Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Na domowym froncie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na domowym froncie - ebook

Ta powieść jest protestem przeciwko wysyłaniu amerykańskich żołnierzy na misje pokojowe, które w rzeczywistości o wiele więcej mają wspólnego z polityką niż z utrwalaniem pokoju. Kosztem jest śmierć wielu młodych ludzi i cierpienie ich rodzin. Wielu weteranów powraca z misji ciężko okaleczonych zarówno fizycznie jak i psychicznie.

Hannah opisuje proces żołnierza cierpiącego na PTSD - Zespół Stresu Pourazowego. Młody człowiek skrzywiony przez przeżycia w Iraku zostaje skazany na wieloletnie więzienie za zabójstwo żony, nie doczekawszy się wcześniej psychologicznej pomocy ze strony władz wojskowych. A Jolene, główna bohaterka powieści, pilotka zestrzelonego helikoptera, po amputacji nogi ma problemy z odnalezieniem się w życiu, dodatkowo obwiniając się o śmierć przyjaciółki oraz Smitty'ego, dwudziestoletniego strzelca pokładowego z załogi jej helikoptera.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-320-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

1982

W jej wyobraźni nie­które rodziny jawiły się jako zadbane parki, z alej­kami obsa­dzo­nymi zło­ci­stymi żon­ki­lami, gdzie roz­ło­ży­ste drzewa dają ochłodę pod­czas upa­łów. Inne, i taką wła­śnie znała z doświad­cze­nia, były jak ponure i krwawe pola bitewne, na któ­rych walają się szrap­nele i strzępy ciał.

Jolene Lar­sen miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat, lecz zdą­żyła już bar­dzo dobrze poznać wojnę. Dora­stała pomię­dzy rodzi­cami, któ­rzy zgo­to­wali sobie mał­żeń­skie pie­kło.

Naj­gor­sze było w walen­tynki. W domu zawsze pano­wała napięta atmos­fera, lecz gdy tego dnia w tele­wi­zji poka­zy­wali reklamy kwia­tów, bom­bo­nie­rek i cze­ko­la­do­wych ser­du­szek w czer­wo­nej folii, w nie­ostroż­nych rękach rodzi­ców miłość sta­wała się bro­nią. Oczy­wi­ście wszystko zaczy­nało się od picia. Nie­odmien­nie. Od kolej­nych por­cji bur­bona dole­wa­nych do szkla­nek. To był wstęp. A potem nastę­po­wały wyrze­ka­nia, wrza­ski i ciska­nie przed­mio­tami. Jolene przez lata pytała matkę, czemu go nie zosta­wią – zna­czy ojca – czemu nie uciekną cicha­czem w nocy. I zawsze sły­szała tę samą odpo­wiedź: Nie mogę. Kocham go_._ Cza­sami tym sło­wom towa­rzy­szyły łzy, a nie­kiedy wręcz nama­cal­nie wyczu­walna udręka, lecz obo­jęt­nie jak brzmiały, zawsze obna­żały tra­giczną prawdę o jed­no­stron­nej miło­ści.

Na dole ktoś wykrzy­ki­wał coś płacz­li­wie.

To matka.

Roz­legł się huk – jakiś ciężki przed­miot wylą­do­wał na ścia­nie. Trza­snęły drzwi.

To ojciec.

Wyszedł z domu roz­ju­szony (czy kie­dy­kol­wiek było ina­czej?), z całej siły trza­ska­jąc drzwiami. Wróci jutro albo poju­trze, kiedy skoń­czą mu się pie­nią­dze. Trzeźwy i skru­szony, wśliź­nie się do kuchni, zala­tu­jąc wódką i papie­ro­sami. Matka z łka­niem pod­bie­gnie do niego i zarzuci mu ramiona na szyję. Och Ralph… tak mnie wystra­szy­łeś… Wybacz… Daj mi jesz­cze jedną szansę, prze­cież wiesz, jak bar­dzo cię kocham…

Jolene, gar­biąc się, żeby nie ude­rzyć głową o belki na sko­śnym, niskim sufi­cie, prze­szła przez sypial­nię. Całe pomiesz­cze­nie oświe­tlała jedna naga żarówka zwi­sa­jąca z kro­kwi jak ostatni ząb w ustach starca, luźny i zawodny.

Uchy­liła drzwi i nasłu­chi­wała.

Czy już po wszyst­kim?

Ostroż­nie zeszła wąskimi scho­dami, sły­sząc skrzy­pie­nie stopni pod swym cię­ża­rem. Zna­la­zła matkę w salo­nie. Zapad­nięta w sobie, sie­działa na kana­pie z palą­cym się came­lem przy­le­pio­nym do kącika ust. Popiół osy­py­wał się na kolana. Na pod­ło­dze walały się pozo­sta­ło­ści po awan­tu­rze: butelki, popiel­niczki i odłamki szkła.

Jesz­cze kilka lat wcze­śniej Jolene sta­rała się pod­no­sić matkę na duchu. Lecz zbyt wiele nocy takich jak ta spra­wiło, że się uod­por­niła i zhar­działa. Teraz, znu­żona burz­li­wym mał­żeń­stwem rodzi­ców, odczu­wała jedy­nie znie­cier­pli­wie­nie. Wszystko zawsze wyglą­dało tak samo, a na nią nie­odmien­nie spa­dało sprzą­ta­nie całego bała­ganu.

– Daj – powie­działa znu­żo­nym gło­sem, wyj­mu­jąc matce papie­rosa z ust i gasząc go w popiel­niczce na pod­ło­dze przy kana­pie.

Matka, z łzami toczą­cymi się po policz­kach, popa­trzyła na nią żało­śnie.

– Jak ja będę żyć bez niego?

Jakby w odpo­wie­dzi skrzyp­nęły tylne drzwi. Wraz z podmu­chem zim­nego, noc­nego powie­trza wio­nął do pokoju zapach sosen i wil­goci.

– Wró­cił! – Matka ode­pchnęła ją i rzu­ciła się bie­giem do kuchni.

– Kocham cię, skar­bie. Prze­pra­szam – dobiegł Jolene jej bła­galny ton.

Pod­nio­sła się z kucek i powoli odwró­ciła. Rodzice stali sple­ceni w cia­snym, hol­ly­wo­odz­kim uści­sku, w fil­mach zare­zer­wo­wa­nym dla spo­tkań kochan­ków po wojen­nej zawie­ru­sze. Matka tuliła się do ojca, ucze­piona dłońmi weł­nia­nej, kra­cia­stej koszuli.

On stał chwiej­nie i mogłoby się wyda­wać, że trzyma się na nogach wyłącz­nie dzięki niej, co było zupeł­nie nie­moż­liwe, bo był postaw­nym męż­czy­zną; wyso­kim i bar­czy­stym, z dłońmi jak bochny chleba. Nato­miast ona była drobna i blada. To po nim Jolene odzie­dzi­czyła wzrost.

– Nie możesz odejść – wychli­pała matka.

Odwró­cił głowę. Jolene przez uła­mek sekundy widziała w jego oczach ból – a także, co gor­sza, wstyd, zagu­bie­nie i żal.

– Muszę się napić – oznaj­mił gło­sem ochry­płym od pale­nia całymi latami papie­ro­sów bez fil­tra.

Wziął matkę za rękę i pocią­gnął za sobą przez kuch­nię. Kry­jąc zasko­cze­nie pod głu­pa­wym uśmie­chem, podrep­tała za nim, nie bacząc, że jest bosa.

Dopiero gdy ojciec otwo­rzył drzwi na dwór, do Jolene dotarło, co zamie­rza.

– Nie! – krzyk­nęła na cały głos, zry­wa­jąc się na równe nogi i bie­gnąc za rodzi­cami.

Była ciemna, zimna lutowa noc. Deszcz siekł o dach i ście­kał stru­gami z okapu. Wzięta w leasing cię­ża­rówka do prze­wozu kłód, jedyna rzecz, o jaką ojciec dbał, stała na pod­jeź­dzie podobna do gigan­tycz­nego owada. Jolene wybie­gła na drew­nianą werandę, potknęła się o piłę łań­cu­chową i czym prę­dzej się wypro­sto­wała.

Matka przy­sta­nęła przy otwar­tych drzwiach po stro­nie pasa­żera i obej­rzała się na nią. Mokre włosy oble­piały jej zapad­nięte policzki, tusz spły­wał po twa­rzy. Unio­sła bladą, drżącą rękę i poma­chała.

– Karen, ucie­kaj z desz­czu! – wrza­snął ojciec, a ona natych­miast go posłu­chała. Sekundę póź­niej trza­snęły drzwi samo­chodu. Cię­ża­rówka wyco­fała się z pod­jazdu, skrę­ciła na drogę i odje­chała.

Jolene kolejny raz została sama.

Cztery mie­siące – pomy­ślała ponuro. Za cztery mie­siące skoń­czy szkołę śred­nią i będzie mogła wyje­chać z domu.

Dom. Cokol­wiek to zna­czyło.

Tylko co ma ze sobą zro­bić? Dokąd się udać? Pie­nię­dzy na col­lege nie było; wszystko, co uda­wało jej się zaosz­czę­dzić, rodzice nie­zmien­nie odnaj­dy­wali i „poży­czali”. Nie miała nawet na wyna­ję­cie miesz­ka­nia, choćby na mie­siąc.

Trudno powie­dzieć, jak długo tam stała, zasta­na­wia­jąc się, mar­twiąc i patrząc, jak deszcz zmie­nia pod­jazd w błotną kałużę; wie­działa jedy­nie, że w pew­nej chwili przez ciem­ność nocy prze­biło się nie­sa­mo­wite, nie­ziem­skie migo­ta­nie.

Czer­wień. Kolor krwi, ognia i straty.

Kiedy na podwórko wje­chał poli­cyjny radio­wóz, nie była zasko­czona. Zasko­czyła ją nato­miast reak­cja na wia­do­mość, że rodzice nie żyją. Usły­szała wła­sny roz­pacz­liwy płacz.1

kwie­cień 2005

W swoje czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny, tak samo jak każ­dego dnia, Jolene Zarka­des wstała przed świ­tem. Ostroż­nie, żeby nie obu­dzić męża, zsu­nęła się z łóżka, wło­żyła dresy, zebrała dłu­gie, jasne włosy w koń­ski ogon i wyszła na dwór.

Wsta­wał piękny, wio­senny dzień z błę­kit­nym nie­bem. Śliwy rosnące wzdłuż pod­jazdu stały obsy­pane kwia­tami. Malut­kie, różowe płatki fru­wały ponad soczy­ście zie­lo­nym polem. Woda w zatoce Sound miała inten­syw­nie nie­bie­ski kolor. Strome, pokryte śnie­giem góry Olym­pic maje­sta­tycz­nie wzno­siły się ku niebu.

Ide­alna widocz­ność.

Prze­bie­gła drogą wzdłuż plaży dokład­nie pięć i pół kilo­me­tra, po czym zawró­ciła i wpa­dła na pod­jazd zasa­pana i zaru­mie­niona z wysiłku. Prze­cięła werandę, klu­cząc pomię­dzy poroz­rzu­ca­nymi drew­nia­nymi i wikli­no­wymi meblami ogro­do­wymi. W domu przy­wi­tał ją kuszący aro­mat mocno palo­nej kawy zmie­szany ze śla­do­wym zapa­chem gry­zą­cego dymu żarzą­cego się drewna.

Zawsze naj­pierw włą­czała tele­wi­zor w kuchni; był nasta­wiony na CNN. Nale­wa­jąc kawę, nie­cier­pli­wie cze­kała na wia­do­mo­ści z Iraku.

Tego ranka sta­cja nie donio­sła o żad­nych cięż­kich wal­kach. Nikt z żoł­nie­rzy ani zna­jo­mych tej nocy nie zgi­nął.

– Dzięki Bogu – mruk­nęła.

Z kub­kiem kawy ruszyła na górę i mija­jąc po dro­dze sypial­nie córek, skie­ro­wała się do wła­snej. Było jesz­cze wcze­śnie. Może obu­dzi Micha­ela dłu­gim, nie­spiesz­nym poca­łun­kiem. Zapro­sze­niem.

Kiedy ostatni raz kochali się rano? Kiedy w ogóle ostat­nio się kochali? Nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć. Uro­dziny wyda­wały się ide­alną oka­zją, żeby to zmie­nić. Otwo­rzyła drzwi.

– Michael?

Ogromne łoże było puste. Pościel roz­rzu­cona. Czarny T-shirt Micha­ela – ten, w któ­rym spał – leżał zmięty na pod­ło­dze. Pod­nio­sła go, zło­żyła na trzy równe czę­ści i poło­żyła na łóżku.

– Michael? – powtó­rzyła, otwie­ra­jąc drzwi do ste­ryl­nie urzą­dzo­nej łazienki. Kafelki, muszla, blaty sza­fek; wszystko było białe.

Mgiełka pary prze­sło­niła jej widok. Szklane drzwi pustej kabiny prysz­ni­co­wej były roz­su­nięte. Wil­gotny ręcz­nik kąpie­lowy wisiał nie­dbale prze­rzu­cony przez wannę. Kro­pelki wil­goci spły­wały po lustrze nad umy­walką.

Pew­nie już sie­dzi na dole, w gabi­ne­cie. A może pla­nuje uro­dzi­nową nie­spo­dziankę. Tak kie­dyś robił…

Wzięła szybki prysz­nic, roz­cze­sała dłu­gie mokre włosy, zwi­nęła je w kok u nasady szyi i przez chwilę przy­glą­dała się sobie w lustrze. Twarz o wyso­kich kościach policz­ko­wych, podob­nie jak cała syl­wetka, była mocna i wyra­zi­sta; brą­zowe brwi pod­kre­ślały zie­leń sze­roko roz­sta­wio­nych oczu, a usta wyda­wały się może ciut za duże. Więk­szość kobiet w jej wieku nosiła sta­ranny maki­jaż i far­bo­wała włosy, lecz ona nie miała na to czasu. Dobrze się czuła ze swymi popie­la­to­blond wło­sami, z każ­dym rokiem ciem­nie­ją­cymi o ton lub dwa, i z drob­niut­kimi zmarszcz­kami, które zaczęły się poja­wiać w kąci­kach oczu.

Wło­żyła swój lot­ni­czy kom­bi­ne­zon i poszła obu­dzić dziew­czynki, lecz ich sypial­nie też były puste.

Obie zeszły już do kuchni. Dwu­na­sto­let­nia Betsy poma­gała czte­ro­let­niej Lulu wdra­pać się na sto­łek. Jolene cmok­nęła młod­szą pocie­chę w pulchny poli­czek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, mamu­siu! – wyskan­do­wały chó­rem.

Miłość do córek gorącą falą zalała jej serce. Wie­działa, jak rzadko zda­rzają się takie chwile. Trudno się w takich momen­tach nie wzru­szać.

– Dzięki, dziew­czynki. – Odwró­ciła się do nich z pro­mien­nym uśmie­chem. – Piękny dzień na świę­to­wa­nie czter­dzie­stych pierw­szych uro­dzin.

– To bar­dzo dużo – zauwa­żyła Lulu. – Na pewno jesteś taka stara?

Jolene ze śmie­chem otwo­rzyła lodówkę.

– Gdzie tata?

– Już wyszedł – powie­działa Betsy.

– Naprawdę? – Obej­rzała się na córkę.

– Naprawdę – potwier­dziła, przy­glą­da­jąc się matce z uwagą.

Jolene zmu­siła się do uśmie­chu.

– Pew­nie pla­nuje jakąś nie­spo­dziankę po pracy. Trudno. Po szkole zro­bimy sobie imprezkę. Tylko my trzy. Z tor­tem. Co wy na to?

– Z tor­tem! – zapisz­czała rado­śnie Lulu, klasz­cząc w pulchne łapki.

Jolene miała prawo roz­gnie­wać się na Micha­ela za taki brak pamięci, lecz co by jej to dało? Wie­działa, jak pie­lę­gno­wać uczu­cie szczę­ścia. Jeżeli odsuwa się przy­kre myśli, to one same zni­kają. Poza tym zaan­ga­żo­wa­nie Micha­ela w pracę było jedną z tych rze­czy, za które naj­bar­dziej go ceniła.

– Mamuś, mamuś, pobawmy się w koci, koci, łapci! – popro­siła Lulu, podry­gu­jąc na stołku.

Jolene popa­trzyła na młod­szą lato­rośl.

– Kto zna rymo­wankę?

– Ja!

Jolene usia­dła obok niej i wycią­gnęła dło­nie. Córka natych­miast ją po nich pac­nęła.

– Koci, koci, łapci, poje­dziem… – urwała recy­ta­cję, patrząc, jak buzia córki się roz­pro­mie­nia pod wpły­wem ocze­ki­wa­nia.

– Do babci! – dokoń­czyła Lulu.

– Bab­cia da nam mleczka, dzia­dek cukie­reczka. – Jolene po raz ostatni klep­nęła córkę po rącz­kach i zabrała się do przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. – Betsy, bie­gnij się ubrać. Mamy pół godziny do wyj­ścia.

Dokład­nie pół godziny póź­niej Jolene zapa­ko­wała córki do samo­chodu. Pod­rzu­ciła Lulu do przed­szkola, dając jej na poże­gna­nie buziaka, po czym pod­je­chała pod gim­na­zjum usy­tu­owane na szczy­cie spo­rego, tra­wia­stego wznie­sie­nia. Łagod­nie hamu­jąc, wje­chała na par­king.

– Tylko przy­pad­kiem nie wysia­daj – wark­nęła Betsy z tyl­nego sie­dze­nia. – Jesteś w mun­du­rze.

– Widzę, że nie dostanę prze­pustki w uro­dziny. – Jolene zer­k­nęła we wsteczne lusterko. W ostat­nich mie­sią­cach jej słodki łobu­ziak prze­po­czwa­rzył się w humo­rza­stą nasto­latkę, dla któ­rej wszystko poten­cjal­nie gro­ziło ośmie­sze­niem, a szcze­gól­nie doty­czyło to matki, tak róż­nej od innych mam. – Środa to dzień karier – przy­po­mniała.

– Musisz przyjść? – Betsy jęk­nęła.

– Twoja nauczy­cielka mnie zapro­siła. Obie­cuję, że nie będę się śli­nić ani pluć.

– To wcale nie jest śmieszne. Żadna z faj­nych dziew­czyn nie ma mamy w woj­sku. Nie przyj­dziesz chyba w mun­du­rze, co?

– Betsy, to moja praca. Myślę, że powin­naś…

– Nie­ważne. – Dziew­czynka zła­pała za ciężki ple­cak; naj­wy­raź­niej nie taki, jak należy, bo wczo­raj zaży­czyła sobie nowy, wysia­dła z samo­chodu i ruszyła pro­sto do dwóch dziew­cząt sto­ją­cych pod masz­tem do flagi. Teraz tylko one się dla niej liczyły: Sierra i Zoe. Betsy roz­pacz­li­wie pró­bo­wała wkraść się w ich łaski. Zdaje się, że matka lata­jąca śmi­głow­cem Gwar­dii Naro­do­wej Sta­nów Zjed­no­czo­nych to żenada.

Kiedy zna­la­zła się na wyso­ko­ści kole­ża­nek, obie jak na komendę odwró­ciły się do niej ple­cami niczym ławica ryb pry­ska­jąca przed zagro­że­niem.

Jolene moc­niej zaci­snęła dło­nie na kie­row­nicy i zaklęła pod nosem.

Betsy spra­wiała wra­że­nie przy­bi­tej i zawsty­dzo­nej. Ze zwie­szo­nymi ramio­nami i spusz­czoną głową szyb­kim kro­kiem prze­szła obok, uda­jąc, że abso­lut­nie nie miała zamiaru dołą­czyć do nie­daw­nych przy­ja­ció­łek. Do szkoły weszła sama.

Jolene sie­działa jesz­cze przez chwilę, dopóki z zamy­śle­nia nie wyrwał jej pona­gla­jący dźwięk klak­sonu. Dosko­nale rozu­miała cier­pie­nie córki, bo na wła­snej skó­rze poznała, czym jest odrzu­ce­nie. Czyż nie cze­kała bez końca na miłość rodzi­ców? Musi nauczyć Betsy być silną, wybie­rać szczę­ście. Nikt cię nie zrani, jeżeli na to nie pozwo­lisz. Pra­wi­dłowy atak jest naj­lep­szą obroną.

W końcu odje­chała. Chcąc unik­nąć poran­nych kor­ków, wybrała boczną drogę do Liberty Bay. Skrę­ciła na pod­jazd sąsied­niej pose­sji z małym, bia­łym domem z pre­fa­bry­ka­tów przy­tu­lo­nym do warsz­tatu samo­cho­do­wego i dała znak klak­so­nem.

Tami Flynn, jej ser­deczna przy­ja­ciółka, wyszła na dwór już prze­brana w lot­ni­czy kom­bi­ne­zon, z dłu­gimi, czar­nymi wło­sami zwi­nię­tymi w cia­sny koczek. Jolene była gotowa przy­siąc, że na jej sze­ro­kiej twa­rzy w kolo­rze kawy nie uda się zna­leźć choćby jed­nej zmarszczki. Tami uwa­żała, że zawdzię­cza gładką cerę swym indiań­skim korze­niom.

Była dla Jolene niczym sio­stra, któ­rej ta ni­gdy nie miała. Poznały się jako nasto­latki – dwie osiem­na­sto­let­nie dziew­czyny, które zacią­gnęły się do woj­ska, bo nie miały poję­cia, co zro­bić z życiem. Obie w szkole śred­niej prze­szły kurs pilo­tażu heli­kop­te­rów.

Zbli­żyła je miłość do lata­nia, a podobne poglądy na życie sce­men­to­wały przy­jaźń. Przez dzie­sięć lat słu­żyły w woj­sku, a potem, kiedy mał­żeń­stwo i macie­rzyń­stwo nie dawały się pogo­dzić z czynną służbą, prze­nio­sły się do Gwar­dii Naro­do­wej. Cztery lata po prze­pro­wadzce Jolene i Micha­ela do domu w Liberty Bay Tami z Car­lem kupili działkę sąsia­du­jącą z ich pose­sją.

Obie zaszły w ciążę w tym samym cza­sie, prze­ży­wa­jąc wspól­nie magiczne dzie­więć mie­sięcy, i wza­jem­nie koiły lęki. Ich mężów nic nie łączyło, lecz to nie miało dla Jolene więk­szego zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że one w każ­dej chwili mogły na sie­bie liczyć. I zawsze tak było.

Masz mnie na szó­stej – to sygnał, że drugi heli­kop­ter leci z tyłu w uło­że­niu wska­zó­wek zegara na godzinę szó­stą. A tak naprawdę to zna­czyło: jestem z tobą, wspie­ram cię_._ To wła­śnie Jolene zna­la­zła w woj­sku, w Gwar­dii i u Tami. Masz mnie na szó­stej.

Gwar­dia ofe­ro­wała im to, co naj­lep­sze z obu sfer życia – mogły wycho­wy­wać dzieci, na­dal słu­żąc kra­jowi, no i pilo­to­wać śmi­głowce. Latały razem przy­naj­mniej dwa przed­po­łu­dnia w tygo­dniu, a także pod­czas tygo­dnio­wych ćwi­czeń. To była naj­lep­sza praca w nie­peł­nym wymia­rze godzin pod słoń­cem.

Tami wsu­nęła się na miej­sce obok kie­rowcy i zatrza­snęła drzwi.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, pilotko.

– Dzięki. – Jolene się uśmiech­nęła. – Mój dzień, moja muzyka. – Pod­krę­ciła odtwa­rzacz CD i z gło­śni­ków ryk­nął _Pur­ple Rain_ Prince’a.

W dro­dze do Tacomy zazwy­czaj roz­ma­wiały o wszyst­kim i o niczym, a kiedy nie plot­ko­wały, śpie­wały pio­senki swo­jej mło­do­ści: Prince’a, Madonny, Micha­ela Jack­sona. Minęły Camp Mur­ray, sie­dzibę jed­nostki Gwar­dii, i skie­ro­wały się do bazy śmi­głow­ców w Ford Lewis.

W szatni Jolene wyjęła z szafki ciężką lot­ni­czą torbę ze sprzę­tem ratun­ko­wym i zarzu­ciw­szy ją na ramię, podą­żyła za Tami do biurka, potwier­dziła uczest­nic­two w dodat­ko­wym szko­le­niu lot­ni­czym i pod­pi­sała listę płac, a potem skie­ro­wała się na płytę lot­ni­ska, wkła­da­jąc po dro­dze hełm.

Mecha­nicy już byli na miej­scu i szy­ko­wali blac­khawka do lotu. Na tle błę­kitu nieba śmi­gło­wiec wyglą­dał jak duży dra­pieżny ptak. Jolene ski­nie­niem głowy przy­wi­tała szefa ekipy tech­nicz­nej, doko­nała szyb­kiej inspek­cji swo­jej maszyny, a po odpra­wie wspięła się do kok­pitu, zaj­mu­jąc miej­sce po lewej stro­nie. Tami usia­dła w fotelu po pra­wej i wło­żyła hełm.

– Układ nawi­ga­cyjny i wyłącz­niki auto­ma­tyczne, spraw­dzam – powie­działa Jolene, uru­cha­mia­jąc sil­nik. Maszyna zawar­czała, ogromne łopaty wir­nika ruszyły i obra­cały się coraz szyb­ciej z prze­ni­kli­wym wyciem.

– Kon­trola ope­ra­cji, Rap­tor osiem-dzie­więć, wylo­guj­cie nas – powie­działa do mikro­fonu i zmie­niła czę­sto­tli­wość. – Wieża, Rap­tor osiem-dzie­więć gotowy do lotu.

Umie­jęt­nie balan­su­jąc, pode­rwała heli­kop­ter. Wzno­sił się teraz powoli. Z wprawą ope­ro­wała ste­rami – jej stopy i dło­nie były w cią­głym ruchu. Po chwili maszyna zanu­rzyła się w nie­bie­skiej, bez­chmur­nej prze­strzeni. Daleko w dole kwit­nące drzewa two­rzyły efek­towną paletę barw. Jolene poczuła przy­pływ adre­na­liny. Boże, jak kochała być tu, na górze.

– Podobno masz uro­dziny, pilotko – usły­szała w inter­ko­mie głos szefa załóg.

– Zga­dza się – odpo­wie­działa ze śmie­chem Tami. – A jak myślisz, dla­czego sie­dzisz dziś za ste­rami?

Jolene posłała jej rado­sny uśmiech. Och, jak ona uwiel­biała to uczu­cie, potrze­bo­wała go jak tlenu. Nie­ważne, że przy­by­wało jej lat i zmarsz­czek na twa­rzy.

– Czter­dzie­ste pierw­sze uro­dziny. Czy można je lepiej świę­to­wać?

Mia­steczko Poulsbo przy­cup­nęło na brzegu zatoki Liberty Bay niczym uro­cza mała dziew­czynka. Pierwsi osad­nicy pocho­dzili ze Skan­dy­na­wii, bo chłodne nie­bie­skie wody, strze­li­ste góry i soczy­sto­zie­lone wzgó­rza przy­po­mi­nały im rodzinne strony. Wiele lat póź­niej potom­ko­wie ojców zało­ży­cieli zaczęli otwie­rać sklepy wzdłuż głów­nej ulicy Front Street, zdo­biąc je skan­dy­naw­skimi akcen­tami. Wszyst­kie dachy miały drew­niane, rzeź­bione gzymsy, wszyst­kie fronty śli­macz­nice.

Według rodzin­nej legendy Zarka­de­sów te zdo­bie­nia natych­miast przy­pa­dły do serca matce Micha­ela. Jak twier­dziła, już pod­czas pierw­szej prze­chadzki po Front Street wie­działa, że tu wła­śnie chce zamiesz­kać. Dzie­siątki skle­pi­ków, w tym ten nale­żący do niej, sprze­da­wały tury­stom ładne, ręcz­nie robione pamiąt­kowe dro­bia­zgi.

Poulsbo leżało o rzut kamie­niem od Seat­tle, lecz poko­na­nie tych paru kilo­me­trów sta­no­wiło praw­dziwą udrękę. W ostat­nich latach nor­we­ski urok mia­steczka przy­ćmiła Micha­elowi koniecz­ność codzien­nej jazdy długą, krętą, zazwy­czaj zakor­ko­waną drogą do przy­stani pro­mo­wej na Bain­bridge Island.

Z Poulsbo do Seat­tle można się było dostać na dwa spo­soby – lądem lub wodą. Jazda zaj­mo­wała dwie godziny. Prze­prawa pro­mem z Bain­bridge do ter­mi­nalu na nabrzeżu Seat­tle – trzy­dzie­ści pięć minut.

Nie­stety, podróż pro­mem łączyła się z cze­ka­niem. Żeby się na niego dostać, nale­żało odpo­wied­nio wcze­śnie usta­wić się w kolejce. Latem Michael jeź­dził do pracy rowe­rem; w desz­czowe dni takie jak dziś, a tych na pół­noc­nym zacho­dzie nie bra­ko­wało, wybie­rał samo­chód. W tym roku zima szcze­gól­nie długo się cią­gnęła, a wio­sna była dżdży­sta. Kiedy jeden szary dzień wsta­wał za kolej­nym sza­rym dniem, sie­dząc w swoim lexu­sie na przy­stani, patrzył, jak świt mozol­nie wypełza ponad pomarsz­czoną powierzch­nię Sound. Potem wjeż­dżał na prom, zosta­wiał samo­chód pod pokła­dem i wcho­dził na górę.

Dzi­siaj Michael zajął mały sto­lik z lami­no­wa­nym bla­tem przy bak­bur­cie i prze­glą­dał zezna­nia Woer­nera. Żółte skle­rotki przy­kle­jone do brzegu kar­tek przy­po­mi­nały kla­wi­sze; każda z nich zawie­rała zano­to­wane pisa­kiem uwagi pod­wa­ża­jące praw­do­mów­ność jego klienta.

Kłam­stwa. Michael wes­tchnął na myśl o mozol­nym odkrę­ca­niu tych zeznań. Jego ide­alizm, kie­dyś taki nie­złomny, osłabł po latach bro­nie­nia krę­ta­czy.

Daw­niej poroz­ma­wiałby o tym z ojcem, a on roz­wiałby jego roz­terki, przy­po­mi­na­jąc, jakie ich praca ma zna­cze­nie.

_Jeste­śmy ostat­nim bastio­nem, Micha­elu, sam to wiesz – obroń­cami wol­no­ści. Nie daj się zła­mać jakimś obwie­siom. Chro­nimy nie­win­nych, bro­niąc win­nych. I tak to działa._

_Chęt­nie widział­bym paru wię­cej nie­win­nych, tato._

_Czyż wszy­scy na to nie liczymy? Prze­cież każdy z nas czeka na… taką sprawę. Taką, która da satys­fak­cję. Wiemy lepiej od innych, co się czuje, ratu­jąc komuś życie. Jakie wiel­kie to ma zna­cze­nie. Tym się wła­śnie zaj­mu­jemy, Micha­elu. Dla­tego nie trać wiary._

Spoj­rzał na puste miej­sce naprze­ciw sie­bie_._

Od jede­na­stu mie­sięcy musiał pra­co­wać sam. Ojciec jed­nego dnia, w pełni sił, roz­ma­wiał z nim o pra­wie, które sta­no­wiło jego życiową pasję, a dru­giego nie­spo­dzie­wa­nie pod­upadł na zdro­wiu i wkrótce zmarł.

Przez dwa­dzie­ścia lat wspól­nie pro­wa­dzili kan­ce­la­rię i śmierć ojca mocno nim wstrzą­snęła. Żało­wał nie do końca wyko­rzy­sta­nego czasu, a przede wszyst­kim czuł się dziw­nie samotny. Ta strata kazała mu przyj­rzeć się rów­nież wła­snemu życiu i to, co zoba­czył, budziło w nim roz­go­ry­cze­nie. Do śmierci ojca czuł się szczę­śliwy i zado­wo­lony z losu; teraz – nie.

Pra­gnął o tym z kimś poroz­ma­wiać, podzie­lić się swoją stratą. Ale z kim? Nie mógł otwo­rzyć się przed żoną. Nie przed Jolene, która wie­rzyła, że szczę­ście jest wybo­rem, a ścią­gnięte brwi odwró­co­nym uśmie­chem. Po doświad­cze­niach z okresu trud­nego, ponu­rego dzie­ciń­stwa nie­cier­pli­wili ją ludzie, któ­rzy nie potra­fili być szczę­śliwi. Ostat­nio coraz bar­dziej draż­niły go wypo­wia­dane przez nią bez­tro­skim tonem komu­nały w stylu: „czas leczy rany”. Uwa­żała, że wie, czym jest żałoba, bo sama stra­ciła rodzi­ców, lecz nie miała poję­cia, co się czuje, tonąc. Skąd miała to wie­dzieć? Ona, twarda jak teflon.

Postu­ku­jąc pió­rem o blat sto­lika, wyj­rzał przez okno. Sound, dzi­siaj oło­wia­no­szara, wyglą­dała posęp­nie i tajem­ni­czo. Mewa uno­szona nie­wi­dzial­nym prą­dem wyda­wała się wisieć w powie­trzu.

Wtedy, przed laty, nie powi­nien ustą­pić, kiedy Jolene nale­gała, żeby kupili dom w Liberty Bay. Tłu­ma­czył, że nie chce miesz­kać tak daleko od mia­sta – ani tak bli­sko rodzi­ców – lecz w końcu się pod­dał, zmięk­czony jej przy­mil­nymi proś­bami i racjo­nal­nymi argu­men­tami, że przyda im się pomoc jego matki przy dzie­ciach. Gdyby wtedy nie ustą­pił, gdyby nie uległ, nie sie­działby codzien­nie na pro­mie, tęsk­niąc za czło­wie­kiem, z któ­rym tu się spo­ty­kał…

Prom zwal­niał. Michael wstał, pozbie­rał papiery i wło­żył je do dyplo­matki z jagnię­cej skóry. Nawet nie zer­k­nął na te zezna­nia. Włą­cza­jąc się w tłum, zszedł scho­dami na dolny pokład. Kilka minut póź­niej zje­chał z promu i skie­ro­wał się pod Smith Tower, kie­dyś naj­wyż­szy budy­nek na zachód od Nowego Jorku, a teraz sta­rze­jący się gotycki sym­bol roz­wi­ja­ją­cego się mia­sta.

Na dzie­wią­tym pię­trze w kan­ce­la­rii Zarka­des, Antham i Zarka­des wszystko było stare – pod­łogi, okna, które zde­cy­do­wa­nie wyma­gały wymiany, i nało­żone jedna na drugą kolejne war­stwy farby, lecz podob­nie jak cały biu­ro­wiec kan­ce­la­ria miała swoją histo­rię i urodę. Widok z okien zaj­mu­ją­cych całą ścianę wycho­dził na zatokę Elliott Bay z ogrom­nymi, poma­rań­czo­wymi żura­wiami por­to­wymi, prze­no­szą­cymi kon­te­nery na tan­kowce. To tutaj, w tym miej­scu, w ostat­nich dwu­dzie­stu latach Theo Zarka­des przy­go­to­wy­wał linię obrony w wielu naj­gło­śniej­szych i naj­po­waż­niej­szych pro­ce­sach kry­mi­nal­nych. Na zebra­niach pale­stry praw­nicy na­dal wspo­mi­nali z nie­ja­kim podzi­wem dar ojca do prze­cią­ga­nia ławy przy­się­głych na swoją stronę.

– Witaj, Micha­elu. – Recep­cjo­nistka pod­nio­sła głowę znad biurka.

Nie zatrzy­mu­jąc się, pozdro­wił ją gestem dłoni i prze­szedł obok pomiesz­czeń zaj­mo­wa­nych przez zaafe­ro­wa­nych apli­kan­tów, zapra­co­wane sekre­tarki i ambit­nych młod­szych part­ne­rów. Wszy­scy uśmie­chali się do niego, a on im odpo­wia­dał uśmie­chem. Przed wej­ściem do naroż­nego gabi­netu – wcze­śniej ojca, a teraz jego – zatrzy­mał się na roz­mowę z oso­bi­stą asy­stentką.

– Dzień dobry, Ann.

– Dzień dobry, Micha­elu. Bill Antham chciał się z tobą widzieć.

– Okey. Powia­dom go, że już jestem.

– Dobrze.

Znik­nął za drzwiami swo­jego biura, naj­więk­szego w całej kan­ce­la­rii. Atu­tem tego pomiesz­cze­nia było ogromne okno z wido­kiem na Elliott Bay. Reszta wyglą­dała cał­kiem zwy­czaj­nie: regały zasta­wione praw­ni­czymi książ­kami, drew­niana pod­łoga wytarta po wielu latach użyt­ko­wa­nia, dwa wyście­łane fotele i sofa obita czar­nym zamszem. Jedy­nym pry­wat­nym akcen­tem było rodzinne zdję­cie sto­jące obok moni­tora.

Rzu­cił dyplo­matkę na biurko, pod­szedł do okna i zapa­trzył się na mia­sto, które ojciec tak bar­dzo kochał. Zoba­czył w szy­bie swoje odbi­cie – falu­jące czarne włosy, mocna, kwa­dra­towa szczęka, ciemne oczy. Wypisz, wyma­luj ojciec z cza­sów mło­do­ści. Ale on, będąc w wieku Micha­ela, na pewno nie czuł się taki znu­żony i bez chęci do życia.

Usły­szał puka­nie i skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych drzwi. Do środka zaj­rzał Bill Antham, jedyny star­szy part­ner w fir­mie i naj­bliż­szy przy­ja­ciel ojca. Po śmierci ojca Bill też się posu­nął. Może oni wszy­scy się posta­rzeli.

– Witaj, Micha­elu – przy­wi­tał go, kuś­ty­ka­jąc w głąb gabi­netu. Uświa­do­miło to Micha­elowi, że Antham już dawno temu osią­gnął wiek eme­ry­talny. W zeszłym roku wymie­niono mu oba stawy kola­nowe.

– Sia­daj, Billu. – Michael wska­zał mu fotel naj­bli­żej biurka.

– Dzięki. – Opadł na sie­dze­nie. – Chcę cię pro­sić o przy­sługę.

– Jasne. – Michael wró­cił za biurko. – Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Byłem wczo­raj w sądzie i sędzia Runyon wyzna­czył mnie do obrony z urzędu.

Michael z wes­tchnie­niem usiadł w fotelu. Wyzna­cza­nie na obroń­ców z urzędu adwo­ka­tów spe­cja­li­zu­ją­cych się w spra­wach kar­nych było czę­stą prak­tyką. Sędzia powo­łuje tego obrońcę, który aku­rat jest pod ręką, kiedy akt oskar­że­nia tra­fia na jego biurko.

– Co to za sprawa?

– Facet zabił żonę. Przy­naj­mniej wszystko na to wska­zuje. Zaba­ry­ka­do­wał się w domu i strze­lił jej w głowę. Poli­cjanci z jed­nostki SWAT wycią­gnęli go stam­tąd, zanim zdą­żył się zabić. Tele­wi­zja sfil­mo­wała sporą część akcji.

Super. Oskar­żony klient poka­zany w tele­wi­zji.

– Chcesz, żebym wziął tę sprawę za cie­bie?

– Nie pro­sił­bym… ale za dwa tygo­dnie wyjeż­dżamy z Nancy do Mek­syku.

– Jasne – zgo­dził się Michael. – Nie ma pro­blemu.

Bill powiódł wzro­kiem po gabi­ne­cie.

– Cią­gle mi się wydaje, że go tu znajdę – wyznał cicho.

– Taa. – Michael poki­wał głową. Przez chwilę patrzyli na sie­bie, obaj mając w pamięci obraz czło­wieka, który wywarł tak duży wpływ na ich życie. Bill pod­niósł się z fotela, jesz­cze raz podzię­ko­wał i wyszedł.

Michael sku­pił się na pracy, pozwa­la­jąc, aby cał­ko­wi­cie go pochło­nęła. Przez wiele godzin stu­dio­wał pisemne zezna­nia, raporty poli­cyjne i odpisy z akt. Zawsze cecho­wała go wysoka etyka zawo­dowa i jesz­cze sil­niej­sze poczu­cie obo­wiązku. Teraz, kiedy tonął w żalu, praca stała się kołem ratun­ko­wym.

O trze­ciej sku­pie­nie prze­rwał brzę­czyk inter­komu.

– Micha­elu? Mam Jolene na linii.

– Dzię­kuję, Ann.

– Pamię­ta­łeś o jej uro­dzi­nach, prawda?

Jasny gwint!

Ode­pchnął się z fote­lem od biurka i zła­pał za słu­chawkę.

– Cześć, Jo! Wszyst­kiego naj­lep­szego!

– Dzięki.

Nie poka­zała po sobie, że ma pre­ten­sje, bo zapo­mniał, cho­ciaż wie­działa, że tak wła­śnie było. Jolene jak nikt potra­fiła trzy­mać emo­cje na wodzy i ni­gdy, przeni­gdy się nie zło­ściła. Cza­sami się zasta­na­wiał, czy porządna awan­tura nie wpły­nę­łaby korzyst­nie na ich mał­żeń­stwo, lecz nie­stety, do kłótni trzeba dwojga.

– Jo, co powiesz na kola­cję w tam­tym miej­scu nad mariną? W tej nowo otwar­tej knajpce?

Zanim zdą­żyła zaopo­no­wać (zawsze tak się działo, jeżeli pomysł nie pocho­dził od niej), szybko dodał:

– Betsy jest już na tyle duża, żeby przez dwie godziny popil­no­wać Lulu. To tylko pół­tora kilo­me­tra od domu.

Wyta­czał ten argu­ment od jakie­goś roku. Według niego dwu­na­sto­latka mogła popil­no­wać młod­szej sio­stry, nato­miast Jolene uwa­żała ina­czej. I jak w każ­dej spra­wie w ich życiu liczyło się jej zda­nie. Zdą­żył do tego przy­wyk­nąć… a jed­no­cze­śnie miał tego dość.

– Wiem, jak cię absor­buje sprawa Woer­nera – powie­działa. – A może dam dziew­czyn­kom kola­cję wcze­śniej i wyślę je na górę z jakimś fil­mem, a dla nas przy­go­tuję coś smacz­nego? Albo, jeśli wolisz, wysko­czę do bistro po jedze­nie na wynos. Tak lubimy ich dania.

– Na pewno tego chcesz?

– Naj­waż­niej­sze, żeby­śmy byli razem – odparła pogod­nie.

– Dobrze – ustą­pił. – Będę w domu o ósmej.

Zanim odło­żył słu­chawkę, był już myślami gdzie indziej.3

Gdy w środę rano Jolene wra­cała z prze­bieżki, natknęła się na weran­dzie na Betsy. Córka cze­kała na nią w szla­froku narzu­co­nym na przy­cia­sną piżamę i w różo­wych kozacz­kach eski­mo­skach. Minę miała skrzy­wioną – dość typowy obra­zek w ostat­nich cza­sach.

Jolene prze­bie­gła przez pod­jazd, sapiąc i wydmu­chu­jąc kłęby pary.

– Co się stało?

– Dziś jest środa – przy­po­mniała Betsy takim samym tonem, jakim wyszep­tuje się infor­ma­cję: masz raka.

Aha. O to cho­dzi.

– Sio! – Jolene zago­niła córkę do cie­płego domu.

– Mamo, nie możesz się poka­zać. Powiem, że jesteś chora.

– Nie opusz­czę dnia karier – stwier­dziła sta­now­czo Jolene, nasta­wia­jąc kawę.

– Wspa­niale. Zruj­nu­jesz mi życie! – wytknęła jej piskli­wie Betsy. Ucie­kła na górę, z hukiem zamy­ka­jąc drzwi swo­jego pokoju.

– O nie, tak być nie może – mruk­nęła Jolene, podą­ża­jąc za córką na pię­tro. Ener­gicz­nie zapu­kała do drzwi.

– Odejdź!

Zapu­kała jesz­cze raz.

– Dobra. Wchodź. I tak wej­dziesz. Nie ma pry­wat­no­ści w tym głu­pim domu.

Jolene prze­łknęła to sym­pa­tyczne zapro­sze­nie i naci­snęła klamkę.

Pokój Betsy sta­no­wił odbi­cie gustu zarówno dwu­na­sto­latki, która obec­nie go zaj­mo­wała, jak i tam­tego urwisa sprzed zale­d­wie paru mie­sięcy. Ściany na­dal były w bla­do­żół­tym kolo­rze, wybra­nym przez Jolene pra­wie dzie­sięć lat temu. Dawno wywę­dro­wało stąd dzie­cinne łóżko, toa­letka i opra­wione w ramki ryciny z _Kubu­sia Puchatka_. Teraz stało tu duże łoże z kolu­mien­kami nakryte kapą z denimu i zabyt­kowa, żółta komódka z nie­bie­skimi gał­kami, a ryciny zastą­piły pla­katy z kudła­tymi chło­pa­kami z ulu­bio­nych boys­ban­dów mało­lat. Wszę­dzie widoczne były ślady wojny pomię­dzy dzie­ciń­stwem a okre­sem dora­sta­nia. Na noc­nym sto­liku obok słoja z kamy­kami z plaży i aga­tami oraz ulu­bio­nej nie­gdyś siatki do łapa­nia owa­dów – pre­zentu od Setha na ósme uro­dziny – walały się przy­bory do maki­jażu (wyma­lo­wana mogła cho­dzić wyłącz­nie po domu). Ubra­nia, które przy­mie­rzała, pomie­szane z rze­czami zdję­tymi wczo­raj po szkole, walały się na pod­ło­dze.

Nabur­mu­szona Betsy sie­działa na łóżku z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę.

Jolene przy­sia­dła na brzegu łóżka. Serce rwało się do córki, którą tak odmie­niła szkoła śred­nia. Ten kie­dyś zadziorny i ufny łobu­ziak pogu­bił się w morzu aro­ganc­kich dziew­czyn i trud­nych towa­rzy­skich wybo­rów. Ostat­nio brak pew­no­ści sie­bie spra­wił, że nic nie przy­cho­dziło jej łatwo, a każda decy­zja musiała zyskać apro­batę rówie­śni­czek. Liczyła się wyłącz­nie akcep­ta­cja grupy i chyba nie było z tym naj­le­piej.

– Dla­czego nie chcesz, żebym przy­szła na dzień karier?

– Bo mi wstyd. Już ci mówi­łam. Nikt, kto jest na topie, nie ma mamy żoł­nie­rza.

Jolene sta­rała się nie ode­brać tego oso­bi­ście i pra­wie jej się udało. Poczuła jedy­nie lekki żal, podobny do ukłu­cia igłą.

– Ty nie wiesz, co to wstyd – powie­działa cicho, przy­po­mi­na­jąc sobie wła­sną matkę, która pijana wto­czyła się na wywia­dówkę. „Tco ona naaro­biła?” – wybeł­ko­tała.

– Sierra będzie się ze mnie nabi­jać.

– W takim razie kiep­ska z niej kole­żanka, prawda? Bets, dla­czego mi o niczym nie mówisz? Prze­cież ty, Sierra i Zoe trzy­ma­ły­ście się razem.

– Bo ty mi wszyst­kiego zabra­niasz. One mogą się malo­wać do szkoły i cho­dzić do gale­rii, kiedy chcą, a nie tylko w week­endy.

Znowu te same pre­ten­sje.

– Jesteś za młoda na maki­jaż. Umó­wi­ły­śmy się, że kiedy skoń­czysz trzy­na­ście lat, będziesz mogła się deli­kat­nie malo­wać i prze­kłuć uszy. Prze­cież pamię­tasz.

– To ty się umó­wi­łaś – wypo­mniała jej Betsy z gory­czą.

– Jeśli nie lubią cię dla­tego, że nie tuszu­jesz rzęs…

– Ty nic nie rozu­miesz.

– Bets – zaczęła Jolene naj­ser­decz­niej, jak potra­fiła. – Co się stało?

Czu­łość zro­biła swoje. Betsy zalała się łzami. Jolene przy­gar­nęła córkę do sie­bie i trzy­mała w ramio­nach, pozwa­la­jąc jej się wypła­kać. Trwało to całe wieki. Betsy szlo­chała, jakby pękło jej serce, jakby umarł ktoś, kogo kochała. Jolene tuliła ją do sie­bie, gła­dząc po krę­co­nych wło­sach.

– W zeszłym tygo­dniu Si-Si-erra przy­nio­sła papie­rosy do szkoły – wychli­pała. – Kie-kiedy powie­dzia­łam, że to zabro­nione, nazwa-nazwała mnie ofiarą losu i nama­wiała, żebym zapa­liła.

Jolene na wszelki wypa­dek nabrała powie­trza.

– I zapa­li­łaś?

– Nie, ale one teraz się do mnie nie odzy­wają. Wyzy­wają mnie od lizu­sów.

Jolene żało­wała, że nie może trzy­mać córki w ramio­nach, dopóki nie miną zagro­że­nia, dopóki nie doro­śnie na tyle, aby swo­bod­nie i bez zaha­mo­wań radzić sobie z takimi sytu­acjami. Pra­gnęła ją pocie­szyć, dora­dzić coś po mat­czy­nemu, lecz nic nie przy­cho­dziło jej do głowy. Dopóki nie zna­la­zła się w woj­sku, gdzie obo­wią­zy­wały pro­ste i jasne zasady, ni­gdzie nie paso­wała. Dzie­ciaki ze szkoły widziały, że jest inna – może z powodu sta­rych ubrań, a może dla­tego, że nie cho­dziła na imprezy ani nie zapra­szała nikogo do domu. Kto wie? W pew­nym sen­sie dzieci są jak Ryce­rze Jedi – wyczu­wają naj­mniej­sze zawi­ro­wa­nia Mocy. Ale ona już jako dziecko zna­la­zła wyj­ście – nauczyła się kon­tro­lo­wać i głę­boko cho­wać swoje uczu­cia.

Dla­tego nie­wiele wie­działa o tak despe­rac­kim pra­gnie­niu dopa­so­wa­nia się do grupy. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zapewne zro­bi­łaby Betsy wykład o sile cha­rak­teru i wie­rze we wła­sne moż­li­wo­ści, może nawet pod­su­nę­łaby pomysł, jak się może ode­grać na kole­żan­kach. Ale wia­do­mość o papie­ro­sach w szkole obu­dziła jej nie­po­kój. Jeżeli kole­żanki Betsy, byłe kole­żanki, popa­lają, musi sta­now­czo zare­ago­wać.

– Zadzwo­nię do mamy Sierry i…

– BOŻE, nie! Obie­caj, że tego nie zro­bisz. Bo ina­czej już ni­gdy nic ci nie powiem. – Prze­ra­ziła się nie na żarty. – Mamo, obie­caj. Pro­szę…

– Dobrze. – Jolene ustą­piła. – Na razie nic nie będę robić. Ale, skar­bie, pamię­taj, że jeżeli Sierra i Zoe palą w szkole, nie musisz ich naśla­do­wać. Może poszu­ka­ła­byś sobie nowych przy­ja­ciół. Na przy­kład te dziew­częta z dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej. Wydają się sym­pa­tyczne.

– Tobie wszy­scy wydają się sym­pa­tyczni.

– A Seth?

Betsy prze­wró­ciła oczami.

– To lamus. Wczo­raj przy­niósł do szkoły gitarę i grał na niej na dłu­giej prze­rwie. Ale siara.

– Kie­dyś lubi­łaś słu­chać, jak gra.

– I co z tego? A teraz nie lubię. Wszy­scy sobie z niego kpią.

Jolene widziała, że córka jest zała­mana.

– Oj Betsy! – Wes­tchnęła. – Jak możesz tak trak­to­wać Setha? Sama wiesz, jak ci przy­kro, kiedy Sierra i Zoe są dla cie­bie nie­do­bre.

– Jeżeli będę się z nim kole­go­wać, wszy­scy się ode mnie odwrócą.

– Bets, nie możesz być takim lemin­giem.

– Co?! Chcesz powie­dzieć, że jestem gry­zo­niem?

– Tak chcia­ła­bym ci pomóc. – Wes­tchnęła. – Nie­stety, musisz sama sobie radzić. Bar­dziej się sta­rać. Jeżeli ty będziesz dobra dla ludzi, oni odpłacą tym samym.

– Chcesz mi pomóc? Odpuść dzień karier.

I tak wró­ciły do początku roz­mowy.

– Nie mogę. Dobrze wiesz. Zobo­wią­za­łam się. Kiedy się coś przy­rzeka, trzeba dotrzy­mać słowa. Na tym polega hono­rowe postę­po­wa­nie. A honor i miłość są w życiu naj­waż­niej­sze.

– No, jasne.

– W przy­szłym roku się nie zgło­szę. Co ty na to?

Betsy popa­trzyła na nią badaw­czo.

– Słowo?

– Słowo.

Naresz­cie na jej twa­rzy poja­wił się cień uśmie­chu. Jolene wolała nie myśleć, że wywo­łała go obiet­nicą rezy­gna­cji z uczest­ni­cze­nia w życiu córki.

Tak jak myślała, dzień karier oka­zał się kata­strofą. Betsy prze­ży­wała męki. Jolene sta­rała się zacho­wy­wać bar­dzo powścią­gli­wie i uważ­nie kon­tro­lo­wała głos, opo­wia­da­jąc, jak w wieku osiem­na­stu lat, ucząc się w szkole śred­niej, robiła jed­no­cze­śnie kurs pilo­tażu. Ucznio­wie z otwar­tymi ustami słu­chali opo­wie­ści o akcjach, w któ­rych uczest­ni­czyła, cho­ciażby takich, jak pod­ję­cie tury­stów z góry Mount Rainer pod­czas zej­ścia lawiny w zeszłym roku. Zada­wali pyta­nia o gogle nok­to­wi­zyjne, broń i ćwi­cze­nia woj­skowe. Jolene sta­rała się umniej­szać swoją rolę i nie mówiła nic o satys­fak­cji i dumie, jaką czer­pała z pilo­to­wa­nia blac­khawka. Nie umknęło jej jed­nak, że córka coraz niżej wsu­wała się pod ławkę, jakby chciała znik­nąć, a po pre­lek­cji pierw­sza zna­la­zła się przy drzwiach. Sierra z Zoe z iro­nicz­nymi uśmie­chami poka­zy­wały ją pal­cami z dru­giego końca sali gim­na­stycz­nej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: