- promocja
Na domowym froncie - ebook
Na domowym froncie - ebook
Ta powieść jest protestem przeciwko wysyłaniu amerykańskich żołnierzy na misje pokojowe, które w rzeczywistości o wiele więcej mają wspólnego z polityką niż z utrwalaniem pokoju. Kosztem jest śmierć wielu młodych ludzi i cierpienie ich rodzin. Wielu weteranów powraca z misji ciężko okaleczonych zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Hannah opisuje proces żołnierza cierpiącego na PTSD - Zespół Stresu Pourazowego. Młody człowiek skrzywiony przez przeżycia w Iraku zostaje skazany na wieloletnie więzienie za zabójstwo żony, nie doczekawszy się wcześniej psychologicznej pomocy ze strony władz wojskowych. A Jolene, główna bohaterka powieści, pilotka zestrzelonego helikoptera, po amputacji nogi ma problemy z odnalezieniem się w życiu, dodatkowo obwiniając się o śmierć przyjaciółki oraz Smitty'ego, dwudziestoletniego strzelca pokładowego z załogi jej helikoptera.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-320-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1982
W jej wyobraźni niektóre rodziny jawiły się jako zadbane parki, z alejkami obsadzonymi złocistymi żonkilami, gdzie rozłożyste drzewa dają ochłodę podczas upałów. Inne, i taką właśnie znała z doświadczenia, były jak ponure i krwawe pola bitewne, na których walają się szrapnele i strzępy ciał.
Jolene Larsen miała zaledwie siedemnaście lat, lecz zdążyła już bardzo dobrze poznać wojnę. Dorastała pomiędzy rodzicami, którzy zgotowali sobie małżeńskie piekło.
Najgorsze było w walentynki. W domu zawsze panowała napięta atmosfera, lecz gdy tego dnia w telewizji pokazywali reklamy kwiatów, bombonierek i czekoladowych serduszek w czerwonej folii, w nieostrożnych rękach rodziców miłość stawała się bronią. Oczywiście wszystko zaczynało się od picia. Nieodmiennie. Od kolejnych porcji burbona dolewanych do szklanek. To był wstęp. A potem następowały wyrzekania, wrzaski i ciskanie przedmiotami. Jolene przez lata pytała matkę, czemu go nie zostawią – znaczy ojca – czemu nie uciekną cichaczem w nocy. I zawsze słyszała tę samą odpowiedź: Nie mogę. Kocham go_._ Czasami tym słowom towarzyszyły łzy, a niekiedy wręcz namacalnie wyczuwalna udręka, lecz obojętnie jak brzmiały, zawsze obnażały tragiczną prawdę o jednostronnej miłości.
Na dole ktoś wykrzykiwał coś płaczliwie.
To matka.
Rozległ się huk – jakiś ciężki przedmiot wylądował na ścianie. Trzasnęły drzwi.
To ojciec.
Wyszedł z domu rozjuszony (czy kiedykolwiek było inaczej?), z całej siły trzaskając drzwiami. Wróci jutro albo pojutrze, kiedy skończą mu się pieniądze. Trzeźwy i skruszony, wśliźnie się do kuchni, zalatując wódką i papierosami. Matka z łkaniem podbiegnie do niego i zarzuci mu ramiona na szyję. Och Ralph… tak mnie wystraszyłeś… Wybacz… Daj mi jeszcze jedną szansę, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham…
Jolene, garbiąc się, żeby nie uderzyć głową o belki na skośnym, niskim suficie, przeszła przez sypialnię. Całe pomieszczenie oświetlała jedna naga żarówka zwisająca z krokwi jak ostatni ząb w ustach starca, luźny i zawodny.
Uchyliła drzwi i nasłuchiwała.
Czy już po wszystkim?
Ostrożnie zeszła wąskimi schodami, słysząc skrzypienie stopni pod swym ciężarem. Znalazła matkę w salonie. Zapadnięta w sobie, siedziała na kanapie z palącym się camelem przylepionym do kącika ust. Popiół osypywał się na kolana. Na podłodze walały się pozostałości po awanturze: butelki, popielniczki i odłamki szkła.
Jeszcze kilka lat wcześniej Jolene starała się podnosić matkę na duchu. Lecz zbyt wiele nocy takich jak ta sprawiło, że się uodporniła i zhardziała. Teraz, znużona burzliwym małżeństwem rodziców, odczuwała jedynie zniecierpliwienie. Wszystko zawsze wyglądało tak samo, a na nią nieodmiennie spadało sprzątanie całego bałaganu.
– Daj – powiedziała znużonym głosem, wyjmując matce papierosa z ust i gasząc go w popielniczce na podłodze przy kanapie.
Matka, z łzami toczącymi się po policzkach, popatrzyła na nią żałośnie.
– Jak ja będę żyć bez niego?
Jakby w odpowiedzi skrzypnęły tylne drzwi. Wraz z podmuchem zimnego, nocnego powietrza wionął do pokoju zapach sosen i wilgoci.
– Wrócił! – Matka odepchnęła ją i rzuciła się biegiem do kuchni.
– Kocham cię, skarbie. Przepraszam – dobiegł Jolene jej błagalny ton.
Podniosła się z kucek i powoli odwróciła. Rodzice stali spleceni w ciasnym, hollywoodzkim uścisku, w filmach zarezerwowanym dla spotkań kochanków po wojennej zawierusze. Matka tuliła się do ojca, uczepiona dłońmi wełnianej, kraciastej koszuli.
On stał chwiejnie i mogłoby się wydawać, że trzyma się na nogach wyłącznie dzięki niej, co było zupełnie niemożliwe, bo był postawnym mężczyzną; wysokim i barczystym, z dłońmi jak bochny chleba. Natomiast ona była drobna i blada. To po nim Jolene odziedziczyła wzrost.
– Nie możesz odejść – wychlipała matka.
Odwrócił głowę. Jolene przez ułamek sekundy widziała w jego oczach ból – a także, co gorsza, wstyd, zagubienie i żal.
– Muszę się napić – oznajmił głosem ochrypłym od palenia całymi latami papierosów bez filtra.
Wziął matkę za rękę i pociągnął za sobą przez kuchnię. Kryjąc zaskoczenie pod głupawym uśmiechem, podreptała za nim, nie bacząc, że jest bosa.
Dopiero gdy ojciec otworzył drzwi na dwór, do Jolene dotarło, co zamierza.
– Nie! – krzyknęła na cały głos, zrywając się na równe nogi i biegnąc za rodzicami.
Była ciemna, zimna lutowa noc. Deszcz siekł o dach i ściekał strugami z okapu. Wzięta w leasing ciężarówka do przewozu kłód, jedyna rzecz, o jaką ojciec dbał, stała na podjeździe podobna do gigantycznego owada. Jolene wybiegła na drewnianą werandę, potknęła się o piłę łańcuchową i czym prędzej się wyprostowała.
Matka przystanęła przy otwartych drzwiach po stronie pasażera i obejrzała się na nią. Mokre włosy oblepiały jej zapadnięte policzki, tusz spływał po twarzy. Uniosła bladą, drżącą rękę i pomachała.
– Karen, uciekaj z deszczu! – wrzasnął ojciec, a ona natychmiast go posłuchała. Sekundę później trzasnęły drzwi samochodu. Ciężarówka wycofała się z podjazdu, skręciła na drogę i odjechała.
Jolene kolejny raz została sama.
Cztery miesiące – pomyślała ponuro. Za cztery miesiące skończy szkołę średnią i będzie mogła wyjechać z domu.
Dom. Cokolwiek to znaczyło.
Tylko co ma ze sobą zrobić? Dokąd się udać? Pieniędzy na college nie było; wszystko, co udawało jej się zaoszczędzić, rodzice niezmiennie odnajdywali i „pożyczali”. Nie miała nawet na wynajęcie mieszkania, choćby na miesiąc.
Trudno powiedzieć, jak długo tam stała, zastanawiając się, martwiąc i patrząc, jak deszcz zmienia podjazd w błotną kałużę; wiedziała jedynie, że w pewnej chwili przez ciemność nocy przebiło się niesamowite, nieziemskie migotanie.
Czerwień. Kolor krwi, ognia i straty.
Kiedy na podwórko wjechał policyjny radiowóz, nie była zaskoczona. Zaskoczyła ją natomiast reakcja na wiadomość, że rodzice nie żyją. Usłyszała własny rozpaczliwy płacz.1
kwiecień 2005
W swoje czterdzieste pierwsze urodziny, tak samo jak każdego dnia, Jolene Zarkades wstała przed świtem. Ostrożnie, żeby nie obudzić męża, zsunęła się z łóżka, włożyła dresy, zebrała długie, jasne włosy w koński ogon i wyszła na dwór.
Wstawał piękny, wiosenny dzień z błękitnym niebem. Śliwy rosnące wzdłuż podjazdu stały obsypane kwiatami. Malutkie, różowe płatki fruwały ponad soczyście zielonym polem. Woda w zatoce Sound miała intensywnie niebieski kolor. Strome, pokryte śniegiem góry Olympic majestatycznie wznosiły się ku niebu.
Idealna widoczność.
Przebiegła drogą wzdłuż plaży dokładnie pięć i pół kilometra, po czym zawróciła i wpadła na podjazd zasapana i zarumieniona z wysiłku. Przecięła werandę, klucząc pomiędzy porozrzucanymi drewnianymi i wiklinowymi meblami ogrodowymi. W domu przywitał ją kuszący aromat mocno palonej kawy zmieszany ze śladowym zapachem gryzącego dymu żarzącego się drewna.
Zawsze najpierw włączała telewizor w kuchni; był nastawiony na CNN. Nalewając kawę, niecierpliwie czekała na wiadomości z Iraku.
Tego ranka stacja nie doniosła o żadnych ciężkich walkach. Nikt z żołnierzy ani znajomych tej nocy nie zginął.
– Dzięki Bogu – mruknęła.
Z kubkiem kawy ruszyła na górę i mijając po drodze sypialnie córek, skierowała się do własnej. Było jeszcze wcześnie. Może obudzi Michaela długim, niespiesznym pocałunkiem. Zaproszeniem.
Kiedy ostatni raz kochali się rano? Kiedy w ogóle ostatnio się kochali? Nie potrafiła sobie przypomnieć. Urodziny wydawały się idealną okazją, żeby to zmienić. Otworzyła drzwi.
– Michael?
Ogromne łoże było puste. Pościel rozrzucona. Czarny T-shirt Michaela – ten, w którym spał – leżał zmięty na podłodze. Podniosła go, złożyła na trzy równe części i położyła na łóżku.
– Michael? – powtórzyła, otwierając drzwi do sterylnie urządzonej łazienki. Kafelki, muszla, blaty szafek; wszystko było białe.
Mgiełka pary przesłoniła jej widok. Szklane drzwi pustej kabiny prysznicowej były rozsunięte. Wilgotny ręcznik kąpielowy wisiał niedbale przerzucony przez wannę. Kropelki wilgoci spływały po lustrze nad umywalką.
Pewnie już siedzi na dole, w gabinecie. A może planuje urodzinową niespodziankę. Tak kiedyś robił…
Wzięła szybki prysznic, rozczesała długie mokre włosy, zwinęła je w kok u nasady szyi i przez chwilę przyglądała się sobie w lustrze. Twarz o wysokich kościach policzkowych, podobnie jak cała sylwetka, była mocna i wyrazista; brązowe brwi podkreślały zieleń szeroko rozstawionych oczu, a usta wydawały się może ciut za duże. Większość kobiet w jej wieku nosiła staranny makijaż i farbowała włosy, lecz ona nie miała na to czasu. Dobrze się czuła ze swymi popielatoblond włosami, z każdym rokiem ciemniejącymi o ton lub dwa, i z drobniutkimi zmarszczkami, które zaczęły się pojawiać w kącikach oczu.
Włożyła swój lotniczy kombinezon i poszła obudzić dziewczynki, lecz ich sypialnie też były puste.
Obie zeszły już do kuchni. Dwunastoletnia Betsy pomagała czteroletniej Lulu wdrapać się na stołek. Jolene cmoknęła młodszą pociechę w pulchny policzek.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mamusiu! – wyskandowały chórem.
Miłość do córek gorącą falą zalała jej serce. Wiedziała, jak rzadko zdarzają się takie chwile. Trudno się w takich momentach nie wzruszać.
– Dzięki, dziewczynki. – Odwróciła się do nich z promiennym uśmiechem. – Piękny dzień na świętowanie czterdziestych pierwszych urodzin.
– To bardzo dużo – zauważyła Lulu. – Na pewno jesteś taka stara?
Jolene ze śmiechem otworzyła lodówkę.
– Gdzie tata?
– Już wyszedł – powiedziała Betsy.
– Naprawdę? – Obejrzała się na córkę.
– Naprawdę – potwierdziła, przyglądając się matce z uwagą.
Jolene zmusiła się do uśmiechu.
– Pewnie planuje jakąś niespodziankę po pracy. Trudno. Po szkole zrobimy sobie imprezkę. Tylko my trzy. Z tortem. Co wy na to?
– Z tortem! – zapiszczała radośnie Lulu, klaszcząc w pulchne łapki.
Jolene miała prawo rozgniewać się na Michaela za taki brak pamięci, lecz co by jej to dało? Wiedziała, jak pielęgnować uczucie szczęścia. Jeżeli odsuwa się przykre myśli, to one same znikają. Poza tym zaangażowanie Michaela w pracę było jedną z tych rzeczy, za które najbardziej go ceniła.
– Mamuś, mamuś, pobawmy się w koci, koci, łapci! – poprosiła Lulu, podrygując na stołku.
Jolene popatrzyła na młodszą latorośl.
– Kto zna rymowankę?
– Ja!
Jolene usiadła obok niej i wyciągnęła dłonie. Córka natychmiast ją po nich pacnęła.
– Koci, koci, łapci, pojedziem… – urwała recytację, patrząc, jak buzia córki się rozpromienia pod wpływem oczekiwania.
– Do babci! – dokończyła Lulu.
– Babcia da nam mleczka, dziadek cukiereczka. – Jolene po raz ostatni klepnęła córkę po rączkach i zabrała się do przygotowania śniadania. – Betsy, biegnij się ubrać. Mamy pół godziny do wyjścia.
Dokładnie pół godziny później Jolene zapakowała córki do samochodu. Podrzuciła Lulu do przedszkola, dając jej na pożegnanie buziaka, po czym podjechała pod gimnazjum usytuowane na szczycie sporego, trawiastego wzniesienia. Łagodnie hamując, wjechała na parking.
– Tylko przypadkiem nie wysiadaj – warknęła Betsy z tylnego siedzenia. – Jesteś w mundurze.
– Widzę, że nie dostanę przepustki w urodziny. – Jolene zerknęła we wsteczne lusterko. W ostatnich miesiącach jej słodki łobuziak przepoczwarzył się w humorzastą nastolatkę, dla której wszystko potencjalnie groziło ośmieszeniem, a szczególnie dotyczyło to matki, tak różnej od innych mam. – Środa to dzień karier – przypomniała.
– Musisz przyjść? – Betsy jęknęła.
– Twoja nauczycielka mnie zaprosiła. Obiecuję, że nie będę się ślinić ani pluć.
– To wcale nie jest śmieszne. Żadna z fajnych dziewczyn nie ma mamy w wojsku. Nie przyjdziesz chyba w mundurze, co?
– Betsy, to moja praca. Myślę, że powinnaś…
– Nieważne. – Dziewczynka złapała za ciężki plecak; najwyraźniej nie taki, jak należy, bo wczoraj zażyczyła sobie nowy, wysiadła z samochodu i ruszyła prosto do dwóch dziewcząt stojących pod masztem do flagi. Teraz tylko one się dla niej liczyły: Sierra i Zoe. Betsy rozpaczliwie próbowała wkraść się w ich łaski. Zdaje się, że matka latająca śmigłowcem Gwardii Narodowej Stanów Zjednoczonych to żenada.
Kiedy znalazła się na wysokości koleżanek, obie jak na komendę odwróciły się do niej plecami niczym ławica ryb pryskająca przed zagrożeniem.
Jolene mocniej zacisnęła dłonie na kierownicy i zaklęła pod nosem.
Betsy sprawiała wrażenie przybitej i zawstydzonej. Ze zwieszonymi ramionami i spuszczoną głową szybkim krokiem przeszła obok, udając, że absolutnie nie miała zamiaru dołączyć do niedawnych przyjaciółek. Do szkoły weszła sama.
Jolene siedziała jeszcze przez chwilę, dopóki z zamyślenia nie wyrwał jej ponaglający dźwięk klaksonu. Doskonale rozumiała cierpienie córki, bo na własnej skórze poznała, czym jest odrzucenie. Czyż nie czekała bez końca na miłość rodziców? Musi nauczyć Betsy być silną, wybierać szczęście. Nikt cię nie zrani, jeżeli na to nie pozwolisz. Prawidłowy atak jest najlepszą obroną.
W końcu odjechała. Chcąc uniknąć porannych korków, wybrała boczną drogę do Liberty Bay. Skręciła na podjazd sąsiedniej posesji z małym, białym domem z prefabrykatów przytulonym do warsztatu samochodowego i dała znak klaksonem.
Tami Flynn, jej serdeczna przyjaciółka, wyszła na dwór już przebrana w lotniczy kombinezon, z długimi, czarnymi włosami zwiniętymi w ciasny koczek. Jolene była gotowa przysiąc, że na jej szerokiej twarzy w kolorze kawy nie uda się znaleźć choćby jednej zmarszczki. Tami uważała, że zawdzięcza gładką cerę swym indiańskim korzeniom.
Była dla Jolene niczym siostra, której ta nigdy nie miała. Poznały się jako nastolatki – dwie osiemnastoletnie dziewczyny, które zaciągnęły się do wojska, bo nie miały pojęcia, co zrobić z życiem. Obie w szkole średniej przeszły kurs pilotażu helikopterów.
Zbliżyła je miłość do latania, a podobne poglądy na życie scementowały przyjaźń. Przez dziesięć lat służyły w wojsku, a potem, kiedy małżeństwo i macierzyństwo nie dawały się pogodzić z czynną służbą, przeniosły się do Gwardii Narodowej. Cztery lata po przeprowadzce Jolene i Michaela do domu w Liberty Bay Tami z Carlem kupili działkę sąsiadującą z ich posesją.
Obie zaszły w ciążę w tym samym czasie, przeżywając wspólnie magiczne dziewięć miesięcy, i wzajemnie koiły lęki. Ich mężów nic nie łączyło, lecz to nie miało dla Jolene większego znaczenia. Najważniejsze, że one w każdej chwili mogły na siebie liczyć. I zawsze tak było.
Masz mnie na szóstej – to sygnał, że drugi helikopter leci z tyłu w ułożeniu wskazówek zegara na godzinę szóstą. A tak naprawdę to znaczyło: jestem z tobą, wspieram cię_._ To właśnie Jolene znalazła w wojsku, w Gwardii i u Tami. Masz mnie na szóstej.
Gwardia oferowała im to, co najlepsze z obu sfer życia – mogły wychowywać dzieci, nadal służąc krajowi, no i pilotować śmigłowce. Latały razem przynajmniej dwa przedpołudnia w tygodniu, a także podczas tygodniowych ćwiczeń. To była najlepsza praca w niepełnym wymiarze godzin pod słońcem.
Tami wsunęła się na miejsce obok kierowcy i zatrzasnęła drzwi.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, pilotko.
– Dzięki. – Jolene się uśmiechnęła. – Mój dzień, moja muzyka. – Podkręciła odtwarzacz CD i z głośników ryknął _Purple Rain_ Prince’a.
W drodze do Tacomy zazwyczaj rozmawiały o wszystkim i o niczym, a kiedy nie plotkowały, śpiewały piosenki swojej młodości: Prince’a, Madonny, Michaela Jacksona. Minęły Camp Murray, siedzibę jednostki Gwardii, i skierowały się do bazy śmigłowców w Ford Lewis.
W szatni Jolene wyjęła z szafki ciężką lotniczą torbę ze sprzętem ratunkowym i zarzuciwszy ją na ramię, podążyła za Tami do biurka, potwierdziła uczestnictwo w dodatkowym szkoleniu lotniczym i podpisała listę płac, a potem skierowała się na płytę lotniska, wkładając po drodze hełm.
Mechanicy już byli na miejscu i szykowali blackhawka do lotu. Na tle błękitu nieba śmigłowiec wyglądał jak duży drapieżny ptak. Jolene skinieniem głowy przywitała szefa ekipy technicznej, dokonała szybkiej inspekcji swojej maszyny, a po odprawie wspięła się do kokpitu, zajmując miejsce po lewej stronie. Tami usiadła w fotelu po prawej i włożyła hełm.
– Układ nawigacyjny i wyłączniki automatyczne, sprawdzam – powiedziała Jolene, uruchamiając silnik. Maszyna zawarczała, ogromne łopaty wirnika ruszyły i obracały się coraz szybciej z przenikliwym wyciem.
– Kontrola operacji, Raptor osiem-dziewięć, wylogujcie nas – powiedziała do mikrofonu i zmieniła częstotliwość. – Wieża, Raptor osiem-dziewięć gotowy do lotu.
Umiejętnie balansując, poderwała helikopter. Wznosił się teraz powoli. Z wprawą operowała sterami – jej stopy i dłonie były w ciągłym ruchu. Po chwili maszyna zanurzyła się w niebieskiej, bezchmurnej przestrzeni. Daleko w dole kwitnące drzewa tworzyły efektowną paletę barw. Jolene poczuła przypływ adrenaliny. Boże, jak kochała być tu, na górze.
– Podobno masz urodziny, pilotko – usłyszała w interkomie głos szefa załóg.
– Zgadza się – odpowiedziała ze śmiechem Tami. – A jak myślisz, dlaczego siedzisz dziś za sterami?
Jolene posłała jej radosny uśmiech. Och, jak ona uwielbiała to uczucie, potrzebowała go jak tlenu. Nieważne, że przybywało jej lat i zmarszczek na twarzy.
– Czterdzieste pierwsze urodziny. Czy można je lepiej świętować?
Miasteczko Poulsbo przycupnęło na brzegu zatoki Liberty Bay niczym urocza mała dziewczynka. Pierwsi osadnicy pochodzili ze Skandynawii, bo chłodne niebieskie wody, strzeliste góry i soczystozielone wzgórza przypominały im rodzinne strony. Wiele lat później potomkowie ojców założycieli zaczęli otwierać sklepy wzdłuż głównej ulicy Front Street, zdobiąc je skandynawskimi akcentami. Wszystkie dachy miały drewniane, rzeźbione gzymsy, wszystkie fronty ślimacznice.
Według rodzinnej legendy Zarkadesów te zdobienia natychmiast przypadły do serca matce Michaela. Jak twierdziła, już podczas pierwszej przechadzki po Front Street wiedziała, że tu właśnie chce zamieszkać. Dziesiątki sklepików, w tym ten należący do niej, sprzedawały turystom ładne, ręcznie robione pamiątkowe drobiazgi.
Poulsbo leżało o rzut kamieniem od Seattle, lecz pokonanie tych paru kilometrów stanowiło prawdziwą udrękę. W ostatnich latach norweski urok miasteczka przyćmiła Michaelowi konieczność codziennej jazdy długą, krętą, zazwyczaj zakorkowaną drogą do przystani promowej na Bainbridge Island.
Z Poulsbo do Seattle można się było dostać na dwa sposoby – lądem lub wodą. Jazda zajmowała dwie godziny. Przeprawa promem z Bainbridge do terminalu na nabrzeżu Seattle – trzydzieści pięć minut.
Niestety, podróż promem łączyła się z czekaniem. Żeby się na niego dostać, należało odpowiednio wcześnie ustawić się w kolejce. Latem Michael jeździł do pracy rowerem; w deszczowe dni takie jak dziś, a tych na północnym zachodzie nie brakowało, wybierał samochód. W tym roku zima szczególnie długo się ciągnęła, a wiosna była dżdżysta. Kiedy jeden szary dzień wstawał za kolejnym szarym dniem, siedząc w swoim lexusie na przystani, patrzył, jak świt mozolnie wypełza ponad pomarszczoną powierzchnię Sound. Potem wjeżdżał na prom, zostawiał samochód pod pokładem i wchodził na górę.
Dzisiaj Michael zajął mały stolik z laminowanym blatem przy bakburcie i przeglądał zeznania Woernera. Żółte sklerotki przyklejone do brzegu kartek przypominały klawisze; każda z nich zawierała zanotowane pisakiem uwagi podważające prawdomówność jego klienta.
Kłamstwa. Michael westchnął na myśl o mozolnym odkręcaniu tych zeznań. Jego idealizm, kiedyś taki niezłomny, osłabł po latach bronienia krętaczy.
Dawniej porozmawiałby o tym z ojcem, a on rozwiałby jego rozterki, przypominając, jakie ich praca ma znaczenie.
_Jesteśmy ostatnim bastionem, Michaelu, sam to wiesz – obrońcami wolności. Nie daj się złamać jakimś obwiesiom. Chronimy niewinnych, broniąc winnych. I tak to działa._
_Chętnie widziałbym paru więcej niewinnych, tato._
_Czyż wszyscy na to nie liczymy? Przecież każdy z nas czeka na… taką sprawę. Taką, która da satysfakcję. Wiemy lepiej od innych, co się czuje, ratując komuś życie. Jakie wielkie to ma znaczenie. Tym się właśnie zajmujemy, Michaelu. Dlatego nie trać wiary._
Spojrzał na puste miejsce naprzeciw siebie_._
Od jedenastu miesięcy musiał pracować sam. Ojciec jednego dnia, w pełni sił, rozmawiał z nim o prawie, które stanowiło jego życiową pasję, a drugiego niespodziewanie podupadł na zdrowiu i wkrótce zmarł.
Przez dwadzieścia lat wspólnie prowadzili kancelarię i śmierć ojca mocno nim wstrząsnęła. Żałował nie do końca wykorzystanego czasu, a przede wszystkim czuł się dziwnie samotny. Ta strata kazała mu przyjrzeć się również własnemu życiu i to, co zobaczył, budziło w nim rozgoryczenie. Do śmierci ojca czuł się szczęśliwy i zadowolony z losu; teraz – nie.
Pragnął o tym z kimś porozmawiać, podzielić się swoją stratą. Ale z kim? Nie mógł otworzyć się przed żoną. Nie przed Jolene, która wierzyła, że szczęście jest wyborem, a ściągnięte brwi odwróconym uśmiechem. Po doświadczeniach z okresu trudnego, ponurego dzieciństwa niecierpliwili ją ludzie, którzy nie potrafili być szczęśliwi. Ostatnio coraz bardziej drażniły go wypowiadane przez nią beztroskim tonem komunały w stylu: „czas leczy rany”. Uważała, że wie, czym jest żałoba, bo sama straciła rodziców, lecz nie miała pojęcia, co się czuje, tonąc. Skąd miała to wiedzieć? Ona, twarda jak teflon.
Postukując piórem o blat stolika, wyjrzał przez okno. Sound, dzisiaj ołowianoszara, wyglądała posępnie i tajemniczo. Mewa unoszona niewidzialnym prądem wydawała się wisieć w powietrzu.
Wtedy, przed laty, nie powinien ustąpić, kiedy Jolene nalegała, żeby kupili dom w Liberty Bay. Tłumaczył, że nie chce mieszkać tak daleko od miasta – ani tak blisko rodziców – lecz w końcu się poddał, zmiękczony jej przymilnymi prośbami i racjonalnymi argumentami, że przyda im się pomoc jego matki przy dzieciach. Gdyby wtedy nie ustąpił, gdyby nie uległ, nie siedziałby codziennie na promie, tęskniąc za człowiekiem, z którym tu się spotykał…
Prom zwalniał. Michael wstał, pozbierał papiery i włożył je do dyplomatki z jagnięcej skóry. Nawet nie zerknął na te zeznania. Włączając się w tłum, zszedł schodami na dolny pokład. Kilka minut później zjechał z promu i skierował się pod Smith Tower, kiedyś najwyższy budynek na zachód od Nowego Jorku, a teraz starzejący się gotycki symbol rozwijającego się miasta.
Na dziewiątym piętrze w kancelarii Zarkades, Antham i Zarkades wszystko było stare – podłogi, okna, które zdecydowanie wymagały wymiany, i nałożone jedna na drugą kolejne warstwy farby, lecz podobnie jak cały biurowiec kancelaria miała swoją historię i urodę. Widok z okien zajmujących całą ścianę wychodził na zatokę Elliott Bay z ogromnymi, pomarańczowymi żurawiami portowymi, przenoszącymi kontenery na tankowce. To tutaj, w tym miejscu, w ostatnich dwudziestu latach Theo Zarkades przygotowywał linię obrony w wielu najgłośniejszych i najpoważniejszych procesach kryminalnych. Na zebraniach palestry prawnicy nadal wspominali z niejakim podziwem dar ojca do przeciągania ławy przysięgłych na swoją stronę.
– Witaj, Michaelu. – Recepcjonistka podniosła głowę znad biurka.
Nie zatrzymując się, pozdrowił ją gestem dłoni i przeszedł obok pomieszczeń zajmowanych przez zaaferowanych aplikantów, zapracowane sekretarki i ambitnych młodszych partnerów. Wszyscy uśmiechali się do niego, a on im odpowiadał uśmiechem. Przed wejściem do narożnego gabinetu – wcześniej ojca, a teraz jego – zatrzymał się na rozmowę z osobistą asystentką.
– Dzień dobry, Ann.
– Dzień dobry, Michaelu. Bill Antham chciał się z tobą widzieć.
– Okey. Powiadom go, że już jestem.
– Dobrze.
Zniknął za drzwiami swojego biura, największego w całej kancelarii. Atutem tego pomieszczenia było ogromne okno z widokiem na Elliott Bay. Reszta wyglądała całkiem zwyczajnie: regały zastawione prawniczymi książkami, drewniana podłoga wytarta po wielu latach użytkowania, dwa wyściełane fotele i sofa obita czarnym zamszem. Jedynym prywatnym akcentem było rodzinne zdjęcie stojące obok monitora.
Rzucił dyplomatkę na biurko, podszedł do okna i zapatrzył się na miasto, które ojciec tak bardzo kochał. Zobaczył w szybie swoje odbicie – falujące czarne włosy, mocna, kwadratowa szczęka, ciemne oczy. Wypisz, wymaluj ojciec z czasów młodości. Ale on, będąc w wieku Michaela, na pewno nie czuł się taki znużony i bez chęci do życia.
Usłyszał pukanie i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Do środka zajrzał Bill Antham, jedyny starszy partner w firmie i najbliższy przyjaciel ojca. Po śmierci ojca Bill też się posunął. Może oni wszyscy się postarzeli.
– Witaj, Michaelu – przywitał go, kuśtykając w głąb gabinetu. Uświadomiło to Michaelowi, że Antham już dawno temu osiągnął wiek emerytalny. W zeszłym roku wymieniono mu oba stawy kolanowe.
– Siadaj, Billu. – Michael wskazał mu fotel najbliżej biurka.
– Dzięki. – Opadł na siedzenie. – Chcę cię prosić o przysługę.
– Jasne. – Michael wrócił za biurko. – Co mogę dla ciebie zrobić?
– Byłem wczoraj w sądzie i sędzia Runyon wyznaczył mnie do obrony z urzędu.
Michael z westchnieniem usiadł w fotelu. Wyznaczanie na obrońców z urzędu adwokatów specjalizujących się w sprawach karnych było częstą praktyką. Sędzia powołuje tego obrońcę, który akurat jest pod ręką, kiedy akt oskarżenia trafia na jego biurko.
– Co to za sprawa?
– Facet zabił żonę. Przynajmniej wszystko na to wskazuje. Zabarykadował się w domu i strzelił jej w głowę. Policjanci z jednostki SWAT wyciągnęli go stamtąd, zanim zdążył się zabić. Telewizja sfilmowała sporą część akcji.
Super. Oskarżony klient pokazany w telewizji.
– Chcesz, żebym wziął tę sprawę za ciebie?
– Nie prosiłbym… ale za dwa tygodnie wyjeżdżamy z Nancy do Meksyku.
– Jasne – zgodził się Michael. – Nie ma problemu.
Bill powiódł wzrokiem po gabinecie.
– Ciągle mi się wydaje, że go tu znajdę – wyznał cicho.
– Taa. – Michael pokiwał głową. Przez chwilę patrzyli na siebie, obaj mając w pamięci obraz człowieka, który wywarł tak duży wpływ na ich życie. Bill podniósł się z fotela, jeszcze raz podziękował i wyszedł.
Michael skupił się na pracy, pozwalając, aby całkowicie go pochłonęła. Przez wiele godzin studiował pisemne zeznania, raporty policyjne i odpisy z akt. Zawsze cechowała go wysoka etyka zawodowa i jeszcze silniejsze poczucie obowiązku. Teraz, kiedy tonął w żalu, praca stała się kołem ratunkowym.
O trzeciej skupienie przerwał brzęczyk interkomu.
– Michaelu? Mam Jolene na linii.
– Dziękuję, Ann.
– Pamiętałeś o jej urodzinach, prawda?
Jasny gwint!
Odepchnął się z fotelem od biurka i złapał za słuchawkę.
– Cześć, Jo! Wszystkiego najlepszego!
– Dzięki.
Nie pokazała po sobie, że ma pretensje, bo zapomniał, chociaż wiedziała, że tak właśnie było. Jolene jak nikt potrafiła trzymać emocje na wodzy i nigdy, przenigdy się nie złościła. Czasami się zastanawiał, czy porządna awantura nie wpłynęłaby korzystnie na ich małżeństwo, lecz niestety, do kłótni trzeba dwojga.
– Jo, co powiesz na kolację w tamtym miejscu nad mariną? W tej nowo otwartej knajpce?
Zanim zdążyła zaoponować (zawsze tak się działo, jeżeli pomysł nie pochodził od niej), szybko dodał:
– Betsy jest już na tyle duża, żeby przez dwie godziny popilnować Lulu. To tylko półtora kilometra od domu.
Wytaczał ten argument od jakiegoś roku. Według niego dwunastolatka mogła popilnować młodszej siostry, natomiast Jolene uważała inaczej. I jak w każdej sprawie w ich życiu liczyło się jej zdanie. Zdążył do tego przywyknąć… a jednocześnie miał tego dość.
– Wiem, jak cię absorbuje sprawa Woernera – powiedziała. – A może dam dziewczynkom kolację wcześniej i wyślę je na górę z jakimś filmem, a dla nas przygotuję coś smacznego? Albo, jeśli wolisz, wyskoczę do bistro po jedzenie na wynos. Tak lubimy ich dania.
– Na pewno tego chcesz?
– Najważniejsze, żebyśmy byli razem – odparła pogodnie.
– Dobrze – ustąpił. – Będę w domu o ósmej.
Zanim odłożył słuchawkę, był już myślami gdzie indziej.3
Gdy w środę rano Jolene wracała z przebieżki, natknęła się na werandzie na Betsy. Córka czekała na nią w szlafroku narzuconym na przyciasną piżamę i w różowych kozaczkach eskimoskach. Minę miała skrzywioną – dość typowy obrazek w ostatnich czasach.
Jolene przebiegła przez podjazd, sapiąc i wydmuchując kłęby pary.
– Co się stało?
– Dziś jest środa – przypomniała Betsy takim samym tonem, jakim wyszeptuje się informację: masz raka.
Aha. O to chodzi.
– Sio! – Jolene zagoniła córkę do ciepłego domu.
– Mamo, nie możesz się pokazać. Powiem, że jesteś chora.
– Nie opuszczę dnia karier – stwierdziła stanowczo Jolene, nastawiając kawę.
– Wspaniale. Zrujnujesz mi życie! – wytknęła jej piskliwie Betsy. Uciekła na górę, z hukiem zamykając drzwi swojego pokoju.
– O nie, tak być nie może – mruknęła Jolene, podążając za córką na piętro. Energicznie zapukała do drzwi.
– Odejdź!
Zapukała jeszcze raz.
– Dobra. Wchodź. I tak wejdziesz. Nie ma prywatności w tym głupim domu.
Jolene przełknęła to sympatyczne zaproszenie i nacisnęła klamkę.
Pokój Betsy stanowił odbicie gustu zarówno dwunastolatki, która obecnie go zajmowała, jak i tamtego urwisa sprzed zaledwie paru miesięcy. Ściany nadal były w bladożółtym kolorze, wybranym przez Jolene prawie dziesięć lat temu. Dawno wywędrowało stąd dziecinne łóżko, toaletka i oprawione w ramki ryciny z _Kubusia Puchatka_. Teraz stało tu duże łoże z kolumienkami nakryte kapą z denimu i zabytkowa, żółta komódka z niebieskimi gałkami, a ryciny zastąpiły plakaty z kudłatymi chłopakami z ulubionych boysbandów małolat. Wszędzie widoczne były ślady wojny pomiędzy dzieciństwem a okresem dorastania. Na nocnym stoliku obok słoja z kamykami z plaży i agatami oraz ulubionej niegdyś siatki do łapania owadów – prezentu od Setha na ósme urodziny – walały się przybory do makijażu (wymalowana mogła chodzić wyłącznie po domu). Ubrania, które przymierzała, pomieszane z rzeczami zdjętymi wczoraj po szkole, walały się na podłodze.
Naburmuszona Betsy siedziała na łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę.
Jolene przysiadła na brzegu łóżka. Serce rwało się do córki, którą tak odmieniła szkoła średnia. Ten kiedyś zadziorny i ufny łobuziak pogubił się w morzu aroganckich dziewczyn i trudnych towarzyskich wyborów. Ostatnio brak pewności siebie sprawił, że nic nie przychodziło jej łatwo, a każda decyzja musiała zyskać aprobatę rówieśniczek. Liczyła się wyłącznie akceptacja grupy i chyba nie było z tym najlepiej.
– Dlaczego nie chcesz, żebym przyszła na dzień karier?
– Bo mi wstyd. Już ci mówiłam. Nikt, kto jest na topie, nie ma mamy żołnierza.
Jolene starała się nie odebrać tego osobiście i prawie jej się udało. Poczuła jedynie lekki żal, podobny do ukłucia igłą.
– Ty nie wiesz, co to wstyd – powiedziała cicho, przypominając sobie własną matkę, która pijana wtoczyła się na wywiadówkę. „Tco ona naarobiła?” – wybełkotała.
– Sierra będzie się ze mnie nabijać.
– W takim razie kiepska z niej koleżanka, prawda? Bets, dlaczego mi o niczym nie mówisz? Przecież ty, Sierra i Zoe trzymałyście się razem.
– Bo ty mi wszystkiego zabraniasz. One mogą się malować do szkoły i chodzić do galerii, kiedy chcą, a nie tylko w weekendy.
Znowu te same pretensje.
– Jesteś za młoda na makijaż. Umówiłyśmy się, że kiedy skończysz trzynaście lat, będziesz mogła się delikatnie malować i przekłuć uszy. Przecież pamiętasz.
– To ty się umówiłaś – wypomniała jej Betsy z goryczą.
– Jeśli nie lubią cię dlatego, że nie tuszujesz rzęs…
– Ty nic nie rozumiesz.
– Bets – zaczęła Jolene najserdeczniej, jak potrafiła. – Co się stało?
Czułość zrobiła swoje. Betsy zalała się łzami. Jolene przygarnęła córkę do siebie i trzymała w ramionach, pozwalając jej się wypłakać. Trwało to całe wieki. Betsy szlochała, jakby pękło jej serce, jakby umarł ktoś, kogo kochała. Jolene tuliła ją do siebie, gładząc po kręconych włosach.
– W zeszłym tygodniu Si-Si-erra przyniosła papierosy do szkoły – wychlipała. – Kie-kiedy powiedziałam, że to zabronione, nazwa-nazwała mnie ofiarą losu i namawiała, żebym zapaliła.
Jolene na wszelki wypadek nabrała powietrza.
– I zapaliłaś?
– Nie, ale one teraz się do mnie nie odzywają. Wyzywają mnie od lizusów.
Jolene żałowała, że nie może trzymać córki w ramionach, dopóki nie miną zagrożenia, dopóki nie dorośnie na tyle, aby swobodnie i bez zahamowań radzić sobie z takimi sytuacjami. Pragnęła ją pocieszyć, doradzić coś po matczynemu, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. Dopóki nie znalazła się w wojsku, gdzie obowiązywały proste i jasne zasady, nigdzie nie pasowała. Dzieciaki ze szkoły widziały, że jest inna – może z powodu starych ubrań, a może dlatego, że nie chodziła na imprezy ani nie zapraszała nikogo do domu. Kto wie? W pewnym sensie dzieci są jak Rycerze Jedi – wyczuwają najmniejsze zawirowania Mocy. Ale ona już jako dziecko znalazła wyjście – nauczyła się kontrolować i głęboko chować swoje uczucia.
Dlatego niewiele wiedziała o tak desperackim pragnieniu dopasowania się do grupy. W normalnych okolicznościach zapewne zrobiłaby Betsy wykład o sile charakteru i wierze we własne możliwości, może nawet podsunęłaby pomysł, jak się może odegrać na koleżankach. Ale wiadomość o papierosach w szkole obudziła jej niepokój. Jeżeli koleżanki Betsy, byłe koleżanki, popalają, musi stanowczo zareagować.
– Zadzwonię do mamy Sierry i…
– BOŻE, nie! Obiecaj, że tego nie zrobisz. Bo inaczej już nigdy nic ci nie powiem. – Przeraziła się nie na żarty. – Mamo, obiecaj. Proszę…
– Dobrze. – Jolene ustąpiła. – Na razie nic nie będę robić. Ale, skarbie, pamiętaj, że jeżeli Sierra i Zoe palą w szkole, nie musisz ich naśladować. Może poszukałabyś sobie nowych przyjaciół. Na przykład te dziewczęta z drużyny lekkoatletycznej. Wydają się sympatyczne.
– Tobie wszyscy wydają się sympatyczni.
– A Seth?
Betsy przewróciła oczami.
– To lamus. Wczoraj przyniósł do szkoły gitarę i grał na niej na długiej przerwie. Ale siara.
– Kiedyś lubiłaś słuchać, jak gra.
– I co z tego? A teraz nie lubię. Wszyscy sobie z niego kpią.
Jolene widziała, że córka jest załamana.
– Oj Betsy! – Westchnęła. – Jak możesz tak traktować Setha? Sama wiesz, jak ci przykro, kiedy Sierra i Zoe są dla ciebie niedobre.
– Jeżeli będę się z nim kolegować, wszyscy się ode mnie odwrócą.
– Bets, nie możesz być takim lemingiem.
– Co?! Chcesz powiedzieć, że jestem gryzoniem?
– Tak chciałabym ci pomóc. – Westchnęła. – Niestety, musisz sama sobie radzić. Bardziej się starać. Jeżeli ty będziesz dobra dla ludzi, oni odpłacą tym samym.
– Chcesz mi pomóc? Odpuść dzień karier.
I tak wróciły do początku rozmowy.
– Nie mogę. Dobrze wiesz. Zobowiązałam się. Kiedy się coś przyrzeka, trzeba dotrzymać słowa. Na tym polega honorowe postępowanie. A honor i miłość są w życiu najważniejsze.
– No, jasne.
– W przyszłym roku się nie zgłoszę. Co ty na to?
Betsy popatrzyła na nią badawczo.
– Słowo?
– Słowo.
Nareszcie na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Jolene wolała nie myśleć, że wywołała go obietnicą rezygnacji z uczestniczenia w życiu córki.
Tak jak myślała, dzień karier okazał się katastrofą. Betsy przeżywała męki. Jolene starała się zachowywać bardzo powściągliwie i uważnie kontrolowała głos, opowiadając, jak w wieku osiemnastu lat, ucząc się w szkole średniej, robiła jednocześnie kurs pilotażu. Uczniowie z otwartymi ustami słuchali opowieści o akcjach, w których uczestniczyła, chociażby takich, jak podjęcie turystów z góry Mount Rainer podczas zejścia lawiny w zeszłym roku. Zadawali pytania o gogle noktowizyjne, broń i ćwiczenia wojskowe. Jolene starała się umniejszać swoją rolę i nie mówiła nic o satysfakcji i dumie, jaką czerpała z pilotowania blackhawka. Nie umknęło jej jednak, że córka coraz niżej wsuwała się pod ławkę, jakby chciała zniknąć, a po prelekcji pierwsza znalazła się przy drzwiach. Sierra z Zoe z ironicznymi uśmiechami pokazywały ją palcami z drugiego końca sali gimnastycznej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki