Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Na granicy procedury - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 grudnia 2025
19,00
1900 pkt
punktów Virtualo

Na granicy procedury - ebook

Młody policjant prowadzi śledztwo w sprawie porwania i domniemanego morderstwa w parku. Sprawa wydaje się rutynowa — do momentu, gdy procedury zaczynają działać zbyt gładko, a pytania spotykają się z ciszą. W trakcie dochodzenia mężczyzna wikła się w relację z kobietą, która miała być tylko świadkiem. Im bliżej prawdy, tym wyraźniej widać, że to nie błąd systemu — to jego sposób działania. Na granicy procedury to mroczny, intensywny kryminał o lojalności, manipulacji i granicach odpowiedzialności. O świecie, w którym zło nie nosi maski, tylko garnitur i podpisuje umowy. O prawdzie, która może wygrać — ale nigdy bez ofiar. To książka dla czytelników, którzy cenią kryminał psychologiczny, napięcie narastające powoli i historie, które zostają w głowie długo po ostatniej stronie. Bo najgroźniejsze decyzje zapadają wtedy, gdy nikt nie łamie prawa.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368732115
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

PARK

1.1 PARK O ŚWICIE

Miasto o świcie jest jak człowiek, który jeszcze nie zdążył założyć maski.

Wszystko wygląda wtedy prawdziwiej, nawet jeśli to prawda brzydka i niechciana. Beton nie udaje ciepła, witryny sklepów nie udają obietnic, a ulice — puste i mokre — nie udają, że prowadzą dokądkolwiek poza kolejnym dniem. Lubiłem tę porę. Nie dlatego, że była spokojna. Tylko dlatego, że była szczera.

Gdyby ktoś spytał mnie rok temu, czy chcę prowadzić sprawę o morderstwo, odpowiedziałbym bez wahania, że tak. Powiedziałbym, że właśnie po to jestem w policji. Że to sens, porządek, sprawiedliwość. Powiedziałbym wszystko, co brzmi dobrze w ustach młodego faceta w mundurze, który jeszcze wierzy, że świat da się naprawić, jeśli tylko zna się odpowiednią procedurę.

Nikt mnie nie spytał.

Telefon zadzwonił o piątej pięćdziesiąt jeden. Wibracje przeszły przez szafkę nocną, przez drewno, przez moje zmęczenie, jakby ktoś pukał do drzwi od środka.

— Lewicki — odezwałem się, zanim zdążyłem się dobudzić.

— Park Miejski, północna alejka. Podejrzenie 187 — usłyszałem w słuchawce. Dyżurny mówił krótko, bezbarwnie, jakby opisywał pogodę. — Technicy już jadą. Ty też.

„Podejrzenie 187” było amerykańskie w kodzie, ale polskie w konsekwencjach. Morderstwo. Po prostu. Brzmiało jak coś, co powinno mieć w sobie więcej dramatu, a ma w sobie tylko zimną informację i konieczność.

Wstałem, ubrałem się mechanicznie. W łazience spojrzałem w lustro i przez moment nie poznałem własnej twarzy — nie dlatego, że była inna, tylko dlatego, że była zbyt zwyczajna jak na to, co miało się wydarzyć.

Złapałem kubek z kawą, ale nie piłem. Trzymałem go tylko, jak trzyma się coś w dłoni, żeby mieć pretekst, by nie myśleć. Potem schowałem odznakę do kieszeni płaszcza. Na ulicy było zimno, wilgoć wciskała się pod kołnierz i pod skórę.

Jazda przez miasto o tej godzinie ma w sobie coś upiornego. Sygnalizacja świetlna pracuje jak dla duchów. Ludzie jeszcze śpią, więc wszystko należy do tych, którzy nie potrafią zasnąć: do nocnych kierowców, do sprzątaczy, do tych, co wracają, i do tych, co wychodzą.

Ja należałem do tej ostatniej kategorii.

Zatrzymałem samochód przy bramie parku. W oddali widziałem już migające światła radiowozów. Czerwone i niebieskie błyski odbijały się w kałużach jak sygnały alarmowe wysyłane w dół, do jakiegoś podziemnego świata.

Wysiadłem.

Park pachniał mokrą ziemią, liśćmi i czymś metalicznym, czego nie chciałem nazywać. Mgła wisiała nisko, powoli przesuwała się między drzewami jak dym po pożarze. Lampy oświetlały alejki wąskimi stożkami światła, ale to światło nie dawało poczucia bezpieczeństwa. Dawało poczucie, że ktoś celowo wybiera fragmenty rzeczywistości, a resztę zostawia w ciemności.

— Lewicki! — zawołał ktoś.

To był sierżant Rudzki, wysoki, z twarzą człowieka, który od lat nie próbuje już udawać, że to praca jak każda inna. Podszedł do mnie, podał rękę, ale uścisk miał szybki, czysto formalny.

— Biegacz znalazł ciało. W krzakach, przy alejce. Tam — wskazał.

Ciało. Nie „kobieta”. Nie „osoba”. Ciało.

— Karetka? — zapytałem.

— Była. Stwierdzili zgon. Lekarz sądowy jedzie. Technicy w środku.

Przez sekundę stałem, patrząc na taśmę policyjną i na ludzi krzątających się po drugiej stronie. Na to, jak sprawnie rozstawiają pachołki, jak rozkładają sprzęt. Jakby to była tylko logistyka. Jakby śmierć była tylko problemem organizacyjnym.

Moja odznaka w kieszeni nagle zrobiła się cięższa.

Wszedłem pod taśmą.

Z każdym krokiem w stronę miejsca zdarzenia czułem, jak coś we mnie się kurczy. Nie strach. Raczej… świadomość. Tępy nacisk w klatce piersiowej, jakby organizm próbował mnie ostrzec: _to, co zobaczysz, zostanie z tobą_.

Technicy już pracowali. Jeden robił zdjęcia, drugi mierzył odległości, trzeci sypał proszek na powierzchnie, które mogły pamiętać dotyk. Ich ruchy były precyzyjne, w pewnym sensie piękne. To zawsze mnie uderzało: że w brzydocie zbrodni jest miejsce na rzemiosło.

Zobaczyłem ją, zanim podszedłem.

Leżała częściowo zasłonięta krzakami jaśminu, jakby ktoś próbował ją ukryć, ale nie do końca. Jakby chciał, żeby została znaleziona — tylko nie od razu. Ciało ułożone było w sposób, który nie pasował do przypadkowej śmierci. Ręce blisko tułowia. Głowa lekko przechylona. Twarz… spokojna.

To był najgorszy szczegół.

Spokój.

Przykucnąłem. Nie dotknąłem jej. Nie musiałem. Wszystko, co najważniejsze, już było widać, jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć: brak śladów szarpaniny na ubraniu, brak błota pod paznokciami, skóra na szyi z ledwie dostrzegalnym sinieniem.

— Uduszenie — odezwał się głos z boku.

To był doktor Siejka, lekarz sądowy. Zawsze mówił cicho, jakby miał świadomość, że w takich miejscach podniesiony głos jest nieprzyzwoity.

— Pewnie duszenie rękami albo czymś miękkim — dodał. — Nie widzę typowych śladów po linie. Brak ran obronnych.

— Czyli zaskoczenie — powiedziałem.

— Albo zaufanie — odpowiedział.

To mnie uderzyło.

Zaufanie.

Powinienem był myśleć o procedurach, o zabezpieczeniu śladów, o liście czynności. I myślałem — tak, część mnie robiła notatki w głowie — ale druga część… druga część widziała dziewczynę, która mogła chwilę wcześniej śmiać się do telefonu.

— Dokumenty? — zapytałem.

— Nic. Telefonu też nie ma — odezwał się Rudzki.

Telefonu nie ma. To znaczyło, że ktoś zabrał nie tylko rzecz. Zabierał możliwość opowiedzenia tej historii przez nią samą.

— Została przeniesiona? — spytałem.

Siejka spojrzał na ziemię, na trawę, na układ liści.

— Tak mi się wydaje — powiedział. — Tu nie ma znaków, że umierała. To miejsce wygląda jak scena. Nie jak moment.

Scena.

Zacisnąłem zęby.

Jeśli to była scena, to ktoś był reżyserem. A reżyserzy rzadko działają w afekcie. Działają z planem.

— Sprawdźcie wejścia do parku — powiedziałem do Rudzkiego. — Każdy monitoring w promieniu kilometra. I wszystkie zgłoszenia o zaginionych kobietach w ostatnich tygodniach. Nie tylko w naszym rejonie.

— Myślisz o porwaniu? — zapytał.

— Myślę o tym, że to nie wygląda na przypadek — odpowiedziałem. — I myślę o tym, że ktoś chciał, żebyśmy znaleźli ją tutaj.

Wstałem. Kolana miałem mokre od ziemi. Dłońmi otarłem spodnie, jakby to mogło mnie oczyścić z tego, co właśnie zobaczyłem.

Przeszedłem kilka kroków w tył, żeby złapać dystans. I wtedy ją zauważyłem.

Stała za taśmą, wśród kilku osób, ale była inna niż reszta. Gapie zwykle mają w sobie głód widoku, nawet jeśli udają współczucie. Oni chcą opowieści, którą potem powiedzą komuś innemu: _widziałem, byłem, prawie dotknąłem tragedii_.

Ona tylko patrzyła.

Nie na ciało.

Na mnie.

Miała ciemne włosy związane niedbale, twarz bez makijażu albo z makijażem tak delikatnym, że wyglądał jak naturalny cień. Płaszcz za duży, jakby pożyczony. Wzrok spokojny, pewny, nieprzyzwoicie uważny.

Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nie odwróciła oczu.

Nie było w tym strachu.

Było coś, co przypominało… rozpoznanie.

Jakby już mnie znała.

Poczułem znajome ukłucie w żołądku. To nie była intuicja zawodowa. To było coś bardziej osobistego. Jak echo z dzieciństwa, kiedy człowiek czuje, że zaraz wydarzy się coś, co zmieni układ mebli w domu na zawsze.

— Kto to? — zapytałem najbliższego funkcjonariusza.

— Mówi, że była w parku w nocy — odpowiedział. — Chce porozmawiać z prowadzącym.

Prowadzącym. Czyli ze mną.

Wziąłem głęboki oddech, przeszedłem do taśmy i uniosłem ją, żeby podejść bliżej.

Z bliska zobaczyłem, że jej dłonie nie drżą. Że oddycha spokojnie. Że nie wygląda jak ktoś, kto w nocy widział coś strasznego. Wyglądała jak ktoś, kto w nocy ZROZUMIAŁ coś strasznego.

— Michał Lewicki — przedstawiłem się, wyciągając legitymację. — Policja kryminalna. Proszę powiedzieć, co pani widziała.

Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego spojrzała na moją dłoń z odznaką. Jakby ważyła symbol, a nie człowieka.

Potem podniosła wzrok.

— To zależy — powiedziała spokojnie. — Czy naprawdę chce pan znać prawdę?

Te słowa zabrzmiały w porannym chłodzie jak coś, co nie powinno paść na miejscu zbrodni. Zbyt intymne. Zbyt osobiste. Jakbyśmy rozmawiali nie o morderstwie, tylko o mnie.

— To moja praca — odparłem.

Uśmiechnęła się lekko, prawie współczująco.

— Właśnie dlatego pytam.

I wtedy, przez ułamek sekundy, poczułem coś irracjonalnego: że nie ja prowadzę tę rozmowę. Że to ona ustala warunki.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Rudzki zawołał mnie z tyłu, coś o technikach, o śladach, o konieczności podpisu. Odwróciłem się tylko na moment.

Kiedy znów spojrzałem na nią, nadal stała w tym samym miejscu. Tak samo spokojna.

Jakby w ogóle nie istniała możliwość, że jej nie wysłucham.

1.2 TAŚMA

Kiedy odszedłem od niej na te kilka sekund, by podpisać protokół odbioru miejsca zdarzenia i potwierdzić, że lekarz sądowy przejął ciało, miałem wrażenie, że zostawiłem za sobą coś ważniejszego niż rozmowę. Jakby człowiek odwracał głowę od czyjegoś szeptu w kinie i nagle zdawał sobie sprawę, że ten szept zna zakończenie filmu.

Rudzki podsunął mi dokumenty.

— Tu. I tu — wskazał. — Zabezpieczenia w toku. Technicy mówią, że wygląda czysto.

— „Czysto” — powtórzyłem, bardziej do siebie.

— Bez śladów walki. Jakby… — zawahał się.

— Jakby ktoś ją położył — dokończyłem. — Tak.

Podpisałem. Długopis zostawił na papierze cienką czarną kreskę, która miała znaczyć: _to się wydarzyło i od teraz jest naszą sprawą_. Nienawidziłem tej myśli. Sprawy zawsze przyklejały się do ludzi, a nie do teczek.

Wróciłem pod taśmę. Funkcjonariusz odsunął ją dla mnie, jakby otwierał zasłonę. Kobieta — Anna, choć jeszcze jej nie znałem — stała tam nadal. Nie przesunęła się ani o krok. Nie rozmawiała z nikim. Nie paliła papierosa. Nie udawała, że chce iść, ale musi zostać. Po prostu czekała. Z cierpliwością, której nie powinno mieć się w miejscu, gdzie ktoś dopiero co umarł.

— Proszę podejść bliżej — powiedziałem.

Przeszła pod taśmą bez wahania. Nikt jej nie musiał instruować, gdzie stawiać stopy. Jakby znała zasady.

To mnie ukłuło.

— Pani nazwisko? — zapytałem, kiedy stanęła obok mnie. Na tyle blisko, że widziałem drobne piegi przy skroni. Na tyle daleko, by to jeszcze nie było intymne.

— Koral — odpowiedziała. — Anna Koral.

Imię i nazwisko. Proste. Nie robiące wrażenia. A jednak w jej ustach brzmiało jak coś, co zostało wybrane, nie nadane.

— Pani mówi, że była w parku w nocy. Proszę mi powiedzieć, o której i co pani widziała.

Spojrzała w stronę krzaków, za którymi leżało ciało, ale nie na nie. Na cień. Na miejsce. Jakby to był punkt na mapie.

— Około pierwszej — powiedziała. — Może po pierwszej.

— Dlaczego pani tu była?

— Bo chodzę nocą — odparła, jakby to wyjaśniało wszystko.

— Sama?

— Tak.

— Często?

Zawahała się ułamkiem sekundy. Wystarczająco, żebym to zauważył.

— Dość często.

Niewiele osób spaceruje nocą po parku „dość często”, jeśli nie ma ku temu powodu. A powody bywają różne: strach, potrzeba, ucieczka, nałóg, praca. Albo coś, co brzmi ładniej: _cisza_.

— Widziała pani ofiarę? — zapytałem, świadomie używając słowa „ofiara”, żeby zobaczyć reakcję.

Jej twarz nie drgnęła.

— Tak.

— Żywą?

— Tak.

Nie spodziewałem się, że odpowie tak pewnie. Ludzie zwykle rozmywają: _chyba, może, wydaje mi się, ktoś podobny_. Ona nie.

— Proszę opisać — powiedziałem.

Anna wzięła wdech, powoli, jak ktoś, kto wybiera, ile prawdy wypuścić na zewnątrz.

— Siedziała na ławce. Ta, przy skrzyżowaniu alejek. Miała jasną kurtkę. Telefon przy uchu. Śmiała się. — urwała. — Jak człowiek, który nie wie, że za chwilę przestanie się śmiać.

Przez moment poczułem coś w rodzaju zimna w głowie. Tę drobną różnicę między „widziałam ją” a „widziałam ją tak”.

— Był z nią ktoś? — zapytałem.

— Nie.

— Widziała pani kogoś w pobliżu? Jakiekolwiek sylwetki, samochód, rower?

— Nie. — odpowiedziała zbyt szybko.

W tej jednej sylabie było coś gładkiego jak szkło. Kłamstwo? Nie. Kłamstwo zwykle ma szorstkość. To brzmiało jak… decyzja.

— Słyszała pani krzyk? Szarpaninę?

— Nie.

— Dlaczego pani nie zadzwoniła na policję, jeśli widziała pani kogoś samotnego w parku w nocy?

Pokręciła głową.

— Bo wtedy nie było w tym nic złego.

— A teraz pani uważa, że było?

Jej spojrzenie przeniosło się na mnie. Uważne. Jakby skanowała moją twarz.

— Teraz wiem, że to było ważne.

— Skąd pani wie?

Uśmiechnęła się lekko.

— Bo pan tu stoi.

Coś we mnie chciało się zbuntować. Moja część proceduralna, oficerska, ta, która ma checklistę w głowie: _kto, gdzie, kiedy, dlaczego_. Ta część powiedziała mi, że to rozmowa z osobą, która próbuje grać.

Ale druga część… druga część słuchała jak zahipnotyzowana. Bo ten spokój nie był normalny. Bo w jej głosie było coś, co przypominało pewność kogoś, kto w nocy dokonał wyboru.

— Proszę mi powiedzieć jeszcze raz — powiedziałem, spokojniej. — Widziała pani tę kobietę, siedzącą na ławce, około pierwszej. Tak?

— Tak.

— Czy widziała pani, co się z nią stało potem?

— Nie.

— Czy podeszła pani do niej?

— Nie.

— Dlaczego?

Anna spojrzała na alejkę. Na drzewa. Na mgłę.

— Bo czasem ludzie nie chcą, żeby ktoś podchodził.

To była odpowiedź zbyt dorosła na pytanie zbyt proste.

— Pani ją znała? — zapytałem.

— Nie.

— Ale widziała ją pani wcześniej?

Znowu ta mikrosekunda wahania.

— Tak.

— Ile razy?

— Kilka.

— Zawsze tu?

— Tak.

— I nigdy pani to nie zastanowiło?

Wzruszyła ramionami.

— Park jest dla wszystkich.

Powiedziała to tak, jakby „wszyscy” nie obejmowali mnie. Jakby park był jej.

W tle technicy skończyli robić zdjęcia. Usłyszałem trzask zamykanej walizki, krótkie komendy, szeptane uwagi. Zwykły język pracy, obok którego rozgrywały się tragedie.

Rudzki podszedł do mnie, spojrzał na Annę i potem na mnie.

— Szefie, komendant dzwonił. Chce cię na linii.

Czułem, jak napięcie we mnie rośnie. Bo wiedziałem, co to oznacza: presja. Oczekiwania. Ktoś z góry będzie chciał szybko odpowiedzi, zanim my w ogóle zadamy pytania.

Odszedłem kilka kroków, odebrałem.

— Lewicki — powiedziałem.

— Michał, to ja. — głos komendanta był uprzejmy, ale w tej uprzejmości była stal. — Słyszałem, że masz ciało w parku. Media dowiedzą się za godzinę. Chcę mieć wstępny komunikat. Co wiemy?

W głowie miałem dwa obrazy: martwą kobietę w krzakach i żywą kobietę za taśmą, która patrzyła na mnie jak na element układanki.

— Wiemy, że to prawdopodobnie uduszenie — powiedziałem. — Brak dokumentów. Brak telefonu. Prawdopodobnie ciało przeniesione.

— Podejrzani? — zapytał.

— Za wcześnie.

— Michał, nie mamy „za wcześnie”. — jego ton stał się twardszy. — Masz być szybki. Sprawny. To głośne miejsce. Ludzie biegają tam z psami, z dziećmi. Rozumiesz?

Rozumiałem. Głośne miejsce oznaczało głośną politykę. A głośna polityka oznaczała, że ktoś będzie chciał zamknąć temat zanim otworzy się prawdziwy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij