Na całego - ebook
Na całego - ebook
Wojna z Ukraińcami, starcie z bolszewikami, wreszcie niepewność na zachodnich krańcach odradzającej się w 1918-1920 roku Polski. Wszystko to w powieści historycznej o posmaku szpiegowsko - kryminalnym.
Trzej bohaterowie, znani z powieści Piotra Bojarskiego "Cwaniaki", znowu stają do boju. Pilot Franciszek Jach, sierżant Józef Jęczkowiak i starszy strzelec Zbigniew Kaczmarek tym razem spieszą na odsiecz osaczonemu Lwowowi. Los sprawi, że dwaj z nich uratują z opresji samego Naczelnika Państwa. Kto zdradził w polskich szeregach? Śledztwo poprowadzi oczywiście Zbigniew Kaczmarek, późniejszy komisarz policji państwowej, znany z kryminałów retro Bojarskiego, takich jak "Szmery" , "Pętla" czy "Arcymistrz".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-972-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(…) Po obiedzie goście z naczelnikiem na czele udali się do sali tronowej, gdzie zgromadziło się kilka tysięcy zaproszonych przedstawicieli ze wszystkich sfer społeczeństwa. Zebrani powitali okrzykami naczelnika, który przechadzał się dłuższy czas, rozmawiając to z tym, to z owym. Wzruszony owacjami wygłosił naczelnik ze stóp tronu ongi Wilhelma krótką przemowę tej treści:
(…) Ogarnia Was wzruszenie i z tego powodu, że znajdujemy się w sali tego samego zamku, który miał być znakiem waszego upokorzenia. W tej sali, skąd niekiedy pioruny na wasze głowy spadały. Dziękuję Panom najserdeczniej i wierzajcie mi, że dzień ten zaliczać będę do najszczęśliwszych w moim życiu.
Krótko potem naczelnik opuścił salę. Powoli rozchodzili się goście, aż w końcu pogaszono światła na sali, gdzie długo jeszcze duchy zamkowe szeptały o niezwykłych zmianach, które zaszły od owych lat pamiętnych, gdy obcy dworacy obcemu monarsze pod dachem tym hołdowali.
„Kurjer Poznański”, wtorek, 28 października 1919 roku
Prolog
Okolice Gródka Jagiellońskiego pod Lwowem, 18 marca 1919 roku wieczorem
Zapadające ciemności spowalniają ich marsz.
Sterane nogi bolą, ale nikt nie grymasi.
Do przodu!
Do przodu!
Strzały nieprzyjaciela umilkły jakiś czas temu, ale muszą być czujni. W każdej chwili z boku lub zza pleców może nadlecieć śmiertelna kula.
Pokrwawione bandaże kilku lżej rannych potwierdzają: Kostucha czai się blisko!
Gęstniejący mrok z każdą chwilą ogranicza pole widzenia.
Są tylko oni, ciemność i bicie ich serc.
Oni, czyli pluton Jęczkowiaka.
Józefa Gabriela Jęczkowiaka, syna ślusarza Jana i krawcowej Anny z domu Wrońskiej, lat dwadzieścia pięć i dwa miesiące, sierżanta i dowódcy drugiego plutonu, jednego z wielu, które wzdłuż linii kolejowej spieszą z pomocą Polakom we Lwowie.
Spieszą, bo zgłosili się na ochotnika, gdy tylko w Poznaniu gruchnęło, że otoczony przez Ukraińców Lwów w potrzebie. Oni, zwycięscy powstańcy z Wielkopolski. W ciągu miesiąca sformowali kompanię, na dworcu pożegnał ich sam generał Józef Dowbor-Muśnicki. „Pokażcie, cośmy warci!” — polecił im, nim pociąg ruszył na południowy wschód.
Więc pokazują.
Jęczkowiak prowadzi ich czujnie, uważnie.
Tak samo, jak w 1916 roku wiódł swoich skautów w lasach pod Poznaniem do wygranej w manewrach.
I tak samo, jak latem 1918 roku pod francuskim Laon, gdy dowodził patrolami kamratów, „naprawiającymi” niemiecką łączność poprzez jej niszczenie.
Albo jak w grudniu 1918 roku, gdy skradał się ze swoimi uzbrojonymi ludźmi do poznańskiej Kaponiery.
Czy jak dzień później, gdy z kompanią Wierzejewskiego wyrzucali zaskoczonych, ogłupiałych Szwabów z fortu Grolman…
Poznańskie obrazki migają mu przed oczyma, gdy samotnie, skulony, wysuwa się sto, dwieście metrów do przodu, a potem zalega przy nasypie z mauzerem wycelowanym w mrok i krzyczy za siebie:
— Do mnieeeee!
Ta akcja ma bowiem coś z powstania.
Znowu idą do przodu.
Znowu zwyciężają.
Tyle że tym razem wróg jest inny, niewidzialny.
Strzela z ukrycia, w najmniej spodziewanym momencie.
I nie nosi mundurów w kolorze feldgrau.
Ani nie gardłuje z germańską chropowatością.
Język wroga brzmi z oddali miękko, słowiańsko…
Co to się porobiło, myśli, gdy jego żołnierze nadbiegają do niego i zalegają obok, z bronią gotową do strzału.
Pomimo zmęczenia bije od nich siła.
Duch jest wspaniały.
Tak zdobywają kolejne kilometry terenu dzielące ich od Lwowa.
Jęczkowiak poprawia stalowy niemiecki hełm wzór M1918, dłonią ukradkiem wyciera spod niego zimny pot.
Nawet nie ma czasu zastanowić się, czy się boi.
Ciemny bór po prawej niepokoi go najbardziej.
Nakazuje swoim ludziom pozostać na stanowiskach, a sam z karabinem w dłoni odrywa się od nasypu kolejowego i skokami zagłębia się w wilgotną ciemność.
Dopada do szerokiej na jakieś dwa metry rzeczki, skutej mizernym lodem.
Szuka miejsca, w którym ciek jest węższy, chce go sforsować. Rzeka jednak — jak na złość — jest równo szeroka.
Zbiera się więc w sobie, cofa się.
Chwyta mauzer z bagnetem w prawą dłoń, pochyla się — i biegnie.
Gdy skacze, słyszy nagły terkot karabinu maszynowego.
Brzmi obco, nierzeczywiście, jak zepsuty silnik aeroplanu.
Metaliczny dźwięk, a potem silne szarpnięcie w głowę…
Bolesny upadek w środek kruchego lodu.
I dojmujący chłód…
Trzeba było wziąć ten obrazek świętego Jerzego od księdza Kanikowskiego… — wybrzmiewa jego ostatnia myśl.
Zaraz potem świat wokół cichnie i gaśnie. Wolno, majestatycznie, jak światła w amfiteatrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki