Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na bruku: powieść z życia miejskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na bruku: powieść z życia miejskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRU­KAR­NIA I IN­TRO­LI­GA­TOR­NIA P. LA­SKAU­ERA & W. BA­BIC­KIE­GO

WAR­SZA­WA S-TO KRZY­SKA nr 11.

I.

Mię­dzy uli­cą Ś-to Krzyz­ką, a pla­cem Grzy­bow­skim w War­sza­wie cią­gnie się ulicz­ka, sied­mio­czy ośmio­rzęd­na, zwa­na Ba­gno. Błot­ni­sta, ale han­dlo­wa, cia­sna i nie pach­ną­ca, lecz peł­na oży­wie­nia i ru­chu.

Prze­jeż­dża­ją­cy tam­tę­dy do­roż­ka­rze zry­wa­ją płu­ca, wrzesz­czą na bok, woź­ni­ca tram­wa­jo­wy roz­bi­ja dzwo­nek, ale co to po­mo­że! Han­del jest zbyt har­dy, aby miał ustę­po­wać ko­mu­ni­ka­cyi, któ­ra jest tyl­ko jego po­moc­ni­cą i słu­żeb­ną, więc też i do­roż­ki i tram­wa­je, wo­bec prze­ma­ka­ją­cej siły pie­szej, spusz­cza­ją z tonu i jadą wol­no, noga za nogą, wrzesz­cząc i dzwo­niąc, wię­cej z przy­zwy­cza­je­nia, niż z prze­ko­na­nia, że krzyk i dzwo­nie­nie mogą roz­pę­dzić i skło­nić do ustą­pie­nia han­dlu­ją­cą rze­szę. Nie spo­sób!

Na Ba­gnie jest dużo skle­pów, a w skle­pach by wa zwy­kle cia­sno, wła­ści­cie­le więc i ich ro­dzi­ny wy­lę­ga­ją na tro­tu­ary, tam przyj­mu­ją in­te­re­san­tów, fa­mi­lię, go­ści, a że mają in­te­re­sa roz­le­gle, fa­mi­lie licz­ne, i że są przy­tem go­ścin­ni, więc, co się na tro­tu­arze nie po­mie­ści, wy­lę­ga na uli­cę. Przy­tem jak z Lu­bar­to­wa, daj­my na to, trze­ba je­chać do Koc­ka ko­niecz­nie przez Fir­lej, tak z Grzy­bo­wa na Pań­ską, Świę­to-Krzyz­ką, Mar­szał­kow­ską, Zło­tą, dro­ga przez Ba­gno pro­wa­dzi.

Tłum lu­dzi pły­nie, prze­le­wa się jak wez­bra­na fala, a każ­da tego tłu­mu czą­stecz­ka, niby kro­pla w rze­ce, pcha się na­przód, prze­ści­ga z dru­gie­mi, usi­łu­je być pierw­szą.

Mi­lio­ny in­te­re­sów lu­dzie w tam­tych stro­nach mają. Grzy­bów to tar­go­wi­ca ogrom­na, ry­nek ru­chli­wy, na któ­rym trwa jar­mark nie­ustan­ny; fur się tam zjeż­dża ty­sią­ce. Na nim to, na tym pla­cu, wieś wi­zy­tu­je mia­sto i po­ży­wie­nie dla nie­go skła­da, na nim do­sta­nie wszyst­kie­go, co tyl­ko w ży­ciu co­dzien­nem po­trzeb­nem być może.

Ruch za­wsze wiel­ki w tem ogrom­nem drob­ne­go han­dlu ogni­sku, więc i na przy­le­głych, pro­wa­dzą­cych doń uli­cach, na­ro­du cią­gle jak na­bił.

Je­że­li pra­gnie­my z Grzy­bo­wa na Mar­szał­kow­ską, na wiel­ki ele­ganc­ki świat się, do­stać, ra­dzi nie ra­dzi, mu­si­my przejść przez Ba­gno i bę­dzie­my mie­li po pra­wej stro­nic pięk­ne skle­py ze skó­ra­mi, pi­wem, sta­rem że­laz­twem, ta­nią ga­lan­te­ryą, fajn to­wa­rem łok­cio­wym, ko­szer­ne re­stau­ra­cye, z le­wej zaś… o tej le­wej wła­śnie tomy pi­sać­by moż­na.

Z po­zo­ru ka­mie­ni­ce to zwy­czaj­ne, jak wszyst­kie, a tem się chy­ba od in­nych róż­nią­ce, że bra­my więk­sze mają i że w tych bra­mach nie­ustan­nie gro­ma­dy ży­dów się tło­czą – ale przyj­rzaw­szy się bli­żej i uważ­niej, wi­dzi­my, że i bra­my są in­sze i ży­dzi po­nie­kąd insi i fi­zy­ogno­mia tych po­se­syi od­mien­na.

Po za bra­ma­mi cią­gną się… ogrom­ne po­dwó­rza, za­bu­do­wa­ne do­ko­ła, za­rzu­co­ne ru­pie­ca­mi róż­ne­mi. Zda­je się, wszedł­szy tam, że nie w War­sza­wie je­ste­śmy, ale w Sta­szo­wie, lub Ko­zie­ni­cach na ryn­ku, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że ry­nek więk­szy i za­opa­trzo­ny ob­fi­ciej.

Te skła­dy prze­róż­ne­go to­wa­ru, sta­rzy­zny naj­roz­ma­it­szej, tan­de­ty – to Po­cie­jów. Wiel­kie emen­ta­rzy­sko wie­deń­skich ka­ret, ele­ganc­kich me­bli, resz­tek bły­sko­tli­we­go szy­ku, praw­dzi­we­go, lub po­ży­cza­ne­go bla­sku, zmar­no­wa­nych for­tun. Zby­tek i nie­szczę­ście, nie­oględ­ność i nie­do­la… wszyst­ko na Po­cie­jo­wie ko­niec swój znaj­du­je, a kto­by chciał w tej sta­rzy­znie ku­rzem przy­pró­szo­nej grze­bać, kto­by z ja­kie­goś wspa­nia­łe­go nie­gdyś sprzę­tu, a dziś bez­u­ży­tecz­ne­go gra­ta, chciał, niby z jed­ne­go zęba zwie­rzę­cia szkie­let i ca­ło­kształt od­bu­do­wać, toby tu zna­lazł tyle ma­to­ry­ału na po­wie­ści, no­we­lie i dra­ma­ty, żeby go przez całe ży­cie nie zu­żyt­ko­wał i nie prze­ro­bił.

Cze­go tam nio znaj­dzie? Biur­ko gdań­skie, an­tyk, w któ­rym dzia­dek du­ka­ty prze­cho­wy­wał, na to, aby je wnu­czek roz­trwo­nił; wy­pło­wia­ły klęcz­nik sta­rej ma­tro­ny obok fan­ta­zyj­nej, je­dwa­biem kry­tej ko­zet­ki z bu­du­aru kur­ty­zan­ki; łó­żecz­ko dzie­cin­ne, przy któ­rem nie­szczę­śli­wa mat­ka oczy wy­pła­ka­ła, sto­lik z zie­lo­nem suk­nem, po któ­rym po­to­czy­ły się ty­sią­ce, za­rdze­wia­ła ma­szy­na, ode­bra­na za ko­mor­ne bied­nej wdo­wie, faj­czar­nia dan­dy­sa z przed pół wie­ku, sza­fa bi­blio­tecz­na po uczo­nym, klat­ka po pa­pu­dze, pu­dło od fa­eto­nu, w któ­rym się nie­gdyś bez­myśl­ny pa­nicz po War­sza­wie roz­bi­jał.

Po­szu­kaw­szy, na­wet i sta­re por­tre­ty się znaj­dą, by od­no­wio­ne, w bo­ga­te ramy opraw­ne, mo­gły za wi­ze­run­ki przod­ków mło­dej ary­sto­kra­cyi słu­żyć i kom­na­ty świe­żych, na spe­ku­la­cy­ach wy­ro­słych pa­ła­ców ozda­biać.

Jed­ne­go dnia je­sie­nią, po po­łu­dniu, za­trzy­mał się w bra­mie na Po­cie­jów wio­dą­cej czło­wiek ja­kiś, w ka­pe­lu­szu na­su­nię­tym na oczy, w pal­to­cie, któ­re­go pod­nie­sio­ny koł­nierz po­ło­wę twa­rzy za­sła­niał. Nad gło­wą trzy­mał roz­po­star­ty pa­ra­sol, gdyż deszcz mżył cią­gle, drob­niut­ki, taki co to przez dzie­więć dni z rzę­du pa­dać może.

Cały Po­cie­jów to­nął niby we mgle, ży­dzi tłum­nie się tam snu­ją­cy, byli za­szar­ga­ni, za­bło­ce­ni po same uszy.

Le­d­wie ów czło­wiek w bra­mę wszedł, już mu się u jed­ne­go rę­ka­wa ucze­pił ży­dek czar­ny, u dru­gie­go rudy i każ­dy w swo­ją stro­nę go cią­gnął.

– Co po­trze­ba, pa­nie, co po­trze­ba? – wo­łał – co pan chce ku­pić?

– Nie­dro­gie me­bel­ki.

– Aj, aj, do­sta­nie pan, za co nie? Ja­kie ślicz­no­ści, fajn me­ble, ame­ry­kań­ski orzech z ada­masz­kiem, z Utrech­tem. Abram ma ta­kie, ja za­pro­wa­dzę, ja po­ka­żę!

– Ja po­ka­żę – wo­lał dru­gi – a może jesz­cze co po­trze­ba? Ja­kie me­bel­ki pan chce? ka­na­pa, sześć krze­se­łek, stół?

Za­nim przy­bysz od­po­wie­dzieć zdo­łał, rudy ży­dziak za­wo­łał:

– Moj­sie, a bid­ne gar­ni­tur!

– A bid­ne gar­ni­tur – po­wtó­rzył dru­gi żyd, i niby echo, roz­le­ga­ją­ce się po le­sie, prze­le­cia­ło po ca­łem Po­cie­jo­wie ha­sło: a bid­ne gar­ni­tur! a bid­ne gar­ni­tur! i wnet we wszyst­kich skle­pach, skle­pi­kach, skła­dach i skła­dzi­kach wie­dzia­no, iż przy­szedł ja­kiś czło­wiek, któ­ry ma za­miar ku­pić skrom­ny gar­ni­tur.

Rudy ży­dek zwy­cię­żył i po­cią­gnął przy­by­sza za sobą.

– Ja panu po­ka­żę coś fajn, pierw­szą ele­gan­cyę – rzekł – hra­biow­skie me­ble, na moje su­mie­nie, oso­bli­wość.

– Byle nie dro­gie.

– Za pół dar­mo. Ha pa­nie, tu­tej­sze ma­ga­zy­ny sław­ne są, w ca­łej War­sza­wie ta­kiej ra­ryt­no­ści pan nie do­sta­nie.

Po­chwy­ci­li go pxł ra­mię i prze­mo­cą we­pchnę­li do skła­du, w któ­rym pię­trzy­ły się całe sto­sy gra­tów, zło­żo­nych jed­ne na dru­gie, aż pod sani su­fit. Nie­przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go obej­ścia się czło­wiek, ener­gicz­nym ru­chem ode­pchną] han­dla­rzy.

– Precz! za­wo­łał – a czar­ne jego oczy bły­snę­ły ta­kim gnie­wom, że na­wet rudy ży­dek, bar­dzo do han­dlu na­mięt­ny, od­sko­czył, jak opa­rzo­ny.

– Co pan bije, co to jest?! za­wo­łał – tu nie las, tu nie moż­na zro­bić za­bój­stwa!

– Ci­cho – szti­le Be­rek – ode­zwał się sta­ry żyd z dłu­gą, siwą bro­dą. Ty je­steś gru­bian, nie umiesz się ob­cho­dzić z de­li­kat­ną oso­bą. Ustąp ztąd. Po co się mie­szasz gał­ga­nie. Szla­chet­na i de­li­kat­na oso­ba po­trze­bu­je też de­li­kat­no­ści. Nie­chno pan do­bro­dziej usią­dzie, bar­dzo pro­szę.

To rze­kł­szy, pod­su­nął wy­pło­wia­łe krze­seł­ko.

– Nie mam cza­su, rad­bym spra­wu­nek jak naj­prę­dzej za­ła­twić, pil­no mi.

– Oj, oj, wła­śnie u mnie nic ma ba­ła­muc­twa. Inni klek­ta­ją i ga­da­ją dłu­go, jak baby, ja w trzy sło­wa ro­bię zgo­dę. Pan chce gar­ni­tur me­bli? pan żąda coś fajn.

– Skrom­ny i nie­dro­gi.

– Bę­dzie skrom­ny jak pa­nien­ka, a tań­szy, niż barszcz. Patrz­no pan do­bro­dziej, ta ka­nap­ka, oj, co to za ka­nap­ka! Czy­sty orzech, a sprę­ży­ny! a po­kry­cie, czy pan wie, ja­kie to po­kry­cie jest?

– Coś bar­dzo wy­pło­wia­łe­go.

– Pan do­bro­dziej żar­tu­je, to wca­le nie­jest wy­pło­wia­łe, ale z prze­pro­sze­niem czy­sty ada­ma­szek, je­dwab­na nit­ka, żeby tak moje wro­gi je­dwab­ne ży­cie mie­li. Do tego stół. Patrz pan co za stół!

– Trzesz­czy–rzekł czło­wiek w pal­to­cie, przy­ci­ska­jąc blat sto­łu.

– No to co? Niech on so­bie trzesz­czy, aby był w so­bie zdrów i aby stał na no­gach. To wła­śnie do­brze, to znak, że w nim su­chy ma­te­ry­ał. Mo­kre drze­wo trzesz­cze­ć1 nie po­tra­fi, a su­che to się samo chwa­li i woła gwał­tu, że su­che jest.

– Już wy mnie nie uczcie, ja się na drze­wie znam.

– Pan znaw­ca? Noto moge po­ka­zać an­ty­ków, mam ta­kie, co u mnie po trzy­dzie­ści lat leżą, też trzesz­czą, bo są su­che, jak pieprz. Weź­mie pan an­tyk.

– Nie.

– Ja panu każę. Je­sio­no­we są, Wło­sie­ni­cą kry­te, ra­ryt­na rzecz, Dziś wlo­sien­ni­cy w ca­łej War­sza­wie nie­ma. Nic chce pan wlo­sien­ni­cy, to mam czar­ną dę­bi­nę z Utrech­tem, z kur­dy­ba­nem, z czem pan chce. Nic po­trze­bu­je się chwa­lić, ale mój ma­ga­zyn jest pierw­szy na całą War­sza­wę.

Ku­pu­ją­cy w mil­cze­niu przy­glą­dał się sta­rym me­blom. Obej­rzał krze­seł­ka, pró­bo­wał ich mocy, wresz­cie za­py­tał:

– Ileż za ten gar­ni­tur?

– Zgo­dzi­my się w dwóch sło­wach, poco dużo ga­dać. Po­wiem od­ra­zu ostat­nią cenę: sto sie­dem­na­ście ru­bli. Niech ja stra­cę.

– Bądź­cie zdro­wi.

– A ile pan daje, niech usły­szę, ile dla pana war­te?

– Ta­kie wy­gó­ro­wa­ne żą­da­nie, że ja nie mam co mó­wić, pój­dę gdzie­in­dziej.

Ła­two to po­wie­dzieć. We drzwiach skła­du sta­li ży­dzi tak zwar­tą gro­ma­dą, że prze­ci­snąć się nic było spo­so­bu, a każ­dy krzy­czał: Cena? jaka pań­ska cena? Co pan daje? Jak­to pan chce ku­pić i nie mówi, ile chce pła­cić?

– Trzy­dzie­ści pięć i ani gro­sza wię­cej.

– Trzy­dzie­ści pięć! ha! ha! ha! Pan wi­dać za­gra­nicz­ny jest. Pan pew­nie z So­cha­cze­wa, a może z Ło­wi­cza. Co to? Z prze­pro­sze­niem, ada­ma­szek za trzy­dzie­ści pięć ru­bli? Wiel­ki ku­piec! Moie panu do­dać jesz­cze we­nec­kie lu­stro z pa­li­san­dro­wą kon­so­lą i an­giel­ski dy­wan? Bę­dzie cały gar­ni­tur.

– Po­wie­dzia­łem, że nie dam wię­cej, (siąp­cie.

– Aj, aj wol­na dro­ga, niech pan idzie… Pan tu jesz­cze wró­ci, do­praw­dy, szko­da cho­dze­nia.

Od­szedł i znik­nął w ru­chli­wym tłu­mie. Rudy ży­dek dro­gę, mu to­ro­wał, pro­wa­dził go po wą­ziut­kich scho­dach, po dra­bi­nach, na pod­da­sza, za­rzu­co­ne gra­ta­mi.

I zno­wu po­wta­rza­ły się ta­kie same sce­ny,tar­mo­sze­nie, szar­pa­nie za poły,za­gra­dza­nie wyj­ścia. Po­cie­jów to niby rze­ka, gdy się wniej ku­pu­ją­ca ryba po­ja­wi,stu ry­ba­ków sie­ci na nią za­rzu­ca. Z po­wierz­chow­no­ści są­dząc, czło­wiek ów, co skrom­ny gar­ni­tur na Po­cie­jów ku­po­wać przy­szedł, ani do gru­bych, ani do tłu­stych ryb za­li­czać się nio mogł. Pal­to miał pod­nisz­czo­ne, ka­pe­lusz sta­ry, pa­ra­sol ba­weł­nia­ny or­dy­na­ryj­ny, a w twa­rzy wy­raz, ta­kie­go przy­gnę­bie­nia i go­ry­czy, że od­ra­zu moż­na było zgad­nąć, że mu nie ście­le się dro­ga ró­ża­mi. Są ta­kie twa­rze szcze­re, któ­re sta­nu du­cha nic po­tra­fią ukryć, na któ­rych, niby w zwier­cia­dle, od­bi­ja się smu­tek, czy we­se­le, ra­dość, czy tro­ska…

Ten miał twarz bla­dą, wąsy opusz­czo­ne, ob­wi­słe, bro­dę nie­go­lo­ną może od ty­go­dnia, a głę­bo­ka zmarszcz­ka na czo­le świad­czy­ła o ja­kiemś cięż­kiem stra­pie­niu.

Przed ty­go­dniem przy­był do War­sza­wy, na­jął miesz­ka­nie nie duże, w ofi­cy­nie na trzo­dom pię­trze, na sa­mym koń­cu Ho­żej.

Te­raz wła­śnie to miesz­ka­nie me­blu­je. Ra­dzo­no mu, żeby na Po­cie­jów się udał i żeby się do upa­dłe­go tar­go­wał, a za ta­nie pie­nią­dze do pięk­nych ru­cho­mo­ści przyjść może. Po­słu­chał, za­nu­rzył się w po­cie­jow­skim od­mę­cie, ochrypł od tar­go­wa­nia i w re­zul­ta­cie! nic nie na­był.

Wszę­dzie we wszyst­kich skła­dach było za­dro­go. Marsz­czył czo­ło, co­raz bar­dziej za­sta­na­wiał się, ob­li­czał w my­śli, czy może do sum­ki na me­ble prze­zna­czo­nej coś do­dać. Nie; by­ło­by to z krzyw­dą in­nych nie­zbęd­nych wy­dat­ków.

Cięż­ka jest taka aryt­me­ty­ka, zwłasz­cza, gdy w dru­giej po­lo­wie ży­cia uczyć się jej za­czy­na, gdy z winą, czy bez winy, ty­sią­ce stra­ciw­szy, musi dzie­siąt­ki i tro­ja­ki ra­cho­wać. Wów­czas to wia­nek cy­fe­rek drob­nych opa­su­je skro­nie niby ostry ko­lą­cy łań­cu­szek i wpi­ja się w czasz­kę, bo­le­śnie do­le­ga, pali jak ogień.

A bid­ne gar­ni­tur. Ma ra­cyę rudy ży­dek, to w rze­czy sa­mej, okrop­nie bied­ny gar­ni­tur.

Czło­wiek w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie, prze­szedł­szy cały Po­cie­jów i wszyst­kie skła­dy zwie­dziw­szy, ku bra­mie już zmie­rzał. Sta­ry żyd za­stą­pi! mu dro­gę.

– Gdzie mam ode­słać pań­skie me­ble? – za­py­tał.

– Prze­cież ich nio ku­pi­łem.

– No to co? Pan kupi.

– Za dro­go żą­da­cie.

– Chodź pan do skle­pu, zgo­dzi­my się. Pan tro­chę po­stą­pi, ja co­kol­wiek opusz­czę i bę­dzie git.

Ku­pu­ją­cy za­wa­hał się.

– Aj, aj – na­le­gał żyd – co się pan ocią­ga? Pan wi­dać nig­dy się han­dlem nie trud­nił, kie­dy na mały spra­wu­nek po­trze­bu­je pan tak wiel­kie­go na­my­słu. Oto – do­dał wska­zu­jąc na kil­ku za­smo­lo­nych po­stron­ka­mi opa­sa­nych ży­dów – oto sa tra­ga­rze. Oni za­wsze ode­mnie wszyst­kim pa­nom me­ble od­no­szą. Nie­dro­go bio­rą, a no­szą ostroż­nie.

nic nic ła­mią. Im trze­ba też parę ru­bel­ków za­ro­bić. No pa­nie, do­kąd ten gar­ni­tur mają od­nieść.

– Trze­ba go przedew­szyst­kiem ku­pić?

– Ra­chuj pan, że już ku­pio­ny, a może pan ma sta­re me­ble, mo­gli­by­śmy za­mie­nić, mo­że­bym ja jesz­cze co do­pła­cił?

– Nie mam żad­nych. Nie daw­no przy­je­cha­łem tu na miesz­ka­nie i urzą­dzam je do­pie­ro.

– Jak­to? Pan urzą­dza miesz­ka­nie i żąda tyl­ko je­den gar­ni­tur? a gdzie łóż­ka, gdzie sza­fy, stół, kre­dens, krze­sła? Pan to wszyst­ko u mnie znaj­dzie w do­sko­na­łym ga­tun­ku i nie dro­go, na su­mie­nie, nie dro­go!

Za­czę­ło się ściem­niać, sza­re nie­bo na­bra­ło nad Po­cie­jo­wem jesz­cze brud­niej­szej bar­wy, drob­ny desz­czyk pa­dać nie prze­sta­wał, gdzie­nieg­dzie mi­go­ta­ły już lam­py, któ­rych pro­mie­nie z trud­no­ścią prze­bi­jać się mo­gły przez dusz­ne, gę­ste, wil­go­ci i wy­zie­wów peł­ne, po­wie­trze.

Kto­by z bra­my wcho­do­wej spoj­rzał w głąb po­cie­jow­skie­go tar­gu, mógł­by mnie­mać, że ma przed sobą ja­kieś ogrom­ne, męt­ną wodą na­peł­nio­ne aqu­arium, w któ­rem uwi­ja­ją się roz­ma­ite fan­ta­stycz­ne stwo­rze­nia. Ge­sty­ku­lu­ją­cy przed skle­pa­mi ży­dzi wy­glą­da­ją niby po­li­py mor­skie, wy­cią­ga­ją­ce ra­mio­na, aby zdo­bycz po­chwy­cić, tra­garz dźwi­ga­ją­cy wiel­ką sza­fę na ple­cach, wy­da­je się zda­le­ka jak dzi­wacz­ny po­twór o ogrom­nym ka­dłu­bie i dwóch kró­ciut­kich no­gach; ży­dów­ka ob­ła­do­wa­na ko­sza­mi, po­dob­na jest do kra­ba.

Gwar dzien­ny uci­sza się nie­co, ale nie koń­czy, ku­pu­ją­cych już nie wie­le przy­by­wa, na­to­miast sprze­da­ją­cy ob­li­cza­ją się, li­kwi­du­ją krót­ko­trwa­le spół­ki, na prze­ciąg kil­ku go­dzin, na jed­ną nie­wiel­ką tran­zak­cyę za­war­te. Kil­ku­na­stu zło­ży­ło się na kup­no ja­kiejś sta­rej tan­de­ty, sprze­da­li ją za­raz i te­raz gro­szo­wym zy­skiem się dzie­lą. I kłó­cą się przy­tem, prze­kli­na­ją na­wza­jem, szar­pią, do­pó­ki do po­ro­zu­mie­nia nie doj­dzie. Tu wal­ka o byt, wy­raź­niej się, niż gdzie­in­dziej ma­lu­je, i, praw­dę rze­kł­szy, nie o byt się ona to­czy, ale o mi­lio­no­we bytu cząst­ki, o war­tość dzwon­ka śle­dzia, ce­bu­li, lub fun­ta chle­ba czar­ne­go. Mają swo­ich szer­mie­rzy i bo­ha­te­rów, owe nie­ustan­ne za­pa­sy o grosz, to­czo­ne w bło­cie, stę­chliź­nie i za­du­chu. Ta tar­go­wi­ca po­cie­jow­ska, to niby rola, na któ­rej co­dzien­nie gro­sze i tro­ja­ki sie­ją i co­dzien­nie grosz z gro­sza zro­dzić się musi i z tego gro­sza znów grosz i tak cią­gle bez­u­stan­ku, bez koń­ca. Mó­zgi się na to wy­si­la­ją, nogi bie­ga­ją, gar­dła wrzesz­czą, od świ­tu aż do póź­nej nocy. I te­raz oto z głę­bi ogrom­ne­go po­dwó­rza, z mro­ków wil­got­nych, wy­su­wa się chu­da, jak szkie­let szka­pa, cią­gną­ca wóz sta­rem na­ła­do­wa­na że­laz­twem. Cięż­kie koła tur­ko­czą po nie­rów­nym bru­ku, że­la­zo zgrzy­ta na wo­zie, szka­pa z wy­si­le­nia i pod ra­za­mi bata stę­ka. Bę­dzie na­tem że­la­stwie zysk drob­ny, wspól­ni­cy uim się po­dzie­lą i na­za­jutrz znów się po mie­ście roz­bie­gną, znów in­nej sta­rzy­zny na­zwłó­czą i tak co­dzień, co­dzień. Sta­ry żyd praw­dę po­wie­dział; czło­wie­ka w wy­sza­rza­nym pal­to­cie od sie­bie nie wy­pu­ścił. Ob­ni­żał cent; po kil­ka ru­bli, po pół… przy­się­gaj na wszyst­ko, że ma mały za­ro­bek, że nic nie zys – kuje, że tra­ci, że z wła­sne­go ma­jąt­ku do­kła­da, że po­sag żony na­ru­sza – ale gdy gra­ty sprze­dał, gdy pie­nią­dze już zgar­nął, po­gła­dził się po bro­dzie, szczę­śli­wy, że miał dzień tak pięk­ny, że ma ju­tro żyć z cze­go i nowe ope­ra­cje han­dlo­we pro­wa­dzić.

Sprze­dał pięk­ny gar­ni­tur me­bli, sza­fę wpół spróch­nia­łą, stół na no­gach nie­pew­nych, kil­ka krze­seł i szaf­kę. Za to z górą pięć­dzie­siąt ru­bli do­stał. Za­ro­bił na­tem tro­chę i wspól­ni­cy jego tro­chę; i tra­ga­rze tro­chę; wal­kę dzien­ną o grosz za­koń­czył sta­now­czem, nie­za­prze­czo­nem zwy­cię­stwem.

Że­gna­jąc czło­wie­ka w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie i ży­cząc mu, aby w krót­kim cza­sie te me­ble sprze­dał a no­wych, bar­dzo kosz­tow­nych się do­ro­bił, za­koń­czył sen­ten­cy­ją, że każ­dy czło­wiek po­trze­bu­je żyć z żoną i dzieć­mi swe­mi.

Na­byw­ca pięk­nych me­bli od­po­wie­dział cięż­kiem wes­tchnie­niem i po­wo­li ze spusz­czo­ną gło­wą za tra­ga­rza­mi po­szedł.

W parę go­dzin póź­niej na po­cie­jow­skim dzie­dziń­cu, czy ryn­ku, je­że­li kto tak go na­zwać woli, na­sta­ła ci­sza zu­peł­na. Skła­dy uto­nę­ły w ciem­no­ściach, kup­cy po­szli spać, a na­to­miast szczu­ry i my­szy roz­po­czę­ły go­ni­twę i ca­ło­noc­ną wal­kę o byt.

II.

Przed­mie­ścia War­sza­wy. Pra­ga, nie­zwy­kle gwar­ne i ru­chli­we w piąt­ki, w so­bo­tę bywa dziw­nie spo­koj­ne. Ruch usta­je pra­wie cał­kiem. Na dzie­sięć skle­pów dzie­więć jest za­mknię­tych, uli­ce i pla­ce pu­ste, po uli­cach nie tur­ko­czą wozy i fur­go­ny.

Je­dy­nie tyl­ko w go­dzi­nach przyj­ścia po­cią­gów, chwi­lo­wo, prze­lot­nie oży­wie­nie pa­nu­je. Tur­ko­czą do­roż­ki, brzę­czą dzwon­ki tram­wa­jo­we, nie­zgrab­ne omni­bu­sy ho­te­lo­we spie­szą po go­ści.

Nad War­sza­wą po­chmur­ne nie­bo je­sien­ne, wiatr buja swo­bod­nie po uli­cach i pla­cach, pod­no­sząc kurz i smie­cie, prze­chod­nie kulą się z zim­na i przy­spie­sza­ją kro­ku.

Przed dwo­rzec dro­gi te­re­spol­skiej zjeż­dżać się za­czę­ły do­roż­ki i omni­bu­sy i usta­wia­ły się w rów­nym sze­re­gu. Kon­duk­to­rzy ho­te­lo­wi cze­ka­li na pa­sa­że­rów w przed­sion­ku, w bu­fe­tach przy drzwiach na pe­ron ze­bra­ła się garst­ka pu­blicz­no­ści i cze­ka, ry­chło­li da się sły­szeć świst ma­szy­ny i dzwo­nek.

Tra­ga­rze w nie­bie­skich blu­zach snu­li się po plat­for­mie, po­py­cha­jąc przed sobą wóz­ki na przy­ję­cie ba­ga­żu go­to­we.

Wska­zów­ka du­że­go ze­ga­ru po­su­wa­ła się po­wo­li.

W gro­mad­ce łu­dzi ci­sną­cej się do drzwi sta­cyj­nych, znaj­do­wał się ten sam czło­wiek w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie, co nie­bie na Po­cie­jo­wie ku­po­wał, ale te­raz tro­chę le­piej wy­glą­dał. W oczach jego ma­lo­wa­ło się pew­ne oży­wie­nie, może ra­dość, że tych, na któ­rych ocze­ku­je, nie­za­dłu­go po­wi­ta.

Bo istot­nie już tyl­ko pięć, już tyl­ko trzy mi­nu­ty.

Szwaj­car z wiel­ką po­wa­gą po­ło­żył rękę na klam­ce, aby jed­no­cze­śnie z ude­rze­niem dzwon­ka drzwi otwo­rzyć i pu­blicz­ność ocze­ku­ją­cą na plat­for­mę wpu­ścić.

Wresz­cie upra­gnio­ny dzwo­nek od­zy­wa się do­no­śnie, pu­blicz­ność z po­spie­chem go­rącz­ko­wym wy­bie­ga na spo­tka­nie po­cią­gu, któ­ry ha­mul­ca­mi zgrzy­ta­jąc, wta­cza się na sta­cyę.

Po­wi­ta­nia ra­do­sne, okrzy­ki, uści­ski.

Czło­wiek w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie bie­gnie wzdłuż po­cią­gu, za­glą­da do wa­go­nów, ory­en­to­wać się nie może w tłu­mie. Po­py­cha­ją go, trą­ca­ją łok­cia­mi, ale on nie zwa­ża, na to i pil­nie prze­glą­da wszyst­kie wa­go­ny trze­ciej kla­sy.

Wresz­cie sta­nął, stra­ciw­szy na­dzie­ję uj­rze­nia ocze­ki­wa­nych, po­pa­trzył tro­chę i do od­wro­tu się ubie­rał; tłum go po­py­chał po wyj­ściu.

– Mie­li przy­je­chać–mó­wił sam do sie­bie–

mie­li przy­je­chać dziś wszy­scy, czyż­bym źle list prze­czy­tał? Nie, wi­docz­nie sta­ło się coś, wy­pa­dek czy nie­szczę­ście…

Gdy się tak za­sta­na­wiał, usły­szał za sobą szyb­kie kro­ki i na­gle uczuł, że go któś z jed­nej i z dru­giej stro­ny za ręce chwy­ta. Obej­rzał się.

– To my, to my oj­czul­ku! za­brzmiał glos mło­dej, wy­smu­kłej dziew­czy­ny – to my, ja z Edziem.

– Jak się ma­cie, nie­chże was uści­skam, a gdzież mat­ka, a gdzie tam­ci?

– My­śmy tyl­ko przy­je­cha­li we dwo­je, pro­szę ojca; ja, żeby nowe na­sze go­spo­dar­stwo urzą­dzić, Edzio, w na­dziei, że się do szkól do­sta­nie, mama przy­je­chać nie może.

– Czy cho­ra? mów­cie no praw­dę. Wi­nie, że naj­bar­dziej nic lu­bię nie­pew­no­ści.

– Nie oj­czul­ku, mama tiie jest cho­ra.

– Czy nie kła­miesz, Ma­ni­li na­umyśl­nie, żeby mi przy­kro­ści oszczę­dzić?

– Naj­szczer­szą praw­dę mó­wię.

– Więc dla cze­góż nio przy­je­cha­ła?

– A, pro­szę ojca – ode­zwał się chło­piec jak­że? Na­sze sprzę­ty, kro­wy, ko­ni­ka, brycz­kę, chcie­li ku­pić za bez­cen, za dar­mo. Mama pła­ka­ła i my­śmy tak­że pła­ka­li, ale wresz­cie mama po­wia­da: nie, nie po­ja­dę, prze­rze­kam, może znaj­dę na­byw­ców. Nie spo­sób tak mar­no­wać. Niech Ma­nia z Edziem dąży do War­sza­wy, a ja sprze­da­żą się zaj­mę. To są sło­wa mamy i Oto je­ste­śmy.

– Do­brze, moje dzie­ci, jedź­my do domu. Ma­cie z sobą ja­kie pa­kun­ki?

Tra­ga­rze w nie­bie­skich blu­zach snu­li się po plat­for­mie, po­py­cha­jąc przed sobą wóz­ki ua przy­ję­cie ba­ga­żu go­to­we.

Wska­zów­ka du­że­go ze­ga­ru po­su­wa­ła się po­wo­li.

W gro­mad­ce lu­dzi ci­sną­cej się do drzwi sta­cyj­nych, znaj­do­wał się ten sam czło­wiek w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie, co me­ble na Po­cie­jo­wie ku­po­wał, ale te­raz tro­chę le­piej wy­glą­dał. W oczach jego ma­lo­wa­ło się pew­ne oży­wie­nie, może ra­dość, że tych, na któ­rych ocze­ku­je, nie­za­dłu­go po­wi­ta.

Bo istot­nie już ty­iko pięć, już tyl­ko trzy mi­nu­ty.

Szwaj­car z wiel­ką po­wa­gą po­ło­żył rękę na klam­ce, aby jed­no­cze­śnie z ude­rze­niem dzwon­ka drzwi otwo­rzyć i pu­blicz­ność ocze­ku­ją­cą na plat­for­mę wpu­ścić.

Wresz­cie upra­gnio­ny dzwo­nek od­zy­wa się do­no­śnie, pu­blicz­ność z po­spie­chem go­rącz­ko­wym wy­bie­ga na spo­tka­nie po­cią­gu, któ­ry ha­mul­ca­mi zgrzy­ta­jąc, wta­cza się na sta­cyę.

Po­wi­ta­nia ra­do­sne, okrzy­ki, uści­ski. Czło­wiek w pod­nisz­czo­nym pal­to­cie bie­gnie wzdłuż po­cią­gu, za­glą­da do wa­go­nów, ory­en­to­wać się nie może w tłu­mie. Po­py­cha­ją go, trą­ca­ją łok­cia­mi, ale on nic zwa­ża na to i pil­nie prze­glą­da wszyst­kie wa­go­ny trze­ciej kla­sy.

Wresz­cie sta­nął, stra­ciw­szy na­dzie­ję uj­rze­nia ocze­ki­wa­nych, po­pa­trzył tro­chę i do od­wro­tu się za­bie­rał; dum go po­py­chał po wyj­ściu.

– Mie­li przy­je­chać – mó­wił sam do sie­bie–

mie­li przy­je­chać dziś wszy­scy, czyż­bym źle list prze­czy­tał? Nie, wi­docz­nie sta­ło się coś, wy­pa­dek czy nie­szczę­ście…

Gdy się tak za­sta­na­wiał, usły­szał za sobą szyb­kie kro­ki i na­gle uczuł, że go któś z jed­nej i z dru­giej stro­ny za ręce chwy­ta. Obej­rzał się.

– To my, to my oj­czul­ku! za­brzmiał glos mło­dej, wy­smu­kłej dziew­czy­ny – tomy, ja z Edziem.

– Jak się ma­cie, nie­chże was uści­skam, a gdzież mat­ka, a gdzie tam­ci?

– My­śmy tyl­ko przy­je­cha­li we dwo­je, pro­szę ojca; ja, żeby nowo na­sze go­spo­dar­stwo urzą­dzić, Edzio, w na­dziei, że się do szkól do­sta­nie, mama przy­je­chać nie może.

– Czy cho­ra? mów­cie no praw­dę, wie­cie, że naj­bar­dziej nie lu­bię nie­pew­no­ści.

– Nio oj­czul­ku, mama nie jest cho­ra.

– Czy nie kła­miesz, Ma­nio na­umyśl­nie, żeby mi przy­kro­ści oszczę­dzić?

– Naj­szczer­szą praw­dę mó­wie.

– Więc dla cze­góż nio przy­je­cha­ła?

– A, pro­szę ojca – ode­zwał się chło­piec – jak­że? Na­sze sprzę­ty, kro­wy, ko­ni­ka, brycz­kę, chcie­li ku­pić za bez­cen, za dar­mo. Mami pła­ka­ła i my­śmy Iak­że pła­ka­li, ale wresz­cie mama po­wia­da: nie, nie po­ja­dę, prze­cze­kam, może znaj­dę na­byw­ców. Nie spo­sób tak mar­no­wać. Niech Ma­nia z Edziem dąży do War­sza­wy, a ja spm daźą się zaj­mę. To są sło­wa mamy i oto je­ste­śmy.

– Do­brze, moje dzie­ci, jedź­my do domu. Mada z sobą ja­kie pa­kun­ki?

– Bar­dzo mało, to tyl­ko eo naj­nie­zbęd­niej­sze. Resz­tę mama przy­wie­zie.

Po chwi­li jed­no­kon­na do­roż­ka to­czy­ła się od dwor­ca. Oj­ciec z cór­ką sie­dzie­li w cia­snem pu­dle, chło­piec obok do­roż­ka­rza na koź­le. Nie­wiel­ki ba­gaż, z kil­ku tło­mocz­ków zło­żo­ny, dał się ła­two umie­ścić.

– Roz­mo­wa nie­zbyt była oży­wio­na, bo tur­kot do­roż­ki ją zgłu­szył. Chło­piec z cie­ka­wo­ścią roz­glą­da! się do­ko­ła, pa­nien­ka po­smut­nia­ła.

– Cóż, Ma­niu­siu, jak­że ci się mia­sto po­do­ba? za­py­ta! oj­ciec – ład­ne?

– Strasz­ne – od­rze­kła – może mi się tyl­ko tak wy­da­je… ale…

– Ale co?

– Boję się, oj­czul­ku.

– Dla cze­go? co cię prze­ra­zi­ło?

– Nie wiem, spra­wy so­bie zdać z tego nie umiem, drżę, lę­kam się; w le­sie nie jest tak strasz­no, jak tu­taj.

– Dziec­ko je­steś…

Za­pew­ne; Ma­nia szes­na­ście lat do­pie­ro skoń­czy­ła, wy­cho­wa­na w za­cisz­nym wiej­skim za­kąt­ku, o mie­ście, zwłasz­cza o du­żem, z… ksią­żek tyl­ko i z ry­cin mia­ła po­ję­cie. Gdy­by przy­je­cha­ła na czas krót­ki, dla przy­jem­no­ści tyl­ko i zo­ba­cze­nia mia­sta, mo­że­by na nic z mniej­szą spo­glą­da­ła oba­wą, ale na za­wsze, może na całe ży­cie tu przy­by­wa, a swój do­tych­cza­so­wy tak miły i spo­koj­ny świa­tek opusz­cza, więc oba­wa ją zdję­ła. Żal za­tem co tra­ci, a nie­pew­ność, co wśród ob­cych, nie­zna­nych lu­dzi znaj­dzie.

A tych lu­dzi tak dużo! Bie­gną, po­py­cha­ją się spie­szą, je­den dru­gie­go wy­prze­dza, a im da­lej w mia­sto, tem ich wię­cej. Tyle lu­dzi, tyle do­mów, tyle ulic, las ist­ny; tyl­ko nic las spo­koj­ny, ci­chy, szem­rzą­cy ła­god­nie, lecz prze­ciw­nie pe­łen go­rącz­ko­we­go, sza­lo­ne­go ru­chu i ży­cia.

Po co ci lu­dzie tak spie­szą? Za­czem go­nią? Do­kąd bie­gną, je­den na dru­gie­go nie zwa­ża­jąc.

Ten ruch dziw­ną ja­kąś trwo­gą na­peł­niał dziew­czy­nę, osa­mot­nio­na się czu­ła w tłu­mie i gdy­by nie obec­ność ojca, roz­pła­ka­ła­by się z pew­no­ścią.

Na chłop­ca wi­dok War­sza­wy zu­peł­nie inne zro­bił wra­że­nie, roz­glą­dał się z cie­ka­wo­ścią i do­roż­ka­rza py­ta­nia­mi za­sy­py­wał,

– Ka­wa­ler snać pierw­szy raz tu­taj? –za­py­tał dryn­dziarz.

–– Pierw­szy.

– Za­raz znać. Tak się ka­wa­ler mo­sto­wi przy­glą­da, jak gdy­by nig­dy mo­stu nio wi­dział?

– Ta­kie­go nie wi­dzia­łem, ślicz­ny most!

– Jak most; lep­sza uli­ca, bo przez te psie tram­wa­je noga za nogą trze­ba je­chać.

– Co to za tram­wa­je?

– A te wa­go­ny, co po szy­nach idą. Kto je wy­my­ślił, bo­daj z pie­klą nio wyj­rzał.

– Dla cze­ge) prze­kli­na­nie.

– Ma się ro­zu­mieć. Było do­roż­ka­rzom nie­gdyś do­brze; mie­li chleb dla sie­bie i owies dla koni, jeź­dzi­li po ka­wa­ler­ski!, za­ra­bia­li i spo­ro za­ra­bia­li; aż ci przy­szli ja­kieś szwa­by, wy­my­śli­li tram­wa­je; bio­rą pa­sa­że­rów jak śle­dzie w becz­kę.

po dy­cha­czu od sztu­ki, a ty fa­chu do­roż­kar­skie­go bra­cie, stój jak przy­mu­ro­wa­ny, śpij na koź­le, cze­kaj aż coś kap­nie. Żeby ich kol­ka! Było daw­niej do­brze, a te­raz li­cha zjedz i ser­del­kiem za­kąś. Tak, pa­nic ka­wa­le­rze, te­raz War­sza­wa na szczęt zmar­nia­ła.

– Ta­kie mia­sto…

– Eh, to się tyl­ko wy­da­je, a po praw­dzie po­wie­dziaw­szy, cóż to za mia­sto? W Ło­wi­czu na jar­mar­ku lep­szy nich bywa niż tu­taj. Daw­niej choć pa­no­wie w War­sza­wie byli.

– A gdzież się po­dzie­li?

– Albo ja wiem: może po­wy­mie­ra­li, może zbied­nie­li, dość że nie­ma. Byli tacy co po ru­blu za kurs da­wa­li, a te­raz to ci każ­dy le­piej tak­sę umie, niż pa­cierz. Wi­dać, że ich w ma­leń­ko­ści w szko­łach tak­sy uczą. Nie ma te­raz pa­nów, ka­wa­le­rze, oj nie­ma.

Edzio się ob­ra­ził.

– Że ja pierw­szy raz w War­sza­wie je­stem, to so­bie ze mnie żar­tu­je­cie.

– A za­pew­ne. Po­wia­da­cie, że pa­nów nie­ma, a tu ich ty­sią­ce snu­je się po uli­cach; prze­cież wła­snym oczom chy­ba mogę wie­rzyć.

Do­roż­karz śmie­chem wy­buch­nął.

– Pa­nicz mówi o tych ele­gan­tach, co ich peł­no wszę­dzie. Ha! ha! o to mi do­pie­ro pa­no­wie, para po pięć, tacy pa­no­wie. In­s2y i na tram­waj nie­ma, nic tyl­ko na do­roż­kę, a gdy­by mogł toby du­szę w lom­bar­dzie za­sta­wił. Pa­no­wie, oj pa­no­wie oni! Rure na gło­wie taki nosi, my­ślał­byś, że hra­bia, taki wy­stro­jo­ny, a to aku­rat pi­sar­czyk z kan­to­ru, co bie­rze trzy­dzie­ści dni na mie­siąc i dwa­na­ście ty­go­dni na kwar­tał. Edzio się uśmiech­nął.

– Spra­wie­dli­wie tak pa­ni­czu, z wierz­chu to się to niby świe­ci, a na­praw­dę bryn­dza. Niby wiel­kie mia­sto, a to wiel­ka bie­da. Są bo­ga­cze, ma się ro­zu­mieć, że są, ale taki za­ro­bić czło­wie­ko­wi nie da, trzy­ma wła­sne ko­nie i po­wóz. Pa­nicz się dzi­wi; jak pa­nicz tu po­bę­dzie parę lat, to się prze­ko­na, że ja praw­dę mó­wię. Dzi­wu nie­ma, bo do War­sza­wy bie­do­ta z ca­łe­go świa­ta się zwłó­czy. Komu ile, kto wszyst­ko stra­ci, kto nie ma co jeść, ten do War­sza­wy, jak w dym, my­śląc, że tu man­na z… nie­ba spa­da, a pie­ka­rze dar­mo chleb dają.

Chło­piec za­ru­mie­nił się i po­smut­niał. Wszak­że i jego oj­ciec w ta­kiem sa­mem jest po­ło­że­niu i dąży na bruk war­szaw­ski w mnie­ma­niu, że pra­cę i za­ro­bek znaj­dzie.

– Oj pa­ni­czu – mó­wił da­lej do­roż­karz – bryn­dza tu, wiel­ka bryn­dza. Ja też war­sza­wiak nie je­stem, ze wsi po­cho­dzę, z pod Czy­że­wa. Ku­ma­łem by­łem we dwo­rze. Za­chcia­ło mi się lep­sze­go losu, przy­wlo­kłem się do War­sza­wy i…

– Prze­cie ma­cie do­roż­kę.

– Albo to moja? Na cu­dzej jeż­dżę, słu­żę.Mam pięć ru­bli na mie­siąc, aku­rat tyle, ile pła­cę ko­mor­ne­go za izbę w su­te­re­nie, a mam do ży­wie­nia babę i czwo­ro dzie­ci.

– Z cze­góż więc ży­je­cie?

– Bóg wie, pa­ni­czu, z wia­tru co wie­je. Ko­bie­ta cho­dzi na po­słu­gi, do pra­nia, my­cia pod­łóg, ja co­dzień tro­chę ukrad­nę i łata się.

– Krad­nie­cie i nic wsty­dzi­cie się?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: