Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

My przeciwko wam - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
3832 pkt
punktów Virtualo

My przeciwko wam - ebook

Czy lojalność, przyjaźń i miłość wystarczą, by przetrwać najtrudniejsze dni? Chwytająca za serce druga część trylogii Miasto niedźwiedzia

Miasteczko Björnstad jest domem hardych, pracowitych ludzi, którzy nie oczekują, że życie będzie łatwe, a świat sprawiedliwy. Bez względu na to, z jakimi trudnościami się mierzą, zawsze są dumni ze swojej drużyny hokejowej. Dlatego pogłoska, że lokalny klub może wkrótce zostać rozwiązany, to dla nich okrutny cios. Co gorsza, dotychczasowi gracze przechodzą do drużyny sąsiedniego miasta Hed, odwiecznego rywala Björnstad.

Nowy przybysz w miasteczku daje drużynie szansę na reaktywację. Ekipa formuje się wokół Amata, najszybszego gracza w okolicy; Benjiego, samotnego wilka; sumiennego Bobo i Vidara, urodzonego awanturnika. Stoi przed nimi ogromne wyzwanie, zwłaszcza że w obliczu zbliżającego się meczu wrogość między Björnstad a Hed narasta, a nie do końca niewinne żarty i przykre incydenty zdarzają się coraz częściej.

Gdy padnie ostatni gol, jeden z mieszkańców Björnstad zginie, a obie społeczności będą musiały się zastanowić, czy gra, którą kochają, może znów stać się czymś prostym i szlachetnym.

Na podstawie trylogii powstał serial HBO Miasto niedźwiedzia.

Powieść o ludziach – o sile i środowiskowej lojalności oraz o tym, co nieświadomie robimy, gdy uczymy naszych chłopców, jak być mężczyznami.

Jojo Moyes

Backman powraca do miasteczka, w którym króluje hokej, aby opisać pasję, przemoc i człowieczeństwo jego mieszkańców. W swojej powieści łączy atmosferę skandynawskiej baśni ludowej i greckiej tragedii.

„Publishers Weekly”

Fani Backmana nie będą zawiedzeni. Jego twórczość nadal zadziwia i urzeka.

Shelf Awareness

Fredrik Backman jest jednym z najciekawszych współczesnych pisarzy na świecie.

„The Washington Post”

Backman z wielką przenikliwością stworzył pełen emocji świat, który wykracza poza małe szwedzkie miasteczko. Wciągająca powieść.

„Chicago Tribune”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-50-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

To bę­dzie czy­jaś wina

Wi­dzie­li­ście kie­dyś upa­da­jące mia­sto? Na­sze wła­śnie upa­dło. Bę­dziemy utrzy­my­wać, że prze­moc za­go­ściła w Björn­stad do­piero tego lata, ale to nie­prawda. Prze­moc już tam była. Cza­sem tak ła­two spra­wić, aby lu­dzie się znie­na­wi­dzili, że wy­daje się wręcz nie­moż­liwe, by kie­dy­kol­wiek miało się to zmie­nić.



Je­ste­śmy małą spo­łecz­no­ścią ży­jącą wśród la­sów, mówi się, że nie pro­wa­dzi tu­taj żadna droga, wszyst­kie są prze­lo­towe. Go­spo­darka po­ka­słuje z każ­dym wde­chem, fa­bryka co roku re­du­kuje za­trud­nie­nie, ni­czym dziecko, które ma na­dzieję, że po tym, jak od­kro­iło z każ­dej strony po ka­wa­łeczku, nikt nie za­uważy, że tort w lo­dówce się zmniej­szył. Je­śli na­łoży się na sie­bie starą i nową mapę mia­sta, wi­dać, że han­dlowa ulica i ten mały szla­czek na­zy­wany „Cen­trum” kur­czą się jak be­kon na roz­grza­nej pa­telni. Mamy jesz­cze halę lo­do­wi­ska, ale nic po­nadto. Z dru­giej jed­nak strony zwy­kło się tu mó­wić: „A czego, do cho­lery, po­trzeba wię­cej?”.

Ci, któ­rzy są tu tylko prze­jaz­dem, uwa­żają, że Björn­stad żyje tylko dla ho­keja, i w nie­które dni mają pew­nie ra­cję. Cza­sem po pro­stu trzeba dla cze­goś żyć, by prze­trwać wszystko inne. Nie je­ste­śmy wal­nięci ani chciwi, na Björn­stad można wy­lać wiele gówna, ale lu­dzie tu­taj są twar­dzi i ciężko pra­cują. Zbu­do­wa­li­śmy dru­żynę ho­ke­jową taką jak my, dru­żynę, z któ­rej mo­gli­by­śmy być dumni, bo nie je­ste­śmy tacy jak wy. Gdy lu­dzie z du­żych miast na­rze­kali, że coś jest zbyt trudne, uśmie­cha­li­śmy się tylko, mó­wiąc: „Ma być ciężko”. Ży­cie tu­taj nie jest ła­twe, dla­tego też po­ra­dzi­li­śmy so­bie z nim my, a nie wy. Da­wa­li­śmy radę, bez względu na po­godę. Ale póź­niej coś się wy­da­rzyło i upa­dli­śmy.

W prze­szło­ści do­szło tu do zda­rzeń, za które już za­wsze bę­dzie cią­żyła na nas wina. Do­brzy lu­dzie, prze­ko­nani, że chro­nią to, co ko­chają, po­peł­niają cza­sami straszne czyny. Chło­pak, gwiazda na­szej dru­żyny ho­ke­jo­wej, zgwał­cił dziew­czynę. A my się zgu­bi­li­śmy. Na spo­łe­czeń­stwo składa się suma na­szych wy­bo­rów i gdy skon­fron­to­wano słowa dwojga z na­szych dzieci, wy­bra­li­śmy jego wer­sję. Tak było ła­twiej, bo gdyby dziew­czyna kła­mała, mo­gli­by­śmy na­dal żyć na­szym zwy­kłym ży­ciem. Kiedy prawda wy­szła na jaw, za­ła­ma­li­śmy się, a mia­sto ra­zem z nami. Ła­two po­wie­dzieć, że po­win­ni­śmy byli wszystko zro­bić ina­czej, ale może na­wet ty sam nie wie­dział­byś jak. Gdy­byś się bał i mu­siał wy­brać czy­jąś stronę, gdy­byś wie­dział, co mu­sisz po­świę­cić. Może nie je­steś taki od­ważny, jak ci się wy­daje. Może wcale nie róż­nisz się od nas tak bar­dzo, jak masz na­dzieję.

To opo­wieść o tym, co wy­da­rzyło się póź­niej, od lata do zimy. O Björn­stad i o są­sied­nim Hed oraz o tym, jak ry­wa­li­za­cja mię­dzy dwiema dru­ży­nami ho­ke­jo­wymi może uro­snąć do za­cie­kłej walki o pie­nią­dze, wła­dzę i prze­trwa­nie. To opo­wieść o ha­lach z lo­do­wi­skami i o wszyst­kich tych ser­cach bi­ją­cych wo­kół nich, o lu­dziach, spo­rcie i o tym, jak cza­sem się na­wza­jem dźwi­gają. O nas, któ­rzy ma­rzymy i wal­czymy. Nie­któ­rzy się za­ko­chają, inni za­ła­mią, prze­ży­jemy na­sze naj­lep­sze i naj­gor­sze dni. To mia­sto cze­kają wi­waty, ale i pło­mie­nie. Nie omi­nie go też prze­ra­ża­jący cios.

Kilka dziew­czy­nek uczyni nas dum­nymi, kilku chłop­ców wiel­kimi. W ciem­nym le­sie mło­dzi męż­czyźni w róż­nych bar­wach po­wal­czą na śmierć i ży­cie. Ja­kiś sa­mo­chód prze­kro­czy pręd­kość w środku nocy. Stwier­dzimy, że to wy­pa­dek, ale nikt prze­cież nie pla­nuje wy­padku. Tu­taj wszy­scy przy­znamy, że mo­gli­śmy go unik­nąć. To bę­dzie czy­jaś wina.

Lu­dzie, któ­rych ko­chamy, umrą. Po­cho­wamy na­sze dzieci pod naj­pięk­niej­szymi drze­wami w mie­ście.2

Są trzy ro­dzaje lu­dzi

Bang-bang-bang-bang-bang.

Naj­wyż­szym punk­tem w Björn­stad jest wznie­sie­nie na po­łu­dnie od ostat­niego domu w mie­ście. Stam­tąd można zo­ba­czyć całą drogę, która za­czyna się przy du­żych do­mach wil­lo­wych na Wzgó­rzu, na­stęp­nie wie­dzie obok fa­bryki i lo­do­wi­ska, mniej­szych sze­re­gow­ców w cen­trum aż do czyn­szó­wek w Niecce. Na szczy­cie stoją dwie dziew­czynki, spo­glą­dają na swoje mia­sto. Maya i Ana. Nie­długo skoń­czą szes­na­ście lat. Nie spo­sób po­wie­dzieć, czy zo­stały naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami po­mimo dzie­lą­cych je róż­nic, czy wła­śnie dzięki nim; jedna lubi in­stru­menty, druga broń palną. Ich wza­jemna nie­chęć wo­bec swo­ich gu­stów mu­zycz­nych staje się po­wo­dem kłótni nie­malże rów­nie czę­sto co dzie­się­cio­letni kon­flikt o zwie­rzęta do­mowe. Nie da­lej jak zimą wy­rzu­cono je z lek­cji hi­sto­rii, gdy Maya mruk­nęła: „Wiesz, kto lu­bił psy? Hi­tler!”, na co Ana wy­krzy­czała: „A koty? Jo­sef Men­gele!”.

Cią­gle się sprze­czają, ko­chają nie­prze­rwa­nie, od dzie­ciń­stwa zda­rzały im się dni, gdy czuły, że są we dwie prze­ciwko ca­łemu światu. Po tym, co przy­da­rzyło się Mai na wio­snę, mają to wra­że­nie każ­dego dnia.

Wła­śnie nad­szedł czer­wiec. Przez trzy czwarte roku mia­sto za­pusz­ko­wane jest w zi­mie, ale przez kilka ma­gicz­nych ty­go­dni trwa lato. Mimo że las wo­kół nich upaja się sło­necz­nym świa­tłem, a drzewa ko­ły­szą się szczę­śli­wie przy je­zio­rach, oczom dziew­czy­nek to nie wy­star­cza. Ta część roku zwy­kła być dla nich nie­koń­czącą się przy­godą, spę­dzały ją na ło­nie przy­rody, wra­cały do domu póź­nymi wie­czo­rami, w dziu­ra­wych ubra­niach, z umo­ru­sa­nymi twa­rzami i dzie­ciń­stwem w oczach. Ale to się skoń­czyło. Są do­ro­słe. Część dziew­czy­nek nie ma wy­boru, zo­staje im to na­rzu­cone.



Bang. Bang. Bang-bang-bang.

Na ze­wnątrz jed­nego z do­mów matka pa­kuje wa­lizki dziecka do sa­mo­chodu. Ileż to razy wy­ko­nuje się tę czyn­ność, gdy do­ra­stają? Ile za­ba­wek pod­nosi się z pod­łogi, jak czę­sto tuż przed spa­niem urzą­dza się po­szu­ki­wa­nia plu­sza­ków i po ilu za­gu­bio­nych w przed­szkolu rę­ka­wicz­kach czło­wieka opusz­cza na­dzieja, że kie­dyś się znajdą? Ileż to razy się my­śli, że je­żeli matka na­tura na­prawdę chciała, by ludz­kość prze­trwała, to ewo­lu­cja już dawno po­winna za­opa­trzyć nas w łyżki do bu­tów wy­ra­sta­jące ro­dzi­com z łokci, tak by­śmy mo­gli się­gnąć pod wszyst­kie te cho­lerne ka­napy i lo­dówki? Ileż to go­dzin cze­kamy w ko­ry­ta­rzach na na­sze dzieci? O ile si­wych wło­sów nas przy­pra­wiają? Ile wła­snych żyć po­świę­camy na ich jedno? Co jest nie­zbędne, by być do­brym ro­dzi­cem? Nie­wiele. A jed­nak wszystko. Do­kład­nie wszystko.



Bang. Bang.

Na wznie­sie­niu Ana od­wraca się do swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

– Pa­mię­tasz, jak by­ły­śmy małe? I za­wsze chcia­łaś się ba­wić, że mamy dzieci? – pyta.

Maya kiwa głową, nie spusz­cza­jąc wzroku z mia­sta.

– Na­dal chcia­ła­byś mieć dzieci? – za­sta­na­wia się Ana.

Usta Mai pra­wie się nie otwie­rają:

– Nie wiem. A ty?

Ana wzru­sza ra­mio­nami za­równo ze zło­ści, jak i ze smutku.

– Może jak już będę stara.

– To zna­czy?

– No, koło trzy­dziestki.

Maya długo się nie od­zywa.

– Chcia­ła­byś mieć chłop­ców czy dziew­czynki? – pyta w końcu.

Ana od­po­wiada, tak jakby całe ży­cie po­świę­ciła tylko na roz­my­śla­nie o tym:

– Chłop­ców.

– Dla­czego?

– Cza­sem świat jest dla nich nik­czemny. Ale dla nas jest taki pra­wie za­wsze.



Bang.

Mama za­myka ba­gaż­nik, po­wstrzy­muje płacz, bo wie, że je­śli uroni choćby łzę, to ni­gdy nie bę­dzie już mo­gła prze­stać. Nie chcemy pła­kać przy dzie­ciach, bez względu na to, jak są duże. Ro­bimy dla nich wszystko, cho­ciaż one nie zdają so­bie z tego sprawy, nie ro­zu­mie­jąc jesz­cze ogromu cze­goś tak bez­wa­run­ko­wego. Mi­łość ro­dzi­ciel­ska jest nie­zno­śna, nie­chlujna i nie­od­po­wie­dzialna. Dzieci wy­dają się ta­kie ma­leń­kie, gdy śpią w łó­żecz­kach, a my sie­dzimy obok, we­wnętrz­nie przy­tło­czeni. Przed nami ży­cie wy­peł­nione nie­do­sko­na­ło­ściami i wy­rzu­tami su­mie­nia. Zdję­cia ob­ra­zu­jące szczę­ście sta­wiamy za­wsze na wi­doku, ni­gdy nie po­ka­zu­jemy jed­nak tego, co dzieje się mię­dzy nimi, do al­bumu cho­wamy wszystko, co spra­wia ból. Ci­che łzy w ciem­nym po­koju. Le­żymy, nie mo­gąc usnąć, prze­stra­szeni tym, co może im się wy­da­rzyć, na co mogą zo­stać na­ra­żone, w ja­kich sy­tu­acjach ży­cie zrobi z nich ofiary.

Mama ob­cho­dzi sa­mo­chód i otwiera drzwi. Nie różni się spe­cjal­nie od in­nych mam. Ko­cha, boi się, za­ła­muje, prze­peł­nia ją wstyd, czuje, że wszystko, co robi, to za mało. Sie­działa przy łóżku trzy­let­niego syna i przy­glą­dała mu się, gdy spał, oba­wia­jąc się, do­kład­nie tak jak inni ro­dzice, tych wszyst­kich strasz­nych rze­czy, które mogą mu się przy­da­rzyć. Nie są­dziła tylko, że to on bę­dzie ich sprawcą.



Bang.

Nad­cho­dzi świt, mia­sto śpi, droga wy­jaz­dowa z Björn­stad wije się opu­sto­szała, ale dziew­czynki wbi­jają w nią wzrok. Cier­pli­wie cze­kają.

Maya nie śni już o gwał­cie. Ani o dłoni Ke­vina na jej ustach, cię­ża­rze jego ciała du­szą­cym jej krzyk, po­koju z ho­ke­jo­wymi pu­cha­rami na pół­kach i pod­ło­dze, na którą po­to­czył się gu­zik bluzki. Jej sny wy­peł­nione są te­raz tylko ścieżką do bie­ga­nia wo­kół Wzgó­rza, którą wi­dzi także stąd. I Ke­vi­nem bie­gną­cym sa­mot­nie, gdy wy­szła z ciem­no­ści z bro­nią w ręku. Cały się trząsł i pła­kał, pro­sząc ją o ła­skę, gdy przy­ło­żyła mu pi­sto­let do czoła. We śnie za­bija go każ­dej nocy.



Bang. Bang.

Ile razy matce udaje się roz­śmie­szyć dziecko? Ile razy dziecku udaje się wy­wo­łać gło­śny śmiech matki? Całe na­sze wnę­trze wy­wraca nam się do góry no­gami, gdy po ich psi­ku­sie za­uwa­żamy, że po raz pierw­szy ro­bią to ce­lowo. Żar­tują, ucząc się ma­ni­pu­lo­wać na­szymi uczu­ciami. Ko­cha­jąc nas, uczą się kła­mać, chro­nić na­sze uczu­cia, uda­wać szczę­ście. Szybko przy­swa­jają, czego by­śmy so­bie ży­czyli. Mo­żemy się łu­dzić, że je znamy, ale one two­rzą wła­sne al­bumy i do­ra­stają mię­dzy zdję­ciami.

Ile to razy mama stała na ze­wnątrz przy sa­mo­cho­dzie i spo­glą­dała na ze­ga­rek, nie­cier­pli­wie po­spie­sza­jąc syna? Dzi­siaj nie musi tego ro­bić. Od wielu go­dzin syn sie­dział na fo­telu pa­sa­żera, pod­czas gdy ona pa­ko­wała ba­gaże. Po ty­go­dniach, kiedy to wal­czyła, by zmu­sić go do je­dze­nia, jego nie­gdyś wy­tre­no­wane ciało wy­chu­dło. Wy­gląda przez okno pu­stym wzro­kiem.

Jak wiele matka jest w sta­nie wy­ba­czyć sy­nowi? Skąd mia­łaby to za­wczasu wie­dzieć? Żadni ro­dzice nie przy­pusz­czają, że ich mały sy­nek wy­ro­śnie kie­dyś na sprawcę. Matka nie wie, ja­kie kosz­mary drę­czą te­raz syna, ale chło­pak bu­dzi się z nich z krzy­kiem. Od po­ranka, gdy zna­la­zła go na ścieżce do bie­ga­nia, wy­chło­dzo­nego i skost­nia­łego ze stra­chu. Jego spodnie były mo­kre od mo­czu, a po­liczki prze­mar­z­nięte od łez.

Zgwał­cił dziew­czynę, ale nikt ni­gdy nie po­tra­fił mu tego udo­wod­nić. Za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto uzna, że uszło mu to pła­zem i że jego ro­dzina unik­nęła kary. To rzecz ja­sna ra­cja. Ale matka Ke­vina ni­gdy nie bę­dzie się tak czuła.



Bang. Bang. Bang.

Gdy sa­mo­chód ru­sza w górę drogi, Maya stoi na szczy­cie wznie­sie­nia i wie, że Ke­vin ni­gdy już tu­taj nie wróci. Zła­mała go. Za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto uzna, że to ozna­cza jej wy­graną.

Ale ona ni­gdy nie bę­dzie się tak czuła.



Bang. Bang. Bang. Bang.

Świa­tła stopu na mo­ment się za­pa­lają, mama rzuca ostat­nie spoj­rze­nie na dom, który był kie­dyś ich do­mem, i na resztki na­klejki na skrzynce pocz­to­wej, na któ­rej na­zwi­sko „Er­dahl” znik­nęło li­tera po li­te­rze. Oj­ciec Ke­vina sa­mot­nie pa­kuje drugi sa­mo­chód. Na ścieżce do bie­ga­nia stał obok mamy i pa­trzył na le­żą­cego syna, ze smar­kami na blu­zie i mo­czem na spodniach. Ich ży­cie roz­trza­skało się dużo wcze­śniej, ale do­piero wtedy matka za­uwa­żyła jego okru­chy. Oj­ciec od­mó­wił po­mocy, gdy na wpół nio­sła, na wpół cią­gnęła syna do domu. To było dwa mie­siące temu i od tam­tej pory Ke­vin nie wy­szedł na ze­wnątrz, a jego ro­dzice nie za­mie­nili ze sobą nie­mal słowa. Ży­cie na­uczyło matkę, że męż­czyźni de­fi­niują się w bar­dziej ka­te­go­ryczny spo­sób niż ko­biety, a męż­czyźni w jej domu okre­ślali się za­wsze jed­nym sło­wem – zwy­cięzca. Od­kąd pa­mięta, oj­ciec wbi­jał sy­nowi do głowy jedno prze­sła­nie: „Są trzy ro­dzaje lu­dzi. Ci, co wy­gry­wają, ci, co prze­gry­wają, i ci, co się przy­glą­dają”.

A te­raz? Je­śli nie są zwy­cięz­cami, to kim? Mama zwal­nia ha­mu­lec, wy­łą­cza ra­dio, zjeż­dża w dół drogi i skręca w jed­nym kie­runku. Syn sie­dzi obok. Oj­ciec wsiada do dru­giego sa­mo­chodu, sa­mot­nie ru­sza w prze­ciwną stronę. Pa­piery roz­wo­dowe zo­stały wy­słane ra­zem z li­stem do szkoły, in­for­mu­ją­cym, że oj­ciec wy­pro­wa­dził się do in­nego mia­sta, a mama z sy­nem wy­je­chali za gra­nicę. Na wy­pa­dek ewen­tu­al­nych py­tań po­ni­żej wid­nieje nu­mer te­le­fonu do mamy, ale nikt nie za­dzwoni. To mia­sto zrobi wszystko, by za­po­mnieć, że ro­dzina Er­dah­lów kie­dy­kol­wiek była jego czę­ścią.

Po czte­rech go­dzi­nach w ci­szy, gdy są tak da­leko od Björn­stad, że nie wi­dać już lasu, Ke­vin szep­cze do mamy:

– My­ślisz, że można się stać in­nym czło­wie­kiem?

Mama kręci głową, za­gry­za­jąc dolną wargę, mruga tak szybko, że nie wi­dzi drogi przed sobą.

– Nie. Ale można być lep­szym.

Drżąc, Ke­vin ści­ska jej dłoń. Mama trzyma go, jakby miał trzy lata, jakby wi­siał nad prze­pa­ścią. Szep­cze:

– Ni­gdy ci tego nie wy­ba­czę. Ale ni­gdy cię też nie opusz­czę.

Bang-bang-bang-bang-bang.

Tak wła­śnie brzmi to mia­sto, wszę­dzie. Praw­do­po­dob­nie można to zro­zu­mieć, tylko je­śli się tu mieszka.



Bang-bang-bang.

Dwie dziew­czynki na wznie­sie­niu przy­glą­dają się od­jeż­dża­ją­cemu po­jaz­dowi. Nie­długo skoń­czą szes­na­ście lat. Jedna z nich trzyma w dłoni gi­tarę, druga broń.3

Jak męż­czy­zna

Naj­gor­sze w in­nych lu­dziach jest to, że je­ste­śmy od was uza­leż­nieni. Wa­sze czyny mają wpływ na na­sze ży­cie. Nie tylko tych, któ­rych wy­bie­ramy i lu­bimy, ale rów­nież po­zo­sta­łych – idio­tów. Wy, sto­jący przed nami w ko­lejce, wy, któ­rzy nie po­tra­fi­cie po­rząd­nie jeź­dzić sa­mo­cho­dem, lu­bi­cie słabe se­riale te­le­wi­zyjne, za gło­śno roz­ma­wia­cie w re­stau­ra­cji, i wy, któ­rych dzie­ciaki za­ra­żają na­sze w przed­szkolu. Wy, któ­rzy krzywo par­ku­je­cie, pod­kra­da­cie na­sze miej­sca pracy i gło­su­je­cie na nie­wła­ściwą par­tię. Wy też ma­cie wpływ na na­sze ży­cie, w każ­dym mo­men­cie.

Boże, jak my was za to nie­na­wi­dzimy.



Przy ba­rze w Fu­trze sie­dzą w rzę­dzie starsi męż­czyźni, mil­cząc. Mówi się, że są koło sie­dem­dzie­siątki, ale rów­nie do­brze mogą mieć dwa razy tyle. Jest ich pię­ciu, ale mają co naj­mniej osiem opi­nii. Mówi się na nich „piątka dziad­ków”, bo na każ­dym tre­ningu dru­żyny Björn­stad Hoc­key stoją przy ban­dzie, wy­kłó­ca­jąc się i kła­miąc. Po tre­ningu, nie prze­ry­wa­jąc kłamstw ani kłótni, idą do Fu­tra. Cza­sami za­ba­wiają się, wma­wia­jąc so­bie na­wza­jem de­men­cję: nocą po kry­jomu zmie­niają nu­mery na fa­sa­dach do­mów to­wa­rzy­szy, a gdy któ­ryś się upije, cho­wają mu klu­cze. Pew­nego razu czte­rech z nich prze­pchnęło sa­mo­chód pią­tego i za­mie­niło na iden­tyczny z wy­po­ży­czalni, tylko po to, by wy­stra­szyć kum­pla, że nad­szedł już czas na dom opieki dla star­ców, gdy na­stęp­nego ranka nie mógł wy­je­chać z domu. Idąc na mecz, płacą bank­no­tami z Mo­no­poly, a kilka lat temu pra­wie cały se­zon uda­wali, że są na olim­pia­dzie z 1980 roku, i za każ­dym ra­zem, gdy spo­ty­kali dy­rek­tora spor­to­wego Pe­tera An­ders­sona, roz­ma­wiali z nim po nie­miecku, na­zy­wa­jąc go Han­sem Ramp­fem. Po­woli do­pro­wa­dzało to dy­rek­tora do szału, a piątce dziad­ków spra­wiało więk­szą sa­tys­fak­cję niż złoty gol. Lu­dzie w mie­ście zwy­kli mó­wić, że to cał­ko­wi­cie moż­liwe, że cała piątka dziad­ków na­prawdę cierpi na de­men­cję, ale kto, do cho­lery, miałby to niby udo­wod­nić?



Ra­mona, wła­ści­cielka Fu­tra, sta­wia na ba­rze pięć whi­sky. Ser­wuje się tu tylko je­den ro­dzaj whi­sky, która koi wiele ro­dza­jów smutku. Dziadki to­wa­rzy­szyły Björn­stad Hoc­key w dro­dze na sam szczyt i na sam dół li­go­wej ta­beli. Całe ży­cie. To bę­dzie ich naj­gor­szy dzień.



Mira An­ders­son je­dzie wła­śnie do pracy, gdy dzwoni te­le­fon. Ma wiele po­wo­dów do stresu. Te­le­fon wy­śli­zguje się jej z ręki i spada pod sie­dze­nie. Wią­zanka ana­to­micz­nych opi­sów władcy pie­kieł, która wy­do­bywa się z ust Miry, za­wsty­dzi­łaby, jak twier­dzi jej mąż, na­wet bandę pi­ja­nych ma­ry­na­rzy. Gdy w końcu udaje jej się do­się­gnąć apa­ratu, ko­bieta po dru­giej stro­nie słu­chawki wciąż po­trze­buje kilku chwil, by otrzą­snąć się po in­wek­ty­wach.

– Halo?! – wy­krzy­kuje Mira.

– Eee, prze­pra­szam, dzwo­nię z S Expressu. Pi­sała pani do nas w spra­wie oferty... – wy­du­sza z sie­bie nie­pew­nie ko­bieta.

– Z... prze­pra­szam, skąd? S Expressu? Nie, chyba do­stała pani zły nu­mer – stwier­dza Mira.

– Jest pani pewna? Mam tu­taj na­pi­sane, że... – za­czyna ko­bieta, ale w tym mo­men­cie te­le­fon Miry znów lą­duje na pod­ło­dze, a jego wła­ści­cielka wy­bu­cha spon­ta­niczną opo­wie­ścią o tym, co uważa na te­mat za­równo or­ga­nów płcio­wych, jak i stanu umy­słu in­ży­niera, który za­pro­jek­to­wał ten smart­fon. Gdy w końcu udaje jej się pod­nieść apa­rat, ko­bieta pod dru­giej stro­nie zdą­żyła już so­bie wy­świad­czyć przy­sługę i się roz­łą­czyć.

Mira nie ma czasu się nad tym za­sta­na­wiać. Czeka na te­le­fon od męża, który ma dziś spo­tka­nie z przed­sta­wi­cie­lami gminy w spra­wie przy­szło­ści klubu ho­ke­jo­wego. Nie­po­kój spo­wo­do­wany my­ślą o kon­se­kwen­cjach tej roz­mowy spra­wia, że w jej żo­łądku za­ci­ska się co­raz moc­niej­szy wę­zeł. Gdy od­kłada apa­rat na sie­dze­nie pa­sa­żera, na wy­świe­tla­czu przez mo­ment, za­nim ekran zga­śnie, po­ja­wia się zdję­cie dzieci, Mai i Leo.

Gdyby za­trzy­mała się na chwilę i spraw­dziła w wy­szu­ki­warce S Express, do­wie­dzia­łaby się, że to firma prze­pro­wadz­kowa. W mia­stach, które nie­zbyt przej­mują się swo­imi klu­bami ho­ke­jo­wymi, wy­glą­da­łoby to może na głupi żart, że ktoś w ich imie­niu po­pro­sił o ofertę prze­pro­wadzki, ale Björn­stad nie na­leży do ta­kich miejsc. W mil­czą­cym mie­ście nie trzeba krzy­czeć, chcąc ko­muś po­gro­zić.

Do­trze to do Miry nie­ba­wem, nie jest głu­pia i mieszka tu wy­star­cza­jąco długo. Björn­stad jest znane z wielu do­brych rze­czy: osza­ła­mia­jąco pięk­nych la­sów, ostat­niej dzi­czy w kraju, w któ­rym po­li­tycy dążą wy­łącz­nie do wzro­stu okrę­gów miej­skich. Miesz­kają tu przy­ja­ciel­scy, skromni i ciężko pra­cu­jący lu­dzie ko­cha­jący przy­rodę i sport, pu­blicz­ność, która za­peł­nia try­buny bez względu na ligę, w ja­kiej gra dru­żyna, eme­ryci ma­lu­jący twa­rze na zie­lono, gdy idą na mecz. Od­po­wie­dzialni my­śliwi, kom­pe­tentni ry­bacy, lu­dzie twar­dzi jak las i uparci jak lód, są­sie­dzi, któ­rzy przy­cho­dzą z po­mocą, gdy za­cho­dzi taka po­trzeba. Ży­cie jest cza­sem cięż­kie, ale wtedy się uśmie­chają i mó­wią: „Ma być ciężko”. Björn­stad jest z tego znane... Ale... no tak, z in­nych rze­czy też jest znane.

Przed kil­koma laty je­den ze star­szych sę­dziów ho­ke­jo­wych opo­wie­dział w me­diach o naj­gor­szych wspo­mnie­niach ze swo­jej ka­riery. Na dru­gim, trze­cim i czwar­tym miej­scu upla­so­wał me­cze w du­żych mia­stach, w któ­rych roz­złosz­czeni ki­bice, nie zga­dza­jąc się z ja­kąś de­cy­zją ar­bi­tra, rzu­cali na lód opa­ko­wa­nia snusu, mo­nety i pi­łeczki gol­fowe. Na pierw­szym miej­scu zna­la­zła się cia­sna hala lo­do­wi­ska le­żą­cego głę­boko w le­sie, gdzie pew­nego razu sę­dzia od­gwiz­dał karę dla dru­żyny go­spo­da­rzy w ostat­niej mi­nu­cie me­czu. Gdy ry­wal strze­lił gola i Björn­stad prze­grało, sę­dzia spoj­rzał na osła­wione try­buny z miej­scami sto­ją­cymi, zaj­mo­wane przez „Grupę” i wy­peł­nione za­wsze męż­czy­znami w czar­nych kurt­kach, któ­rzy wy­dzie­rają się i śpie­wają wnie­bo­głosy, na­pę­dza­jąc wszyst­kim stra­cha. W „Gru­pie” za­le­gła ci­sza jak ma­kiem za­siał.

To mąż Miry, Pe­ter An­ders­son, jako pierw­szy zro­zu­miał nad­cho­dzące nie­bez­pie­czeń­stwo. Pę­dem ru­szył do re­ży­serki i wraz z sy­gna­łem za­koń­cze­nia me­czu zga­sił wszyst­kie lampy. W ciem­no­ści wy­pro­wa­dzono sę­dziów i wy­wie­ziono ich na­tych­miast z mia­sta. Nikt nie mu­siał im tłu­ma­czyć, co ina­czej mo­głoby się wy­da­rzyć.

Dla­tego spo­kojna groźba w zu­peł­no­ści tu wy­star­czy. Roz­mowa z firmą prze­pro­wadz­kową też. Do Miry do­trze już wkrótce, jaki jest tego cel.



Spo­tka­nie w gmi­nie jesz­cze się nie skoń­czyło, ale nie­któ­rzy w Björn­stad znają już jego re­zul­tat.



Z okien sali kon­fe­ren­cyj­nej wi­dać wcią­gnięte na szczyt flagi po­wie­wa­jące na wie­trze na ze­wnątrz bu­dynku, jedna jest w bar­wach na­ro­do­wych, druga z her­bem gminy. Za kilka dni noc świę­to­jań­ska. Trzy ty­go­dnie temu Ke­vin i jego ro­dzina opu­ścili mia­sto, zmie­nia­jąc tym bieg hi­sto­rii – ale nie przy­szłość, lecz prze­szłość. Nie wszy­scy jed­nak zdają już so­bie z tego sprawę.

Je­den z po­li­ty­ków od­chrzą­kuje ner­wowo, ocho­czo za­biera się do za­pi­na­nia ma­ry­narki, co na oko teo­re­tycz­nie moż­liwe było ja­kieś pół tu­zina wi­gi­lii temu:

– Przy­kro mi, Pe­ter – mówi – zde­cy­do­wa­li­śmy, że dla re­gionu bę­dzie naj­le­piej, je­śli prze­zna­czymy gminne pie­nią­dze na wspar­cie jed­nego klubu ho­ke­jo­wego za­miast dwóch. Chcemy się sku­pić na... Hed Hoc­key. Dla wszyst­kich, łącz­nie z tobą, naj­le­piej by­łoby po pro­stu to za­ak­cep­to­wać. Bio­rąc pod uwagę... sy­tu­ację.

Pe­ter An­ders­son, dy­rek­tor spor­towy Björn­stad Hoc­key, sie­dzi po dru­giej stro­nie stołu. Świa­do­mość, jak bar­dzo zo­stał oszu­kany, prze­peł­nia go roz­pa­czą, jego głos jest le­d­wie sły­szalny:

– Ale... po­moc jest nam po­trzebna tylko przez kilka mie­sięcy, do­póki nie znaj­dziemy wię­cej spon­so­rów. Gmina ma tylko po­rę­czyć po­życzkę w banku...

Milk­nie, za­wsty­dzony wła­sną głu­potą. Po­li­tycy już prze­cież roz­ma­wiali z dy­rek­to­rami ban­ków. Są są­sia­dami, ra­zem grają w golfa i po­lują, ta de­cy­zja zo­stała pod­jęta na długo przed tym, za­nim Pe­ter prze­kro­czył próg tego po­koju. Wzy­wa­jąc go tu­taj, po­li­tycy do­bit­nie za­zna­czyli, że jest to „nie­for­malne spo­tka­nie”. Nie bę­dzie z niego żad­nego pro­to­kołu. Krze­sła w sali kon­fe­ren­cyj­nej są wy­jąt­kowo wą­skie, tak aby naj­więksi wło­da­rze mo­gli sie­dzieć na kilku na­raz.

Te­le­fon Pe­tera wy­daje dźwięk. Na jego skrzynkę wła­śnie do­tarł mejl z in­for­ma­cją, że dy­rek­tor Björn­stad Hoc­key od­szedł z klubu. Za­pewne wie­dział, co się tu wy­da­rzy, i dawno już do­stał pro­po­zy­cję pracy w Hed. Pe­ter bę­dzie zmu­szony przy­jąć cios sa­mot­nie.

Po­li­tycy po dru­giej stro­nie stołu kręcą się nie­spo­koj­nie na krze­słach, Pe­ter wie, co so­bie my­ślą: „Tylko się te­raz nie wy­głu­piaj. I nie proś. Przyj­mij to jak męż­czy­zna”.



Björn­stad leży nad du­żym je­zio­rem, z plażą po jed­nej stro­nie. O tej po­rze roku, gdy jest tak cie­pło, że pra­wie można za­po­mnieć, że zima w tej oko­licy trwa dzie­więć mie­sięcy, pełno tu mło­dzieży. W gąsz­czu pla­żo­wych pi­łek i wśród bu­zu­ją­cych hor­mo­nów sie­dzi dwu­na­sto­letni chło­piec w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. To Leo An­ders­son. Nie­wielu na tej plaży wie­działo o tym ze­szłego lata, ale te­raz wszy­scy już go znają i zer­kają na niego ni­czym na bombę. Parę mie­sięcy temu jego sio­stra Maya zo­stała zgwał­cona przez Ke­vina, któ­remu po­li­cja ni­gdy ni­czego nie udo­wod­niła, więc unik­nął kary. Miesz­kańcy się po­dzie­lili, więk­szość sta­nęła po stro­nie Ke­vina, nie­na­wiść eska­lo­wała do tego stop­nia, że ro­dzinę Leo pró­bo­wano usu­nąć z mia­sta. Przez okna po­koju jego sio­stry wpa­dały ka­mie­nie z na­pi­sem KURWA, dziew­czynę gnę­biono w szkole, w hali lo­do­wi­ska zwo­łano ze­bra­nie, pod­czas któ­rego pró­bo­wano do­pro­wa­dzić do zwol­nie­nia ich ojca ze sta­no­wi­ska dy­rek­tora spor­to­wego Björn­stad Hoc­key.

Po­tem po­ja­wił się świa­dek, rów­no­la­tek Mai, który znaj­do­wał się w tym cza­sie w domu, gdzie to się wy­da­rzyło, ale to dla ni­kogo nie miało zna­cze­nia. Po­li­cja nie zro­biła nic, mia­sto za­mknęło gębę, do­ro­śli nie po­mo­gli Mai. Tak więc pew­nej nocy, nie­długo po­tem, wy­da­rzyło się coś in­nego. Nikt nie wie, co do­kład­nie. Ale od tam­tej pory Ke­vin nie wy­szedł z domu. Za­częły się plotki, że zwa­rio­wał, a któ­re­goś ranka, trzy ty­go­dnie temu, wraz z ro­dziną opu­ścił mia­sto.

Leo my­ślał wtedy, że wszystko sta­nie się ła­twiej­sze. Tym­cza­sem sy­tu­acja zmie­niła się na gor­sze. Ma dwa­na­ście lat i wła­śnie się uczy, że lu­dzie za­wsze wy­biorą pro­ste kłam­stwo za­miast skom­pli­ko­wa­nej prawdy. Kłam­stwo ma bo­wiem za­letę nie do prze­bi­cia: prawda wy­maga opo­wie­dze­nia wszyst­kiego, co się wy­da­rzyło, w przy­padku kłam­stwa zaś wy­star­czy to, by ła­two w nie było uwie­rzyć.

Gdy na wio­sen­nym spo­tka­niu człon­ków klubu mi­ni­malną prze­wagą gło­sów za­pa­dła de­cy­zja, że Pe­ter An­ders­son zo­staje na sta­no­wi­sku dy­rek­tora spor­to­wego, oj­ciec Ke­vina na­tych­miast za­dbał o to, by jego syn prze­niósł się do Hed Hoc­key. Do tego sa­mego prze­ko­nał tre­nera, pra­wie wszyst­kich spon­so­rów i naj­lep­szych za­wod­ni­ków dru­żyny ju­nio­rów. Gdy przed trzema ty­go­dniami cała ro­dzina Ke­vina na­gle opu­ściła mia­sto, wszystko sta­nęło na gło­wie, ale, o dziwo, nic się nie zmie­niło.

I co też Leo so­bie my­ślał? Że na­gle wszy­scy zro­zu­mieją, że Ke­vin był jed­nak winny, i po­pro­szą o wy­ba­cze­nie? Że spon­so­rzy i za­wod­nicy ze spusz­czo­nymi gło­wami wrócą do Björn­stad? Nikt w tym mie­ście, do cho­lery, nie spusz­cza głowy, po­nie­waż to, że ni­gdy nie chcemy przy­znać się do błędu, naj­pro­ściej tłu­ma­czy wiele naj­gor­szych ludz­kich za­cho­wań. Im więk­szy błąd, im strasz­niej­sze kon­se­kwen­cje, tym wię­cej tra­cimy dumy w przy­padku ustęp­stwa. Nikt więc tego nie robi. Na­gle wszy­scy lu­dzie z wła­dzą i pie­niędzmi w mie­ście wy­brali inną stra­te­gię: prze­stali się przy­zna­wać do tego, że kie­dy­kol­wiek przy­jaź­nili się z ro­dziną Er­dah­lów. Za­częto prze­bą­ki­wać, po­cząt­kowo ostroż­nie, lecz szybko co­raz gło­śniej, że „ten chło­pak za­wsze był dziwny”, że „naj­wy­raź­niej oj­ciec za mocno go ci­snął”. Po­tem, nie­po­strze­że­nie, prze­ro­dziło się to w ko­men­ta­rze typu: „Ta ro­dzina ni­gdy nie była jak... no wiesz... jak my. Oj­ciec prze­cież nie był stąd, tylko przy­jezdny”.

Gdy wszy­scy zmie­niali klub, ofi­cjalna wer­sja brzmiała na­stę­pu­jąco: Ke­vin zo­stał „nie­słusz­nie oskar­żony” i „padł ofiarą po­lo­wa­nia na cza­row­nice”. Te­raz jed­nak wszy­scy opo­wia­dają cał­kiem inną hi­sto­rię: że spon­so­rzy i za­wod­nicy wcale nie prze­szli do Hed za Ke­vi­nem, ale zro­bili tak wła­śnie po to, by się od niego „od­ciąć”. Jego na­zwi­sko wy­ma­zano z list człon­kow­skich w Hed, ale na­dal znaj­duje się ono w Björn­stad. W ten spo­sób wszy­scy mo­gli od­su­nąć się do­sta­tecz­nie da­leko za­równo od gwał­ci­ciela, jak i od ofiary. Dawni ko­le­dzy Ke­vina na­zy­wają go te­raz „psy­cho­patą”, na­dal okre­śla­jąc Mayę mia­nem „kurwy”. Kłam­stwa są pro­ste, prawda trudna.

Tak wiele osób za­częło mó­wić o Björn­stad Hoc­key jako o „klu­bie Ke­vina”, że Hed Hoc­key au­to­ma­tycz­nie stało się jego prze­ci­wień­stwem. Mię­dzy ro­dzi­cami za­wod­ni­ków a gmin­nymi po­li­ty­kami krą­żyły mejle o „od­po­wie­dzial­no­ści” i „braku po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa”. Gdy lu­dzie czują się za­gro­żeni, pra­wie za­wsze koń­czy się to sa­mo­speł­nia­jącą się prze­po­wied­nią, jed­nym ma­łym in­cy­den­tem za dru­gim. Któ­rejś nocy na ta­bli­cach wy­jaz­do­wych na obrze­żach mia­sta ktoś na­pi­sał „Gwał­ci­ciele!!!”. Kilka dni póź­niej grupa ośmio­lat­ków z Björn­stad i Hed zo­stała ode­słana do domu z obozu har­cer­skiego po bójce, w któ­rej dzie­ciaki z Hed wy­zy­wały te z Björn­stad: „Bjöööööörn­stad, gwał­ci­ciele!!!”.

Leo jest dziś na plaży, pięć­dzie­siąt me­trów da­lej sie­dzą dawni ko­le­dzy Ke­vina, wielcy, wy­tre­no­wani osiem­na­sto­lat­ko­wie w czer­wo­nych bejs­bo­lów­kach na gło­wach. To oni pi­sali w in­ter­ne­cie, że Maya so­bie „za­słu­żyła” i że Ke­vin naj­wy­raź­niej był nie­winny, bo „nikt by tej dziwki na­wet pa­ty­kiem nie ru­szył”, tak jakby Maya kie­dy­kol­wiek pro­siła któ­re­goś z nich, żeby ją ru­szył, czym­kol­wiek. Te­raz ci sami chłopcy twier­dzą, że Ke­vin ni­gdy nie był jed­nym z nich, i będą po­wta­rzać to kłam­stwo tak długo, aż w końcu ko­ja­rzony bę­dzie tylko z Björn­stad. Jak­kol­wiek przed­sta­wiać tę hi­sto­rię, to chłopcy będą w niej bo­ha­te­rami. Za­wsze na wy­gra­nej po­zy­cji.

Leo jest sześć lat młod­szy od więk­szo­ści z nich, dużo mniej­szy i słab­szy, ale kilku jego ko­le­gów na­po­mknęło już, że „po­wi­nien coś zro­bić”. Że te chuje „mu­szą do­stać za swoje”. Że po­wi­nien „być męż­czy­zną”. Mę­skość jest skom­pli­ko­wana, gdy ma się dwa­na­ście lat. W każ­dym in­nym wieku też.



Na­gle sły­chać ja­kiś dźwięk. Wszyst­kie głowy zwra­cają się ku ko­com. Na ca­łej plaży wi­brują te­le­fony. Naj­pierw je­den czy dwa, po­tem wszyst­kie na­raz, aż dzwonki prze­ni­kają się jak dźwięki wy­da­wane przez nie­wi­doczną or­kie­strę sym­fo­niczną, któ­rej wszy­scy mu­zycy jed­no­cze­śnie stroją in­stru­menty. Wia­do­mość nad­ciąga.

Nie ma już Björn­stad Hoc­key.



„To tylko klub, są waż­niej­sze rze­czy”. Ła­two tak mó­wić, gdy się wie­rzy, że sport składa się je­dy­nie z cyfr. Ale prze­cież ni­gdy tak nie jest, a żeby to zro­zu­mieć, trzeba za­dać so­bie tylko jedno pro­ste py­ta­nie: co czuje dziecko, gdy gra w ho­keja? Wcale nie tak trudno na nie od­po­wie­dzieć. By­łeś kie­dyś za­ko­chany? Tak wła­śnie się wtedy czuje.



Po­bo­czem szosy na obrze­żach Björn­stad bie­gnie szes­na­sto­letni chło­pak. Ma na imię Amat. W warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym w środku lasu brudny osiem­na­sto­la­tek po­maga ojcu ukła­dać na­rzę­dzia i opony. Na­zywa się Bobo. Na ta­ra­sie w ogro­dzie stoi czte­ro­ipół­let­nia dziew­czynka i strzela krąż­kami w ścianę domu. Ma na imię Ali­cia.

Amat ma na­dzieję, że kie­dyś bę­dzie na tyle do­brym ho­ke­istą, że dzięki temu wy­do­sta­nie się stąd ra­zem z mamą. Dla niego sport to przy­szłość. Bobo li­czy po pro­stu na jesz­cze je­den se­zon bez­tro­ski i śmie­chu, po­nie­waż wie, że póź­niej każdy dzień bę­dzie jak u ojca. Dla Bobo sport jest ostat­nią za­bawą w ży­ciu.

A dla Ali­cii, czte­ro­ipół­latki ude­rza­ją­cej krążki na ta­ra­sie? By­łeś kie­dyś za­ko­chany? Tym wła­śnie jest dla niej sport.



Te­le­fony wi­brują. Mia­sto się za­trzy­muje. Nic nie roz­prze­strze­nia się szyb­ciej niż do­bra hi­sto­ria.



Amat, lat szes­na­ście, za­trzy­muje się na szo­sie. Z rę­kami na ko­la­nach, cięż­kim ser­cem w piersi: bang-bang-bang-bang-bang. Bobo, lat osiem­na­ście, wta­cza nowy sa­mo­chód do warsz­tatu, ude­rza we wgię­cie w ka­ro­se­rii: bang-bang-bang. Ali­cia, cztery i pół roku, stoi na ta­ra­sie w ogro­dzie. Ma za duże rę­ka­wice, kij jest dla niej za długi, ale nie prze­szka­dza jej to strze­lać z ca­łej siły w ścianę: bang!

Do­ra­stają w ma­łym mie­ście znaj­du­ją­cym się w du­żym le­sie, gdzie do­ro­śli na­rze­kają, że pracy jest co­raz mniej, a zimy są co­raz trud­niej­sze. Lasy ro­bią się gęst­sze, a od­le­gło­ści mię­dzy do­mami więk­sze, wszyst­kie su­rowce znaj­dują się na wsi, ale wszyst­kie pie­nią­dze, do cho­lery, tra­fiają do du­żych miast. „Bo niedź­wie­dzie srają w le­sie, a wszy­scy inni srają na Björn­stad”. Dzie­ciom ła­two przy­cho­dzi w tej sy­tu­acji ko­chać ho­kej, pod­czas gry nie ma czasu na my­śle­nie. Utrata pa­mięci to naj­pięk­niej­sze, co może dać czło­wie­kowi sport.

Ale te­raz przy­cho­dzi ese­mes. Amat przy­staje, Bobo upusz­cza mło­tek, za chwilę ktoś bę­dzie mu­siał wy­ja­śnić czte­ro­ipół­latce, co ozna­cza, że klub „zban­kru­to­wał”. Tak aby wy­glą­dało, że to tylko ko­niec or­ga­ni­za­cji spor­to­wej. Choć wła­ści­wie za­wsze jest ina­czej: klub po pro­stu prze­staje funk­cjo­no­wać, koń­czą się lu­dzie.



W Fu­trze zwy­kło się mó­wić, że drzwi mają być za­mknięte, tak by „mu­chy nie mu­siały mar­z­nąć”. Zda­rzają się też inne od­zywki: „Ty niby się znasz na ho­keju? Dupy byś nie zna­lazł z obiema rę­kami w tyl­nych kie­sze­niach!”, „Znawca tak­tyki! Je­steś bar­dziej za­gu­biony niż krowa na sztucz­nej tra­wie!”, „Nasi obrońcy mają być lepsi w przy­szłym se­zo­nie? Nie szczaj mi tu na stopę, uda­jąc, że pada deszcz!”. Dzi­siaj nikt się nie awan­tu­ruje, wszy­scy sie­dzą ci­cho. To nie do wy­trzy­ma­nia. Ra­mona na­peł­nia wszyst­kim szklanki ten ostatni raz. Pię­ciu dziad­ków, każdy z nich ma koło sie­dem­dzie­siątki, albo i wię­cej, wznosi krótki to­ast. Pięć pu­stych szkla­nek ude­rza ciężko o blat. Bang. Bang. Bang. Bang. Bang. Dziad­ko­wie się pod­no­szą i wy­cho­dzą, każdy idzie w swoją stronę. Za­dzwo­nią do sie­bie ju­tro? A niby po co? O co mie­liby się awan­tu­ro­wać, skoro nie ma już klubu?



O wielu rze­czach w ma­łym mie­ście się nie roz­ma­wia, ale dla dwu­na­sto­latka, który wie, gdzie szu­kać w in­ter­ne­cie, nie ma tu ta­jem­nic. Leo już wszystko prze­czy­tał. Mimo go­rąca ma na so­bie bluzę z dłu­gim rę­ka­wem. Opo­wiada, że za bar­dzo się przy­piekł na słońcu, ale tak na­prawdę to nie chce, żeby ktoś wi­dział za­dra­pa­nia. Nocą nie może prze­stać się dra­pać, nie­na­wiść wdziera mu się pod skórę. Ni­gdy nie brał udziału w bój­kach, na­wet w me­czach ho­ke­jo­wych. Prze­szło mu przez myśl, że jest jak tata, że nie ma w so­bie zdol­no­ści do prze­mocy. Ale te­raz ma­rzy, by ktoś go za­cze­pił, nie­chcący po­trą­cił, dał mu choćby naj­mniej­szy po­wód, by zła­pać pierw­szy z brzegu ciężki przed­miot i roz­wa­lić go ko­muś na gło­wie.

„Ro­dzeń­stwo po­winno się o sie­bie trosz­czyć” – sły­szy się wkoło przez całe dzie­ciń­stwo. „Nie kłóć­cie się! Nie bij­cie się! Ro­dzeń­stwo po­winno się o sie­bie trosz­czyć!” A prze­cież Leo i Maya mieli mieć star­szego brata, który może by ich obro­nił. Na­zy­wał się Izaak i zmarł jesz­cze przed ich na­ro­dzi­nami na cho­robę, która spra­wia, że Leo nie wie­rzy już w ist­nie­nie Boga. Do­póki jako sied­mio­la­tek nie zna­lazł al­bumu ze zdję­ciami ro­dzi­ców z Iza­akiem, Leo nie do końca ro­zu­miał, że brat był praw­dziwy. Na zdję­ciach obej­mo­wali się mocno, roz­ba­wieni i bez­gra­nicz­nie się ko­cha­jący. Tego dnia Izaak, na­wet pod swą nie­obec­ność, na­uczył Leo nie­sa­mo­wi­cie wiele o ży­ciu. Na­uczył go, że mi­łość nie wy­star­czy. To straszne do­wie­dzieć się tego w wieku sied­miu lat. W każ­dym in­nym wieku zresztą też.

Ma dwa­na­ście lat i pró­buje być męż­czy­zną. Co­kol­wiek to zna­czy. Pró­buje prze­stać roz­dra­py­wać no­cami skórę i ci­cho pła­kać, sku­lony pod koł­drą, pró­buje nie­na­wi­dzić, tak by nikt tego nie za­uwa­żył i nie zro­zu­miał. Pró­buje za­bić myśl, od któ­rej nie chce uwol­nić się głowa. Ro­dzeń­stwo ma się sobą opie­ko­wać, a on nie był w sta­nie obro­nić sio­stry.

Nie był w sta­nie obro­nić sio­stry, nie był w sta­nie obro­nić sio­stry, nie był w sta­nie obro­nić sio­stry.

W nocy tak długo dra­pał się po brzu­chu i klatce pier­sio­wej, że na skó­rze zro­biła mu się rana, z któ­rej po­woli są­czyła się krew. Rano prze­glą­dał się w lu­strze i stwier­dził, że rana wy­gląda jak lont wi­jący się w kie­runku serca, który może już w nim pło­nie. Za­sta­na­wia się, ile mu jesz­cze zo­stało.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij