- W empik go
Na dworze królowej Anny: powieść na tle historycznem - ebook
Na dworze królowej Anny: powieść na tle historycznem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dżdżysty wieczór listopadowy, drogą z Warszawy do Ujazdowa zdążała w cztery konie zaprzężona kolebka. Na koniach lejcowych siedziało dwóch hajduków, oświetlając pochodniami panującą ciemność, którą jeszcze powiększała mgła, czy drobny deszcz siekący bez przestanku.
Pochodnie oświetlały wprawdzie nieco drogę, nie wysuszyły wszakże błota, w którem grzęzła ciężka kolasa, chyląc się to na jedną, to na drugą stronę.
Pojazd to był stary; na pudle żółtem, na budzie, ząb czasu wyrył swoje ślady, a i koła snać dawno już służyły. O całość ich drżał najwidoczniej woźnica, który za każdem ich zagrzęźnięciem wychylał się i zaraz udzielał swoich spostrzeżeń siedzącemu obok hajdukowi.
Jednocześnie za każdem pochyleniem się pojazdu wyglądała twarz średnich lat niewiasty, białą chustą otulona i dźwięcznym, melodyjnym głosem pytała:
– Może wysiąść?
Zanim Wojciech woźnica zdążył odpowiedzieć, już i z drugiej strony kolasy wychylają się młodziutka główka i to samo, jeno cieńszym głosem powtarzała pytanie:
– Może wysiąść?
Wkrótce woźnicę w odpowiedzi wyręczyło koło, które ugrzązłszy w błocie, wypowiedziało posłuszeństwo, przyczem kolebka prawie do samej ziemi się pochyliła.
Na ten wcale nieoczekiwany wypadek nie ozwało się żadne "och!" "ach!" jak to zwykle bywa, tylko zabrzmiał głos starszej białogłowy:
– Wysiadaj Kornelko!
– Błoto – zauważyła Kornelka, wcale jakoś nie przerażona tym wypadkiem.
– Poszukani jakiej deski i do karety przystawię – odezwał się lokaj, brnąc z pokojówką po rozmiękłem błocie.
Niewiasty, nic nie mówiąc, cofnęły się w głąb karety.
– Skąd tu wziąć deski! – mruknął woźnica.
I stanąwszy na koźle, zdjął z siedzenia wyściełaną poduszkę, oderwał wieko od kielni, znajdującej się pod kozłem i podając je, rzekł:
– Zawszeć to lepsze niż błoto.
– Godziłoby się takich do samego zamku! – mruknął pokojowiec, opierając deskę o najniższy stopień i spoglądając po rozlanych po drodze kałużach, które się lśniły przy mieniącem świetle pochodni.
Poczem otworzył drzwiczki i rzekł schylając z ukłonem głowę.
– Przy stopniu jest już deska, ale dalej straszne błoto.
– Cóż więc zrobimy? – spytała starsza niewiasta.
I nie czekając odpowiedzi, rzekła:
– Możeby jacy dobrzy ludzie poratowali, wydźwignęli karetę i koła użyczyli.
– Gdyby najmiłościwsza pani posiedzieć w karecie raczyła, pachołek mógłby do zamku poskoczyć po drugą karetę – odrzekł lokaj.
– Możeby to i dobrze… – odrzekła, namyślając się niewiasta. – Ale gdy tak będziemy stali na drodze, zrobimy jadącym mitręgę.
Lokaj się uśmiechnął nieznacznie, w duszy zaś pomyślał:
– Dobrotliwa pani, jeno na jej dobroci nikt się bodaj nie poznaje.
Wtem jakby na potwierdzenie jej słów, z przeciwnej strony dał się słyszeć zamaszysty trzask z bata i dwóch pachołków siedzących z pochodniami na lejcowych koniach, oznajmiło:
– Karoca na drodze! – wołał jeden.
– Zagrzęźnięta! – dodał drugi.
Woźnica wstrzymał konie, za nim wstrzymał się wóz i kilkunastu jezdnych, otaczających wielką, w sześć koni zaprzęgniętą kolebkę. Jeden z jezdnych przyskoczył do drzwiczek, z kolebki zaś dał się słyszeć głos niecierpliwy:
– Jagmunt, co to?
– Mości książę, jakowaś kolebka na samej drodze – tłomaczył dworzanin, stojąc z koniem przy drzwiczkach.
– Któż to śmie Algimuntowi, księciu na Holszanach stawać na drodze? – wrzasnął tenże sam głos niecierpliwie. – Fora z nimi!
I nie ograniczając się na tym rozkazie, zawołał do stojącego przy karecie dworzanina:
– Każ pachołkom tę zawadę usunąć! Dworzanin kopnął się z rozkazem, tymczasem pachołcy księcia poczęli przedrwiwać z hajduków przeciwnej strony.
– Plewą żywicie konie, kiedy was wyciągnąć nie mogą!
– I plewy pewnikiem nie widzą, jeno wodę z kałuży! – dodał drugi.
Pachołcy zagrzęźniętej zbyli te żarty pogardliwem milczeniem.
– Śmiecie wiozą, to boją się przemówić, żeby ich nie rozdmuchać – mruknął woźnica.
– Cicho!
– Waruj! – zawołali przyciszonym głosem hajducy – i jakieś głosy ozwały się do butnej służby.
Niewiele to wszakże pomogło, bo zaraz wrzasnął książęcy woźnica:
– Z drogi tam! Odpowiedziano mu znów milczeniem.
– Hej! czy ty nie wiesz kto jedzie? – wrzasnął powtórnie.
– Wiem, kogo wiozę! – odkrzyknięto mu z zagrzęźniętej karety.
Tymczasem hajducy, zszedłszy z koni, oglądali leżące koło, chcąc je jakim bądź sposobem na oś nasunąć.
– Wiedz o tem, że nam każdy ustępuje z drogi! – wrzeszczeli książęcy słudzy.
– I nam też – odrzekł spokojnym głosem jego przeciwnik.
– Mój pan jest kniaziem na Holszanach!
– My wyżsi – odpowiedziano mu z wielkim spokojem.
Starsza z niewiast siedzących w kolasie poddała się swemu losowi. Zdawało się, że ta przygoda zgoła ją nie obchodzi, usta tylko poruszały się czasami, zapewne szepcąc modlitwę.
Młodziutka zaś jej towarzyszka co chwila wychylała główkę, a że to na jej stronę pochyliła się kareta, wychylała się więc prawie do połowy.
Z niecierpliwych jej ruchów znać było, iż chętnie byłaby wyskoczyła choćby nawet w błoto, byle nie siedzieć na miejscu. Uszanowanie wszakże dla damy, z którą jechała, nie pozwalało jej na tę samowolę.
Tymczasem gwar kłócących się dochodził do wnętrza, nie rozróżniano słów, lecz głos dowodził, że tam idzie na ostre.
– Zamiast kłócić się, lepiejby nam pomogli – odezwała się ze zwykłym sobie spokojem starsza niewiasta.
To mówiąc, wychyliła się, by spojrzeć, co się tam dzieje.
Jednocześnie przy karecie stanął Jagmunt. Spojrzał i nagle począł jąkać:
– Najmiłościwsza pani… prawdziwie szczególniejszy wypadek, w tej chwili wszystkiemu się zaradzi.
Gdy tak mówił mocno zakłopotany, z pod ramienia damy wychyliła się główka jadącej z nią dzieweczki i z ciekawością przypatrywała się młodzieńcowi.
Ten, ukłoniwszy się raz jeszcze, jak mógł najniżej, zwrócił szybko konia, aż rozmiękłe błoto bryzgnęło, dając znak służbie, żeby się uciszyła i znak ten poparł ozwaniem się:
– W tej chwili zamknąć gęby!
Rozkaz w mig poskutkował, w jednej chwili zrobiła się cisza, słychać było tylko oddech wzburzonych gniewem ludzkich piersi i sapanie zadowolonych z chwilowego wypoczynku koni.
Tymczasem Jagmunt zbliżył się do kolebki księcia, z której okna powitał go głos gniewny.
– Czemu nie usuwają przeszkody?
Jagmunt szepnął coś swemu panu, a ten szeroko otworzywszy oczy, spojrzał na niego ze zdziwieniem i rzekł:
– Ależ to ja własną personą służyć muszę!
Tu mówiąc, wydostawał się z kolasy.
Niełatwa to była sprawa, bo jakkolwiek drzwiczki były szerokie i na rozcież otwarte, ale persona Aleksandra Algimunta księcia na Holszanach, była tak pokaźna, iż z wielką trudnością się wydobywał.
– Jegomość, serdeńko, na taką ciemność i w kałużę! – ozwał się z głębi kolasy przeciągły głos niewieści.
I dalejże przytrzymywać za pas wysiadającego, co jeszcze utrudniało wydostanie się z kolasy.
– Niech cię Znicz spali, słowo daję, każę porąbać to pudło, jeno mitręga – wołał kniaź, sapiąc, wszakże miarkując głos swój. – Musiałem się chyba za antabę zaczepić, odczep tam jejmość, duszo!
Lecz "dusza" nietylko nie myślała odczepić, ale owszem, włożywszy drobną swą rękę za pas małżonka, z całej siły przytrzymywała go, dając znak córce, siedzącej naprzeciw, aby to samo czyniła.
– Odwiązać do stu Perkunów pas, albo i przeciąć go, a niech się jaknajprędzej wydobędę! – krzyknął kniaź, zapomniawszy o miarkowaniu gwałtownych porywów.
Widząc rozsrożenie się pana, a i wielką konieczność wydobycia jego persony, Jagmunt zeskoczył z konia i rzuciwszy go stojącemu pachołkowi, tak zręcznie się jakoś koło odplątania pasa zawinął, że kniaź nie spodziewając się tak szybkiego uwolnienia, o mało całym ogromem swej postaci w kałużę nie runął.
Przytrzymał go zręczny dworzanin i kniaź klapnąwszy nogą w błoto, stanął jakoś o swojej sile.
– Jegomość, serdeńko, w taką kałużę! – ozwał się znów troskliwy głos żony.
Lecz serdeńko nie zwracał uwagi na to wołanie, jeno zwróciwszy się do swych dworzan, zawołał:
– Wysłać drogę skórami do poszwankowanej kolasy!
Sam zaś brnął po błocie, a za nim w przyzwoitej odległości Jagmunt.
Stanąwszy nareszcie przy drzwiczkach silnie pochylonej karocy, skłonił głowę z wielkiem uszanowaniem i rzekł:
– Najmiłościwsza i umiłowana pani, casus jaką jej Królewską Mość spotkał, jest prawdziwie szczęśliwym dla sługi jej ewenementem. Będziemy mogli dać dowód, jak osoba jej nam jest droga, na własnych rękach przeniesiemy ją w bezpieczne i suche miejsce.
– A komuż mamy zawdzięczać pomoc? – spytała dama, którą ten wypadek spotkał.
– Aleksander Algimunt, kniaź na Holszanach Holszański, najwierniejszy sługa domu Jagiellonów.
– Holszański… Algimunt… – powtórzyła, jakby sobie coś przypominając.
– Bratanek Pawła Algimunta Holszańskiego, biskupa wileńskiego – dopomógł kniaź.
– Wiem, już wiem i rada jestem, że Waszmość widzę – odpowiedziała dama z wielką uprzejmością.
– Ale teraz pozwoli Jej Królewska Mość, że ją po położonych skórach do mojej kolebki przeprowadzę – rzekł Holszański. – Podjechać bowiem nie można, z powodu wązkiej drogi – tłomaczył, podając z dworskim ukłonem rękę wysiadającej.
Jagmunt przybliżył się, chcąc dopomódz towarzyszce, lecz dziewczę nie dotknąwszy podanej dłoni, zręcznie wyskoczyło na rozesłane u stóp kolasy niedźwiedzie futro.
Zaledwie jednak stąpiła, potknęła się i o mało nie upadła, natrafiwszy na jakiś wybój, który się pod skórą znajdował.
Jagmunt podtrzymał ją, mówiąc:
– Waszmość panna nie pozwoliła sobie służyć, teraz poniewoli moje usługi przyjmuje.
– Ochmistrzyni naucza, iż nie godzi się usługi od nieznajomych młodzieńców przyjmować – odrzekło dziewczę rezolutnie.
– Piotr Jagmunt, krewny i dworzanin księcia na Holszanach.
– Kornelja Tarłówna, dwórka Jej Królewskiej Mości, Anny Jagiellonki – odparło dziewczę.
I uważając snać, że ani ochmistrzyni, ani nikt nie będzie miał nic przeciw temu, oparta się swobodnie na podanem sobie ramieniu.
Czyniła zaś to z powagą i miną dorosłej osoby, chociaż z postaci wyglądała nad lat trzynaście.
Tymczasem Anna Jagiellonka do swego towarzysza mówiła:
– A dokądże Waszmość dążycie, żeście się na naszej drodze znaleźli.
– Dokądże, jeżeli nie do stóp Najmiłościwszej nam Królewny, dla polecenia jej względom córki naszej, Zofki – rzekł dwornie kniaź.
– Miłe nam wasze odwiedziny, ale chyba was do Ujazdowa zaproszę. Na zamku bowiem burgrabia nakazał porządki wedle kominów na zimę – mówiła Anna z pewnem zakłopotaniem.
– Odwieziemy Najmiłościwszą Panią do Ujazdowa, a sami wrócimy do Warszawy, gdzie mamy zamówioną gospodę. Korzystając zaś z łaski Najmiłościwszej Pani, stawimy się w Ujazdowie na każde jej wezwanie – odrzekł pan Holszański. I jakby sobie coś przypomniał, dodał: – Pozwoli Najmiłościwsza Pani, że dam zlecenie, żeby żona moja Zenobia z Wołowiczów i córka ustąpiły z kolasy.
– Pomieścimy się chyba, bo widzę kolasa obszerna, odwieziecie mnie więc, a jutro, da Bóg, przybędziecie w gościnę – odrzekła ze znaną sobie dobrocią królewna.
Holszański mimo to szepnął coś jednemu ze swoich dworzan, a gdy królewna doszła do karety, pani Zenobia i Zofka stały już u drzwiczek, składając, o ile się dało, ukłon przybyłej.
– Dorodną macie już córkę – rzekła przyjaźnie królewna, spojrzawszy na smukłą postać dziewczęcia.
– Dorodniejsze i łaskawsze słowo Jej Królewskiej Mości – odrzekła pani Zenobia, powtarzając ukłon.
– Już jej na czternasty bez mała trzy miesiące – dorzucił kniaź, wprowadzając królewnę do kolasy.
Na ten raz przekonał się, że drzwiczki były bardzo obszerne.
Anna Jagielonka bowiem była wysokiego wzrostu i bardzo rozrosłej statury, objętość jej zaś powiększała wełniana, suto fałdowana suknia i tołubek aksamitny, kunami podbity; mimo to, łatwo się po kilku stopniach do wnętrza kolasy dostała, a siadłszy, pochwaliła:
– Wygodne wejście do waszej kolasy. Pomieścimy się też wszystkie, proszę, bardzo proszę – dodała, wskazując miejsce koło siebie żonie i córce kniazia.
Połechtało to jego ambicję, raz, że swoją kolasą mógł się przysłużyć królewnie, powtóre, że obok królewny jechała jego żona i córka.
Na to uprzejme zaproszenie wsiadła pani Zenobia i Zofka, przed drzwiczkami tylko, jakby zapomniana, pozostała Kornelka, stojąca obok Jagmunta.
Lecz nie zapomniała o niej królewna i zwracając się do kniazia, rzekła:
– Pozwólcież i mojej wychowance, pannie Tarłównie, wsiąść do swojej kolasy.
– Najmiłościwsza Pani w niej rządzi – rzekł uprzejmie kniaź.
I ruchem ręki zapraszał dzieweczkę.
Kornelka podtrzymywana przez Jagmunta, wskoczyła raźno i umieściła się na przedniem siedzeniu obok kniaziówny.
Ta usunęła, się w sam kąt, nie wiedzieć, przez uprzejmość czy niechęć. Miejsca bowiem było dosyć i jeszcze ze cztery takie dzieweczki mogły się były na przedniem siedzeniu pomieścić.
Prowadzący orszak księcia podpułkownik Wirda, tak umiejętnie zakomenderował, że wielką, ciężką kolasę zwrócono i królewnę Annę do Ujazdowa bez przeszkody dowieziono.II. NA ZAMKU W UJAZDOWIE.
W przedsionku do skromnego zameczku w Ujazdowie (1) królewnę spotkały dziecięce głosy:
– Witamy naszą Najmiłościwszą Panią, umiłowaną naszą opiekunkę!
Uśmiechnął się na to Jagmunt, który wraz z drugim dworzaninem odprowadzał infantkę.
– Cóż to za krzyki? – spytała księżniczka, wchodząc za matką do kolasy, z której wysiadły dla czynienia honorów królewnie.
– Jakieś dzieci jakby chórem witają najmiłościwszą panią – odrzekł Jagmunt.
– Także chór! – rzekła dość niechętnie Zofka.
– Najmiłościwsza pani podobno sierot dużo wychowuje – rzekła matka.
– Piękny mi dwór, zupełnie inne sobie czyniłam o nim wyobrażenie – mówiła księżniczka, zasiadając wygodnie obok matki.
–- (1) Prawdopodobnie mieścił się w tem miejscu, gdzie dziś szpital wojskowy.
Tymczasem Anna Jagielonka z rozpromienioną twarzą spoglądała na witające ją różnego wieku dziewczątka.
Stanęły one szeregiem z ochmistrzynią, panną Bogumiłą Lidzką na czele i spoglądały z dziecięcą ciekawością na przybyłą.
– Bodajże cię, zapomniałam wyjąć z karety torebki z piernikami, które dla nich miałam – rzekła królewna z pewnem zakłopotaniem.
– Oto jest – wtrąciła Kornelka, podając spory, dziany na drutach z nici, mocno pękaty woreczek, co świadczyło, że dużo zawiera przysmaków.
– Poczciwa Kornelka, mimo całego ambarasu, jakiśmy miały, nie zapomniała dla was o pierniczkach – mówiła królewna, sięgając do wnętrza torebki.
A wyjąwszy sporą garść drobnych pierniczków, poczęła je rozdawać między dziatwę. I zaraz dodała:
– Nie mnie, lecz imć pannie Kornelii Tarłównie podziękowanie się należy.
– Gdyby tak przyszło do prawdy, to chyba imć panu Piotrowi Jagmuntowi – odrzekła Kornelka.
– Co za Jagmunt? – spytała, patrząc ciekawie królewna.
– Dworzanin księcia Holszańskiego, który mi w drodze dopomógł do przejścia za Waszą Miłością.
– Hm, hm, grzecznych snać kawalerów książę Holszański ma na swoim dworze, kiedy ów nietylko pannie dopomógł do przejścia, ale i o pierniczkach nie zapomniał – rzekła królewna. – Ale jakże to było, opowiedz Kornelko.
– A to tak, proszę Najmiłościwszej Pani: gdy Jej Miłość już wysiadła i szła po owych rozesłanych futrach, ja też zaraz skik, a torebka z piernikami bęc, i takem się potknęła, że gdyby mi pan Jagmunt ręki nie podał, byłabym upadła jak długa – opowiadała z wielkiem ożywieniem Kornelka, naśladując ruchy, o których mówiła. Podskakiwała więc, udawała, że pada na ziemię, a przy tem kręciła się jak fryga.
– Skądże wiesz nazwisko owego dworzanina? – spytała Anna Jagiellonka, patrząc z upodobaniem na zręczne ruchy dziewczęcia.
– Bo ten grzeczny młodzieniec chciał mi zaraz przy wysiadaniu rękę podać, ale ja nie przyjęłam, jeno sama skoczyłam, a kiedy się potknęłam i on mnie podtrzymał, rzekł:
– Imć panna nie chciała mojej pomocy i o mało szwanku nie doznała.
– A ja mu na to: Ochmistrzyni nas uczy, iż nie wypada przyjmować grzeczności od nieznajomych kawalerów. Wtedy on:
– Piotr Jagmunt, dworzanin księcia Holszańskiego.