mo­chód. – Prze­ży­łem.

Jed­nak nie czu­łem się żywy.

– Trzy­maj się, mały! – usły­sza­łem wo­ła­nie. – Wy­cią­gniemy cię stam­tąd. Zaj­mie nam to tro­chę czasu, okej?

– Okej.

Nie okej. Nic nie było okej.

Za­ci­sną­łem usta i słu­cha­łem ich roz­mowy.

– Tak, Bo Sun. Ten Bo Sun. – Ci­sza. – O Boże.

– Czy on...?

– Będą mu­sieli go od­ciąć, żeby do­stać się do chłopca. Zo­stał na­bity na gra­bie przez sto­piony me­tal.

– Cho­lera. Biedne dziecko.Far­row

Sły­sza­łam, że jej fry­zjer ma mniej ob­ser­wu­ją­cych na In­sta­gra­mie niż ona. – Tabby strze­liła gumą do żu­cia z tyl­nego fo­telu swo­jego mer­ce­desa GLE. – A ją ob­ser­wuje... coś koło czte­rech ty­sięcy? Rzeź­nik z Bal­ducci’s zro­biłby lep­szą fry­zurę.

– Ob­nosi się z tą grzywką, jakby to były lata dzie­więć­dzie­siąte. Nikt nie ma od­wagi po­wie­dzieć jej, że grzywki wy­glą­dają tra­gicz­nie na krę­co­nych wło­sach – par­sk­nęła Reg­gie. – Jej ba­le­jaż jest do­słow­nie po­ma­rań­czowy.

Pa­nie i pa­no­wie, oto Ta­bi­tha i Re­gina Bal­lan­tine. Moje przy­brane sio­stry. Ra­zem zdolne wy­pro­du­ko­wać tyle jadu, że zdo­łałby za­bić wszyst­kich miesz­kań­ców spo­rej wy­spy.

Moja ma­co­cha Vera, sie­dząca za kie­row­nicą, cmok­nęła z dez­apro­batą.

– Wy­star­czy, dziew­czynki. To było nie­uprzejme. – Jej słowa nie pa­so­wały do zło­wiesz­czego chi­chotu. – Sy­lvia to miła osoba. Tro­chę bez wy­razu, ale to nie jej wina. Wi­dzia­ły­ście jej matkę?

– Nie­stety tak – za­drwiła Tabby.

Mocno przy­gry­złam wargę, sta­ra­jąc się zdu­sić pra­gnie­nie przy­po­mnie­nia im, że Sy­lvia Hall zdała eg­za­min na za­koń­cze­nie stu­diów z wy­róż­nie­niem. Jej głowa miała do za­ofe­ro­wa­nia znacz­nie wię­cej niż tylko zbyt drogą fry­zurę.

Nie­stety nie mo­głam nic po­wie­dzieć. Po pierw­sze dla­tego, że ko­biety z rodu Bal­lan­tine nie­na­wi­dziły mo­jej od­wagi i wszystko, co bym po­wie­działa, zo­sta­łoby wy­ko­rzy­stane prze­ciwko mnie. Po dru­gie po­nie­waż do­słow­nie nie mo­głam się ode­zwać – le­ża­łam w po­zy­cji em­brio­nal­nej, wci­śnięta w róg ba­gaż­nika auta, sta­ra­jąc się od­dy­chać tak płytko, jak to moż­liwe, żeby nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

SUV to­czył się wzdłuż wy­pie­lę­gno­wa­nego traw­nika ota­cza­ją­cego rzekę Po­to­mac. Po­wie­trze na ze­wnątrz zda­wało się gę­ste od za­pa­chu kwit­ną­cych kwia­tów. Ja czu­łam je­dy­nie woń bu­tów do jazdy kon­nej Tabby. Ota­czała mnie mie­szanka za­pa­chów na­wozu, siana i jed­nego ze sta­jen­nych, przed któ­rym w tym ty­go­dniu roz­ło­żyła nogi.

– Da­leko jesz­cze? – Reg­gie ob­li­zała usta, za­my­ka­jąc ja­kiś po­jem­nik. – Je­stem na­wet pod­ja­rana, wie­cie? Ni­gdy nie by­łam w domu Za­cha Suna.

– Zrób zdję­cie, bo to bę­dzie twój pierw­szy i ostatni raz – prych­nęła Tabby. – Mamo, na­wet nie wiem, dla­czego zmu­szasz nas, że­by­śmy tam po­szły. Wszy­scy wie­dzą, że Con­stance Sun wy­cię­łaby swoją wła­sną nerkę, gdyby mo­gło jej to za­gwa­ran­to­wać, że jej syn po­ślubi ko­goś, kogo ona wy­bie­rze.

– Za­chary Sun ma swój wła­sny ro­zum. Je­śli zde­cy­duje, że chce po­ślu­bić jedną z was, nikt go nie po­wstrzyma.

Po­dzi­wia­łam wieczny opty­mizm Very Bal­lan­tine. Tabby i Reg­gie były tak po­cią­ga­jące jak prze­wle­kła, wy­nisz­cza­jąca cho­roba. Śmier­telne po­łą­cze­nie wy­so­kich stan­dar­dów i ni­skiego IQ.

– Poza tym... – Vera zmie­niła sta­cję ra­diową na taką, która pusz­cza mu­zykę kla­syczną, mimo że nie znała na­wet pio­senki Yo-Yo Ma, śpie­wa­nej przez Yo Gabba Gabba. – Będą tam jesz­cze inni za­możni i wpły­wowi męż­czyźni, go­towi na za­ob­rącz­ko­wa­nie. Tak jak ten książę... Oli­ver, jak mu tam?

– Von Bi­smarck – za­żar­to­wała Tabby. – Ten fa­cet to dy­plo­mo­wany zdo­bywca krót­kich spód­ni­czek. Zła­pię od niego cho­robę we­ne­ryczną, je­śli tylko spoj­rzy w moją stronę.

Reg­gie za­chi­cho­tała.

– To słod­kie, kiedy uda­jesz, że nie je­steś za­in­te­re­so­wana.

– Mo­gła­bym po­wie­dzieć o to­bie to samo, sio­strzyczko.

– Dla two­jej in­for­ma­cji, za­pro­sił mnie raz do swo­jej re­zy­den­cji na wy­brzeżu Amalfi.

– Tylko cie­bie i każdą żywą ko­bietę, która zna­la­zła się w po­bliżu. – Tabby cmok­nęła. – Wow. Gdy­bym była tobą, od razu za­mó­wi­ła­bym za­pro­sze­nia na we­sele.

Za­ci­snę­łam ra­miona wo­kół ko­lan, prze­szu­ku­jąc w umy­śle in­for­ma­cje, które zbie­ra­łam przez kilka mie­sięcy. Mój plan nie mógł się nie udać. Do­stać się do środka. Ode­brać to, co moje. Wy­mknąć się nie­zau­wa­żona, pod osłoną nocy i w de­si­gner­skiej sukni, którą za­re­kwi­ro­wa­łam Reg­gie. To nie był mój pierw­szy prze­kręt i na pewno nie bę­dzie ostatni. Od uro­dze­nia wal­czę o prze­trwa­nie. Od mo­mentu, kiedy moja ro­dzi­cielka po­rzu­ciła mnie w kar­to­no­wym pu­dle zwi­nię­tym z Co­stco na progu domu ojca, z li­ści­kiem o tre­ści:

Cała twoja. Trzeba było od­bie­rać moje te­le­fony, dupku.

Abor­cja kosz­tuje mniej niż utrzy­ma­nie dzie­ciaka.

– Tammy

W tam­tym okre­sie mój oj­ciec roz­po­czął burz­liwy ro­mans z Verą, którą fi­nal­nie po­ślu­bił. We­dług Tabby Vera na­ma­wiała ojca, żeby „po­zbył się tego cze­goś”.

„Skąd mo­żesz wie­dzieć, że to na­prawdę twoje dziecko?”, pod­szep­ty­wała mu przez całe moje dzie­ciń­stwo, do­brze wie­dząc, że ją sły­szę. Ale ja nie po­trze­bo­wa­łam te­stu DNA. Matka na­tura za mnie po­świad­czyła.

Mamy z oj­cem ta­kie same ja­sno­nie­bie­skie oczy. Złote włosy, zwi­ja­jące się w bujne fale, oka­la­jące na­sze twa­rze i oczy. Mamy tak samo de­li­katną struk­turę ko­ści, ciało o dłu­gich człon­kach, a na­wet pie­przyki pod pra­wym okiem.

– Szkoda, że Ro­meo Co­sta jest już za­jęty – wes­tchnęła Vera.

– Jak­by­śmy miały ja­kie­kol­wiek szanse.

– Jak­by­śmy chciały mieć ja­kie­kol­wiek szanse. Sły­sza­łam, że to so­cjo­pata.

Reg­gie ziew­nęła.

– Na­prawdę? – Włosy Tabby opa­dły na pod­ło­kiet­nik. – Sły­sza­łam, że ufun­do­wał nowy od­dział po­łoż­ni­czy w szpi­talu Johna Hop­kinsa, kiedy tylko jego żona za­szła w ciążę.

– Pew­nie dla­tego, że mu­sieli po­sze­rzyć wej­ście, żeby mo­gli ją przez nie prze­pchnąć w dniu po­rodu. Moja ko­sme­tyczka po­wie­działa mi, że pod­czas wczo­raj­szego obiadu w Bia­łym Domu Dal­las Co­sta po­żarła po­łowę dol­nej war­stwy trzy­pię­tro­wego tortu, a reszta de­seru za­wa­liła się na ja­kie­goś ba­rona naf­to­wego.

Obiekty 1 i 2 do­stały ataku śmie­chu.

– Też czu­je­cie wy­bie­lacz? – Reg­gie po­cią­gnęła no­sem. – Mo­gła­bym przy­siąc, że za­pach Far­row ostat­nio cią­gle za mną po­dąża. Mamo, mu­sisz ją wy­rzu­cić. Za­smra­dza cały dom.

– I do­kąd do­kład­nie mia­ła­bym ją wy­słać? – Vera pod­krę­ciła kli­ma­ty­za­cję do mak­si­mum. – Po­trze­bu­jemy pie­nię­dzy na wy­na­jem tych wstręt­nych nor, które wasz oj­ciec po so­bie zo­sta­wił. Lu­dzie już za­czy­nają ga­dać. Kiedy pod­pi­sy­wa­łam umowę le­asingu na sa­mo­chód, na­wet nie zde­cy­do­wa­łam się na mer­ce­desa AMG. – Za­mil­kła. – Mo­gły­by­śmy ją upchnąć w domku przy ba­se­nie...

– Tylko nie tam. – Tabby po­chy­liła się mię­dzy przed­nimi sie­dze­niami, aż całe auto się za­trzę­sło. – Prze­ra­biam ten do­mek na drugą gar­de­robę.

Nie mo­głam uwie­rzyć, że przez na­stępną go­dzinę mia­łam prze­by­wać w to­wa­rzy­stwie se­tek osób tak samo sztucz­nych i za­pa­trzo­nych w sie­bie jak moje przy­brane sio­stry. Jed­nak nie mia­łam wy­boru. Za­chary Sun miał coś, co na­le­żało do mnie.

Wi­sio­rek z ja­de­itu ni­gdy nie po­wi­nien był zna­leźć się w tym roz­le­głym pa­łacu. Na­tu­ral­nie Vera ma­czała w tym swoje chciwe pa­lu­chy. Po śmierci ojca wy­sta­wiła na au­kcji jego rze­czy, a dzięki ich sprze­daży uzy­skała środki, za­nim do­stała pie­nią­dze z jego po­lisy ubez­pie­cze­nio­wej. Oka­zało się, że Za­chary Sun wy­li­cy­to­wał trzy razy więk­szą stawkę niż naj­wyż­sza oferta. Te­raz ten roz­piesz­czony mi­liar­der miał je­dyną pa­miątkę, która zo­stała mi po ojcu.

Nie na długo.

Vera włą­czyła kie­run­kow­skaz, wjeż­dża­jąc na ścieżkę wy­sy­paną drob­nymi ka­my­kami.

– Je­ste­śmy na miej­scu. Mój Boże, spójrz­cie na tę ko­lejkę!

Na­resz­cie!

Gdy cze­ka­ły­śmy, uci­szyła moje kłó­cące się przy­brane sio­stry.

– Nie mieli wię­cej ochro­nia­rzy, któ­rych można by po­sta­wić przy wej­ściu? To chyba lekka prze­sada!

Przy­su­nę­łam się bli­żej tyl­nych sie­dzeń i owi­nę­łam cia­śniej ciem­nym ma­te­ria­łem. Suk­nia, którą uszy­łam, tak do­brze zle­wała się z obi­ciem sie­dzeń, że by­łam pewna, iż nie ze­chcą do­kład­niej prze­szu­ki­wać ba­gaż­nika.

– Pro­szę otwo­rzyć. – Ochro­niarz stuk­nął w klapę ba­gaż­nika. Drzwi otwie­rały się w za­stra­sza­jąco wol­nym tem­pie. In­ten­sywny pro­mień la­tarki prze­bił się przez osła­nia­jący mnie ma­te­riał, na chwilę za­nim drzwi z po­wro­tem się za­trza­snęły. – Czy­sto, na­stępny.

Vera za­trzy­mała się z pi­skiem opon. Moje przy­brane po­twory wy­pa­dły z auta, za­mie­nia­jąc się miej­scami z par­kin­go­wym. Tak jak prze­wi­dy­wa­łam, męż­czy­zna za­par­ko­wał auto na pod­jeź­dzie, w miej­scu naj­bar­dziej od­da­lo­nym od sze­ro­kiego na ki­lo­metr wjazdu do po­sia­dło­ści od strony Dark Prince Road. Wsiadł do wózka gol­fo­wego wraz z in­nymi pra­cow­ni­kami i od­je­chał w stronę głów­nej drogi.

Kiedy tylko świa­tła znik­nęły, prze­czoł­ga­łam się z ba­gaż­nika na sie­dze­nie kie­rowcy i uchy­li­łam drzwi. Z góry ob­ser­wo­wało mnie ter­ra­rium ro­dziny Sun, roz­świe­tlone od jed­nego końca do dru­giego ośle­pia­ją­cymi re­flek­to­rami, jakby pod­pusz­czało mnie do wtar­gnię­cia na swój te­ren. Na­wet z od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu me­trów rzu­cało groźny cień na przy­cięty traw­nik.

Ku­ca­jąc po­mię­dzy rzę­dami luk­su­so­wych sa­mo­cho­dów, pod­kra­dłam się ścieżką roz­świe­tloną słup­kami, kiedy mi­nął mnie par­kin­gowy w lo­tu­sie evija. Reg­gie za­bi­łaby mnie, gdyby zo­ba­czyła, w ja­kim sta­nie jest jej suk­nia. Zimny pot spra­wił, że sa­tyna przy­kle­iła się do mo­jego ciała. Roz­pru­łam też roz­cię­cie w spód­nicy kilka cen­ty­me­trów wy­żej, kiedy ku­ca­łam w ba­gaż­niku.

A to ko­lejna rzecz, którą od­kry­łam pod­czas mo­jego re­se­ar­chu: ta im­preza była ofi­cjalną in­au­gu­ra­cją po­lo­wa­nia Za­chary’ego Suna na pannę młodą. Do­słow­nie. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że po­ten­cjalne panny młode za­mie­rzały urzą­dzić so­bie na­wza­jem Igrzy­ska śmierci, do­póki nie zo­sta­nie tylko jedna zwy­cięż­czyni. Je­śli wie­rzyć oko­licz­nym plot­kom, Za­chary Sun – aby udo­bru­chać swoją wku­rzoną, pra­gnącą wnu­cząt matkę – miał wbrew swo­jej woli wy­brać jedną kan­dy­datkę do pół­nocy.

Wszyst­kie były piękne na różne spo­soby. Wy­so­kie i ni­skie. Krą­głe i szczu­płe. Z je­dwab­nymi suk­niami i jesz­cze bar­dziej je­dwa­bi­stymi ma­nie­rami. Córki sin­ga­pur­skich mi­liar­de­rów i by­łych sal­wa­dor­skich oli­gar­chów. Ko­re­ań­skich cze­boli i hol­ly­wo­odz­kich pro­du­cen­tów. Ale łą­czyło je jedno – wszyst­kie chciały zo­stać na­stępną pa­nią Sun.

Schy­li­łam głowę, ma­jąc na­dzieję, że wto­pię się w tłum, i za­czę­łam wy­mi­jać suk­nie ba­lowe i smo­kingi. Nie­wi­dzial­ność to moja umie­jęt­ność, którą do­sko­na­li­łam już w przed­szkolu. Głów­nie po to, by oszczę­dzić so­bie wy­zwisk, ja­kimi ob­rzu­cały mnie Vera i Obiekty 1 i 2, gdy tylko miały zły dzień.

Pa­łac gó­ro­wał nade mną w im­po­nu­ją­cym prze­py­chu – po­ła­cie bla­dego fran­cu­skiego wa­pie­nia, ce­sar­skie ko­lumny i za­dbane ogrody, które do­rów­ny­wały Wer­sa­lowi. Prze­łknę­łam ści­ska­jącą mi gar­dło gulę i we­szłam do środka, nie­siona przez tłum. Foyer ota­czały ogromne za­krzy­wione schody. Moje oczy prze­śli­zgnęły się do tych pro­wa­dzą­cych do mo­jego celu. Do biura Za­chary’ego Suna. Na dole stali ubrani w gar­ni­tury straż­nicy, z rę­kami sple­cio­nymi z przodu i słu­chaw­kami w uszach.

W ką­cie moja ro­dzina za­stęp­cza śmiała się zbyt gło­śno z tego, co mó­wili męż­czyźni w mar­ko­wych gar­ni­tu­rach. Vera przy­ci­skała do piersi przy­stawkę, pró­bu­jąc zmarsz­czyć brwi po­mimo bo­toksu. Po­sta­rzała się jak mleko w sau­nie, a jej oso­bo­wość była rów­nie ze­psuta. Mu­sia­łam uni­kać za­uwa­że­nia, ale nie mar­twi­łam się tym zbyt­nio. Nikt inny mnie tu nie znał.

Tata zbyt twardo stą­pał po ziemi, by za­da­wać się z tym tłu­mem. Je­śli cho­dzi o mnie, za­wsze uni­ka­łam wszel­kich wy­da­rzeń, które wią­zały się z pod­li­zy­wa­niem się naj­więk­szym bo­ga­czom Po­to­macu. Mał­żeń­stwo wy­da­wało mi się cał­ko­witą stratą czasu. W ży­ciu po­winno się mieć tylko jedną mi­łość. Sie­bie. I, być może, psa.

Po­cze­ka­łam, aż je­den z pra­cow­ni­ków wej­dzie po scho­dach, by za nim po­dą­żyć. Sym­fo­nia gło­sów na dole cią­gnęła się za nami na górę. Po­ru­sza­łam ustami bez­gło­śnie, uda­jąc roz­mowę, by zga­sić po­dej­rze­nia ochro­nia­rzy. Gdy zna­leź­li­śmy się za ro­giem, skie­ro­wa­łam się do bi­blio­teki, w któ­rej mie­ściło się biuro.

Na­uczy­łam się planu pię­tra re­zy­den­cji na pa­mięć. Dzię­kuję, Zil­low.

Kiedy Zach ku­pił po­sia­dłość od szwaj­car­skiej ro­dziny kró­lew­skiej, która zaj­mo­wała ją wcze­śniej, nie wpro­wa­dził tu pra­wie żad­nych zmian poza prze­kształ­ce­niem pod­ziem­nego ga­rażu w za­awan­so­waną tech­no­lo­gicz­nie ga­le­rię sztuki. Po­cząt­kowo my­śla­łam, że będę mu­siała ja­koś się tam wła­mać. Ale po­tem na­tknę­łam się na okładkę „Wi­red” z ze­szłego mie­siąca. Ar­ty­kuł o ostat­nim wro­gim prze­ję­ciu Za­cha. I tam go zo­ba­czy­łam. Uwiecz­niony na błysz­czą­cej stro­nie ma­ga­zynu, pra­wie nie­zau­wa­żalny pod mocą jego bez­dusz­nego spoj­rze­nia.

Wi­sio­rek. Wy­sta­wiony na półce. Za­bez­pie­czony szkłem.

Lo siento, fra­je­rze. Nie­długo zo­sta­niesz po­zba­wiony jed­nego z dzieł sztuki.

Prze­szłam ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc ob­razy, które praw­do­po­dob­nie kosz­to­wały wię­cej niż po­sia­dłość Bal­lan­tine’ów. Zwłasz­cza te­raz, gdy Vera i jej córki po­grą­żyły firmę taty do po­ziomu, któ­rego nie osią­gnął na­wet Ti­ta­nic. Nie mia­łam po­ję­cia, co so­bie my­ślał, dzie­ląc wła­sność firmy sprzą­ta­ją­cej na cztery czę­ści. Troje ze spad­ko­bier­ców ni­gdy w ży­ciu nie prze­pra­co­wało ani jed­nego dnia.

Przede mną uka­zały się drzwi bi­blio­teki. Ści­snę­łam klamkę, spo­dzie­wa­jąc się, że ani drgnie. Spę­dzi­łam dwa mie­siące, bez prze­rwy ucząc się otwie­ra­nia zam­ków ze­sta­wem scho­wa­nym w sta­niku. Ale drzwi otwo­rzyły się bez wy­siłku i bez dźwięku.

Owiało mnie rześ­kie po­wie­trze, wy­wo­łu­jąc gę­sią skórkę. We­szłam do środka, za­mknę­łam drzwi i opar­łam się ple­cami o drewno, po­zwa­la­jąc so­bie na krótki od­po­czy­nek, by uspo­koić bi­cie serca. To nie byłby pierw­szy raz, kiedy zro­bi­łam coś, za co mo­gła­bym wy­lą­do­wać w wię­zie­niu.

Ale po raz pierw­szy mia­łam okraść jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych lu­dzi na świe­cie.

Nie za­wra­ca­łam so­bie głowy po­dzi­wia­niem biura Za­cha Suna, mimo że ni­gdy wcze­śniej nie po­sta­wi­łam stopy w tak eks­tra­wa­ganc­kim miej­scu. A to dla­tego, że wi­sio­rek świe­cił jak la­tar­nia mor­ska. W tej sa­mej szkla­nej ga­blotce, co na stro­nie ma­ga­zynu „Wi­red”, tuż obok jego iden­tycz­nej ko­pii. Je­den dla niego i je­den dla niej.

Cóż, to by pa­so­wało. Je­den z nich jest jego, a drugi mój.

Wi­siorki były nie do po­my­le­nia. Ten taty miał jedną nie­do­sko­na­łość, która czy­niła go wy­jąt­ko­wym i na­szym. Jako dziecko przy­cię­łam frędzle „dla za­bawy”. Pa­sma były o około dwa cen­ty­me­try krót­sze, niż po­winny.

Prze­le­cia­łam obok biurka, igno­ru­jąc do­ku­menty, które wraz z po­dmu­chem wia­tru spa­dły na dy­wan. W końcu opuszki mo­ich pal­ców do­tknęły gru­bego szkła. Tuż nad wi­sior­kiem taty.

– Prze­pra­szam, że za­jęło mi to tyle czasu – wy­szep­ta­łam, a łzy sta­nęły mi w oczach. – Za­mknął cię w zło­tej klatce. Nie martw się. Wy­do­stanę cię stąd.

Od śmierci taty trzy­ma­łam jego ulu­biony wi­sio­rek w szafce noc­nej, by przy­tu­lać się do niego, gdy stę­sk­niona za nim bu­dzi­łam się w środku nocy. Za­nim Vera go sprze­dała, na mi­ster­nych wę­złach wciąż uno­sił się jego za­pach. Za­łożę się, że te­raz ten za­pach zo­stał stłam­szony ni­jaką eg­zy­sten­cją Za­cha.

Od­zy­skam go, tatku. Obie­cuję.

Pod­no­sząc po­darty rą­bek mo­jej bla­do­nie­bie­skiej su­kienki, od­pię­łam od pa­ska bie­li­zny prze­no­śny nóż do szkła. Ostrze klik­nęło, gdy je wy­cią­gnę­łam, i prze­bi­łam szybę. Gwał­towne ude­rze­nia roz­brzmie­wały w mo­ich uszach, gdy wy­ci­na­łam okrąg wo­kół ma­łego zamka.

Wtedy to usły­sza­łam. Wy­star­cza­jąco gło­śne, by za­głu­szyć moje serce.

– Co ty wy­pra­wiasz?

Kurwa.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: