Mykoła - ebook
Mykoła - ebook
W NeoSybirsku uczył się jak parzyć najlepszą herbatę. Potem przyszli ludzie z bronią. Ich cel: zabić go. Tak zakładał. Opuścił więc miasto. Z Psem. Żeby dowiedzieć się, dlaczego.
W NeoSybirsku uczył się też, jak stać się dobrym człowiekiem. Tak bardzo to nie wyszło, ale wina zawsze jest przecież po stronie tego drugiego.
Scenografia wygląda następująco. Trasa NeoSybirsk-Barnał: trzy samochody, kilka trupów, ślady krwi. Bar dla kierowców: prawdziwy krajobraz zniszczenia. Bohaterowie: sierżant Wolf, który wśród syfnych ochłapów zleceń znalazł swoją perłę. Oraz Mykoła, cyborg, któremu los rzucił w ramiona… dziewczynkę. I choć niewiele go dzieci interesują, Mykoła zawodowiec czuje, że jego obowiązkiem jest zapewnienie jej bezpieczeństwa. Bo gdzieś w tej cywilizacji skleconej na sznurek i szmatę jest ktoś, kto poświęci wiele, aby ją zdobyć.
Nie wszystko na świecie daje wynik zgodny z logiką i obliczeniami. Czasem plany skutecznie zmienia ci ktoś inny.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67949-59-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie za zimno ci?
Truchtający poboczem czworonożny robot przekręcił podrapany, obłażący z farby stalowy łeb tak, żeby pancerne obiektywy kamer złapały w pole widzenia idącego obok niego cyborga.
Lekko pogięte, pokiereszowane anteny sterczących uszu maszyny poruszyły się ledwie zauważalnie, przesyłając uspokajającą wiązkę sygnałów raportowych o bieżącym stanie naładowania baterii i zużycia materiałów pędnych.
Mykoła odebrał raport.
Przeanalizował najpierw na poziomie czystej matematyki.
Potem spróbował spojrzeć na dane przez pryzmat nagromadzonego doświadczenia i możliwie wiarygodnych, ale zupełnie nieprzewidywalnych zmiennych – a więc tego, co lubił sam dla siebie nazywać „ludzką intuicją”.
Rezultaty wychodziły zbliżone, o dziwo. On jednak nadal nie był przekonany.
Pokręcił głową, poprawił dźwigany na ramionach plecak ze stelażem, pod którego ciężarem skapitulowałby niejeden zaprawiony w bojach miłośnik dalekich wycieczek w nieznane.
– Jak sobie chcesz, doprawdy. Uważam, że tak czy inaczej powinniśmy niedługo urządzić postój techniczny i pozwolić ci złapać optymalną temperaturę.
Pies nie zareagował, brnąc dalej przez zalegający na poboczu śnieg.
Mykoła jeszcze przez chwilę patrzył na swojego czworonożnego przyjaciela, a potem wyprostował się i wbił wzrok w ciągnącą się przed nimi, jak tylko okiem sięgnąć, idealnie prostą wstęgę oblodzonego asfaltu.
Był środek nocy i środek zimy, a oni byli w środku niczego.
Przynajmniej tak można było to ująć językiem literackim. Naturalnie, Mykoła doskonale wiedział, że środek kalendarzowej zimy minął osiem dni temu, zaś dokładne wytyczenie środka zimy pogodowej możliwe będzie dopiero po tym, kiedy rzeczona na dobre ustąpi, a więc nie wcześniej, jak za jakieś półtora do dwóch miesięcy.
Podobnie wiedział na pewno, że była dziesiąta trzydzieści osiem i piętnaście sekund wedle obowiązującej na tej szerokości geograficznej strefy czasowej, co zresztą potwierdzały odczyty satelitarne.
Tyle w temacie czasu. Co do położenia w przestrzeni, to pokonali już większą część trasy, jaką roboczo założył na ten dzień, dwa i pół kilometra temu przekroczywszy granicę administracyjną okręgu miejskiego Barnauł.
Tak więc Mykoła wiedział dokładnie, zarówno kiedy, jak i gdzie się znajduje, skąd wyruszył oraz dokąd zmierza – przynajmniej w rozumieniu dosłownym.
A mimo to nadal nie miał tej samej pewności w sensie metaforycznym.
Owszem, wyruszyli z Psem w tę podróż aż z odległego teraz o sto czterdzieści cztery kilometry NeoSybirska na jego wyraźne życzenie...
...Mykoła potrząsnął głową: nie, nie „życzenie”. To nie było to słowo. Decyzja? Konieczność?
– Potrzeba – szepnął do siebie cyborg.
Tak, to była właśnie potrzeba. Wewnętrzna, głęboko zakorzeniona. Niekoniecznie paląca, a raczej drążąca, niedająca spokoju.
Potrzeba zrozumienia.
Duża część przeszłości była dla Mykoły – no cóż, zamglona. Niejasna, fragmentaryczna i poszatkowana. Jak gdyby wyłaniająca się z jakiegoś dziwacznego, nieuporządkowanego niebytu. Był w stanie dokładnie określić jeden moment, kiedy już NA PEWNO był, ale – ale co było wcześniej?
Wcześniej były kawałki wspomnień, urywki raportów i pojedyncze klatki obrazów. Obrazów, wśród których na pewno przewijał się ten ośnieżony, wpuszczony w zbocze góry kompleks badawczy, porwana siatka z drutem kolczastym... Droga, którą brnął na pół po omacku. Opuszczona stacja kontroli samochodów na skrzyżowaniu. Kilka zrzutów ekranu z map satelitarnych, które odnalazł w zakamarkach archiwum swojej pamięci. Rozmazana stopklatka z ledwie widoczną w rogu ośnieżoną tablicą z nazwą miasta.
Dlatego szli właśnie do Barnaułu, w którym miał nadzieję – jako że nadzieja jest domeną czysto ludzką, a Mykoła przecież był człowiekiem – dowiedzieć się w końcu, skąd wziął się na tym świecie i jakie to wydarzenia doprowadziły do jego... Może nie „poczęcia”, ale na pewno „wytworzenia”.
A kiedy już pozna odpowiedź? No cóż, wtedy zastanowi się, co dalej. Jak na razie musieli dotrzeć do najbliższego...
Pies zatrzymał się, obejrzał i zastrzygł uszami. Mykoła też przystanął i obejrzał się przez ramię, słysząc narastający ryk pędzącego przez noc samochodu.
Nie, nie samochodu, a raczej samochodów. Trzy, a najpewniej cztery maszyny gnające ile tylko mocy w silniku po niebezpiecznie oblodzonej drodze... I charakterystyczny, niosący się echem ponad ciemnym, nieruchomym i zupełnie cichym lasem trzask wystrzałów.
Pierwszy wóz wypadł zza zakrętu, omiatając snopem światła czarną ścianę drzew. Zaraz za nim pojawił się drugi, potem niewielki odstęp i jeszcze trzy – z okna jednego z nich błysnął płomień wylotowy, po chwili wraz z rykiem silników nadleciał spóźniony, głuchy terkot serii z karabinu.
Samochody przemknęły obok nich dziką kawalkadą, omiotły poderwaną z pobocza kurzawą miałkiego śniegu i zostawiły w chmurze siwych spalin, rozwiewających się w atramentowej czerni pustego lasu.
Mykoła schylił się, podniósł syczącą na lodzie, wciąż dymiącą łuskę. Obejrzał z pewnym zaciekawieniem, potem upuścił z powrotem na ziemię.
– Chodź – rzucił do Psa, ruszając w drogę.
Technoowczarek stał jeszcze chwilę, wyciągnięty jak struna i z uszami na sztorc, jakby łowiąc w powietrzu jakąś ulotną woń... Zaskamlał przeciągłym, żałosnym sygnałem radiowym, patrząc tam, gdzie zniknęły przed nimi gnające w morderczym pościgu wozy.
Potem położył po sobie anteny, zwiesił łeb i potruchtał za swoim cybernetycznym opiekunem.001
Huknęła przestrzelona opona.
Samochodem zarzuciło na pokrytej zlodowaciałym śniegiem drodze, aż złapał pobocze.
Kierowca spróbował ostatnim, desperackim manewrem wyprowadzić maszynę z poślizgu, ale było już za późno.
Wóz wypadł z trasy, zahaczył o zasypany śniegiem rów, oderwał się kołami od nawierzchni, przekoziołkował bokiem i uderzył prosto w drzewo, składając się niczym harmonijka.
Drugi z uciekających pojazdów przyspieszył, próbując za wszelką cenę oderwać się od ścigających go maszyn.
Po raz kolejny błysnął płomień wylotowy karabinu. Dwie kule uderzyły o klapę bagażnika, ale nie przebiły grubej blachy; trzecia zostawiła na pancernej szybie niewielki pajączek pęknięcia. Reszta poleciała gdzieś w las, pomiędzy stojące nieruchomo, ośnieżone drzewa.
Widać było, że ktokolwiek siedział za kierownicą pędzącego przez noc wozu, musiał znać się na rzeczy.
Silnik wył dziko, światła omiatały to lewą, to prawą stronę drogi, gdy półlimuzynowa łada nie dawała dosłownie najeżdżającym jej na zderzak samochodom zrównać się ze sobą i zmusić do zwolnienia.
Kolejne błyski i kule.
Kierowca szarpnął w bok, nie pozwalając tamtym złapać celu.
I w tym właśnie momencie zza zakrętu wytoczyła się ciężarówka.
Ledwie ćmiące się lampy pozycyjne potężnej maszyny były jak dwa wiszące metr nad ziemią punkty świetlne, za nimi wzdłuż burt wyładowanego pniami kolosa ciągnęły się czerwone kropki świateł bocznych.
Przysypiający za kierownicą trucker musiał dopiero teraz zauważyć pędzące wprost na niego samochody, bo zatrąbił przeciągle, poniewczasie odpalając całą baterię reflektorów przednich.
Noc w mgnieniu oka zamieniła się w dzień, gdy oślepiająco białe światło zalało cały odcinek biegnącej przez głuchy las szosy.
Uciekający samochód desperacko rzucił się w bok, próbując uniknąć zderzenia czołowego z sunącą prosto na niego masą rozpędzonej stali.
Lusterko od strony kierowcy rozbryznęło się na kawałki, ledwie muśnięte kratownicą na masce olbrzyma; tęczowa powłoka plastilaku na drzwiach strzeliła fontanną. Konstrukcja karoserii huknęła i zajęczała głucho, ale wytrzymała.
Zabrakło naprawdę niewiele, a kierowca dałby radę wysterować z powrotem na drogę i być może nawet umknąłby swoim prześladowcom.
Jednak rzeczywistość nie uznaje trybów przypuszczających.
Łada wpadła w rów, z pełnym impetem uderzyła o skarpę nasypu, obróciła się w powietrzu i łamiąc po drodze dwa niewielkie drzewa, wpadła w las, gdzie zaryła dachem w ośnieżoną ziemię, wciąż młócąc powietrze rozpędzonymi kołami.
Ciężarówka z hurgotem przeleciała obok, bucząc ogłuszającym sygnałem klaksonu i tnąc zimową noc potężnymi reflektorami, po czym, nawet nie zwalniając, pomknęła po długiej, prostej, zaśnieżonej drodze przez pustkowie i zniknęła w oddali.
Trzy maszyny do tej pory goniące uciekinierów minęły miejsce wypadku, powoli wytraciły prędkość i wyhamowały.
Jadąca jako ostatnia wrzuciła wsteczny, zaczęła powoli sunąć w tył, żeby zrównać się z punktem, gdzie limuzyna wypadła z drogi – lecz nie zatrzymała się tam nawet, tylko minęła migający lampami awaryjnymi wóz i cofnęła sporo dalej, do miejsca, gdzie dymił i pełgał powoli rozpalającym się ogniem pożaru wbity w drzewo pierwszy odstrzelony samochód.
Dwie pozostałe stanęły przy poboczu, zaczęli wysiadać z nich zapinający grube, puchowe kurtki ludzie.
– Wasyl, Jurij! – zawołał mężczyzna w goglach taktycznych, błyskających promieniami laserów. – Skrócić dystans! Jeśli mają tam...
Nie dokończył, bo od strony lasu błysnął i huknął strzał.
Przywódca przypadł do ziemi, ale stojący obok niego człowiek zachwiał się – rozbita latarka rozleciała się deszczem fragmentów, druga kula trafiła go w pierś, trzecia rozerwała głowę na strzępy. Ciało osunęło się po burcie samochodu.
– Mają ochronę! – krzyknął któryś z drugiego wozu, od razu poderwał do ramienia pistolet maszynowy i otworzył ogień.
Spomiędzy drzew wyłonił się ubrany w resztki garnituru android ochrony osobistej, siejący na lewo i prawo ołowiem.
Widać było, że wypadek mocno dał się maszynie we znaki, bo prawa ręka iskrzyła i poruszała się nierówno, ledwie kompensując odrzut wszczepionego w przedramię karabinka. Zerwana ze stalowego szkieletu czaszki syntoskórowa twarz wisiała luźno, odsłaniając pancerne obiektywy kamer i sensorów ruchu.
Jeden z napastników wychylił się zza samochodu, strzelił długą serią. Pociski przeorały tors wciąż idącego w ich stronę robota, zachwiały nim, ale poza tym pozornie nie wpłynęły na jego funkcje.
Pistolet w lewej dłoni maszyny zatrzeszczał krótką, mierzoną serią – wszystkie pociski trafiły mężczyznę powyżej pasa, rzuciły w tył, na zmarznięty lód drogi.
– Granatnik, uwaga! – krzyknął któryś, składając się do strzału.
Pozostali przypadli do ziemi, zakryli uszy rękoma.
Huknęło tak, że śnieg aż osypał się z drzew, siła odrzutu niemalże przewróciła strzelca.
Błysnął detonujący pocisk, android poleciał w tył w chmurze ognia, ani na chwilę nie przestając pruć w kierunku napastników.
– Naprzód! – rozległ się okrzyk rozkazu.
Dwaj ludzie przesadzili zasypany śniegiem rów.
Jeden z nich potknął się, na chwilę został z tyłu.
Tylko to uratowało mu życie – jego towarzysz wysforował się naprzód, a wtedy spomiędzy drzew znów błysnął ogień wystrzałów.
Biegnący przodem przewrócił się, zarył twarzą w śnieg.
– Nadal działa, sukinsyn! – krzyknął ten w rowie, puszczając serię niemalże na oślep.
Leżący w śniegu, dymiący, na wpół rozerwany detonacją robot wciąż ostrzeliwał się swoim prześladowcom.
Tamci podkradali się coraz bliżej, krótkimi przebieżkami podsuwali ku androidowi, nie przestając pruć do niego ze wszystkiego, co tylko mieli, i starając się przeciążyć systemy robota.
W końcu pistolet maszynowy zamilkł jako pierwszy. Mimo to maszyna nadal celowała i próbowała strzelać, zdołała nawet przeładować... Widać było jednak, że jej akumulator słabnie, reakcje androida były coraz wolniejsze... W końcu strzelił raz, drugi, po długiej przerwie trzeci... Wreszcie zastygł w pół ruchu z dymiącą lufą, wystającą z uniesionego przedramienia.
Ludzie ostrożnie, niepewnie zaczęli wychylać się ze swych pozycji.
Wreszcie któryś z nich, szybkimi przebieżkami podkradający się do maszyny od tyłu, zdobył się na odwagę – wyskoczył z ukrycia, podbiegł i z zamachu sieknął robota w łeb siekierą z plastilowym ostrzem.
Chrupnęła stal, zaiskrzyły resztką mocy obwody elektryczne. Jarzące się za obiektywami oczu zielonkawe punkciki zgasły.
– Skurwysyn!... – sapnął ten z rowu, gramoląc się po śniegu na górę. – Wasyl, sprawdź wóz!
– Idę! – odkrzyknął ten z siekierą.
Wyszarpnął narzędzie z rozłupanej stalowej czaszki i ciężko sapiąc, przeszedł ku dymiącemu samochodowi.
Już stąd było widać, że ktoś jeszcze przeżył wypadek: kobieta. Zakrwawiona, ze złamaną ręką ciągnącą się po śniegu, łkając i spazmatycznie łapiąc powietrze, próbowała wyczołgać się z rozbitej limuzyny, posuwając o ułamek cala przy każdym ruchu.
Słysząc kroki, obróciła się na plecy, spojrzała oczami wielkimi ze strachu. Wasyl stanął nad nią okrakiem, niespiesznym ruchem wyciągnął z kabury broń.
– Nie... Nie! – zabełkotała ranna. – Błagam, zapłacę wam! Dam co chcecie, ale oszczędźcie ją, przecież to tylko...!
Błysnął i trzasnął sucho pistolet, rozbłysk na chwilę oświetlił scenę, która zaraz potem zapadła się w ciemność.
– Jest?! – zawołał znów Jurij.
Nie spieszył się wcale, aby podejść bliżej; cały czas miał wrażenie, że w ciemnych oczodołach androida jarzą się zielonkawe poblaski.
Wasyl schował pistolet, nachylił się i zajrzał do wnętrza samochodu.
– Czekaj, no zaraz przecież. Gdzie niby miałaby... Kurwa!
– Co?! – spłoszył się Jurij, gotów skoczyć z powrotem do rowu.
– Nie ma jej! Pusto!
– Może w tamtym... – Jurij obejrzał się w kierunku płonącego już wraku.
Rozbita maszyna wybrała właśnie ten moment, by z hukiem eksplodować kulą płonącego paliwa.
Trzeci z goniących limuzynę samochodów podjechał bliżej poboczem i zrównał się z nimi, szyba zjechała na dół.
Siedzący w środku ludzie popatrzyli pytająco na mężczyznę w goglach taktycznych, ale ten pokręcił głową: nie wysiadajcie, nie ma sensu. Spojrzał na leżącego obok samochodu trupa, skrzywił się z niezadowoleniem. Przecież to miała być szybka, czysta akcja!
– Cholera – zaklął. – Szefowa się wścieknie. Macie ją?
– Tu jej nie ma! – sapnął Jurij, gramoląc się na drogę.
– Sprawdzaliście? – zaniepokoił się ten w goglach.
– No nie ma, mówię! Musiała być w tamtym... – Pokazał ręką.
Spojrzeli wszyscy w kierunku palącego się niczym pochodnia, wbitego w drzewo samochodu.
Potem przenieśli wzrok na Wasyla, oglądającego leżący w lesie wóz z martwą kobietą.
Ten przez chwilę grzebał jeszcze w torbach, które wysypały się z bagażnika łady. W końcu raz jeszcze zanurkował do wnętrza, wyciągnął zza pazuchy martwego kierowcy portfel, zdjął mu z nadgarstka komunikator. Wychylił się z samochodu i zawahał, jakby czując, że wszyscy gapią się na niego. Rozłożył ręce gestem bezradności.
Człowiek w goglach taktycznych spojrzał w lewo, w prawo. Chuchnął w dłonie, zadrżał: wbudowany w optykę termometr pokazywał minus osiemnaście stopni, temperatura szybko spadała, zwiastując nadejście prawdziwie mroźnej nocy.
– Nic tu po nas – zarządził, zwracając się do kamratów, po czym jako pierwszy władował się do wozu i zatrzasnął drzwi.
Pozostali wymienili spojrzenia.
Jurij splunął na śnieg ze złością. Siedzący w trzecim samochodzie Kostia wzruszył ramionami i podniósł przyciemnianą szybę.
Kilku ludzi pokręciło się po okolicy jeszcze jakiś czas, poświeciło latarkami w ciemny, milczący las. Wreszcie zrezygnowali, jeden po drugim wrócili do wozów, które wykręciły i odjechały w noc.
W ciemnym, milczącym lesie zostały tylko dwa wraki – jeden dopalający się, drugi coraz słabiej migający gasnącymi światłami.
Martwe oczy androida obronnego wciąż uporczywie patrzyły w jeden i ten sam punkt w przestrzeni.
To samo miejsce, sporo później
– O, pan sierżant... A pan sierżant tu po co?
Wolf zatrzasnął drzwi samochodu, które jednak odbiły z zamka. Zaklął, podniósł je za klamkę i docisnął, dopiero wtedy złapały. Nasunął na głowę wyświechtany kaszkiet, postawił obszyty syntofutrem kołnierz kurtki, której ogniwa grzejące jak zwykle podawały zbyt niską temperaturę.
– Cześć, chłopaki. Kto dowodzi akcją?
Stojący na poboczu milicjanci wymienili spojrzenia, w końcu jeden z nich podniósł rękę.
– No, to pewnie, że ja – mruknął. – Ale przecież nie ma żadnej akcji, panie sierżancie.
Wolf podszedł do niego, nawet nie patrząc, podał dłoń i uścisnął tak, że tamten aż się skrzywił.
– Nie ma akcji, mówicie. A to niby jak byście nazwali? – Pokazał ręką w kierunku stojącej kawałek dalej karetki.
Sanitariusze kończyli już swoją robotę, cztery trupy leżały na pace, zawinięte w plastik.
Żeby wyciągnąć spalone ciało zza kierownicy, musieli wezwać straż pożarną, która odcięła dach samochodu.
Drugiego z pasażerów wyrzuciło siłą impetu w las, więc naszukali się go trochę w zaspach.
Ciała zdążyły wystygnąć i lekko zamarznąć, nie mieściły się do worków, więc musieli na siłę zginać trzeszczące ręce. Widać było, że żaden z ludzi w karetce nie zamierzał zostawać na tym lodowatym pustkowiu dłużej, niż było to absolutnie konieczne.
– To jest ten, no... uprzątnięcie sceny zdarzenia? – zaryzykował milicjant.
Wolf pokiwał głową, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Zeskoczył w zasypany śniegiem rów melioracyjny, wdrapał się na przeciwległy brzeg. Obejrzał się na gliniarza, wciąż stojącego na asfalcie.
– Zadaliście sobie chociaż trud, żeby tam pójść? – Pokazał na leżący pośród drzew, przewrócony na dach samochód.
– No... tak. Przecież ciało sprzątnięte, nie? I numery maszyn spisaliśmy do protokołu.
– Aha. A powiedzcie mi... – Wolf pstryknął zapalniczką raz i drugi, w końcu odpalił papierosa od gazowego płomyka. Zaciągnął się głęboko, dmuchnął dymem w mroźne powietrze. – Co wpiszecie jako przyczynę zgonu?
– Trudno ustalić na tę chwilę – odezwał się drugi gliniarz, mozolnie wstukujący kolejne literki w holonotatnik z otwartym dokumentem.
– Trudno ustalić, mówicie? A może wam pomóc? Bo patrząc po ilości łusek...
– Patrząc po ilości łusek, to trudno ustalić, panie sierżancie. Mieli ze sobą robota ochroniarskiego, załadowanego pod dekiel amunicją. Maszyna mogła ulec awarii i to ona strzelała.
– To ona strzelała... – przeciągnął w zadumie Wolf, patrząc na leżącego w śniegu kompozytowo-stalowego humanoida z rozrąbaną głową.
– Jak coś innego wyjdzie, to dopiero w autopsji. Ale wygląda na chwilową utratę panowania u kierowców.
– Obydwu samochodów naraz? – warknął Wolf, ale bardziej dla zasady niż w jakimkolwiek innym celu.
– Tam jest oblodzony odcinek wcześniej – rzucił gliniarz, wręcz wyzywająco patrząc mu w oczy. – Logiczne, że jak jest lód, to się samochody ślizgają. Jakby jeden tylko, to by było podejrzane, selektywne. A tak mamy jasny mordus operandi.
– Mordus, twoja mać... Chyba coraz was, kurwa, głupszych biorą do tej pracy – warknął Wolf pod nosem, rozglądając się po okolicy.
Śnieg był, oczywiście, zadeptany, większość śladów już nieczytelna. Dało się poznać, że sanitariusze załadowali ciała do worków, które potem pociągnęli po śniegu, bo tak im było łatwiej... Tak, zapewne trupy były dwa: jeden wyjęty zza kierownicy, bo odcięte pasy nadal wisiały w zaczepach. Krwi brak, pewnie człowiek zginął od obrażeń wewnętrznych. A ten drugi...
– Ej, ej! – zawołał Wolf, słysząc włączane silniki. – Poczekajcie!
Przesadził rów, wdrapał się na nasyp drogi. Siedzący już w samochodzie milicjant uchylił szybę.
– No co tam, towarzyszu starszyno? Bo my już jedziemy.
– Raport na pewno macie wstępny, zdjęcia robiliście!
– Robiliśmy. – Gliniarz znów spojrzał wyzywająco.
– Dajcie.
– Damy. Ale pan sierżant też niech coś da.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Wolf nabrał powietrza, wypuścił powoli, ze świstem.
– Dajcie mi wstępną wersję raportu z miejsca zdarzenia i wykonaną dokumentację... kapralu – wycedził bardzo, bardzo powoli. – W ramach procedury.
– Mówię: niech i pan sierżant coś da od siebie – uśmiechnął się wrednie tamten i wymownym gestem potarł palcem wskazującym o kciuk. – Ręka rękę myje.
– Próbujecie namówić mnie do przekazania wam korzyści majątkowej, kapralu? A wiecie, że łapówkarstwo jest wykroczeniem karanym dyscyplinarnie i może stać się podstawą wszczęcia sprawy karnej?
W twarzy milicjanta coś drgnęło, warga uniosła się w niekontrolowanym grymasie. Sięgnął do torby przy siedzeniu, wyciągnął holonotatnik.
– Pan sierżant chce raport i zdjęcia, tak? – zapytał.
– Dokładnie tak.
– To proszę się zwrócić do nas oficjalnie, w godzinach urzędowania. Ruszaj, Maks.
– Kapralu, ale... – Kierowca spojrzał niepewnie.
– Ruszaj, mówię – warknął gliniarz, zamykając okno.
Wolf stał na poboczu, zaciskał w bezsilnej wściekłości mechaniczne pięści i patrzył, jak tamci powoli odjeżdżają i znikają za zakrętem.
Karetka też zabrała się już, wykręciła i ruszyła śladem radiowozu.
Został sam wśród dzwoniącej w uszach, nieruchomej ciszy ośnieżonego lasu.
Mróz gryzł w uszy, więc Wolf sięgnął do kieszeni, naciągnął na kaszkiet wełnianą czapkę z dawno już niedziałającym podświetlanym logo piętnastego zjazdu absolwentów wyższej szkoły milicyjnej w NeoSybirsku.
Odetchnął głęboko kłującym w nos powietrzem, a potem ruszył środkiem drogi w kierunku wraku wypalonego samochodu, obok którego wcześniej stała karetka.
Podeszwy ślizgały się po oblodzonej nawierzchni, parę razy musiał zwalniać, aż w końcu zszedł ku poboczu. Pośrodku zasypanej trasy szkliła się tafla wyślizganego przez koła ciężarówek lodu; faktycznie tamci mogli sobie mówić, że do zdarzenia doszło w wyniku poślizgu.
Tyle tylko, że obydwa samochody miały wzmacniane opony z pogłębionym bieżnikiem zimowym i kolcami grawitacyjnymi, to raz.
Dwa, postrzelane karoserie świadczyły aż nadto dobitnie, że działo się tu o wiele więcej.
Trzy... trzy było takie, że coś mu tu nie pasowało.
Wolf minął wypalony samochód, przeszedł jeszcze kawałek dalej, rozglądając się uważnie po nawierzchni drogi.
Od wieczora, kiedy zapewne miało miejsce zdarzenie, przejechało tędy jeszcze kilka ciężarówek, więc częściowo zatarły ślady, nawiały śnieg... Ale coś na pewno się znajdzie.
W końcu schylił się, wyłuskał na wpół wbitą w lód łuskę od naboju karabinowego. Powąchał: ledwie wyczuwalny zapach kordytu nadal unosił się wokół kołnierza. Rozprostował torebkę strunową, wrzucił znalezisko do środka. Normalnie musiałby przejmować się psuciem materiału dowodowego, ale jego protezy obydwu rąk i tak nie zostawiały odcisków palców.
Tak, czyli najwyraźniej jechali, strzelając jedni do drugich... Tutaj widać było idące zygzakiem ślady opon, jeden z nich zamieniał się w pewnej chwili w ostrą linię felgi, rżnącej pokrywę skawalonego śniegu. Więc przestrzelona opona.
Idąc śladem i próbując wyobrazić sobie scenę, zbliżył się do wraku. Po drodze przypadkiem kopnął i wdeptał w śnieg tabliczkę z numerem, zostawioną w zupełnie losowym miejscu przez tamtych, pożal się prawosławny Boże, śledczych... I tak nie miało to znaczenia, widać było, że wszystko robili byle jak, na odpierdol, aby tylko wyrobić normę.
A on zamierzał popatrzeć na to na świeżo, z czystym umysłem i nie próbując podciągnąć faktów pod założoną tezę o „zdarzeniu drogowym”.
Odgięty w tył dach wyglądał niczym wieczko puszki konserw, z której ktoś wyciągnął zawartość; szyby popękały od gorąca, ale nie sypnęły się, więc musiały być wzmocnione. Z foteli nie zostało wiele, plastik tapicerki spłynął i zwęglił się – natomiast wyraźnie widać było miejsce, gdzie utkwiło ciało kierowcy. Na kole sterowym nadal odznaczały się ślady zaciśniętych dłoni.
Wolf zostawił wóz z boku i poszedł w las, tam skąd sanitariusze wyjęli pasażera samochodu. Faktycznie, miotnęło nim nieźle przez szybę i potem pomiędzy drzewa, wbił się ślizgiem w zaspę... Szczęście, że go znaleźli, tak to mógłby sobie leżeć do wiosny.
Jednak poza odciskami butów sanitariuszy nie było tu widać nic więcej. Zupełnie jakby ten wóz był mniej istotny, zaś raz wyeliminowany, przestał się w ogóle liczyć.
No właśnie, istotny – dlaczego?
A raczej: dla kogo?
Ponieważ on już zdążył założyć, udowodnić sobie i utwierdzić się w pewności, że to nie był żaden wypadek, a strzelanina, zaś w takowej zawsze były dwie strony.
Czegokolwiek chcieli albo szukali napastnicy, na pewno znajdowało się w drugim wozie.
Przeszedł dalej, rozglądając się uważnie. Znalazł jeszcze parę łusek, a potem jego uwagę zwróciły leżące na drodze kawałki plastiku i błyszczącego odblaskiem szarego nieba szkła. Przykucnął, podniósł drzazgę odłupanej powłoki plastilaku, dokładnie pasującą kolorem do przewróconej półlimuzyny w lesie.
Czyli ten większy samochód został staranowany, zepchnięty z drogi.
Pierwszy był tylko przeszkodą, którą trzeba było usunąć; ten drugi celem, który musiał zostać unieszkodliwiony, ale niekoniecznie zniszczony.
Wrócił na drugą stronę drogi.
Minął swoją zaparkowaną, zdezelowaną wołgę, z pewnym tęsknym żalem spojrzał ku wnętrzu, które nadal nie zdążyło się wyziębić... Na szybach jednak osiadał już od środka zamróz, trzeba będzie skrobać ręcznie, bo podgrzewanie przecież nie działało.
Już miał zsunąć się w rów, ale zatrzymał się, przeszedł w bok. Popatrzył na sporą, czerwoną plamę na śniegu dokładnie w miejscu, gdzie stał zaparkowany milicyjny radiowóz.
Funkcjonariusze widzieli ją i celowo schowali?
Nie, raczej nie zauważyli. Albo zignorowali z czystego pochuizmu.
A więc i po tej stronie były straty... A w śniegu dało się zauważyć niewielkie lejki zagłębień. Sięgnął do jednego palcami, po chwili wyciągnął kolejną łuskę.
– Coraz ciekawiej... – mruknął, dopalając papierosa.
Tutaj wydarzyło się coś poważnie grubego.
Popatrzył na tkwiącego kawałek dalej w śniegu androida, którego martwe oczy kamer spoglądały dokładnie w miejsce, gdzie stał w tej chwili.
Przesadził rów, podszedł do zastygłej maszyny, podszedł mimo wszystko z boku... Wiedział, że mechanizm wyładował się, ale atawistyczny strach i tak mówił: a nuż? A jeśli ożyje? Lepiej się było strzec.
Wsunął dłonie mechanicznych rąk w krawędzie wyrąbanej w czaszce robota dziury, napiął mięśnie barków i pociągnął do siebie – powłoka ustąpiła z chrzęstem, ukazując wnętrze. Przez chwilę zastanawiał się, patrzył i oglądał, w końcu odpiął parę przewodów, sięgnął głębiej i wydobył ukruszony kryształ pamięci.
No cóż, była szansa, że coś się tam znajdzie... Nikła, ale zawsze jakaś.
Kiedy tego ranka dostał na swój panel w komendzie doniesienie o wypadku, pomyślał sobie: kolejna nudna fucha do odfajkowania. Zresztą major go nie lubił, od dawna mieli na pieńku, więc dawał Wolfowi najbardziej syfne, niewdzięczne ochłapy... Tak jak teraz – zdarzenie drogowe trzydzieści kilometrów za miastem.
Jechał tutaj raczej z poczucia obowiązku, chcąc jak najszybciej zrobić, co trzeba – ale teraz czuł, że zaczyna wciągać się we własne minidochodzenie.
Przeszedł ku samochodowi, zajrzał znów do środka.
No tak, miejsce kierowcy...
Na siedzeniu z tyłu musiał być pasażer, pewnie ten, który wyczołgał się, a potem zostawił malowniczą plamę krwi... Wolf stanął nad miejscem, popatrzył. Przegarnął butem na bok skawalony śnieg, schylił się i pogrzebał chwilę w ziemi.
W końcu wyciągnął grzybek pocisku.
Czyli strzał padł pionowo, i to z bliska, jeśli kula przeszła na wylot. Dobicie rannego najpewniej. Jak dostanie raport, to dowie się, kto taki...
...i wtedy zauważył, że w chaosie wnętrza, wśród walających się toreb, ubrań, opakowań po jedzeniu i kubków z piciem, leżą DWA podróżne zagłówki.
Jeden większy, z wbudowanymi głośniczkami i masażerem karku.
I jeszcze drugi, mniejszy, w kolorze delikatnego różu i z zapięciem z przodu.
Jak dla dziecka, żeby go sobie nie ściągnęło albo nie zgubiło przez sen.
Wyprostował się, rozejrzał. Podszedł do bagażnika samochodu, który otworzył się podczas upadku maszyny. Ktoś tutaj grzebał, torby były wybebeszone, jedna z walizek otwarta, zawartość wytrząśnięta.
W zasadzie nie wiedział, czemu chłopcy z patrolu ich nie zabrali... Chociaż nie, już wiedział: oni tu nawet nie podeszli przecież, nie chciało im się butów brudzić. Sanitariusze zrobili swoje i zgarnęli ciała. Walizki i reszta dowodów były prerogatywą milicji – która radośnie olała sprawę ciepłym moczem.
Schylił się, podniósł kartę pamięci.
– Wakacje zimowe u dziadka, dwa zero siedem cztery, Barnauł – odcyfrował napis.
Rozejrzał się, zajrzał do kufra: jeszcze jedna walizka, mała i delikatnie różowa, zaczepiła się o paski mocujące i utkwiła w środku.
Posiłował się chwilę, w końcu zdołał ją wyjąć, ułożył na ziemi. Zdawała się zupełnie nie pasować do tej scenerii, zaś lecący po śladzie tęczy cybernetyczny jednorożec na wieku mógł być ponurą kpiną z całej sytuacji.
Rozpiął suwak, na szybko przejrzał nawet teraz równo popakowane, pospinane klamrami paczki ubrań. Dziecko, najpewniej dziewczynka... Sądząc po wzroście, jakieś sześć-dziewięć lat.
Natomiast ciała były cztery, nie pięć.
Czyli najwyraźniej przeżyła wypadek i strzelaninę.
Kimkolwiek byli napastnicy, to właśnie jej nie zabili.
Wyprostował się, rozejrzał po ciemnym, cichym lesie. Zrobił na szybko kilka zdjęć, nagrał filmik swoim przedpotopowym komunikatorem... Już teraz czuł, jak chłód przenika pod kurtkę, trzeba było się zbierać.
No nic. Resztę materiałów wyrwie drogówce z gardła, a potem zobaczy, co da się znaleźć.
Wsiadał już do samochodu, kiedy coś jeszcze na drodze zwróciło jego uwagę. Sięgnął do środka, wyjął lornetkę z aktywnym wspomaganiem i stabilizacją, przytknął do oczu... Po chwili udało mu się wyregulować ostrość.
Daleko na trasie, pomiędzy dwiema ścianami czarnego, nieruchomego lasu, powolutku przesuwała się pionowa kreska i punkcik.
Rozkręcił zbliżenie do maksimum, popatrzył chwilę.
Odsunął okulary, potrząsnął głową.
Ktoś szedł poboczem.
Tutaj, gdzie do najbliższego od tamtej strony miasta było dobre siedemdziesiąt kilometrów przez pustkowie! W środku zimy, po zmroku...
Wolf spojrzał jeszcze raz.
Tak, nie mylił się: tam był człowiek i coś mniejszego, czworonożnego, jakby – pies?
Najwyraźniej limit dziwnych zdarzeń na ten dzień jeszcze się nie wyczerpał.
Prychnął, schował lornetkę i sam wreszcie wsiadł do ciepłego wnętrza. Zerknął na zegarek: za kwadrans siódma. No tak, była zima, więc czarno jak w środku nocy... Ale jak się pospieszy, to zdąży jeszcze dojechać na komendę, zanim wszyscy sobie pójdą do domów.
Odpalił silnik, wykręcił na trzy razy i potoczył się w kierunku odległego o trzydzieści kilometrów Barnaułu.
Wciąż to samo miejsce, kolejne dwa kwadranse później
– No chodź.
Technoowczarek podniósł pysk i zastrzygł antenami uszu, ale nie ruszył się z miejsca.
Idący kawałek dalej poboczem cyborg zatrzymał się, obejrzał. Przekrzywił głowę i klepnął się mechaniczną dłonią w nogawkę schodzonych, drelichowych spodni.
– No chodź, powiedziałem.
Pies zamerdał ogryzkiem ogona, jednak znów opuścił łeb i wciągnął zapach przez dysze wlotowe powietrza. Kamery oczu nieustannie wodziły z lewa na prawo, taksowały zmarznięty, na poły skawalony śnieg pokryty płatkami czarnej sadzy.
Mykoła westchnął, jakkolwiek w jego przypadku było to tylko wypuszczenie powietrza przez usta. Obrócił się i miarowym krokiem podszedł bliżej ku mechanicznemu czworonogowi, zapamiętale obwąchującemu trudny do zidentyfikowania fragment złomu.
– Doprawdy. Mamy jeszcze co najmniej dwadzieścia kilometrów do przejścia, a w tym tempie... – zaczął mówić.
W tym samym momencie Pies poderwał łeb i szczeknął krótko, urywanie. Zerwał się z miejsca, przesadził zasypany śniegiem rów melioracyjny i pobiegł pomiędzy drzewa.
Cyborg zamrugał, unosząc brwi w wyrazie zdziwienia. Poprawił plecak i ostrożnie stawiając nogi, bokiem zsunął się na dno głębokiego rowu, po czym wdrapał się na drugą stronę. Metodycznie otrzepał nogawki, strząsnął śnieg, aby nie nasypało mu się wierzchem do butów. Dopiero wtedy podniósł wzrok.
Pies stał spory kawałek dalej, wyprostowany i uważny, patrząc z postawionymi na sztorc antenami uszu w martwy las.
Skrzypiąc butami na śniegu, Mykoła podszedł do technoowczarka i pogłaskał go mechaniczną ręką po stalowym karku.
– No co tam takiego widzisz, hm? – zwrócił się do swego jedynego towarzysza, jednocześnie patrząc na znajdujący się dosłownie na wyciągnięcie ręki wrak samochodu.
Przewrócona kołami do góry osobówka musiała przekoziołkować pomiędzy drzewami, obijając się o pnie i rwąc korę.
Kawałki karoserii i elementy zespołu napędowego leżały rozrzucone wszędzie wokół.
Jeden z fragmentów zderzaka wisiał na niskiej gałęzi.
Wyraźnie było czuć zapach wyciekającej z pękniętego zbiornika benzyny.
Drzwi pasażera z tyłu były otwarte na całą szerokość, obok nich na śniegu rozlała się duża plama czerwonej krwi.
Mykoła bez emocji patrzył na wyciągnięte z bagażnika wybebeszone torby i poniewierające się wszędzie wokół plastikowe nośniki dokumentów, przemieszane z wystrzelonymi łuskami.
Podobnie obojętnym wzrokiem trochę wcześniej otaksował wbity w przydrożne drzewo samochód. Nawet tutaj czuć było unoszący się w powietrzu zapach spalonej gumy i topionego plastiku, przemieszany z charakterystyczną wonią zwęglonego mięsa i palonych włosów.
Tu i tam w śniegu tkwiły powtykane tabliczki z numerami, standardowo używane przez patrole milicji przy robieniu zdjęć dokumentujących wypadki.
Dla niego wszystko to, cała ta scena, było wyłącznie zbiorowiskiem faktów dokonanych.
Jednak Pies zaskiełczał cichym, dojmującym piskiem syntezatora dźwięku i podniósł jedną łapę. Kamery wpatrywały się gdzieś pomiędzy drzewa, gdzie dalej w śniegu dało się dostrzec zygzakujący, drobny ślad.
– No co? Nic tam przecież nie ma. – Mykoła poklepał czworonoga po karku. – No chodź.
Pies zaskamlał ponownie. Cyborg delikatnie, lecz stanowczo pociągnął go za tkwiący pomiędzy łopatkami uchwyt do zapinania karabińczyka, sam kierując się z powrotem ku asfaltowi. Mechaniczny zwierzak posłusznie poszedł za nim, jednak obejrzał się jeszcze raz.
– Nic tam nie ma. Chodź.
Pies po raz ostatni spojrzał pomiędzy drzewa, a potem zwrócił pysk w przód, ku czekającej na nich drodze.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.