- promocja
- W empik go
Myśli o dawnej Polsce - ebook
Myśli o dawnej Polsce - ebook
Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby…
A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-866-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bliscy krewni potrafią żyć z dala od siebie – adept historii może w ogóle nie stykać się poważnie z archeologią. Tak przynajmniej było w moim wypadku. Upłynęło bitych siedemnaście lat od chwili zakończenia studiów, zanim z uwagą spojrzałem na wykopaliska.
Stało się to całkiem niespodziewanie, przypadkiem.
W październiku 1949 roku wybierałem się w małą podróż reportażową. Chciałem napisać kilka artykułów o dziejach kultury polskiej (w rezultacie powstały trzy: Gdzieś na Śląsku, Próg tysiąclecia i Purpura filozofów, dotyczący Lidzbarka Warmińskiego). Określonego planu wędrówki nie miałem. Wiedziałem tylko, że zacznę od barokowego kościoła w Krzeszowie na Dolnym Śląsku.
Pracowałem wtedy w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Częstym gościem bywał tam benedyktyn z Tyńca, ojciec Jan Wierusz Kowalski, człowiek głęboko kulturalny i wyposażony przez naturę w niezwykły urok osobisty.
– Słuchaj, odwiedź Gniezno – powiedział mi na wyjezdnym. – Obejrzyj sobie wykopaliska. Artykuł w „Tygodniku” może im pomóc, tym ludziom.
Upłynęło dziesięć lat i bez niczyjej urazy wolno mówić o sprawach – mam nadzieję – już zwietrzałych. W Gnieźnie kopało się wtedy na Górze Lecha, w pobliżu katedry. Okoliczność ta powodowała zatargi, w których archeologowie nie byli stroną atakującą. Nie wiem, czy im rzeczywiście dopomógł mój Próg tysiąclecia, ogłoszony wkrótce w „Tygodniku”. W każdym razie reportaż ten miał duże znaczenie dla jego autora.
W Gnieźnie stanąłem wcześnie, o mglistym poranku. Za gęstym parkanem na Górze Lecha zastałem paru robotników i zastępczynię kierownika, panią Gabrielę Mikołajczykównę. Pokazała mi wykopy i doradziła zaraz pojechać na Ostrów Lednicki. Dotarłem tam w południe.
Podróż odbywała się w sposób prymitywny: z Gniezna lub Poznania pociągiem, do stacyjki Fałkowo, a potem pieszo, polnym traktem, w kierunku wsi Dziekanowice, skąd już widać jezioro. Jednakże nie zamierzam namawiać do budowy schronisk turystycznych na wybrzeżu ani asfaltowej szosy. Niech już lepiej Lednica zostanie tym, czym jest. Jedynym w swoim rodzaju rezerwatem historii.
Ścieżynką między gęstymi krzakami, u stóp wyniosłego wału, szło się do miejsca, w którym wykryto rzecz zagadkową. Zupełnie poczerniałe ze starości kłody wyścielały mały odcinek wybrzeża, schodząc w wodę. Niektóre szczegóły, słynne haki-zaczepy z obrąbków grubych gałęzi, zdradzały X stulecie. Naprzeciwko ciemniał masyw drugiej wyspy – Ledniczki lub Kuchni Królewskiej – gdzie również jest grodzisko.
Szczątki przystani zasypano później starannie, chroniąc je przed ostatecznym zbutwieniem. Wodę wokół przegrodził półkoliście wiklinowy płot-falochron.
Nie! Ta wyspa stanowczo nie nadaje się na cel masowej turystyki. Za dużo tu do zdeptania i zniszczenia. Nie bardzo zresztą wypada biwakować i zabawiać się na rozległym, prastarym żalniku.
Tamtego dnia w pobliżu zrujnowanych murów pracowało kilka kobiet. Przykucnięte, grubo ubrane wobec jesiennego chłodu, wyglądały niezgrabnie, jak małe kopki siana. Ruchy miały powolne, jednostajne. Ryżowymi miotełkami delikatnie oczyszczały jakieś podłużne kształty. Przed każdą widniał wrośnięty w ziemię szkielet.
Ruiny były już dawno ruinami, wyspa opustoszała zupełnie, lecz aż do XV stulecia okoliczna ludność grzebała tu swych nieboszczyków. Ośrodek zapomnianego kultu pogańskiego oddziaływał już tylko w ten sposób. Ostrów stał się cmentarzyskiem wierzeń i ludzi.
Pomimo tysiąca zim, pomimo tego, że podczas zaborów i ostatniej wojny Niemcy wyłamywali stąd kamień na szosy, sporo ocalało z jednego z najstarszych w Polsce chrześcijańskich kościołów. Znać cały kolisty zarys ścian i odziomki filarów, nadających ongi wnętrzu krzyżowy plan. Są resztki absydy, pięknie zesklepionych odrzwi oraz kamiennych schodów, wiodących na nieistniejącą już królewską emporę. Różowawej barwy zaprawa trzyma, twardsza jest od kamieni, które spaja.
Od murów, bezceremonialnie przecinając młodsze od nich, doskonale zachowane wały, poprowadzono wtedy wprost ku jezioru przepaścisty przekop. W jego głębi, dobrze pod dzisiejszą powierzchnią gruntu, wydymał się garb jeszcze jednego wału. Leżał niżej od zamku i kościoła, był więc od nich starszy. I dziś jeszcze imponujący, od dnia swych narodzin osiadł o jakieś trzy do pięciu metrów, bo doszczętnie prawie spróchniało wchodzące weń drewno, pozostała zeskalona glina. Od jego podnóża pod kątem prostym wybiegały w kierunku wody długie, poziome odnogi z belek. Ongi przeznaczenie ich polegało na utrudnianiu dostępu machinom oblężniczym i na dzieleniu szyku nacierającego nieprzyjaciela.
Budowniczy najpierwszej (znanej dotąd) twierdzy lednickiej był człowiekiem myślącym. Sztuki tej na pewno jednak sam nie wynalazł. Starsi go nauczyli.
Chronologia wspomnianych znalezisk jest wyrazista: wały widoczne dzisiaj na powierzchni, otaczające ruiny i znaczną część wyspy, są najmłodsze, pochodzą z XII wieku. Kościół i zamek pamiętają Mieszka lub pierwsze lata panowania Chrobrego. Szczątki w przekopie są grubo wcześniejsze; stroniąc od przesady, można je przypisać samym początkom X stulecia.
W reportażu dla „Tygodnika Powszechnego” opisałem to wszystko skrupulatnie i zakończyłem, jak następuje:
...architektoniczne formy rotundy jak i zamku prymitywne są raczej, niebogate... Ani porównywać ze wspaniałością późniejszych pomników polskiego budownictwa.
Ubóstwo. A dostojeństwo większe niźli w wawelskiej katedrze. Bo ten krąg surowego kamienia – to przecie trzeba ocenić – jest zarodkiem, zawiązkiem całej polskiej kultury. Do dziś w pierwotnej formie dochowanym świadectwem początku. To pierwszy krąg na nieruchomej przedtem wodzie. A jeżeli nawet nie pierwszy – to jeden z pierwszych (przypisek obecny: głosząc to, miałem na myśli, że krakowska rotunda Feliksa i Adaukta jest starsza).
Z niego wyrosło później wszystko – świetność wawelskiego zamku i romańszczyzna, i gotyk, renesans i barok. Z tej prostej, niezdarnej budowli.
Nikt mi wtedy ani później nie wytknął braku logiki, wobec czego robię to sam.
Jaka nieruchoma przedtem woda, jakiż pierwszy krąg, skoro ruiny kościoła stoją na szczątkach znacznie starszej i kunsztownej twierdzy, niczym na fundamencie? Dlaczego w dziedzictwie naszej kultury ma się nie liczyć umysłowy dorobek tamtych, najstarszych? I najważniejszy problem: kamienne kościoły z X wieku są pięknym świadectwem rozwoju, ale czy Polska potrafiłaby tak szybko iść naprzód w dobie chrześcijańskiej, gdyby czasy pogańskie upłynęły jałowo? Termin „kultura” wywodzi się, jak wiadomo, od łacińskiego czasownika colere – uprawiać.
Błąd, którego się dopuściłem na łamach „Tygodnika”, pozornie łatwo wyjaśnić katolickim charakterem pisma. To ma już swoją aż zanadto utartą nazwę „potrzeb ideologicznego oddziaływania Kościoła”. W tak logicznym, a nawet jedynie słusznym tłumaczeniu nie byłoby jednak ani cienia prawdy. Błąd wyniknął z prostego nawyku myślowego, z przyzwyczajenia do dat 963 i 966. Nikt mi nie udzielał żadnych instrukcji, więc i rozważań o „pierwszym kręgu” równie dobrze mogło w reportażu w ogóle nie być.
Warto przypomnieć, że w piśmie, wydawanym przez Krakowską Kurię Xiążęco-Metropolitalną, znalazły się i takie moje własne uwagi:
Znajdujemy się niemal w przededniu obchodu tysiąclecia istnienia Polski. Za lat dziesięć. W Roku Pańskim 1960. Wybrano tę datę, a nie rok 1966 i – moim osobistym zdaniem – uczyniono słusznie. Moment bowiem powstania jednolitego państwa polskiego na pewno znacznie wyprzedza datę chrztu, którą obchodzić i świętować trzeba jak najuroczyściej, ale osobno.
Przepraszam za dygresję i rzewne wspomnienia. Do millenium było wtedy jeszcze dość daleko, nikt dostojny o nim nie mówił, wobec czego nie było uważane za narzędzie propagandy.
Wkrótce po wojnie dano wielkie środki na badania archeologiczne, które przybrały rozmiary naprawdę niebywałe. I nikt, ale to zupełnie nikt, nie robił im reklamy, nie podnosił szumu. Jestem w tej sprawie koronnym świadkiem, jako autor dwóch książek reportażowych o wykopaliskach, Świtu słowiańskiego jutra oraz Archeologii na wyrywki. Zabrałem się do nich z własnej wolnej i nieprzymuszonej woli, bo temat wydał mi się bardzo godny uwagi. A pierwsze, czysto przypadkowe zetknięcie się z tą sprawą nastąpiło właśnie na Lednicy, na szczycie najmłodszego z tamtejszych wałów, gdzie dr Kazimierz Żurowski opowiedział mi o wdrożonych badaniach nad początkami państwa polskiego. Mogę śmiało powiedzieć, że podczas podróży nieoczekiwanie natknąłem się na temat, który mnie wziął.
Niezależnie od ówczesnych okoliczności, niezależnie nawet od doraźnie narzucanych interpretacji oraz innych serwitutów, polscy uczeni pięknie wyzyskali sposobność. Najważniejsza rzecz to zdobyć i rozpowszechnić konkretne wiadomości.
Jest ich już tyle, że najwyższy czas zerwać z nawykami. Trzeba raz na zawsze przekroczyć magiczną granicę zapisanych dat i na dobre uwzględnić w rachunku okres wcześniejszy.
Zdaję sobie sprawę, że wchodzę na śliskie tereny. Każdy wyraz zainteresowania Polską przedchrześcijańską, podobnie jak bezstronne spojrzenie na fakt chrztu, mogą być łatwo uznane za niecny zamach na duszę narodu. I gdybyż to prawdziwe emocje grały! Nikt się ich nie lęka, bo społeczeństwo darzy głębokim sentymentem również pamiątki i dzieje najstarsze. Prawdziwe niebezpieczeństwo wynika z powziętych na zimno wyrachowań politycznych. One dopiero są śmiertelnym wrogiem wszelkiego obiektywizmu.
Doświadczyłem tego na wiosnę 1958 roku. Ogłosiłem wówczas w „Nowej Kulturze” fragmenty Polski Piastów, dotyczące chrztu. Pisałem tam o Gnieźnie:
...w tej skromnej, bądź co bądź, ciasnej twierdzy mieścił się nie tylko ośrodek siły, lecz i wspaniałej doprawdy myśli politycznej. Przecież tu właśnie powzięty został i dojrzał pomysł czynu, który trwale ukształtował historię narodu i jego kultury. W drewnianym grodzie na gnieźnieńskiej Górze Lecha zapadła decyzja przyjęcia chrześcijaństwa.
I nieco dalej:
Rok 966 jest w naszej historii datą ogromnie ważną, jedną z najważniejszych, ale nie może być uznany za żaden świt dziejów Polski. Stanowi klamrę, mocno spajającą dwie epoki w jedną niepodzielną całość.
Warszawskie czasopismo „Kierunki” natychmiast pośpieszyło z komentarzem, iż robię, co w mojej mocy, by obniżyć powagę daty chrztu.
Zjawisko godne chwili zastanowienia:
My dziś bardzo mało wiemy o pogańskiej przeszłości dawnych Polaków. Za to nasi dziadowie – że już nie wspomnę o pradziadkach – posiadali na ten temat informacje wręcz imponujące. Już w XIII wieku zaczął je rozpowszechniać mistrz Wincenty Kadłubek, pierwszy literat narodowości polskiej. Czegóż on to nie wiedział o stuleciach nie tylko przedchrześcijańskich, ale nawet przedchrystusowych! Jego zdaniem już w dobie Arystotelesa ze Stagiry Polska była państwem świetnym i zwracała na siebie uwagę całego kulturalnego świata.
Trzeba było poczekać na Bobrzyńskiego, Grodeckiego, a zwłaszcza na Aleksandra Brucknera, by rozstać się z wiedzą o nader gęsto zamieszkanym polskim Olimpie. Pouczył o nim naród Jan Długosz, żyjący w wieku XV. Uznał on, że skoro Gniezno jest kościelną stolicą kraju, to główne centrum pogaństwa musiało ongi znajdować się także tam. Jakoś się nie wzdragał przed oplataniem niechrzczonymi legendami wzgórza, na którym stoi archikatedra.
Wincenty Kadłubek to nie tylko nasz pierwszy literat, lecz również i pierwszy biskup obrany w sposób kanoniczny, bez wtrącania się władzy świeckiej. Jan Długosz piastował godność kanonika kapituł krakowskiej i sandomierskiej, był też arcybiskupem nominatem lwowskim.
Oni nie bali się pokalania, nie stronili od tego, co w najlepszej wierze uważali za wiedzę o Polsce pogańskiej. Któż dzisiaj gorszy się byle wzmianką o niej? Eminencje z „Kierunków”.
Czyżby naprawdę w XIII i XV stuleciu myśl ludzka miała u nas więcej swobody niż w XX? Przynajmniej w niektórych środowiskach...
Istnieją dziedziny, w których nie powinno być miejsca na sławetną zasadę: „politique d’abord”. Historiografia i publicystyka historyczna nie mogą przyjmować poniżających funkcji. Wolno i trzeba snuć niczym nieskrępowane rozważania, przyjmując za realną podstawę wszystko, co widnieje chociażby na Ostrowie Lednickim, może być dotknięte, sprawdzone.
Wyspa opustoszała w wieku XII. Śladów młodszego osadnictwa – brak zupełny. Więcej jeszcze – zapomnieniu uległo, co się na niej działo wcześniej. Nie ma wzmianek w kronikach. Jan Długosz niczego nie wiedział o dziejach zagłady kościoła i zamku. Jednakże na powierzchni ziemi i pod nią dochowało się niemało świadectw niemych wprawdzie, ale przez sam fakt istnienia dostatecznie wymownych.
Odkrycie ich musiało przede wszystkim zwrócić uwagę na wysoki poziom ówczesnego budownictwa i rzemiosł. Jeśli chodzi o zaprawę murarską, której różowy kolor pochodzi od domieszki tlenku żelaza, można mówić nawet o doskonałości (o istnieniu ruin opinia publiczna dowiedziała się, kiedy wyspę kupił od rządu ziemianin Węsierski, który przerwał i uniemożliwił wspomnianą już praktykę wyłamywania stąd kamienia na szosy). O tym już się pisało w reportażach archeologicznych. Teraz pora na wnioski dotyczące umysłów ludzi, którzy to wszystko zbudowali i władali krajem.
Pierwsze miejsce wśród lednickich zabytków należy się oczywiście kościołowi oraz przylegającej doń siedzibie monarszej. Trzeba przyjąć za pewne, że mury te w dniach swej świetności gościły osobę cesarza Ottona III, zmierzającego w 1000 roku do Gniezna. Nie wiadomo, czy ma słuszność legenda, uznająca Ostrów Lednicki za miejsce urodzenia Chrobrego. Za to wizyta Ottona jest niewątpliwa. A jeśli tak, to te mury są jedyną materialną pamiątką po najbardziej genialnej koncepcji politycznej, jaką znały nasze dzieje. Mam oczywiście na uwadze cały ówczesny tok myśli i czynów, których realnym wynikiem było założenie arcybiskupstwa gnieźnieńskiego.
Tezie tej można wiele zarzucić, wysunąć przeciwko niej rozmaitych kontrkandydatów do pierwszeństwa. Przede wszystkim samą decyzję przyjęcia chrztu.
Jednakże chrzest był dopiero wkroczeniem na nową drogę, na której mogły oczekiwać najrozmaitsze niespodzianki. Czesi znaleźli się na niej znacznie wcześniej niż Polska, co ich wcale nie uchroniło od popadnięcia w zawisłość od Niemiec. Różnie bywało i mogło się zdarzać. W 966 roku Polska wcale nie otrzymała gwarantowanego weksla na świetlaną przyszłość. Poglądy odmienne osobiście uważam albo za spłycanie problematyki, albo za zwyczajne chwyty propagandowe: konkretną datę można umieścić na afiszu, wydrukować w sloganie.
Sprawiedliwość każe przypomnieć poważnie wyglądający domysł historyków, że już Mieszko I dążył do założenia arcybiskupstwa. W takim razie Chrobry byłby dziedzicem koncepcji, której realizacja rozciągała się na dwa panowania, na lata 966–1000. Najważniejsze decyzje zapadały jednak, poczynając od roku 997, czyli od daty misji św. Wojciecha.
Poszukując najwybitniejszej w naszych dziejach koncepcji politycznej, może ktoś w ogóle odwrócić się od wieku X, wskazać czasy późniejsze, kiedy to państwa domu jagiellońskiego sięgały od Bałtyku po Adriatyk i w pobliże Morza Czarnego. Zjawisko znacznie co prawda przekraczało granice samej Polski, ale reżyserem wydarzeń był niewątpliwie monarcha z Wawelu, Kazimierz Jagiellończyk.
Dyskutować można długo, jednakże chcąc dojść do jakiejś rozumnej konkluzji, trzeba przedtem ustalić miernik. W dziejach politycznych o wartości przyczyn decydują skutki. Liczy się zresztą nie tylko ich rodzaj, ale i długotrwałość. Lepszy jest ten pomysł czy postępek, który obficiej i przez dłuższy czas owocuje w przyszłości.
Dynastyczne ambicje jagiellońskie znalazły kres w bitwie z Turkami pod Mohaczem. Był to rok 1526. Od chwili śmierci Kazimierza Jagiellończyka upłynęły zaledwie trzydzieści cztery lata. Zresztą już w roku 1515 Habsburgowie zapewnili sobie spadek po naszej dynastii.
Bulla papieża Sylwestra II ustanawiająca metropolię gnieźnieńską pochodzi z roku 999. Korzyści zebrała Polska natychmiast. Zbierała je potem przez stulecia, w szczególności u schyłku XIII wieku i w XIV, kiedy przyszło jednoczyć państwo, rozbite poprzednio na dzielnice, oraz strzec tytułów prawnych do tych prowincji, których na razie nie udało się odzyskać. Dobrodziejstw płynących z faktu posiadania odrębnego arcybiskupstwa czujnie pilnował Kazimierz Wielki, który nigdy nie pozwolił na ich uszczuplenie.
18 lipca 1821 roku, bullą De salute animarum, papież Pius VII oderwał biskupstwo wrocławskie od metropolii gnieźnieńskiej. Aż do tego więc czasu trwała jedność polskiej prowincji kościelnej, założonej w roku 999 i 1000.
Przeszło osiemset lat płynęły korzyści, trwał stan rzeczy nadający się do dyplomatycznego wyzyskania. Oto dlaczego posunięciu Chrobrego przyznaję pierwsze miejsce w dziejach naszej myśli politycznej. Opieram się na faktach, datach i liczbach.
Można mi zarzucać przesadę w ocenie znaczenia organizacji kościelnej. Kto tak twierdzi, ten niech sobie przypomni nasze powojenne spory i kłopoty wokół sprawy obsadzenia polskimi hierarchami Wrocławia, Gorzowa, Gdańska i wszystkich Ziem Odzyskanych. Ileż uwagi poświęciła prasa komunistyczna temu, co drukuje wydawany w Watykanie „Annuario Pontifico”. Warto o tym pamiętać, jeśli chce się ocenić znaczenie odrębnej prowincji kościelnej w czasach, kiedy Europą rządzili monarchowie „z Bożej łaski”.
Padły imiona Ottona III i Sylwestra II, Niemca i Francuza. Obaj czynnie uczestniczyli w wypadkach. Może więc to oni są właściwymi twórcami aktu, który nie znajduje równego w całej naszej historii?
Pytanie było czysto retoryczne. Wszystko wskazuje na zupełną oryginalność polskiego zamiaru. Dopiero po drodze do realizacji gnieźnieńskie koncepcje napotkały sprzyjającą koniunkturę, ucieleśnioną w tamtych postaciach. Najlepszy dowód mamy w tym, że zwycięsko przetrwały katastrofę, która rychło spotkała program Ottona.
Przypomnijmy najpierw, że już Mieszko I prawdopodobnie zmierzał do założenia arcybiskupstwa, a przynajmniej myślał o tym. A teraz późniejsze fakty: Otton III osobiście obejmuje rządy w roku 996, mając szesnaście lat (Chrobry przekracza wtedy trzydziestą wiosnę). Arcybiskup Gerbert zostaje Sylwestrem II w roku 997. W kwietniu tegoż roku ginie w Prusach św. Wojciech, przybyły do Polski poprzedniej jesieni. Jego misja, cały sposób zachowania się Chrobrego, który natychmiast politycznie wyzyskuje zgon męczennika, to wszystko przejawy zamysłów zrodzonych w Polsce całkiem niezależnie od Rzymu i Akwizgranu. Krótka sprzyjająca koniunktura, jaka tam nastała, ułatwiła osiągnięcie celu nakreślonego w drewnianym Gnieźnie. Żaden jednak, zwłaszcza równie chwilowy, powiew pomyślnych wiatrów nie może pomóc takim, którzy nie są przygotowani, nie wiedzą, czego chcą i dokąd dążą.
W roku 1000 Otton III własną osobą staje w Gnieźnie. Uznaje Bolesława za władcę niezależnego od Niemiec, a więc i od wszystkich innych państw także. Czyni go patrycjuszem cesarstwa, a może i czymś więcej – swoim namiestnikiem na Wschodzie, nawet spadkobiercą tronu czy współimperatorem. Widzi Polskę jako równouprawniony człon zrzeszenia chrześcijańskich ludów, jednakowo podległych naczelnemu kierownictwu cesarza i papieża.
Wydaje się, że Bolesław uległ urokowi wielkich zamysłów i przyłączył do nich swój indywidualny program. Mógł to uczynić tym łatwiej, że cele, wytknięte przez ojca lub obmyślone przez siebie, osiągnął. Miał zarówno arcybiskupstwo, jak i stwierdzenie całkowitej niezawisłości od króla Niemiec.
Otton III zmarł dwa lata później i wielkie cele doszczętnie znikły. Bolesław długo i zwycięsko walczy teraz z Henrykiem II. U schyłku życia raz jeszcze chwyta pomyślną koniunkturę, ale polegającą już tylko na bezkrólewiach w Rzymie i w Niemczech oraz na ich doraźnych następstwach. Koronuje się na króla. Może tego dokonać, ponieważ kraj jego stanowi odrębną prowincję kościelną, ma własnego arcybiskupa. Osiągnięcie z roku 1000, mające wprowadzić Polskę do struktury szerszego, międzynarodowego typu, w sytuacji zupełnie zmienionej z powodzeniem posłużyło do celów wręcz przeciwnych. Koronacja z roku 1025 oznaczała suwerenność i odrębność zupełną. Po śmierci Ottona Chrobry powrócił więc do dawnych zamierzeń, mających na oku tylko Polskę.
Oto jest prawdziwe mistrzostwo polityczne: dokonać czynu, który można potem interpretować tak czy inaczej, ale zawsze na korzyść. Stworzyć dla siebie możliwość przekręcenia steru o sto osiemdziesiąt stopni, a dla spadkobierców – punkt oparcia na stulecia.
I oto zarazem dowód, jak dodatnio i szybko oddziałało chrześcijaństwo na rozwój kultury politycznej w Polsce. Przecież plany takie, jak omówione przed chwilą, potrzebowały areny bardzo szerokiej. Warunki istniejące przed chrztem jej nie stwarzały.
Z przyjemnością i nie bez sympatii czytam, co Thietmar napisał o pięknej świątyni pogańskiej w Radogoszczy. I wzmianki historyków o szczecińskim Trzygławie, wieszczych rumakach pomorskich, o obrzędowej włóczni na rynku w Wolinie. Przeżyłem niezapomniany moment, kiedy botanik, profesor Konstanty Moldenhawer, zwierzył mi się ze swych zagadkowych spostrzeżeń dotyczących Szczecina. Przysyłano mu stamtąd do zbadania wszelkie szczątki roślinne z wykopalisk. Okazało się, że skorupy orzechów laskowych w większości nie były zgniecione – otwierano je delikatnie, nożem. Nazajutrz, podczas obrad archeologów, dr Ryszard Kiersnowski połączył odkrycie profesora z twierdzeniem średniowiecznego kronikarza, że w Szczecinie czczono święty krzak leszczyny.
Żałośnie mało mamy podobnych pamiątek po czasach na pewno barwnych i ciekawych. Nie wiemy, jak w powszedniej praktyce odbywała się stopniowa degradacja Wolina i przejmowanie pierwszeństwa na Pomorzu przez Szczecin. Ten proces oraz inne bez wątpienia wymagały od swych uczestników obrotności, rozumu i charakteru. Ale skala wydarzeń była mizerna.
Nie sposób lekceważyć dawnych Wolinian, którzy ubezpieczyli swą wyspę łańcuchem strażnic, odkrytych i badanych ostatnio przez Władysława Filipowiaka. Grody te dawały możność nieustannej obserwacji Dziwny oraz ujścia Świny, pozwalały widzieć, co się dzieje na całym Zalewie.
Chrześcijański władca Gniezna musiał nie tylko ubezpieczyć granice rozległego państwa, lecz ponadto jeszcze wysunąć intelektualne placówki daleko za własne rubieże, do Niemiec oraz Italii. Bez tego zabiegu stałby się bezbronny.
Wiemy na pewno, że syn Chrobrego, Mieszko II, umiał po łacinie i po grecku. Należy wątpić, czy tylko dla przyjemności studiował ten ostatni język. Widocznie greczyzna uchodziła za potrzebną królowi Polski, która po roku 966 stała się składową częścią systemu równie rozległego, jak i powikłanego.
Z ogromnym awansem myśli politycznej w Polsce chrześcijańskiej rzecz ma się dokładnie tak, jak z wykopaliskami na Lednicy. Kamiennemu kościołowi należy się podziw. Ale lekceważyć ruiny leżące pod jego fundamentami – to absurd. Są one pamiątką po fazie rozwoju, której nie można było ominąć, jeśli miało się dojść do sukcesów roku 966 i 1000. Jedno wyrasta z drugiego. Zdarzają się książki pozbawione ostatniego rozdziału. Trudno jednak wyobrazić sobie taką, której brakuje pierwszego.
Nigdy pewnie się nie dowiemy, dlaczego właśnie w pogańskim Gnieźnie, a nie gdzie indziej, wytworzył się ośrodek szkolący ludzi o szerokich horyzontach myśli. Niepodobna jednak wątpić o jego istnieniu.
Dziejopisarzom, a zwłaszcza literatom, wolno nie poprzestawać na skąpych źródłach rocznikarskich czy kronikach. Ma się prawo przywołać na pomoc całe doświadczenie polityczne, jakim rozporządza chwila obecna. Poucza ono ponad wszelką wątpliwość, że nie można powziąć dobrej decyzji, nie posiadając przedtem dostatecznego zasobu prawdziwych wiadomości. Chcąc wnioskować i przewidywać, trzeba najpierw wiedzieć.
Mała wycieczka z dziedziny historii najnowszej: w 1939 roku pewien polski arystokrata dokładnie odgadł, jak Anglicy potraktują pakt z Polską. Nie był geniuszem ani prorokiem. Skończył tylko szkoły w Anglii, znał Brytyjczyków oraz ich sposób postępowania w polityce.
W X wieku trzeba było rozwiązywać problem nieskończenie bardziej złożony. Zadanie tym trudniejsze, że stanęli przed nim ludzie, którzy nie kończyli zagranicznych uniwersytetów. A jednak decyzję powzięli i od razu poszli po najlepszej linii, jaką w ogóle można było wybrać.
Znakomity Tadeusz Wojciechowski pisze w Szkicach historycznych XI wieku:
...duchowieństwo było zawsze poważnym, a czasem i przeważnym elementem potęgi państwowej, więc łatwo zrozumieć, że tam, gdzie ten element nie był związany wyłącznie tylko z własnym krajem i księciem, lecz podlegał obcej zwierzchności, tam też nie mogło być mowy o pełnej niezawisłości państwowej. Przykładów zależności państwowej wynikłej z podległości kościelnej jest w dziejach średnich wieków pod dostatkiem. Szkocja, że nie była osobną prowincją, lecz tylko diecezją angielskiej metropolii Yorku, przeszła też z czasem, w znacznej części z tego powodu, pod władzę królów angielskich. Dania, jak długo podlegała niemieckiej metropolii hambursko-bremeńskiej, tak długo nie mogła też wywinąć się od tego, aby nie spadła do rzędu leństw korony niemieckiej, pomimo że kuningowie duńscy używali nawet tytułu królewskiego. I nie zmieniło się to pierwej, aż dopiero w dwunastym wieku, kiedy w Lundzie stanęła własna metropolia duńska. Ale najwybitniejszy przykład zależności razem kościelnej i państwowej był w Czechach. Diecezja praska, czyli całe księstwo czeskie, podlegała metropolii mogunckiej. .
Uczony nie poprzestał na ogólnym wywodzie. Dobitnie, w sposób czysto życiowy, wyjaśnił subtelności.
W średniowieczu pełna samodzielność przysługiwała jedynie królestwom. Tylko arcybiskup miał prawo dopełniania najistotniejszej części obrzędu koronacji, pomazania olejami świętymi. Gdyby więc nie stolica kościelna w Gnieźnie, Chrobry musiałby jechać na własną koronację do Magdeburga. Ale tamtejszy arcybiskup nigdy by nie śmiał spełnić polskiej prośby bez zgody swego zwierzchnika, króla Niemiec i cesarza (jeśli nawet przyjmiemy, że sam by się godził). W rezultacie wypada zwyczajna niemożliwość.
Trzeba rozstać się z powabnym podaniem, że Mieszko dowiadywał się o chrześcijaństwie dopiero od Dobrawy. Nie można zresztą wątpić o jej staraniach w tej mierze, ale jedno z dwojga – albo Mieszko usilnie i od dawna zbierał wiadomości, albo – jak chce legenda – urodził się ślepy i cudownym sposobem wzrok uzyskał. I to w dodatku wzrok nadzwyczajny, jaki nie zdarza się u normalnych ludzi, wręcz nadprzyrodzony.
Niedawno zmarły profesor Zygmunt Wojciechowski domyślał się, że Mieszko musiał znać system Karola Wielkiego i Ottona I, którzy podporządkowywali sobie hierarchię kościelną, uważali ją za narzędzie polityczne. Przyjąwszy chrzest, Polska zaczęła robić to samo. Chrobry koronował się bez zgody papieża. Miał własnego arcybiskupa i kazał mu dopełnić ceremonii.
Niemcy odniosły się do tego faktu w sposób zrozumiały:
Trucizna pychy zalała duszę Bolesława, tak iż po zgonie cesarza Henryka ośmielił się pochwycić koronę królewską na hańbę króla Konrada. Rychła śmierć ukarała tę zuchwałość.
Jak zareagowali poddani Bolesława, sami Polacy? Kilkanaście lat później Bezprym, na znak nienawiści i pogardy dla nowych obyczajów, odesłał insygnia koronacyjne cesarzowi. To mówi coś niecoś o sentymentach utrzymujących się – może nawet rozpowszechnionych – w niektórych kręgach. Jeszcze wymowniejsze są wykopaliska.
W drugiej połowie X wieku polskie grody książęce stały się potężniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Zastosowano znaczne udoskonalenia w budowie wałów. Szczególnie Poznań – rozkopany przed wojną i znowu badany po jej zakończeniu – imponuje pod tym względem. Henryk II, który doszedł w pobliże, ale nie ryzykował i wolał zawrzeć pokój, mógł się liczyć z przewidywanymi kosztami szturmu.
Mówiłem o koronacji i cofnąłem się do twierdz, wzniesionych po roku 966. Nie ma w tym sprzeczności. Chodzi o całokształt przemian wewnętrznych i ustrojowych, jakie nastąpiły w ciągu kilkudziesięciu lat po chrzcie. Odsyłając koronę, działał Bezprym w obronie starego prawa rodowego, które niewzruszenie obowiązywało od czasów pogańskich.
Pociągająco wygląda domysł, że silne fortece potrzebne były ze względu na zmianę wiary. Głosiłem kiedyś ten pogląd w reportażach archeologicznych. Odwoływać go nie zamierzam, za to poważnie uzupełnić.
Pogaństwo nie było pewnie w Polsce aż tak potężne, by przerażać monarchów. Jego główne ośrodki znajdowały się na zachód od Odry, w krajach Wieletów. Niebezpieczeństwo z ich strony było poważne, zwłaszcza że miłość do starej religii nie była jedyną siłą, z którą Piastowie musieli się borykać. Jednolita prowincja kościelna oraz godność królewska, tak potrzebne dla dobra polityki zagranicznej, były im równie niezbędne w stosunkach wewnętrznych. Służyły do stopniowego i nadzwyczaj mozolnego przerabiania samej istoty ówczesnego państwa.
Ostatnie echa pogaństwa, wyraźne jeszcze w stuleciu XIII, wkrótce potem ucichły. Do bardzo późnych czasów przetrwały pewne cechy struktury wewnętrznej kraju, uformowane w dobie grubo przedpiastowskiej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Iliada, czyli Pieśń o Troi (Ilionie) – opowieść o wojnie trojańskiej.
Homer, któremu tradycja przypisuje autorstwo Iliady, jest postacią otoczoną legendami. Już Grecy okresu klasycznego i hellenistycznego nie mieli o nim pewnych wiadomości – istniało wiele poglądów co do miejsca jego narodzin i życia, przy czym najczęściej wymieniano – Itakę, Smyrnę, Pylos, Argos, Kolofon, Ateny i Chios.
Iliada jako najstarszy i zarazem bardzo obszerny grecki dokument pisany jest jednym z najważniejszych źródeł w dziejach starożytnej Grecji. Zawarte w niej mity zawierają wspomnienia wydarzeń historycznych, a przedstawione przez nią szczegółowe opisy życia Achajów i Trojańczyków stanowią przebogaty materiał.
Epos obejmuje okres około 49 dni z dziesiątego – ostatniego roku wojny trojańskiej.
Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody... – tak rozpoczyna się Iliada, której głównym motywem jest opowieść o tym, jak największy grecki wojownik Achilles w gniewie porzuca walkę z Trojańczykami.
Achilles prosi swoją matkę Tetydę, by ubłagała Zeusa, by ten pomógł Trojańczykom, a tym samym zaszkodził Achajom. Zeus zsyła Agamemnonowi sen mający go skłonić do szturmu na Troję. Jednak wódz chce to zrobić podstępem, udając wycofanie swoich wojsk. Dochodzi do bitwy...
.
Epos grecki, oparty na antycznej ustnej tradycji epickiej i śpiewany przez Homera wierszem (tzw. heksametrem). Składa się z 24 pieśni. Pierwsze poświęcone są wędrówce Telemacha, syna Odyseusza, któremu z kolei poświęcone są pozostałe księgi.
Odyseja zaczyna się po zakończeniu dziesięcioletniej wojny trojańskiej. Odyseusz ciągle nie wraca z wojny do domu. Jego syn Telemach ma 20 lat
i dzieli dom z matką Penelopą. W ich siedzibie przebywa też 108 natarczywych zalotników, ubiegających się o rękę Penelopy (i związane z tym nadzieje na tron).
Opiekunka Odyseusza, Atena, rozmawia o jego przeznaczeniu z najważniejszym z bogów Zeusem, w momencie gdy Posejdona (boga niechętnego Odyseuszowi) nie ma na Olimpie. Po tym Atena przekonuje Telemacha, aby poszukał wieści o swym ojcu.
Później opowiedziana jest historia Odyseusza. W swojej powrotnej wędrówce trafia on kolejno na wyspę cyklopa Polifema, wyspę syren, wyspę zamieszkaną przez nimfę Kalipso.
Przez cały ten czas Penelopa trzyma zalotników z dala od siebie. Obiecała, że wybierze jednego z nich, gdy skończy tkać sukno pogrzebowe dla teścia. Jednakże każdej nocy rozpruwa pracę z poprzedniego dnia.
W połowie III w. p.n.e. poemat został przetłumaczony na łacinę przez Lucjusza Liwiusza Andronika. Był to pierwszy przekład w literaturze europejskiej.
.
Genialne dzieło Dumasa to wciąż niedościgniony pierwowzór opowieści o wielkiej intrydze, sile zemsty, potędze przyjaźni i triumfie człowieka
w walce o honor.
Dzieje niezwykłych losów oficera marynarki, Edmunda Dantesa, poznajemy w momencie wpłynięcia do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, na którym objął on, po śmierci dowódcy, stanowisko kapitana. Wydaje się, że przed młodym człowiekiem rozpościera się teraz pasmo sukcesów, szczególnie że czeka też na niego ukochana Mercedes, z którą wkrótce ma wziąć ślub. Niestety, tuż przed swoją śmiercią dowódca poprosił Edmunda, by ten dostarczył do Paryża pewne dokumenty, które podczas rejsu zostały zabrane z Elby, gdzie uwięziony był Napoleon. Ten fakt pomaga zazdrosnym o jego sukcesy ludziom napisać donos, w którego wyniku Edmund trafia na lata do więzienia
w twierdzy If. Okrucieństwo wyrządzone Dantesowi przez tych, których miał za przyjaciół, odebrało mu miłość, wolność i naiwną radość życia. Mroczne lochy twierdzy If zabiły łatwowiernego młodzieńca, ale jednocześnie uformowały człowieka świadomego i uwolniły wielkiego konstruktora misternego planu wymierzenia sprawiedliwości tak wobec wrogów, jak i przyjaciół, wedle ich zasług i przewinień.
Hrabia Monte Christo wyrusza zatem szlakiem zemsty z portu Marsylia...
.
Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa (1779-1867), cioteczna wnuczka Stanisława Augusta, córka hetmana Ludwika Tyszkiewicza, żona Aleksandra Potockiego, była – jako jedynaczka – spadkobierczynią wielkiej fortuny. Dzięki koligacjom rodzinnym i towarzyskim stała się naocznym świadkiem spraw politycznych niemałej wagi.
Jej wspomnienia obejmują okres od Powstania Kościuszkowskiego do pierwszych lat Królestwa Polskiego. Pisane z werwą i talentem, doskonale oddają koloryt tej burzliwej i interesującej epoki.
Pamiętnik ten nie jest suchą kroniką faktów. Subiektywne spojrzenie autorki na ludzi i wydarzenia urozmaicane są dowcipnym, a często złośliwym komentarzem.
.
William Cromsworth odrzuca swe arystokratyczne dziedzictwo i wyrusza do Brukseli, by tam znaleźć szczęście. Zostaje nauczycielem języka angielskiego w szkole z internatem dla młodych panien, gdzie musi stawić czoło manipulacjom ze strony dyrektorki, Zoraïde Reuter, która, powodowana zazdrością, usiłuje zniszczyć miłość rodzącą się między nim a uczennicą, Frances Henri, równie jak William ambitną i energiczną młodą kobietą. Niezwykła opowieść o miłości, a zarazem krytyka relacji damsko-męskich, które w epoce wiktoriańskiej niejednokrotnie sprowadzały się do walki o dominację. W książce tej znajdziemy wątki autobiograficzne. Charlotte Brontë, podobnie jak jej bohater William, uczyła angielskiego w szkole w Brukseli. I podobnie jak on doświadczała miłości. Jednak jej obiektem był żonaty właściciel szkoły, co nie mogło zakończyć się happy endem.
.
Klasyka brytyjskiej powieści z początku XIX wieku, w której obok losów bohaterek ukazują nam się niezwykle trafne obserwacje ówczesnej obyczajowości i fascynujące portrety psychologiczne, a to wszystko we wspaniałej scenerii parków i dworów spokojnej angielskiej wsi.
Po śmierci męża, który niestety nie zabezpieczył dostatecznie swojej rodziny, pani Dashwood i jej trzy córki muszą szukać nowego domu. Mimo że znacznie mniejszy i skromniejszy, szybko staje się on jednak miejscem, gdzie życie toczy się ciepło, a wokół zbiera się liczne grono przyjaciół. Dwie najstarsze córki pani Dashwood, emocjonalna i romantyczna Marianna oraz rozważna i poważna Eleonora, wśród licznego towarzystwa, w którym się obracają, spotykają kawalerów, na których zaczyna im więcej niż zwykle zależeć. Niestety w świecie, w którym przyszło im żyć – gdzie pozycja społeczna i pieniądze są głównymi graczami – przyjdzie im się boleśnie rozczarować
i za swą naiwność i ufność wylać wiele łez...
Do przeczytania koniecznie!