Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

My Dark Romeo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

My Dark Romeo - ebook

Moja bajka zmieniła się w przestrogę.
Wypisana smołą i przypieczętowana łzami.

Nie każdy Romeo zasługuje, by żyć.
To miał być tylko niewinny pocałunek na wystawnym balu debiutantek. Ale w przeciwieństwie do swojego literackiego imiennika tym Romeem nie kierowała miłość. Jego napędzała zemsta. Dla niego byłam tylko pionkiem. Kartą przetargową. Narzeczoną jego rywala. Dla mnie był mężczyzną, który zasługiwał na porcję trucizny. Mrocznym księciem, którego nie chciałam poślubić. Myśli, że pogodziłam się ze swoim losem. Cóż, zamierzam napisać go od nowa. I w mojej historii Julia nie umiera.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67859-70-7
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dal­las

Zaw­sze wie­rzy­łam, że moje ży­cie jest jak po­wieść ro­man­tyczna. Że po­mię­dzy stro­nami kryje się szczę­śliwe za­koń­cze­nie.

Ni­gdy jed­nak nie przy­szło mi do głowy, że mo­głam po­my­lić ga­tunki li­te­rac­kie. Że to ra­czej hor­ror. Mro­żący krew w ży­łach thril­ler.

A po­tem Ro­meo Co­sta wtar­gnął do mo­jego ży­cia ni­czym taj­fun i ze­rwał mi ró­żowe oku­lary.

Po­ka­zał mi mrok.

Po­ka­zał mi siłę.

A co naj­waż­niej­sze, prze­ka­zał mi naj­okrut­niej­szą lek­cję ze wszyst­kich – że w każ­dej be­stii tkwi piękno, każda róża ma kolce, a każda hi­sto­ria mi­ło­sna może roz­kwit­nąć, na­wet je­śli wy­ro­sła na grun­cie nie­na­wi­ści.Dal­las

Chry­ste, nie żar­to­wali, co? On na­prawdę zja­wił się w mie­ście. – Emi­lie chwy­ciła mnie za nad­gar­stek, wbi­ja­jąc ostre szpony w moją opa­loną skórę.

– Tak samo jak Oli­ver von Bi­smarck. – Sa­van­nah wy­cią­gnęła rękę. – Niech mnie ktoś uszczyp­nie.

Zro­bi­łam to z roz­ko­szą.

– Aua, Dal! Nie mó­wi­łam po­waż­nie.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami, sku­pia­jąc uwagę na szwedz­kim stole obok nas. To był praw­dziwy po­wód, dla któ­rego zja­wi­łam się dzi­siaj na balu de­biu­tan­tek.

Z krysz­ta­ło­wej tacy wzię­łam za­nu­rzoną w gorz­kiej cze­ko­la­dzie cząstkę po­melo i ugry­złam, roz­ko­szu­jąc się gorzko-kwa­śnym nek­ta­rem.

Bóg nie jest męż­czy­zną.

Ani ko­bietą.

Bóg to naj­praw­do­po­dob­niej owoc za­nu­rzony w ak­sa­mit­nej cze­ko­la­dzie.

– Co oni tu w ogóle ro­bią? Prze­cież na­wet nie po­cho­dzą z Po­łu­dnia. – Emi­lie wy­rwała Sav bro­szurę z pro­gra­mem balu i po­wa­chlo­wała nią so­bie twarz. – I na pewno nie zja­wili się tu­taj, żeby po­znać ja­kąś ko­bietę. Obaj to za­go­rzali ka­wa­le­ro­wie. Czy Co­sta przy­pad­kiem nie rzu­cił ze­szłego lata praw­dzi­wej szwedz­kiej księż­niczki?

– A są ja­kieś nie­praw­dziwe szwedz­kie księż­niczki? – za­sta­na­wia­łam się na głos.

– Dal!

Gdzie są pa­stéis de nata?

Obie­cano mi pyszne por­tu­gal­skie mi­ni­tarty z kre­mem bu­dy­nio­wym.

– Mó­wi­łaś, że będą pa­stéis de nata. – Po­rwa­łam ze stołu na­grodę po­cie­sze­nia, me­lo­pitę, grec­kie mio­dowe cia­sto, i wy­ce­lo­wa­łam nim w Emi­lie. – No i mam za swoje, bo znowu ci za­ufa­łam.

So­ko­lim wzro­kiem ob­ser­wo­wała, jak wci­skam do to­rebki dwa tra­dy­cyjne pol­skie pączki.

– Dal, nie mo­żesz trzy­mać pącz­ków w to­rebce Cha­nel. To praw­dziwa skóra. Znisz­czysz ją.

Sav po­spiesz­nie we­pchnęła rękę do swo­jej ko­per­tówki, żeby wy­cią­gnąć błysz­czyk.

– Sły­sza­łam, że von Bi­smarck przy­je­chał tu tylko po to, by ku­pić Le Fleur.

Oj­ciec Jenny jest wła­ści­cie­lem firmy Le Fleur, która pro­du­kuje po­ściel z per­kalu spe­cjal­nie dla ho­teli wy­róż­nio­nych pię­cioma dia­men­tami. W ósmej kla­sie ra­zem z Emi­lie ucie­kły­śmy z domu i przez ty­dzień spa­ły­śmy w fir­mo­wym show­ro­omie, za­nim nasi oj­co­wie nas od­na­leźli.

– A czego on niby po­trze­buje z Le Fleur? – Te­raz pa­ła­szo­wa­łam ka­na­feh, sto­jąc ty­łem do mi­tycz­nych istot, dla któ­rych moje przy­ja­ciółki stra­ciły głowę.

Są­dząc po pod­eks­cy­to­wa­nych szep­tach, ja­kie roz­le­gały się wo­kół nas, nie były je­dyne.

Emi­lie wy­rwała Sa­van­nah tubkę Bond no. 9 i na­ło­żyła na usta grubą war­stwę.

– Za­rzą­dza ho­te­lami. Jest wła­ści­cie­lem sieci o na­zwie Grand Re­gent. Pew­nie o niej sły­sza­ły­ście.

Po­cząt­kowo Grand Re­gent ucho­dziło za eks­klu­zywny ku­rort, do któ­rego można było się do­stać tylko dzięki za­pro­sze­niu, a po­tem roz­rósł się bar­dziej niż Hil­ton. Z tego względu wnio­sko­wa­łam, że Bo­gacz von Bu­fon nie czai się na ma­ją­tek.

Tak się składa, że bi­le­tem na dzi­siej­sze wy­da­rze­nie był nie­bo­tyczny ma­ją­tek ro­dzinny.

303 Kró­lew­ski Bal De­biu­tan­tek or­ga­ni­zo­wany w Cha­pel Falls był jak pre­sti­żowa wy­stawa psów, która przy­cią­gała wszyst­kich mi­liar­de­rów i mul­ti­mi­liar­de­rów z ca­łego stanu.

Oj­co­wie pa­ra­do­wali ze swo­imi ra­so­wymi cór­kami po Astor Opera Ho­use w na­dziei, że wy­padną na tyle do­brze, by zwró­cić uwagę męż­czyzn ma­ją­cych dużo zer na kon­cie.

Chyba tylko ja nie szu­ka­łam męża.

Ta­tuś od­dał mnie ko­muś jesz­cze przed mo­imi na­ro­dzi­nami, o czym nie­ustan­nie przy­po­mi­nał mi dia­ment na palcu ser­decz­nym.

Jesz­cze do nie­dawna wy­da­wało mi się to od­le­głym pro­ble­mem – do­póki dwa dni temu nie na­tra­fi­łam w pra­sie na ofi­cjalne za­wia­do­mie­nie o ślu­bie.

– Sły­sza­łam, że Ro­meo ko­niecz­nie chce zo­stać pre­ze­sem firmy swo­jego ojca. – Na Boga, Sav da­lej na­wi­jała o tym fa­ce­cie. Za­mie­rzały uzu­peł­nić jego stronę na Wi­ki­pe­dii? – A prze­cież już jest mi­liar­de­rem.

– Ra­czej mul­ti­mi­liar­de­rem. – Emi­lie ba­wiła się owal­nym dia­men­tem bran­so­letki, jak za­wsze, gdy była po­de­ner­wo­wana. – I to nie jest typ, który prze­hu­lałby wszyst­kie pie­nią­dze na jachty, złote se­desy czy inne przy­jem­no­ści.

Zde­spe­ro­wana Sav zer­k­nęła do kom­pak­to­wego lu­sterka.

– My­śli­cie, że ktoś mógłby nas przed­sta­wić?

Emi­lie ścią­gnęła brwi.

– Nikt tu ich nie zna. Dal? Dal­las? Czy ty w ogóle nas słu­chasz? Po­ru­szamy ważny te­mat.

Dla mnie naj­waż­niej­szy był brak her­bat­ni­ków.

Nie­chęt­nie sku­pi­łam wzrok na dwóch męż­czy­znach, któ­rzy wła­śnie wy­ło­nili się zza ko­tary ko­lo­ro­wych szy­fo­nów i sztyw­nych upięć.

Obaj mieli przy­naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt, przez to wy­glą­dali jak wiel­ko­ludy pró­bu­jące wci­snąć się do domku dla la­lek.

Ale trzeba przy­znać, że w ogóle nie przy­po­mi­nali prze­cięt­nych męż­czyzn.

Ich po­do­bień­stwo koń­czyło się na wzro­ście. Pod każ­dym in­nym wzglę­dem byli swo­imi cał­ko­wi­tymi prze­ci­wień­stwami.

Je­den ko­ja­rzył mi się z je­dwa­biem, drugi – ze skórą.

Gdy­bym miała strze­lać, po­wie­dzia­ła­bym, że żywy Ken to von Bi­smarck.

Miał włosy w ko­lo­rze ciemny blond, kwa­dra­tową szczękę i li­chy za­rost, co nada­wało mu cha­rak­ter księ­cia z ba­jek Di­sneya.

Ide­alny eu­ro­pej­ski książę o skan­da­licz­nie nie­bie­skich oczach i po­są­go­wych ry­sach.

Jak je­dwab.

Drugi na­to­miast przy­po­mi­nał mi nie­okrze­sa­nego ja­ski­niowca. Był jak fu­ria upchnięta w drogi gar­ni­tur.

Atra­men­to­wo­czarne włosy zo­stały schlud­nie przy­cięte i przy­gła­dzone. Wy­glą­dał jak wy­kuty z ka­mie­nia. Jakby zo­stał stwo­rzony po to, by po­ra­żać urodą.

Ostre ko­ści po­licz­kowe, grube brwi, rzęsy, za które da­ła­bym się za­mknąć w wię­zie­niu, i naj­chłod­niej­sze szare oczy, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam.

Wła­ści­wie jego tę­czówki były tak ja­sne i mroźne, że zu­peł­nie nie pa­so­wały do wło­skiej apa­ry­cji.

On z ko­lei był jak praw­dziwa skóra.

– Ro­meo Co­sta. – Głos Sa­van­nah za­bar­wiła tę­sk­nota, kiedy męż­czy­zna wy­mi­nął nas w dro­dze do VIP-owskiego sto­lika. – Po­zwo­li­ła­bym mu się zruj­no­wać tak do­szczęt­nie i efek­tow­nie, jak Musk wy­koń­czył Twit­tera.

– A ja po­zwo­li­ła­bym mu zro­bić ze mną wszyst­kie naj­bar­dziej nie­go­dziwe rze­czy. – Emi­lie za­częła ba­wić się nie­bie­skim dia­men­tem na łań­cuszku. – Na­wet nie wiem, co to mia­łoby być, ale i tak by­ła­bym chętna, ro­zu­mie­cie?

By­cie dzie­wi­cami z Po­łu­dnia Sta­nów, które w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku su­mien­nie cho­dzą do ko­ścioła i czy­tają Bi­blię, sta­no­wiło nie lada pro­blem.

Cha­pel Falls było znane z dwóch rze­czy:

Po pierw­sze – z bo­ga­tych miesz­kań­ców, któ­rzy w więk­szo­ści po­sia­dali eks­klu­zywne firmy z sie­dzibą w Geo­r­gii.

I po dru­gie – z wy­jąt­kowo kon­ser­wa­tyw­nego, prze­sta­rza­łego po­dej­ścia do ży­cia.

Tu­taj wszystko wy­glą­dało ina­czej.

Na­sze do­świad­cze­nie ogra­ni­czało się do kilku mo­krych po­ca­łun­kach przed ślu­bem, mimo że wszyst­kie skoń­czy­ły­śmy już dwa­dzie­ścia je­den lat.

Ale kiedy moje do­brze wy­cho­wane przy­ja­ciółki ob­ci­nały męż­czyzn dys­kret­nie, ja się z tym nie kry­łam.

Po­de­ner­wo­wany go­spo­darz za­pro­wa­dził ich do sto­lika, a oni po dro­dze roz­glą­dali się wo­kół – Ro­meo Co­sta z po­nu­rym znu­dze­niem męż­czy­zny, któ­rego czeka ko­la­cja z prze­my­sło­wego kon­te­nera na śmieci, a von Bi­smarck z cy­nicz­nym roz­ba­wie­niem.

– Co ty wy­pra­wiasz, Dal? Prze­cież wi­dzą, że się ga­pisz! – Sa­van­nah nie­mal ze­mdlała.

I tak nie pa­trzyli w na­szą stronę.

– No i? – mruk­nę­łam obo­jęt­nie i wzię­łam z tacy kie­li­szek szam­pana.

Sav i Emi­lie da­lej się za­chwy­cały, ja tym­cza­sem od­da­li­łam się, mi­ja­jąc sto­liki ugi­na­jące się od im­por­to­wa­nych sło­dy­czy, szam­pa­nów i to­re­bek z po­da­run­kami.

Obe­szłam salę, wi­ta­jąc się po dro­dze z ró­wie­śnicz­kami i da­le­kimi krew­nymi, żeby tylko do­stać się do de­se­rów po dru­giej stro­nie. I cały czas mia­łam oko na moją sio­strę Fran­klin.

Fran­kie krę­ciła się w po­bliżu i pew­nie wła­śnie pod­pa­lała czyjś tu­pe­cik albo prze­gry­wała ro­dzinną for­tunę w karty.

Pod­czas gdy mnie okre­ślano mia­nem le­ni­wej, po­zba­wio­nej am­bi­cji dziew­czyny z nad­mia­rem wol­nego czasu, ona ucho­dziła za ty­pową roz­ra­biarę.

Nie mam po­ję­cia, dla­czego tata w ogóle ją tu­taj za­brał. Miała le­d­wie dzie­więt­na­ście lat i spo­ty­kała się z męż­czy­znami rów­nie chęt­nie, jak ja wbi­ja­łam so­bie zu­żyte igły w żyłę.

Prze­mie­rza­jąc salę w mo­ich pięk­nych lo­ubo­uti­nach z li­mi­to­wa­nej edy­cji – dwa­na­ście cen­ty­me­trów, czarny ak­sa­mit, cie­niut­kie szpilki wy­sa­dzane per­łami i krysz­tał­kami Swa­ro­vskiego – uśmie­cha­łam się do go­ści, a nie­któ­rym po­sy­ła­łam bu­ziaki, aż na­gle na ko­goś wpa­dłam.

– Dal!

Fran­kie oto­czyła mnie ra­mio­nami, jakby nie wi­działa mnie całe wieki, cho­ciaż roz­ma­wia­ły­śmy za­le­d­wie czter­dzie­ści mi­nut temu, kiedy to wy­mo­gła na mnie dys­kre­cję, bo przy­ła­pa­łam ją na upy­cha­niu w sta­niku bu­te­le­czek z te­qu­ilą.

Pla­sti­kowe opa­ko­wa­nia wbiły się w moje piersi, kiedy mnie wy­ści­skała.

– Do­brze się ba­wisz? – Po­mo­głam jej ustać pro­sto, bo pra­wie za­li­czyła glebę. – Chcesz się na­pić wody? Po­trze­bu­jesz ta­ble­tek prze­ciw­bó­lo­wych? A może bo­skiej in­ter­wen­cji?

Fran­kie śmier­działa po­tem.

I ta­nią wodą ko­loń­ską.

Oraz trawką.

Pa­nie, miej tatę w swej opiece.

– Nic mi nie jest. – Mach­nęła ręką i się ro­zej­rzała. – Wie­dzia­łaś, że gdzieś tu krąży książę z Ma­ry­landu?

– Wy­daje mi się, że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie mamy mo­nar­chii, sio­strzyczko.

– I jego me­ga­bo­gaty kum­pel? – Zi­gno­ro­wała mnie. – Han­dluje bro­nią. Grubo, co?

Tylko w jej wszech­świe­cie han­del bro­nią to coś faj­nego.

– Tak, a Sav i Emi­lie nie­mal po­si­kały się z ra­do­ści. Po­zna­łaś ich?

– Nie. – Fran­kie ro­zej­rzała się po sali ba­lo­wej, za­pewne szu­ka­jąc osoby, przez którą śmier­działa jak la­fi­rynda po za­ba­wie z di­le­rem na tyl­nym sie­dze­niu jego wozu. – Kto­kol­wiek go za­pro­sił, chciał chyba zro­bić do­bre wra­że­nie, bo przy jego sto­liku są her­bat­niki upie­czone przez ulu­bio­nego ku­cha­rza zmar­łej kró­lo­wej. Przy­le­ciał tu­taj spe­cjal­nie z Sur­rey. – Po­słała mi prze­bie­gły uśmiech. – Ukra­dłam jed­nego, kiedy nikt nie pa­trzył.

Żal ści­snął mi serce.

Tak bar­dzo ko­cham swoją sio­strę.

I jed­no­cze­śnie chcę ją w tej chwili za­mor­do­wać go­łymi rę­kami!

– A dla mnie nie wzię­łaś? – nie­omal wrza­snę­łam. – Prze­cież wiesz, że ni­gdy nie pró­bo­wa­łam praw­dzi­wych bry­tyj­skich her­bat­ni­ków. Co jest z tobą nie tak?

– Och, nie dra­ma­ty­zuj. – Fran­kie wsu­nęła palce w cia­sne upię­cie, żeby roz­ma­so­wać skórę głowy. – Lu­dzie usta­wiają się w ko­lejce, żeby po­roz­ma­wiać z tymi pa­ja­cami, jakby byli z rodu Wind­so­rów albo coś. Po pro­stu tam idź, przed­staw się i po­proś o ciastko. Jest ich tam pełno.

– Her­bat­ni­ków czy lu­dzi?

– Tego i tego.

Wy­cią­gnę­łam szyję, żeby się ro­zej­rzeć.

Miała ra­cję.

Przed męż­czy­znami cią­gnęła się ko­lejka lu­dzi, któ­rzy wy­glą­dali, jakby chcieli wy­ca­ło­wać im pier­ście­nie.

Jako że nie po­wstrzy­mam się przed ni­czym, żeby zdo­być coś pysz­nego, po­ma­sze­ro­wa­łam w stronę wia­nuszka go­ści ota­cza­ją­cych sto­lik Co­sty i von Bi­smarcka.

– ...ka­ta­stro­falny plan po­dat­kowy, który wy­woła eko­no­miczny chaos...

– ...pa­nie Co­sta, z pew­no­ścią ist­nieje ja­kaś al­ter­na­tywa dla tych wszyst­kich wy­dat­ków? Nie mo­żemy da­lej fun­do­wać wo­jen...

– ...czy to prawda, że bra­kuje im tech­no­lo­gicz­nie za­awan­so­wa­nej broni? Chcia­łem za­py­tać...

Kiedy męż­czyźni z Cha­pel Falls pa­plali jak na­jęci, żeby wpro­wa­dzić męż­czyzn w stan śpiączki, a ko­biety na­chy­lały się, by wy­eks­po­no­wać biust, wy­mi­nę­łam zgro­ma­dzo­nych sla­lo­mem, nie spusz­cza­jąc wzroku z mo­jego celu – trzy­pię­tro­wej tacy z ape­tycz­nymi her­bat­nicz­kami.

Naj­pierw swo­bod­nie opar­łam się ręką o stół.

Nie zwra­caj­cie na mnie uwagi.

Po­tem wy­cią­gnę­łam się w stronę an­giel­skiego przy­smaku sto­ją­cego po­środku.

Już do­się­ga­łam pal­cami tacy, gdy na­gle roz­legł się uszczy­pliwy głos.

– A ty to kto?

Pan Skóra.

A ra­czej Ro­meo Co­sta.

Roz­parł się na krze­śle, pa­trząc na mnie z wro­go­ścią ni­czym groźny kro­ko­dyl.

Cie­ka­wostka: te gady uwa­żają lu­dzi za stały ele­ment swo­jej diety.

Dy­gnę­łam z roz­ma­chem.

– Och, pro­szę wy­ba­czyć. Gdzież moje ma­niery?

– Na pewno nie na tacy z her­bat­ni­kami. – Jego głos wy­da­wał się oschły, bez­na­miętny.

Okej. Twardy prze­ciw­nik.

Ale miał prawo do nie­za­do­wo­le­nia, w końcu pró­bo­wa­łam ukraść jego ciastka.

– Na­zy­wam się Dal­las Town­send.

Po­sła­łam mu cie­pły uśmiech, wy­cią­ga­jąc dłoń, by mógł ją po­ca­ło­wać, ale on tylko spoj­rzał na nią ze wstrę­tem.

W sto­sunku do mo­jej rze­ko­mej zbrodni jego re­ak­cja była zde­cy­do­wa­nie prze­sa­dzona.

– Dal­las Town­send, tak? – Na jego bo­skiej twa­rzy od­ma­lo­wał się cień roz­cza­ro­wa­nia, jakby spo­dzie­wał się ko­goś zu­peł­nie in­nego.

Nie ob­ra­ca­li­śmy się w tych sa­mych krę­gach. By­łam na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent pewna, że ten męż­czy­zna w ogóle nie miał zna­jo­mych. Wy­da­wał się na to zbyt za­du­fany w so­bie.

– Tak się na­zy­wam od dwu­dzie­stu je­den lat – od­po­wie­dzia­łam, zer­ka­jąc ką­tem oka na her­bat­niki.

Tak bli­sko, a jed­no­cze­śnie tak da­leko.

– Oczy mam tu­taj – wy­ce­dził Co­sta.

Von Bi­smarck za­chi­cho­tał i wziął naj­więk­sze ciastko, naj­pew­niej po to, by zro­bić mi na złość.

– Jest uro­cza, Rom. Cał­kiem nie­zła z niej la­leczka.

Uro­cza? La­leczka?

Co to ma zna­czyć?

Z nie­chę­cią ode­rwa­łam wzrok od tacy z ła­ko­ciami i prze­nio­słam go na twarz Ro­mea.

Był taki przy­stojny.

A poza tym – miał śmierć w oczach.

Na­chy­lił się w moją stronę.

– Je­steś pewna, że na­zy­wasz się Dal­las Town­send?

Po­stu­ka­łam pal­cem w pod­bró­dek.

– Hm, jak się te­raz nad tym za­sta­na­wiam, to chyba wo­la­ła­bym zmie­nić na­zwi­sko na Ha­iley Bie­ber.

– Czy to miało być za­bawne?

– Czy to miało być po­ważne py­ta­nie?

– Za­cho­wu­jesz się nie­do­rzecz­nie.

– Sam za­czą­łeś.

Przy sto­liku roz­legł się okrzyk obu­rze­nia.

Jed­nak Ro­meo Co­sta wy­da­wał się bar­dziej znu­dzony niż ob­ra­żony.

Roz­parł się na krze­śle, ukła­da­jąc dło­nie na pod­ło­kiet­ni­kach. Ta poza – i ten ide­al­nie do­pa­so­wany gar­ni­tur – nada­wały mu aurę su­ro­wego króla go­to­wego do wojny.

– Dal­las Ma­ry­anne Town­send. – W moją stronę pę­dziła Bar­bara Al­wyn-Joy. Pew­nie chciała za­ła­go­dzić sy­tu­ację. Matka Emi­lie była go­spo­dy­nią tego wy­da­rze­nia. Po­dob­nie jak wszy­scy inni pod­cho­dziła do tego balu zbyt po­waż­nie. – Po­win­nam spro­wa­dzić two­jego ojca, żeby w tej chwili wy­pro­wa­dził cię z sali ba­lo­wej za od­zy­wa­nie się w ten spo­sób do pana Co­sty. Ta­kie za­cho­wa­nie nie przy­stoi mło­dej da­mie z Cha­pel Falls.

Cha­pel Falls naj­chęt­niej spa­li­łoby na sto­sie każdą ru­do­włosą ko­bietę w tym mie­ście.

Te­atral­nie spu­ści­łam głowę, czub­kiem buta ry­su­jąc owalny kształt ciastka na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze.

– Prze­pra­szam.

Wcale nie było mi przy­kro.

Ro­meo Co­sta był dup­kiem.

Miał szczę­ście, że znaj­do­wa­li­śmy się w to­wa­rzy­stwie, bo ina­czej bym się nie ha­mo­wała.

Od­wró­ci­łam się go­towa opu­ścić to miej­sce, bo jesz­cze do­pro­wa­dzi­ła­bym do ko­lej­nego skan­dalu, a wtedy tata za­strzegłby moją czarną kartę kre­dy­tową.

Wtedy jed­nak Co­sta ode­zwał się po raz ko­lejny.

– Panno Town­send?

Dla cie­bie panno Bie­ber.

– Tak?

– Na­leżą się prze­pro­siny.

Ob­ró­ci­łam się na pię­cie i zmie­rzy­łam go tak gniew­nym spoj­rze­niem, na ja­kie było mnie stać.

– Chyba się na­ćpa­łeś, je­śli my­ślisz, że cię...

– Cho­dziło mi o to, że to ja po­wi­nie­nem prze­pro­sić.

Wstał, za­pi­na­jąc ma­ry­narkę jedną ręką.

Och.

Och!

Kil­ka­na­ście osób prze­ska­ki­wało mię­dzy nami wzro­kiem.

Nie by­łam pewna, co tu się dzieje, ale chyba moje szanse na do­rwa­nie tego her­bat­nika wła­śnie zwięk­szyły się dzie­się­cio­krot­nie.

A poza tym chcia­ła­bym prze­jąć od niego tro­chę tej pew­no­ści sie­bie i sa­mo­kon­troli, którą ema­no­wał na­wet w trak­cie prze­pro­sin. Ja za­wsze czu­łam się wtedy taka bez­radna.

Za to Co­sta trak­to­wał prze­pro­siny jako na­rzę­dzie, dzięki któ­remu ka­ta­pul­to­wał się jesz­cze wy­żej w hie­rar­chii spo­łecz­nej. Mimo że już wy­da­wał się zu­peł­nie od­mien­nym ga­tun­kiem czło­wieka.

Skrzy­żo­wał ra­miona na klatce pier­sio­wej, jak zwy­kle igno­ru­jąc za­sady ety­kiety, które wpa­jano mi całe ży­cie.

– Tak. Przy­da­łyby się.

Nie uśmiech­nął się.

Na­wet na mnie nie pa­trzył.

Mia­łam wra­że­nie, że do­słow­nie sta­łam się dla niego prze­zro­czy­sta.

– Prze­pra­szam, że wąt­pi­łem w twoją toż­sa­mość. Z nie­wy­tłu­ma­czal­nego po­wodu my­śla­łem, że oka­żesz się... inna.

Nor­mal­nie za­py­ta­ła­bym, kto mu coś ta­kiego na­ga­dał, ale po­win­nam się po­ha­mo­wać i uciec, za­nim mój wła­sny ję­zyk wpę­dzi mnie w jesz­cze więk­sze kło­poty.

Nie bez po­wodu przez osiem­dzie­siąt pro­cent czasu mia­łam usta wy­pchane sma­ko­ły­kami.

Poza tym nie mo­głam pa­trzeć na tego męż­czy­znę, bo czu­łam się, jakby nogi zmie­niły mi się w ga­la­retę.

I nie po­do­bało mi się to, że przy­pra­wiał mnie o za­wroty głowy.

Albo że moje po­liczki czer­wie­niły się, gdy na mnie pa­trzył.

– Hm, ja­sne. Nic się nie stało. Zda­rza się naj­lep­szym. Ży­czę mi­łego wie­czoru.

Po tych sło­wach ucie­kłam do swo­jego sto­lika.

Na szczę­ście tata miał dzi­siaj świetny hu­mor i wła­śnie roz­ma­wiał o in­te­re­sach ze swo­imi przy­ja­ciółmi. Bar­bara chyba nie speł­niła groźby i na mnie nie do­nio­sła, bo krótko po czwar­tej przy­stawce po­zwo­lił mi za­tań­czyć.

Więc tań­czy­łam.

Naj­pierw z Da­vi­dem z ko­ścioła.

Po­tem z Ja­me­sem z li­ceum.

A na ko­niec z Ha­rol­dem miesz­ka­ją­cym ulicę ode mnie.

Wszy­scy wy­gi­nali mnie w tańcu aż do mar­mu­ro­wej pod­łogi, a na­wet po­zwo­lili mi pro­wa­dzić w trak­cie kilku wal­ców.

Nie­mal od­zy­ska­łam pew­ność sie­bie i za­czę­łam wie­rzyć, że ten wie­czór może oka­zać się suk­ce­sem. Aż do chwili, gdy Ha­rold ukło­nił się pod ko­niec pio­senki, a ja ru­szy­łam do swo­jego sto­lika.

Bo kiedy się od­wró­ci­łam, znów uj­rza­łam Ro­mea Co­stę.

Jak we­zwany de­mon.

Stał do­słow­nie pięć cen­ty­me­trów od mo­jej twa­rzy.

Matko bo­ska, dla­czego grzech za­wsze musi być taki ku­szący?

– Pa­nie Co­sta. – Przy­ło­ży­łam dłoń do swo­jego oboj­czyka. – Dzię­kuję, ale je­stem już zmę­czona i oszo­ło­miona. Chyba nie dam rady tań...

– Będę pro­wa­dzić. – Wziął mnie w ra­miona tak, że moje stopy za­wi­sły nad pod­łogą, a po­tem za­czął plą­sać po par­kie­cie bez mo­jego udziału.

Halo, prze­cież to czer­wona flaga wiel­ko­ści Tek­sasu!

– Pro­szę mnie po­sta­wić – po­le­ci­łam przez za­ci­śnięte zęby.

Jesz­cze moc­niej za­ci­snął rękę na mo­jej ta­lii, przy­trzy­mu­jąc mnie swoim sil­nym cia­łem.

– To skończ od­gry­wać rolę damy. Na­wet Oli­via Wilde daje lep­sze przed­sta­wie­nia.

Aua.

Pa­mię­tam, że po fil­mie Pro­jekt La­za­rus mia­łam ochotę wy­dłu­bać so­bie oczy.

– Dzięki. – Roz­luź­ni­łam mię­śnie, żeby był zmu­szony przy­trzy­mać cały cię­żar mo­jego ciała albo po­sta­wić mnie na pod­ło­dze. – Uda­wa­nie sza­no­wa­nego członka spo­łe­czeń­stwa jest do­prawdy mę­czące.

– Po­de­szłaś do mo­jego sto­lika ze względu na her­bat­niki, prawda?

Być może inna dziew­czyna na moim miej­scu wo­la­łaby skła­mać. Ale niech wie, że nie był dla mnie naj­więk­szą atrak­cją.

– Tak.

– Były zna­ko­mite.

Zer­k­nę­łam na stół po­nad jego ra­mie­niem.

– Wi­dzę, że jesz­cze coś zo­stało.

– Aleś ty spo­strze­gaw­cza, panno Town­send. – Ob­ró­cił mnie za­ska­ku­jąco umie­jęt­nie, jak do­świad­czony tan­cerz. Mia­łam mdło­ści, ale nie wie­dzia­łam, czy to z po­wodu jego to­wa­rzy­stwa, czy dla­tego, że po­ru­szał się zbyt szybko. – Nie masz może ochoty na­pić się do nich szam­pana? Oli­ver i ja wła­śnie zdo­by­li­śmy Cri­stal Brut Mil­lénium Cu­vée.

Trzy­na­ście ty­sięcy za bu­telkę.

Oczy­wi­ście, że by­łam chętna.

Pró­bo­wa­łam na­śla­do­wać jego po­zba­wiony wy­razu ton.

– Fak­tycz­nie, szam­pan pa­so­wałby do her­bat­ni­ków ide­al­nie.

Jego twarz wciąż ni­czego nie wy­ra­żała.

Chry­ste, co trzeba zro­bić, żeby wy­wo­łać uśmiech na ustach tego męż­czy­zny?

Le­d­wie zwra­ca­łam uwagę na ota­cza­ją­cych nas lu­dzi.

Do­tarło do mnie, że Co­sta nie tań­czył z ni­kim poza mną. Zro­biło mi się nie­swojo.

Sa­van­nah i Emi­lie wspo­mi­nały, że nie zja­wił się tu­taj, aby zna­leźć kan­dy­datkę na żonę, ale z dru­giej strony w przed­szkolu wmó­wiły mi, że brą­zowe krowy pro­du­kują mleko cze­ko­la­dowe.

Od­chrząk­nę­łam.

– Po­wi­nie­neś coś wie­dzieć. – Kiedy spoj­rza­łam w jego bla­do­szare oczy, barwą przy­po­mi­na­jące an­giel­skie niebo zimą, zro­zu­mia­łam, że co­kol­wiek po­wiem, nie bę­dzie zdzi­wiony. – Je­stem za­rę­czona, więc je­śli chcesz mnie po­znać...

– Nie mam naj­mniej­szej ochoty cię po­znać.

Po raz pierw­szy za­uwa­ży­łam kulkę gumy ści­śniętą mię­dzy jego sie­ka­czami.

Mię­towa, są­dząc po za­pa­chu.

– Dzięki Bogu. – Roz­luź­ni­łam się i po­pły­nę­łam w walcu. – Nie lu­bię od­ma­wiać lu­dziom. To iry­tu­jące.

Nie by­łam za­chwy­cona per­spek­tywą po­ślu­bie­nia Ma­di­sona Lichta, ale też nie by­łam temu cał­ko­wi­cie prze­ciwna.

Zna­łam go całe ży­cie. Był je­dy­nym sy­nem ko­legi taty z col­lege’u i z tego względu czę­sto zja­wiał się u nas na święta i oka­zjo­nalne przy­ję­cia.

Był od­po­wiedni.

Od­po­wied­nio atrak­cyjny.

Od­po­wied­nio bo­gaty.

Od­po­wied­nio wy­cho­wany.

Jed­nak na jego ko­rzyść naj­bar­dziej prze­ma­wiało to, że to­le­ro­wał moje po­czu­cie hu­moru. A poza tym osiem lat róż­nicy nada­wało mu otoczkę świa­to­wego, do­świad­czo­nego męż­czy­zny.

Po­szli­śmy na dwie randki, pod­czas któ­rych dał mi do zro­zu­mie­nia, że po­zwoli mi żyć tak, jak chcę. Była to rzad­kość wśród aran­żo­wa­nych związ­ków Cha­pel Falls.

Ro­meo Co­sta pa­trzył na mnie jak na psią kupę, w którą za­raz miał wdep­nąć.

– Kiedy ślub? – za­py­tał ak­sa­mit­nym, lekko drwią­cym to­nem.

– Nie mam po­ję­cia. Pew­nie po stu­diach.

– A na ja­kim je­steś kie­runku?

– Li­te­ra­tura an­giel­ska w Emory.

– Kiedy koń­czysz?

– Naj­pew­niej wtedy, gdy prze­stanę ob­le­wać se­me­stry.

Na jego ustach za­go­ścił gorzki uśmiech, jakby do­my­ślił się, że pró­buję go roz­ba­wić.

– Po­do­bają ci się stu­dia?

– Wcale.

– To ja­kie masz jesz­cze za­in­te­re­so­wa­nia, poza kra­dzieżą cia­stek?

Od­nio­słam wra­że­nie, że cią­gnął tę roz­mowę tylko po to, bym nie ode­szła.

Nie mia­łam po­ję­cia dla­czego.

Mimo to szcze­rze się nad tym za­sta­no­wi­łam, bo dzięki temu nie mu­sia­łam sku­piać się na kro­kach. On już o to za­dbał.

– Książki. Deszcz. Bi­blio­teki. Jeż­dże­nie w nocy po mie­ście z moją ulu­bioną play­li­stą w tle. Po­dróże, głów­nie ga­stro­tu­ry­styka. Ale za­bytki też są cie­kawe.

Cha­pel Falls znało mnie jako dziew­czynę, która spę­dza dnie na trwo­nie­niu pie­nię­dzy ta­tu­sia na luk­su­sowe ubra­nia, czę­ste wi­zyty w dro­gich re­stau­ra­cjach i po­lo­wa­nie na do­bre książki w gra­ni­cach Po­łu­dnia Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Wszy­scy wie­dzieli o tym, że nie mam żad­nych więk­szych aspi­ra­cji. Tylko że plotki nie były do końca zgodne z prawdą.

Mia­łam jedno ma­rze­nie.

Pra­gnie­nie, do któ­rego nie­stety po­trzebny był męż­czy­zna.

Naj­bar­dziej na świe­cie chcia­łam zo­stać matką.

Wy­da­wało się to pro­ste. A jed­no­cze­śnie ta­kie nie­osią­galne. Nie­stety, aby zre­ali­zo­wać swój cel, mu­sia­łam przejść wiele eta­pów, ale w za­py­zia­łym Cha­pel Falls jesz­cze mi się to nie udało.

– Je­steś bar­dzo bez­po­śred­nia.

Nie za­brzmiało to jak kom­ple­ment.

– A ty bar­dzo cie­kaw­ski. – Po­zwo­li­łam mu wy­giąć mnie w tańcu, mimo że nas to do sie­bie zbli­żyło. – A ty ja­kie masz za­in­te­re­so­wa­nia? – za­py­ta­łam po chwili mil­cze­nia, bo tego wy­ma­gało do­bre wy­cho­wa­nie.

– Jest parę ta­kich rze­czy. – Za­czął za­ta­czać ze mną zgrabne okręgi tuż przed onie­miałą Sa­van­nah. – Pie­nią­dze. Wła­dza. Wojna.

– Wojna?

– Tak – po­twier­dził. – To bar­dzo do­cho­dowy biz­nes. W do­datku pewny. Na świe­cie za­wsze to­czy się ja­kaś wojna lub pań­stwa się do niej przy­go­to­wują. To nie­sa­mo­wite.

– Może dla po­li­ty­ków tak, ale na pewno nie dla nie­win­nych lu­dzi, któ­rzy na tym cier­pią. Dla dzieci, które mo­czą łóżko ze stra­chu. Dla ofiar, ro­dzin, bo­le­snych...

– Za­wsze je­steś taka mę­cząca czy za­re­zer­wo­wa­łaś tę prze­mowę ro­dem z kon­kursu pięk­no­ści spe­cjal­nie dla mnie?

Jego zło­śliwy ko­men­tarz na chwilę ode­brał mi mowę, a po­tem od­par­łam:

– Spe­cjal­nie dla cie­bie. Mam na­dzieję, że dzięki temu czu­jesz się wy­jąt­kowy.

Zro­bił ba­lona z gumy, który pękł mi przed twa­rzą.

Cóż za dżen­tel­men, po­my­śla­łam.

– Spo­tkajmy się w ogro­dzie ró­ża­nym za dzie­sięć mi­nut.

Wszy­scy wie­dzieli, co się dzieje w ogro­dzie ró­ża­nym.

Ścią­gnę­łam usta.

Czyżby już wy­ma­zał z pa­mięci ostat­nie pięć mi­nut?

– Mó­wi­łam, że je­stem za­rę­czona.

– Ale ślubu jesz­cze nie było – przy­po­mniał i po­chy­lił mnie po raz ko­lejny. Po­pi­sówka. – Masz ostat­nią szansę, żeby się za­ba­wić, za­nim po­wiesz „tak”. Ostatni mo­ment sła­bo­ści, za­nim bę­dzie za późno, by spró­bo­wać cze­goś no­wego.

– Ale prze­cież... ja cię na­wet nie lu­bię.

– Nie mu­sisz mnie lu­bić, żeby było ci ze mną do­brze.

Od­chy­li­łam głowę i zmro­zi­łam go spoj­rze­niem, sze­roko otwie­ra­jąc oczy.

– Co ty do­kład­nie pro­po­nu­jesz?

– Ucieczkę z tego nud­nego jak flaki z ole­jem wy­da­rze­nia.

Ko­lejny ob­rót.

Aż mi się w gło­wie za­krę­ciło.

A może to przez tę roz­mowę.

Co­sta spu­ścił nieco z tonu.

– Gwa­ran­tuję, że zajmę twoją uwagę w stu pro­cen­tach. Tylko na dzie­sięć mi­nut. Przy­niosę her­bat­niki i szam­pana. Ty je­dy­nie mu­sisz się po­ja­wić. Cho­ciaż w su­mie... – Ob­rzu­cił mnie spoj­rze­niem od stóp do głów. – Wo­lał­bym, że­byś cha­rak­te­rek zo­sta­wiła przy stole.

Nie­spo­dzie­wa­nie prze­rwał ta­niec w po­ło­wie pio­senki i zo­sta­wił mnie na par­kie­cie.

Moje my­śli ga­lo­po­wały, kiedy od­pro­wa­dza­łam go wzro­kiem. Nie ro­zu­mia­łam, co tu wła­śnie za­szło.

Czy on mi za­pro­po­no­wał seks?

Wy­da­wał się nie­za­do­wo­lony z na­szej roz­mowy. Ale może po pro­stu już tak miał. Może zwy­czaj­nie był taki ozię­bły, po­wścią­gliwy i nie­uprzejmy.

Ja­kaś część mnie pró­bo­wała mi wmó­wić, że po­win­nam przy­stać na jego pro­po­zy­cję. Oczy­wi­ście nie po­szła­bym na ca­łość. Za­mie­rza­łam za­cho­wać dzie­wic­two. Ale nie­winna za­bawa w mroku nie za­szko­dzi.

Ma­di­son na pewno nie sie­dział te­raz w domu i nie wkle­jał zdjęć do na­szego wspól­nego al­bumu.

Wie­dzia­łam, że w Wa­szyng­to­nie cią­gle ba­luje, za­li­cza prze­lotne ro­manse z mo­del­kami i ce­le­bryt­kami. Moja ko­le­żanka Hay­le­igh miesz­kała w tym sa­mym bu­dynku co on, na tym sa­mym pię­trze, i opo­wia­dała mi o tych wszyst­kich ko­bie­tach, które od­wie­dzały jego apar­ta­ment.

W końcu nie by­li­śmy praw­dziwą parą. Raz w mie­siącu na prośbę na­szych ro­dzi­ców roz­ma­wia­li­śmy przez te­le­fon, żeby „się ze sobą za­po­znać”, ale to wszystko.

A taki męż­czy­zna jak Ro­meo Co­sta przy­tra­fia się tylko raz w ży­ciu.

I dla­tego po­win­nam to wy­ko­rzy­stać.

Po­win­nam wy­ko­rzy­stać jego.

Może na­uczyłby mnie kilku sztu­czek, dzięki któ­rym póź­niej zro­bi­ła­bym wra­że­nie na Ma­di­so­nie.

A poza tym... te her­bat­niki tak mnie ku­siły.

Gdy tylko tata od­wró­cił się, żeby po­roz­ma­wiać z pa­nem Gold­ber­giem, ucie­kłam do to­a­lety. Mocno za­ci­snę­łam palce na zle­wie z mar­muru upstrzo­nego zło­tymi plam­kami i za­mru­ga­łam do swo­jego od­bi­cia.

To tylko kilka po­ca­łun­ków.

Prze­cież ro­bi­łaś to z wie­loma chło­pa­kami.

Wy­da­wał mi się taki doj­rzały, do­świad­czony, ku­sząco nie­zna­jomy, że na­wet przy­mknę­łam oko na jego zło­śli­wo­ści. Bądźmy szcze­rzy – pan Darcy przez osiem­dzie­siąt pro­cent książki też nie był zbyt po­cią­ga­jący.

– Nic złego się nie wy­da­rzy – za­pew­ni­łam swoje od­bi­cie w lu­strze. – Nic.

Na­gle za mną roz­legł się dźwięk spusz­cza­nej w to­a­le­cie wody.

Z ka­biny wy­szła Emi­lie i marsz­cząc brwi, sta­nęła obok mnie, żeby umyć ręce.

– Pa­li­łaś to samo, co twoja sio­stra do­stała od kel­nera? – Unio­sła na­my­dloną rękę, żeby przy­ło­żyć jej wierzch do mo­jego czoła. – Mó­wisz sama do sie­bie.

Zro­bi­łam unik.

– Hej, Em, po­zna­łaś może Ro­mea Co­stę?

Po­krę­ciła głową, ukła­da­jąc usta w dzió­bek.

– On i Bi­smarck są główną atrak­cją wie­czoru. Za­wsze ota­cza ich chmara lu­dzi. Na­wet nie by­łam w sta­nie zro­bić mu zdję­cia. Wi­dzia­łam, że z nim tań­czy­łaś. Ale z cie­bie szczę­ściara. Zro­bi­ła­bym wszystko, żeby mieć taką moż­li­wość.

Wy­rwał mi się zdu­szony, zu­chwały śmiech.

Po­krę­ci­łam głową.

– A ty do­kąd? – za­wo­łała za mną.

Zro­bić coś sza­lo­nego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: