-
nowość
Na granicy zaufania - ebook
Na granicy zaufania - ebook
Aurelia ma wszystko – prestiżową posadę dyrektorki HR, życie pod kontrolą i jasno wyznaczone cele, aż do chwili, gdy zdrada niszczy nie tylko jej relacje, ale i pewność siebie. Aby poskładać się na nowo i znaleźć wyjście z sytuacji, która może ją kosztować wszystko, na czym jej zależy, ucieka do Blackleigh, do starego domku swojej babci. Tam czas płynie wolniej, ludzie są bardziej otwarci, życie wyglada na prostsze, a obok mieszka Zofia – sąsiadka z duszą polskiej czarownicy, która staje się dla niej przewodniczką po świecie emocji. Aurelia próbuje się w tym odnaleźć, ale wtedy pojawia się Nathan, ktoś, kogo przez jedenaście lat usiłowała usunąć z pamięci. Oboje noszą ze sobą bagaż doświadczeń i wolą trzymać się na dystans. Jednak w miasteczku, gdzie codziennie na siebie wpadają, trudno udawać obojętność. Pojawia się między nimi przyciąganie, którego żadne z nich nie planowało. Czy Aurelia znajdzie w sobie odwagę, by znów komuś zaufać?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788395289019 |
| Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była druga czterdzieści siedem. Szukałam już drugi dzień i czułam piasek w oczach, a tępy ból w skroniach nie ustępował. Nie mogłam znaleźć przecieku. Postanowiłam, że rano pójdę do Siergieja, szefa IT – tylko on mógł znaleźć coś ukrytego w systemie, nawet jeśli potem miałby zameldować to Amandzie. Amanda. Moja bezpośrednia szefowa, jedna z trzech prezesek. Nie musi krzyczeć – wystarczy spojrzenie. Gdy wypowiada moje imię z tą swoją uprzejmością, mam ochotę przeprosić za wszystko. Nawet za rzeczy, których jeszcze nie zrobiłam. Na samą myśl o niej przechodził mnie zimny dreszcz. A teraz? Wyciek danych? Pod moim nosem? W dziale, za który odpowiadam? To nie były kłopoty. To była katastrofa!
Odwróciłam się i już miałam zamknąć laptopa, kiedy zobaczyłam folder. Przymglony, półprzezroczysty.
_system_logs_BACKUP._
Przysięgam, nie było go tam wcześniej. Kliknęłam.
Trzy nazwiska, które od dwóch dni wryły się w moją pamięć lepiej niż własna data urodzin.
Drżącą ręką sprawdziłam właściwości pliku, modląc się o anonimowy podpis. Ale zobaczyłam nazwisko.
W tym momencie wszystko się zatrzymało. Serce, oddech, czas. A ja poczułam, jak coś we mnie pęka – cicho, bezgłośnie, ale nieodwracalnie.Rozdział 1
Aurelia
Gale charytatywne były obowiązkowe. Zazwyczaj wiązały się z bólem stóp, nudnymi przemowami i co najwyżej smacznym winem. Rzadko mnie bawiły, ale tym razem miałam powód, by się pojawić – właśnie świętowałam awans.
Do The HeadHunters trafiłam jako osiemnastoletnia stażystka – wtedy jeszcze studentka zarządzania zasobami ludzkimi. Przez kolejne lata uczyłam się wszystkiego od zera: jak prowadzić rozmowy, jak oceniać kompetencje, jak wyczuwać kłamstwo, zanim padnie pierwsze słowo.
Krok po kroku wspinałam się coraz wyżej po szczeblach kariery – od młodszej konsultantki, przez koordynatorkę projektów, aż po menadżerkę zespołu.
W wieku dwudziestu sześciu lat ja, Aurelia Loret, zostałam dyrektorką działu personalnego w największej agencji rekrutacyjnej w Phymoon. Brzmi dumnie, prawda? Phymoon to przeogromna metropolia, która nigdy nie zasypia i bije po oczach neonowymi światłami, jest dla mnie wszystkim: domem, ambicją i placem boju. Tu nauczyłam się więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Tamto należało do mojej matki. To – wreszcie – do mnie. Czuję je całe – ten szorstki zapach dymu i asfaltu, puls świateł, które odbijają się w szybie autobusu, i ten nieustanny hałas, który nauczyłam się ignorować, dopóki go nie zabraknie.
I tak oto stałam tam, na gali, z kieliszkiem w dłoni, w nierozchodzonych szpilkach i opijałam awans. Obok mnie była Liliana. Oficjalnie – moja asystentka. Nieoficjalnie – współlokatorka i przyjaciółka, z którą dzieliłam mieszkanie od pięciu lat.
Zaciągnęłam ją na bok w ustronne miejsce i siadłam z ulgą na szezlongu. Przyjaciółka dołączyła do mnie.
– Wiedziałam, zawsze to samo – mruknęła, grzebiąc w torebce. – Masz obdarte pięty?
– Jak diabli. – Syknęłam z bólu, ściągając te cholerne buty.
– Weź plasterek. To te zajebiste, co są jak druga skóra. – Wyciągnęła w moją stronę dwa plastry.
Spojrzałam na nią z wdzięcznością. Zawsze taka była. Od pierwszego roku studiów Liliana lubiła czuć się potrzebna, więc w torebce nosiła wszystko – od podpasek, przez śrubokręt, aż po otwieracz do wina.
Na jednej z pierwszorocznych imprez rozdarła mi się sukienka. Liliana zaciągnęła mnie bez słowa do łazienki, wyjęła z torebki igłę oraz nitkę i zaszyła rozdarcie, jakby robiła to codziennie.
Oparłam się wtedy o umywalkę i spojrzałam w lustro. Rozczochrane blond włosy opadały mi na ramiona, a niebieskie oczy wyglądały na bardziej zaskoczone niż zmartwione. I wtedy w odbiciu spotkałam jej spojrzenie – jedna tęczówka zielona, druga brązowa. Uśmiechnęła się do mnie i puściła oczko. I wówczas zrozumiałam, że nikt inny nawet nie powiedział, że coś się stało. A ona po prostu naprawiła to bez zbędnego gadania. W tym momencie wiedziałam, że będziemy nierozłączne. Potrzebowałam wtedy kogoś, kto się mną zwyczajnie zaopiekuje.
– A teraz zapraszamy na scenę autorkę programu stażowego dla osób pięćdziesiąt plus, który pomógł już setkom mieszkańców wrócić na rynek pracy: Aurelię Loret!
Podniosłam głowę przerażona, patrząc na Lilianę.
– Dobra, szybko, dawaj stopę, plaster! – Liliana rzuciła się do pomocy, błyskawicznie przykleiła mi opatrunek na drugiej pięcie.
Pomogła mi wstać, gdy w pośpiechu wsuwałam stopy z powrotem w szpilki, i już spieszyłam w stronę sceny, czując, jak pot perli mi się na plecach.
– To twoja chwila – szepnęła, gdy już dotarłyśmy pod scenę, i zanim zdążyłam zaprotestować, popchnęła mnie lekko do przodu.
W szpilkach, które mimo plastra uwierały niemiłosiernie, stanęłam pod rozświetlonym żyrandolem i udawałam, że nie peszy mnie to całe zainteresowanie. Nie lubiłam być w centrum uwagi, ale tym razem – choćby przez sekundę – chciałam poczuć, że na to zasłużyłam.
– Dziękuję za tak liczne przybycie – zaczęłam. Przesuwałam wzrokiem po sali, a w głowie robiłam listę osób, do których jeszcze muszę podejść. – Ten projekt był dla mnie czymś więcej niż tylko pracą. Chciałam dać szansę tym, o których wszyscy zapomnieli, a którzy wciąż mają mnóstwo do zaoferowania. – Uśmiechnęłam się lekko, słysząc burzę braw.
Gdzieś w tłumie zauważyłam swoją matkę, oczywiście w pierwszym rzędzie, z wyprostowanymi plecami i wyćwiczonym uśmiechem.
– No dobrze, to tyle. Możecie wracać do win, rozmów i udawania, że dobrze się bawicie. – Zakończyłam z lekkim ukłonem i zeszłam ze sceny.
Matka byłaby ze mnie dumna, gdyby nie fakt, że właśnie spełniałam własne marzenia, a nie jej. Ale na pewno była przynajmniej zadowolona, że nie skompromitowałam nazwiska.
Liliana już na mnie czekała przy schodkach. Zlustrowała mnie od stóp do głów i uniosła brwi.
– Jak nogi? – zapytała szeptem.
– Umarły – jęknęłam, łapiąc ją pod ramię.
– Oj, laska… – mruknęła i zaciągnęła mnie bez słowa w stronę toalet.
Rozległ się szelest torebki, po czym w moją stronę poleciała para granatowych balerinek.
– Wzięłam dla siebie na powrót do domu. Ale wyglądasz, jakbyś miała zaraz przegryźć sobie pięty.
– Serio, kocham cię – wysapałam, już ściągając mordercze szpilki i wciskając się w wybawienie z miękką podeszwą.
Liliana patrzyła, jak wzdycham z ulgą, i rozpięła guziczek przy marynarce.
– Piękna przemowa. Krótka. Mocna. Tylko ta mina na końcu… jeszcze pomyślą, że naprawdę się przejmujesz.
Poprawiłyśmy makijaże przy lustrze, po czym z powrotem ruszyłyśmy w kierunku sali bankietowej. Stanęłam z boku i zaczęłam rozglądać się za kimś z potencjałem do współpracy. Szampan lał się dalej, rozmowy rozbrzmiewały ze wszystkich stron, a jeden z mecenasów sztuki właśnie tłumaczył Adrienowi Moreau, że sztuka bez intencji to tylko przypadek ze złym oświetleniem.
Odwróciłam głowę w ich stronę. Młody, może niewiele starszy ode mnie, ale garnitur miał tak uszyty, że wyglądał, jakby zarabiał więcej niż połowa tej sali razem wzięta. Stał z kieliszkiem w dłoni i słuchał, jak ktoś próbował wyłożyć mu różnicę między rzeźbą performatywną a instalacją przestrzenną. Po jego minie poznałam, że myślami był już gdzieś indziej.
Adrien Moreau. Partner w Goldbridge Ventures. Przypadkiem trafiłam na jego nazwisko wśród sponsorów wydarzenia. Miał kontakty do start-upów technologicznych i wiedziałam, że potrzebuje do nich ludzi. A ja ludzi miałam.
Poprawiłam sukienkę, upiłam łyk szampana i podeszłam.
– Jeśli powie pan jeszcze raz „fascynujące”, może pan dostać medal od tej fundacji – szepnęłam i stanęłam obok niego.
Odwrócił się do mnie, uniósł brew i uśmiechnął tak, jakby właśnie został wybawiony z opresji.
– Daję sobie jeszcze trzy „fascynujące”, zanim dostanę nagrodę specjalną za wytrwałość. Ale za ten tekst… pani dostaje moje pełne skupienie.
– Mam nadzieję, że nie tylko teksty pana interesują – odparłam. – Bo przyszłam z propozycją, która może być dużo ciekawsza niż te rzeźby.
Ach, plotki, ploteczki… klasyka. Ale wiedziałam, że takie imprezy były też idealne do wypatrzenia nowych firm, które można wciągnąć do współpracy. Adrien obiecał, że się odezwie, a ja złapałam aprobujące spojrzenie Emily – mojej mentorki i jednej z prezesek.
Puściłam jej oczko, poprawiłam sukienkę i wróciłam między rekiny. Czas upolować kolejnego.Rozdział 2
Aurelia
Wzięłam kieliszek szampana od przechodzącego kelnera. Moje spojrzenie padło na Michaela Thompsona – prezesa Lex Legalis i największego konkurenta mojej matki. Dla mnie? Potencjalny klient, do którego nikt z naszej firmy nie potrafił się przebić. Nawet Emily, która przez lata odpowiadała za zatrudnianie ludzi na najwyższe stanowiska, nie umiała się do niego dostać. A teraz to ja zajmowałam jej miejsce. Z jednej strony jako szefowa zespołu, z drugiej zaś jako ta, która miała dokonać niemożliwego.
Rozmawiał z mężczyzną, którego nie kojarzyłam, choć wyglądał, jakby ten świat należał do niego. Młody, zbyt przystojny, za bardzo pewny siebie. Garnitur miał drogi i perfekcyjnie skrojony. Krawat zawiązany jak spod linijki, mankiety wystawały co do milimetra, buty błyszczały jak lustro. Z odwagą zagadywał najważniejsze osoby na gali – ambasadora Norwegii, ministra cyfryzacji, a nawet prezeskę fundacji współorganizującej całe wydarzenie. Zachowywał się, jakby to on tu rządził. A przecież znałam większość tych ludzi z nazwiska albo ze zdjęć w gazetach. A jego? Nic. Jak gdyby pojawił się znikąd.
Widziałam, że co chwilę zerka w moją stronę. Jakby nie mógł się zdecydować, czy podejść, czy dalej stać z boku i patrzeć. Nie ukrywał tego. Gdy spojrzałam w stronę baru, stał tam i po prostu się gapił. Rozmawiałam z ludźmi, uśmiechałam się, udawałam, że nie widzę. Ale czułam, że nie przestaje. Nie ruszał się. Nie zaczepiał. Tylko patrzył. Z daleka.
Kiedy weszłam na parkiet, zorientowałam się, że jest bliżej. Nie widziałam, kiedy się przesunął. Po prostu był, jakby specjalnie ustawił się tak, żeby lepiej widzieć. Wciąż udawałam, że go nie zauważam. Ale gdy razem ze znajomymi z pracy wznosiliśmy kolejny już toast, nagle pojawił się tuż obok i nachylił się do mojego ucha.
– Przyszedłem tu dla kontaktów biznesowych, ale wygląda na to, że znajdę coś znacznie ciekawszego.
– O, czyli jestem jednym z twoich celów do zaliczenia? – rzuciłam przez ramię z uniesioną brwią.
W końcu wykonał pierwszy krok. Od godziny krążył jak kot wokół miski. No to zobaczmy, czego tak naprawdę chce.
– Raczej nagrodą, Aurelio. Ale jeśli wolisz, możemy to nazwać dobrze rokującym początkiem. – Uśmiechnął się tak pewnie, jakby wiedział, że właśnie przyciągnął moją uwagę.
I miał rację. W końcu od jakiegoś czasu krążyły o mnie legendy – najmłodsza dyrektorka personalna w historii HeadHunters, specjalistka od kandydatów nie do zdobycia. W tych kręgach mówiło się o mnie więcej, niż bym chciała. Zwłaszcza od kiedy zaczęłam współpracować bezpośrednio z zarządem i znałam niemal każdego, kto liczył się w Phymoon.
Moja psychoterapeutka, doktor Wildstein, mówiła, że czasem warto zrobić coś inaczej. Puścić kontrolę, pozwolić rzeczom się dziać. Nie analizować od razu końca każdej historii.
Wzięłam głęboki wdech, odwracając się do niego całkowicie. Był uprzejmy. Za bardzo pewny siebie. Trochę zbyt grzeczny. I może właśnie dlatego postanowiłam dać mu szansę.
– Masz może wizytówkę czy flirt to jakaś nowa metoda rekrutacji?
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mi kartonik.
– Proszę bardzo. Na wypadek, gdybyś chciała sprawdzić, z kim zakończysz dzisiejszy wieczór.
Prychnęłam. Okej, nie wiedziałam, czy mam go walnąć w twarz, czy się roześmiać. Ewentualnie jedno i drugie. Rzuciłam okiem.
„Oliver Johnson – młodszy specjalista ds. kadr, Lex Legalis”_._
Zamarłam na ułamek sekundy. Firma Michaela. Oczywiście. Niby kadrowy szczebelek wyżej od stażysty, a minę miał, jakby to on podpisywał wypłaty dla całego zarządu.
Spojrzałam na niego. Sięgnął po kieliszek i upił łyk szampana, nie spuszczając ze mnie wzroku. Kropla zatrzymała się na jego dolnej wardze. Nie powinnam była patrzeć na jego usta, ale nie mogłam się powstrzymać. Oczywiście to zauważył. Na moment zagryzł wargę z cholernie uroczym półuśmiechem, a po chwili odsłonił cały rząd idealnie równych zębów. Spojrzałam mu z powrotem w oczy. Błysnęły, jak gdyby właśnie odhaczył kolejny punkt ze swojego planu.
Był przystojny. Gładka twarz, równo przycięty zarost, ciemne włosy kontrastujące z tym stalowoniebieskim spojrzeniem, w którym było coś, co sprawiało, że człowiek odruchowo się prostował.
Nie musiał się starać. Ludzie i tak sami do niego lgnęli.
Od tamtej chwili Oliver trzymał się blisko. Przedstawił się reszcie moich znajomych jak stary kumpel, rzucił kilka celnych żartów i zanim się zorientowałam, rozmawiał już z nimi, jakby znał ich od lat. Nawet Liliana, wiecznie czujna, uśmiechała się pod nosem. Jego elokwencja robiła swoje.
Nie planowałam flirtu. Ale on był obok, mówiąc rzeczy, które mi schlebiały. I zamiast uciec, jak robiłam zwykle, zostałam. Chciałam zobaczyć, co się stanie. Szłam z nim, czując głupią ekscytację, która była bardziej spowodowana wypitym alkoholem niż jakimś wielkim porywem serca. Ale przecież to był tylko wieczór. To nic nie musiało znaczyć.
Pod koniec imprezy nawet nie zdziwiło mnie, gdy pocałował mnie na pożegnanie i umówił się na randkę na następny dzień.
***
Na pierwszą randkę Oliver zabrał mnie do restauracji z trzema gwiazdkami Michelin – tej, do której rezerwacje robi się z półrocznym wyprzedzeniem. Nie miałam pojęcia, jak to załatwił. Po prostu stwierdził, że lubi dobrze jeść i nie znosi czekać.
Druga była piknikiem. Sam przygotował wszystko – przekąski, koc, playlistę. Wybrał miejsce nad wodą, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje. Przyszedł z kawą w termosie i swoim egzemplarzem książki, o której wspomniałam, że właśnie ją zaczęłam. Po prostu położyliśmy się na kocu i czytaliśmy razem, podjadając przekąski. W pewnym momencie poczułam, jak czule głaszcze mnie po dłoni. Zerknęłam na niego. On na mnie. I mrugnął, po czym wrócił do czytania. To było urocze.
Potem był wieczór pod gołym niebem. Poszliśmy do parku. Rozłożył koc i kazał mi na nim usiąść. Wszystko miał w torbie – popcorn, powerbank, sok marchewkowy i jakieś dziwne ustrojstwo, które okazało się przenośnym ekranem.
– Pomóc ci? – zapytałam, śmiejąc się, bo wyglądał, jakby walczył z transformersem.
– W życiu. Ty masz leżeć i pachnieć.
Poprawiłam więc sukienkę, otworzyłam popcorn i nalałam soku. Potem odpalił rzutnik i szczęka mi opadła, gdy zaczęła lecieć _Vaiana_. Nie miałam pojęcia, skąd wiedział, że to moja ulubiona bajka. Nawet nie wiem, kiedy wyciągnął ze mnie tę informację.
Podczas filmu rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – wypytywał mnie o rodzinę, pracę, marzenia. Zdziwił się, że żadnych nie mam, i zmusił mnie, żebym sobie jakieś wymyśliła.
– Co to za życie, jak się nie ma marzeń? – zapytał, bawiąc się puklem moich włosów. Nawijał go na palec, potem rozplątywał i zakładał za ucho. Pocałował moje nagie ramię i popatrzył na mnie wyczekująco.
Uśmiechnęłam się. Bo ja nie miałam marzeń. Ja miałam cele do zdobycia. Nie odpowiedziałam, ale wpatrywał się we mnie tak uparcie, że faktycznie zaczęłam się zastanawiać, co bym właściwie chciała przeżyć.
Spojrzałam w lewo, gdzie w tle majaczył najwyższy budynek w Phymoon.
– Chciałabym zobaczyć miasto stamtąd. – Wskazałam go palcem.
Spojrzenie Olivera powędrowało za moim i nagle uśmiechnął się zawadiacko.
– Załatwione.
Prychnęłam.
– W życiu tam nie wejdziemy. Kiedyś już próbowałam. Jest tam kategoryczny zakaz wstępu. Trzeba mieć pozwolenie i konkretny powód, żeby tam wejść.
***
Trzy dni później już wiedziałam, czemu wtedy tak się uśmiechał.
Winda zatrzymała się na sześćdziesiątym siódmym piętrze. Otworzył mi drzwi, wpuścił mnie na klatkę schodową i zaczął się wspinać. Dotarliśmy na siedemdziesiąte piętro i stanęliśmy przed drzwiami wiodącymi na dach – miejsca, które powinno być dostępne tylko dla nielicznych.
– Trzymaj latarkę – polecił, podając mi swój telefon. Sam wyciągnął z kieszeni niewielki srebrny kluczyk.
– Żartujesz sobie? – wydyszałam, wciąż łapiąc oddech jak po maratonie, a jednocześnie patrzyłam na niego zafascynowana.
Otworzył drzwi, wyprostował się na całą swoją wysokość, po czym odwrócił głowę w moją stronę.
– Przecież wiesz, że nie bawię się w półśrodki.
Złapał moją brodę i bez wahania przyciągnął do siebie, wciągając mnie w pocałunek i jednocześnie na dach.
Poprowadził mnie w stronę wysokiej, szklanej balustrady, która zdawała się niczym cienka bariera między mną a otchłanią miasta. Już samo spojrzenie w dół sprawiło, że poczułam, jak nogi miękną mi pod wpływem obezwładniającego widoku. Ziemia wirowała gdzieś daleko, a ja ledwo mogłam utrzymać równowagę. Stanął za mną.
Powoli odwrócił mnie do siebie i objął ramionami, a następnie bez słowa wpił się w moje usta. Oddałam mu pocałunek, czując, jak ten gest rozlewa gorąco po całym ciele, jednocześnie studząc narastający lęk. Pogłębił go, a jego ciepły, pewny język śmiało wślizgnął się do moich ust. Zaczęłam drżeć jak galareta. Nie wiedziałam już, czy to z powodu tego oszałamiającego pocałunku, czy z przerażenia wysokością, czy może z samego szoku i nadmiaru wrażeń. Wszystko zlewało się w jedno, intensywne doznanie.
I w tamtej chwili, mimo całej irracjonalności sytuacji, coś zrozumiałam. Moja wiedza o ludzkich umysłach podpowiadała mi, że takie momenty, przepełnione tak skrajnymi emocjami, zapisują się w człowieku na zawsze. I co gorsza – czy może raczej: co bardziej pociągające – wzmacniają więź z osobą, w której towarzystwie ich doświadczasz. Oliver właśnie bezwiednie przypieczętował coś między nami.
Potem był lot balonem, a ja… po prostu przestałam się dziwić. Zamiast kwestionować, co się dzieje, zaczęłam korzystać z każdej chwili. Czułam, że ktoś najwyraźniej postanowił dać mi wszystko, zanim zdążę się o to upomnieć.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w trójkę w mojej kuchni. Przed nami stały niemal puste kubki z herbatą, a w powietrzu unosił się słodko-pikantny zapach. Liliana, pogrążona w swoim świecie, eksperymentowała z kolejnym dziwnym wypiekiem. Energicznie mieszała coś w misce, udając, że nas nie słyszy – choć każda uniesiona brew zdradzała coś innego. Kochała piec; to był jej sposób na stres, frustrację i całą resztę.
Podeszła do nas z miską, w której był gęsty karmelowy krem do babeczek. Oliver przyglądał się temu z dystansem, a ja – z niecierpliwością.
– Spróbujecie. – Podsunęła mi miskę, a ja z chęcią ściągnęłam palcem ze ścianek potężną ilość kremu.
– Wiesz, Lilianka, sorry, ale nie zjem tego. – Oliver machnął lekceważąco ręką. – Nie po to tyle ćwiczę, żeby to wszystko zrujnować deserem.
Powiedział to dokładnie w momencie, gdy ja, niczego nieświadoma, wyciągałam rękę po drugą porcję. Cofnęłam szybko dłoń. Na szczęście przyjaciółka nie przejęła się tym komentarzem i wróciła do przypraw, by dosypać coś czerwonego do miski.
– Ej – zaczepiłam Lili. – Co ty tam wrzucasz? Czy to…
– Chili. – Liliana uśmiechnęła się szeroko, jakby dokonała odkrycia stulecia.
– Dziwne nieporozumienie – mruknął Oliver, ale zrobił to wystarczająco głośno, by moja przyjaciółka to usłyszała.
Liliana zamarła. Jej usta, do tej pory rozciągnięte w oczekiwaniu na pochwałę, zbiegły się w cienką linię. Od tamtej chwili nie odezwała się już ani słowem. Złapała cichego focha – i nawet nie próbowała tego ukrywać. Jej ramiona zgarbiły się lekko, a oczy świdrowały Olivera. Ja udawałam, że nie wiem, co się stało, choć znałam tę minę od pierwszego roku studiów. To była twarz osoby, której ktoś właśnie podeptał serce, nawet jeśli tylko przez skrytykowanie babeczki.
Oliver najwyraźniej zignorował jej obrażoną ciszę. Zamiast tego jego wzrok padł na moje chwiejące się krzesło – jedno z tych, które od miesięcy ignorowałam i którego uparcie nie chciałam wyrzucić z czystego sentymentu. Stało tu, bo u babci przy stole były tylko trzy miejsca, a to czwarte zawsze zostawało z boku. W końcu wzięłam je do siebie. Lubiłam je. Może zbyt mocno.
Bez pytania wstał, obejrzał je od spodu i rzucił przez ramię:
– Masz śrubokręt?
Najpierw zrobiłam minę idiotki i wzruszyłam ramionami. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy w tym domu w ogóle istnieje coś takiego jak śrubokręt. Liliana, wciąż zacięta, również wzruszyła ramionami, przecząco kręcąc głową. Kłamała. Wiedziałam, że ma śrubokręt w torebce – nienawidziła tego krzesła. Zawsze obijała się o nie małym palcem i miała nadzieję, że w końcu się rozwali, a ja pozwolę je wyrzucić. Poza tym jej foch był z gatunku tych, które sprawiały, że mogłaby trzymać śrubokręt w zębach i i tak powiedziałaby, że go nie ma.
Oliver spojrzał na krzesło z taką miną, jakby był gotów wyrzucić je przez balkon.
– Takie rzeczy się wyrzuca, a nie naprawia – mruknął z przekonaniem. To, że krzesło jeszcze stoi, było dla niego osobistą obrazą estetyki.
Liliana uniosła głowę z nadzieją – już prawie widziałam ten triumfalny błysk w jej oczach.
– Dostałam je od babci – szepnęłam cicho, świadoma, że w obliczu pragmatyzmu Olivera ten argument nic nie znaczy.
Westchnął. Było to westchnienie kogoś, kto właśnie musiał zrezygnować z fundamentalnego porządku we wszechświecie. Bez słowa wstał i zaczął przeszukiwać mieszkanie. Liliana, zniechęcona nagłą zmianą planów, znów spuściła wzrok nad miską, a jej foch tylko się pogłębił.
I oto Oliver znalazł, czego szukał. Wyciągnął z czeluści schowka na buty, spod warstw zimowych szalików i wiecznie zepsutych parasolek, starą skrzynkę z narzędziami. Była to dla mnie niespodzianka, bo nawet nie pamiętałam, bym ją kiedykolwiek miała. Uniósł ją wysoko, jakby trzymał w rękach sam Święty Graal. W tamtej chwili ogarnął mnie lekki podziw. Nie tylko dla tego, że cokolwiek znalazł, ale i dla jego determinacji, by mimo wszystko zająć się czymś, czym tak jawnie gardził.
Gdy skończył naprawiać, usiadł z powrotem naprzeciwko mnie, jak gdyby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
– Wiesz, miałem osiem lat i uparcie nie mogłem pojąć, czemu nie wolno rozkręcić stołu – zaczął Oliver, zerkając na moją zdezorientowaną minę. Gestykulował rękoma, jednocześnie z precyzją chirurga wkładał narzędzia z powrotem do skrzynki. Robił to w irytująco perfekcyjnym porządku.
– Rozkręcić? Całego? – dopytałam, bo to brzmiało absurdalnie.
– Tak. Tego wielkiego, dębowego stołu jadalnianego, przy którym zawsze zasiadaliśmy na święta.
Liliana, która przecież była obrażona i w ogóle nas nie podsłuchiwała, nagle uniosła głowę.
– I co z nim zrobiłeś? – rzuciła zaciekawiona, zapominając o swoim fochu.
– Rozłożyłem go na części pierwsze. Wszystko poukładałem kategoriami: śrubki tu, nóżki tam, blat osobno. Chciałem, żeby nawet największy laik wiedział, co do czego. Pech chciał, że akurat tego wieczoru mieliśmy kolację z dziadkami.
– A tata? Jak zareagował? – prychnęłam, z trudem powstrzymując śmiech, gdy wyobraziłam sobie tę scenę.
– Do dziś wspomina to jako swoją traumę. A ja? Ja po prostu musiałem zrozumieć, jak to wszystko jest zbudowane.
Zaśmiałam się razem z Lilianą, ale śmiech zamarł mi w gardle, gdy zobaczyłam, jak Oliver odkłada pudełko na miejsce. Przesegregował szaliki, coś wyjmował, coś chował z powrotem. Potem bez słowa wrzucił do worka dwie połamane parasolki i moją starą, podartą apaszkę od babci. Nawet nie zapytał. Patrzyłam, jak wiąże ten worek.
– Ta i tak była zniszczona – rzucił, widząc moja minę. – Kupię ci nową. Może coś od Hermèsa? Widziałem ostatnio piękne, z jedwabiu. Będziesz wyglądać jak Francuzka z katalogu
_Tylko że ta nowa apaszka_ _z_ _Hermèsa nie pachniałaby babcią_ – __ pomyślałam. Ale milczałam. Może to i lepiej. Nienawidziłam sprzątać. To chyba dobrze, że ktoś ma odwagę usunąć to, czego ja nie mam śmiałości. Przecież doktor Wildstein zawsze powtarzała, że nie muszę kontrolować wszystkiego. Że czasem warto pozwolić się zaopiekować. A Oliver? On był w tym bezbłędny. Dbał o mnie… na swój sposób.
Przyglądałam się, jak wraca zadowolony z siebie i sprząta kubki ze stołu. Umył je, włożył do zmywarki. Mój też – chociaż jeszcze nie dopiłam. Ale i tak… to było miłe.
I wtedy zaświtała mi myśl: _Może właśnie_ _o_ _to chodzi?_
Bez wielkich deklaracji, bez uniesień. Po prostu ktoś, kto naprawia twoje krzesło i zostaje na herbatę. Zachowywał się, jakbyśmy mieli to wszystko już dawno ustalone. Jakby znał scenariusz na pamięć i dokładnie wiedział, jaką mam w nim rolę. A ja? Po prostu w nią weszłam. Bez słowa.
Następnego dnia jak zawsze przyszedł po mnie pod pracę. Odprowadził do domu. Czasem wchodziliśmy do Cete, mojej kochanej kawiarni, czasem zahaczaliśmy o park. Czasem przychodził od razu z kawą, czasem z książką, o której kiedyś mimochodem wspomniałam. Odprowadzał mnie do domu, a potem zostawał – najpierw na ciasto, chociaż nie jadał słodkiego, potem na film. W końcu na noc. Nie gotował, twierdził, że herbata to jego kulinarne maksimum, ale za to sprzątał wszystko. Nawet skarpetki z podłogi. Dbał o moje mieszkanie bardziej niż ja. Nie musiałam tłumaczyć się z bałaganu – po prostu sprzątał. I mówił, że jestem najlepsza, nawet gdy wyglądałam jak po nieprzespanej nocy.
Moim językiem miłości są słowa. A Oliver trafiał nimi tak, że czasem aż nie dowierzałam. Jakby rozgryzł mnie szybciej, niż zdążyłam się zorientować. Czułam się, jakby mnie wybrał. I że to było coś dobrego. Coś, co może się w końcu udać. Zdarzało mu się mówić, że przy mnie czuje się spokojniejszy, że lepiej sypia i mniej się stresuje. Że po raz pierwszy ma wrażenie, że ktoś go rozumie bez konieczności tłumaczenia się z każdej myśli. Że nikt wcześniej nie widział w nim tego, co ja.
Czemu tak szybko mu zaufałam? Czemu na tyle mu pozwalałam? I jak to możliwe, że te wszystkie słodkie komplementy nie wywoływały we mnie odruchu obronnego? Już mówię.
W głowie wciąż miałam jedną rozmowę z doktor Wildstein, kiedy przez dziesięć minut analizowałam, dlaczego nie potrafię zaufać facetom, którzy mówią miłe rzeczy.
– Bo ja wiem, że oni czegoś chcą – rzuciłam, siadając jak do walki. – Zawsze czegoś chcą.
– Aurelio – westchnęła wtedy i zdjęła okulary. – A może po prostu lubią mówić miłe rzeczy?
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Patrzyłam na nią podejrzliwie, jakby właśnie próbowała sprzedać mi lizaka spod płaszcza.
– To czemu zawsze czuję, że mnie testują?
– Może dlatego, że sama robisz testy. Non stop.
Milczałam.
– Spróbuj czasem nie rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze – dodała łagodniej. – Może ludzie nie są aż tak skomplikowani, jak ci się wydaje.
Przypomniałam sobie słowa Wildstein, kiedy po trzech tygodniach znajomości Oliver mówił o domu z tarasem i dzieciach, i nie włączyłam alarmu. Postanowiłam spróbować.
– Taras. Musi być taras. I stół na osiem osób, żeby zawsze było gdzie usiąść – mówił to, wpatrując się w sufit, jakby właśnie szkicował ten dom gdzieś w powietrzu.
– Osiem osób? – Uniosłam brew, niepewna, czy żartuje.
– Ty, ja, dzieci, przyjaciele, rodzice. Albo koty, jak nikt nie wpadnie – dodał z uśmiechem. Przerzucił wzrok na mnie, uśmiechając się zawadiacko. – Ale serio. Od zawsze chciałem mieć obok siebie kogoś, kto się w to wpisze. Kto nie komplikuje. Kto po prostu pasuje.
Pochylił się w moją stronę i spojrzał na mnie z taką pewnością, jakbyśmy właśnie podpisali umowę.
– Lubię, kiedy wszystko jest jasne – dodał. – I lubię to, że z tobą takie właśnie jest.
Absolutnie nie było. Nie znosiłam kotów. I robienia domówek. Ale kiedy Oliver mówił o tym z takim przekonaniem, miałam ochotę uwierzyć, że może się kiedyś w tym odnajdę. Że może wystarczy spróbować. I nie zrujnować czegoś tylko dlatego, że nie lubię tych cholernych zwierzaków. Uśmiechnęłam się do niego, nie chcąc tego komentować. Zadowolenie, z jakim to zrobił, sugerowało, że osiągnął właśnie kolejny cel.
Może to faktycznie było za szybko i zbyt intensywne – ale wtedy po prostu to przyjmowałam. Bo dobrze było w końcu poczuć, że ktoś naprawdę mnie widzi.
***
Parę miesięcy później był taki dzień, kiedy piliśmy szampana na schodkach na bulwarze przy rzece Silverbend. Miejsce to znane było ze spotkań ludzi przy alkoholu i dobrej muzyce płynącej z pobliskich foodtracków. Dookoła nas panował gwar i śmiech. Całość rozjaśniały girlandy świateł ogrodowych, które tworzyły tu niepowtarzalny klimat, gdy patrzyło się na słońce zachodzące na tle miasta. Ludzie tańczyli i bawili się, jakby jutra miało nie być. Obok nas trwała zabawa, której charakter zdradzała panna młoda w welonie – wyraźnie był to wieczór panieński.
Siedzieliśmy niedaleko, patrząc, jak jedna z druhen włożyła sobie ćwiartkę limonki do ust. Panna młoda przechyliła kieliszek z tequilą, a potem powoli pochyliła się nad druhną i zaczęła ssać limonkę prosto z jej ust, rozciągając ten moment z wyraźną intencją.
Oliver tylko uniósł brew i lekko się uśmiechnął. Ja udawałam, że mnie to nie rusza, ale sama zerkałam w ich stronę z ciekawością. Świętowaliśmy właśnie jego awans i gratulowałam mu lepszych zarobków.
Pamiętam, jak wracaliśmy tamtego wieczoru przez park. Trzymał mnie za rękę, mówił o planach: wspólnych podróżach, nowym mieszkaniu, jego przyszłości w firmie. Kiwałam głową i się uśmiechałam, bo przecież właśnie tak powinno być. Sukces, świętowanie, para z przyszłością.
A mimo to coś mnie wtedy ukłuło. Małe, drobne napięcie, którego nie potrafiłam nazwać. Może chodziło o to, że mówił głównie o sobie. A może o to, że w jego wizjach zawsze to ja miałam się dopasować. Jednak przemilczałam to. Bo przecież miał powody do dumy. Awansował. Został nowym szefem działu rekrutacji.
Ja – pracowałam w firmie, która dostarczała kandydatów.
Wiedziałam, że coś tu nie gra. Że jeśli chcemy być razem, to nie możemy jednocześnie funkcjonować zawodowo na przeciwnych końcach tego samego stołu. Ale nie chciałam tego ruszać. Bo podskórnie czułam, że jeśli to zrobię, coś się rozpadnie. Nie chciałam, żeby ten związek się skończył, zanim naprawdę się zaczął.
Przecież Oliver nie prosił mnie o nic wprost. Nie łamałam żadnych zasad, ale to on wiedział, kogo mam w bazie. Z kim pracuję. Jakie mam kontakty.
Zaglądał mi przez ramię, gdy siedziałam przy laptopie, niby z ciekawości.
– A ten? – rzucał od niechcenia. – Wydaje się całkiem niezły.
Podpytywał mimochodem, komentował profile kandydatów, które przemykały mi przez ekran.
Z czasem przychodził coraz częściej do mieszkania, niby po to, żeby spędzić ze mną wieczór. Siadał z laptopem w kuchni, ale gdy rozmawiałyśmy z Lilianą o projektach, milknął i udawał, że nas nie słucha.
– Nie krępujcie się – rzucał z uśmiechem, gdy zamierałyśmy w pół zdania.
A potem śmiał się pod nosem, gdy Liliana żartowała z jednego z kandydatów.
Nie musiałam nic mówić. Sam się domyślał. Składał wszystko w całość. Traktowałam go jak kogoś, komu mogę ufać. Jak partnera, nie klienta. Ale to wystarczyło, żeby przekroczyć granicę. Może nie przekroczyłam żadnych reguł na papierze. Może nikt z zewnątrz nie miałby się do czego przyczepić – on nie łamał zasad, ja też nie. Ale wiedział więcej, niż powinien. I wykorzystywał to – cicho, bez pytania, bo wiedział, że nie powiem „stop”.
Po tym wieczorze z czasem coś zaczęło się zmieniać. Nie od razu, nie dramatycznie. Na początku to były tylko małe rzeczy. Niby w żartach pytał, czy bardziej kocham ludzi z pracy, skoro z nimi spędzam tyle czasu. Czasem czekał pod moim biurem. Stał z bukietem kwiatów i uśmiechem, który rozbrajał wszystkie moje „ale”. Mówił, że tęsknił, że chciał mnie zobaczyć choćby przez chwilę. Myślałam, że to romantyczne. Że właśnie tak wygląda miłość. A kiedy mówiłam, że niestety wychodzę z Blanką, uśmiech lekko mu gasł i rzucał na pozór rozbawiony:
– Nic nie szkodzi. W końcu się nauczę, że zawsze ktoś będzie ważniejszy ode mnie.
Mówił to cicho, z tym swoim teatralnym smutkiem. I właśnie przez tę minę zaczęłam rezygnować z wyjść, z rozmów, z planów. Nie dlatego, że mi kazał. Tylko dlatego, że coraz trudniej było mi patrzeć, jak stoi rozczarowany.
Komplementy zmieniały się w zawoalowane uwagi.
– Jesteś piękna. Ale z makijażem, wtedy jesteś dokładnie taka, jaką cię kocham.
I chociaż może to drobiazg, ale zauważałam, że coraz częściej nakładam makijaż. Bo nie chciałam go zawieść.
Zamiast śmiać się razem, coraz częściej śmialiśmy się… ze mnie.
– Ilu dzisiaj przystojnych kandydatów miałaś w grafiku? Pewnie znowu musiałaś się zastanowić, który z nich byłby dobry do pracy… a który do łóżka – zażartował.
Zamarłam. Nie wierzyłam własnym uszom. Jego uśmiech był spokojny, jakby właśnie stwierdził oczywistość. Moja reakcja musiała być równie opanowana. Powstrzymałam się. Nie tutaj. Nie teraz.
W środku mnie wrzało, ale na zewnątrz tylko brew powędrowała do góry i wydałam z siebie coś, co miało imitować rozbawienie. Wystarczająco, by zamaskować szok. By grać dalej. A potem dodał coś w stylu:
– Czyli cały dzień decydujesz, kto jest wystarczająco dobry, żeby mieć pracę? Ciekawe, kto by zdecydował, czy ty byś się do czegokolwiek nadawała.
Patrzył na mnie z uśmiechem, w którym cień ironii mieszał się z tą jego uroczą pewnością siebie, a nuta podziwu wystarczała, bym nie poczuła żądła od razu. Wiedziałam przecież, że miłość nie polega na naginaniu się i składaniu w kawałki pod czyjeś oczekiwania, że ktoś, kto naprawdę cię kocha, nie próbuje cię ulepić po swojemu. Ale wtedy o tym nie myślałam. Przecież go uwielbiałam. Poza tym moje zawodowe życie pochłaniało mnie bez reszty. Firma HeadHunters rozwijała się w szalonym tempie. Co chwilę pojawiały się nowe projekty, wyjazdy służbowe, intensywne szkolenia, na których zdobywałam kolejne certyfikaty. Czułam, że jestem w szczytowej formie. Budowałam coś dużego, naprawdę pasjonującego. Dbałam o tę firmę jak o swoją i z każdym miesiącem angażowałam się mocniej. Pracowałam dużo. Za dużo. Przyjmowałam na siebie dodatkowe obowiązki, zgłaszałam się do projektów, zostawałam po godzinach.
Ale to nie było to samo, co u ludzi, którzy wypruwają sobie flaki, żeby ktoś w końcu powiedział „dobrze zrobiłeś”.
Ja naprawdę to lubiłam. To była moja decyzja. Moja miłość. Nie kara. Nie głód uznania. Nie potrzeba premii ani pochwały. To była pasja, nie błaganie o uwagę.
Tylko że wtedy pojawiły się zmartwienia. Kandydaci, których rekomendowałam, zaczęli znikać z rynku, zanim zdążyliśmy podpisać umowy. Nie wszyscy – tylko ci najlepsi. Ci, którzy łączyli znajomość prawa, zarządzania i finansów. A takich ludzi nie znajduje się codziennie.
Początkowo myślałam, że to przypadek. Potem – że może to ja coś robię nie tak. Nie dzieliłam się tym z nikim. W firmie nikt o niczym nie wiedział. Nie mogłam pozwolić sobie na cień podejrzenia, że straciłam kontrolę. Jeszcze nie rozumiałam, co się dzieje. Ale im dłużej to ignorowałam, tym większe było ryzyko, że ktoś się zorientuje. A jeśli tak się stanie, wpadnę w poważne tarapaty. Do tego nie mogłam dopuścić. Nie na tym stanowisku. Nie w tej firmie.