Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Na granicy zaufania - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
6 grudnia 2025
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Na granicy zaufania - ebook

Aurelia ma wszystko – prestiżową posadę dyrektorki HR, życie pod kontrolą i jasno wyznaczone cele, aż do chwili, gdy zdrada niszczy nie tylko jej relacje, ale i pewność siebie. Aby poskładać się na nowo i znaleźć wyjście z sytuacji, która może ją kosztować wszystko, na czym jej zależy, ucieka do Blackleigh, do starego domku swojej babci. Tam czas płynie wolniej, ludzie są bardziej otwarci, życie wyglada na prostsze, a obok mieszka Zofia – sąsiadka z duszą polskiej czarownicy, która staje się dla niej przewodniczką po świecie emocji. Aurelia próbuje się w tym odnaleźć, ale wtedy pojawia się Nathan, ktoś, kogo przez jedenaście lat usiłowała usunąć z pamięci. Oboje noszą ze sobą bagaż doświadczeń i wolą trzymać się na dystans. Jednak w miasteczku, gdzie codziennie na siebie wpadają, trudno udawać obojętność. Pojawia się między nimi przyciąganie, którego żadne z nich nie planowało. Czy Aurelia znajdzie w sobie odwagę, by znów komuś zaufać?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788395289019
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Była druga czter­dzie­ści sie­dem. Szu­ka­łam już drugi dzień i czu­łam pia­sek w oczach, a tępy ból w skro­niach nie ustę­po­wał. Nie mo­głam zna­leźć prze­cieku. Po­sta­no­wi­łam, że rano pójdę do Sier­gieja, szefa IT – tylko on mógł zna­leźć coś ukry­tego w sys­te­mie, na­wet je­śli po­tem miałby za­mel­do­wać to Aman­dzie. Amanda. Moja bez­po­śred­nia sze­fowa, jedna z trzech pre­ze­sek. Nie musi krzy­czeć – wy­star­czy spoj­rze­nie. Gdy wy­po­wiada moje imię z tą swoją uprzej­mo­ścią, mam ochotę prze­pro­sić za wszystko. Na­wet za rze­czy, któ­rych jesz­cze nie zro­bi­łam. Na samą myśl o niej prze­cho­dził mnie zimny dreszcz. A te­raz? Wy­ciek da­nych? Pod moim no­sem? W dziale, za który od­po­wia­dam? To nie były kło­poty. To była ka­ta­strofa!

Od­wró­ci­łam się i już mia­łam za­mknąć lap­topa, kiedy zo­ba­czy­łam fol­der. Przy­mglony, pół­prze­zro­czy­sty.

_sys­te­m_log­s_BAC­KUP._

Przy­się­gam, nie było go tam wcze­śniej. Klik­nę­łam.

Trzy na­zwi­ska, które od dwóch dni wryły się w moją pa­mięć le­piej niż wła­sna data uro­dzin.

Drżącą ręką spraw­dzi­łam wła­ści­wo­ści pliku, mo­dląc się o ano­ni­mowy pod­pis. Ale zo­ba­czy­łam na­zwi­sko.

W tym mo­men­cie wszystko się za­trzy­mało. Serce, od­dech, czas. A ja po­czu­łam, jak coś we mnie pęka – ci­cho, bez­gło­śnie, ale nie­od­wra­cal­nie.Roz­dział 1

Aurelia

Gale cha­ry­ta­tywne były obo­wiąz­kowe. Za­zwy­czaj wią­zały się z bó­lem stóp, nud­nymi prze­mo­wami i co naj­wy­żej smacz­nym wi­nem. Rzadko mnie ba­wiły, ale tym ra­zem mia­łam po­wód, by się po­ja­wić – wła­śnie świę­to­wa­łam awans.

Do The He­adHun­ters tra­fi­łam jako osiem­na­sto­let­nia sta­żystka – wtedy jesz­cze stu­dentka za­rzą­dza­nia za­so­bami ludz­kimi. Przez ko­lejne lata uczy­łam się wszyst­kiego od zera: jak pro­wa­dzić roz­mowy, jak oce­niać kom­pe­ten­cje, jak wy­czu­wać kłam­stwo, za­nim pad­nie pierw­sze słowo.

Krok po kroku wspi­na­łam się co­raz wy­żej po szcze­blach ka­riery – od młod­szej kon­sul­tantki, przez ko­or­dy­na­torkę pro­jek­tów, aż po me­na­dżerkę ze­społu.

W wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat ja, Au­re­lia Lo­ret, zo­sta­łam dy­rek­torką działu per­so­nal­nego w naj­więk­szej agen­cji re­kru­ta­cyj­nej w Phy­moon. Brzmi dum­nie, prawda? Phy­moon to prze­ogromna me­tro­po­lia, która ni­gdy nie za­sy­pia i bije po oczach neo­no­wymi świa­tłami, jest dla mnie wszyst­kim: do­mem, am­bi­cją i pla­cem boju. Tu na­uczy­łam się wię­cej niż przez całe wcze­śniej­sze ży­cie. Tamto na­le­żało do mo­jej matki. To – wresz­cie – do mnie. Czuję je całe – ten szorstki za­pach dymu i as­faltu, puls świa­teł, które od­bi­jają się w szy­bie au­to­busu, i ten nie­ustanny ha­łas, który na­uczy­łam się igno­ro­wać, do­póki go nie za­brak­nie.

I tak oto sta­łam tam, na gali, z kie­lisz­kiem w dłoni, w nie­roz­cho­dzo­nych szpil­kach i opi­ja­łam awans. Obok mnie była Li­liana. Ofi­cjal­nie – moja asy­stentka. Nie­ofi­cjal­nie – współ­lo­ka­torka i przy­ja­ciółka, z którą dzie­li­łam miesz­ka­nie od pię­ciu lat.

Za­cią­gnę­łam ją na bok w ustronne miej­sce i sia­dłam z ulgą na szez­longu. Przy­ja­ciółka do­łą­czyła do mnie.

– Wie­dzia­łam, za­wsze to samo – mruk­nęła, grze­biąc w to­rebce. – Masz ob­darte pięty?

– Jak dia­bli. – Syk­nę­łam z bólu, ścią­ga­jąc te cho­lerne buty.

– Weź pla­ste­rek. To te za­je­bi­ste, co są jak druga skóra. – Wy­cią­gnęła w moją stronę dwa pla­stry.

Spoj­rza­łam na nią z wdzięcz­no­ścią. Za­wsze taka była. Od pierw­szego roku stu­diów Li­liana lu­biła czuć się po­trzebna, więc w to­rebce no­siła wszystko – od pod­pa­sek, przez śru­bo­kręt, aż po otwie­racz do wina.

Na jed­nej z pierw­szo­rocz­nych im­prez roz­darła mi się su­kienka. Li­liana za­cią­gnęła mnie bez słowa do ła­zienki, wy­jęła z to­rebki igłę oraz nitkę i za­szyła roz­dar­cie, jakby ro­biła to co­dzien­nie.

Opar­łam się wtedy o umy­walkę i spoj­rza­łam w lu­stro. Roz­czo­chrane blond włosy opa­dały mi na ra­miona, a nie­bie­skie oczy wy­glą­dały na bar­dziej za­sko­czone niż zmar­twione. I wtedy w od­bi­ciu spo­tka­łam jej spoj­rze­nie – jedna tę­czówka zie­lona, druga brą­zowa. Uśmiech­nęła się do mnie i pu­ściła oczko. I wów­czas zro­zu­mia­łam, że nikt inny na­wet nie po­wie­dział, że coś się stało. A ona po pro­stu na­pra­wiła to bez zbęd­nego ga­da­nia. W tym mo­men­cie wie­dzia­łam, że bę­dziemy nie­roz­łączne. Po­trze­bo­wa­łam wtedy ko­goś, kto się mną zwy­czaj­nie za­opie­kuje.

– A te­raz za­pra­szamy na scenę au­torkę pro­gramu sta­żo­wego dla osób pięć­dzie­siąt plus, który po­mógł już set­kom miesz­kań­ców wró­cić na ry­nek pracy: Au­re­lię Lo­ret!

Pod­nio­słam głowę prze­ra­żona, pa­trząc na Li­lianę.

– Do­bra, szybko, da­waj stopę, pla­ster! – Li­liana rzu­ciła się do po­mocy, bły­ska­wicz­nie przy­kle­iła mi opa­tru­nek na dru­giej pię­cie.

Po­mo­gła mi wstać, gdy w po­śpie­chu wsu­wa­łam stopy z po­wro­tem w szpilki, i już spie­szy­łam w stronę sceny, czu­jąc, jak pot perli mi się na ple­cach.

– To twoja chwila – szep­nęła, gdy już do­tar­ły­śmy pod scenę, i za­nim zdą­ży­łam za­pro­te­sto­wać, po­pchnęła mnie lekko do przodu.

W szpil­kach, które mimo pla­stra uwie­rały nie­mi­ło­sier­nie, sta­nę­łam pod roz­świe­tlo­nym ży­ran­do­lem i uda­wa­łam, że nie pe­szy mnie to całe za­in­te­re­so­wa­nie. Nie lu­bi­łam być w cen­trum uwagi, ale tym ra­zem – choćby przez se­kundę – chcia­łam po­czuć, że na to za­słu­ży­łam.

– Dzię­kuję za tak liczne przy­by­cie – za­czę­łam. Prze­su­wa­łam wzro­kiem po sali, a w gło­wie ro­bi­łam li­stę osób, do któ­rych jesz­cze mu­szę po­dejść. – Ten pro­jekt był dla mnie czymś wię­cej niż tylko pracą. Chcia­łam dać szansę tym, o któ­rych wszy­scy za­po­mnieli, a któ­rzy wciąż mają mnó­stwo do za­ofe­ro­wa­nia. – Uśmiech­nę­łam się lekko, sły­sząc bu­rzę braw.

Gdzieś w tłu­mie za­uwa­ży­łam swoją matkę, oczy­wi­ście w pierw­szym rzę­dzie, z wy­pro­sto­wa­nymi ple­cami i wy­ćwi­czo­nym uśmie­chem.

– No do­brze, to tyle. Mo­że­cie wra­cać do win, roz­mów i uda­wa­nia, że do­brze się ba­wi­cie. – Za­koń­czy­łam z lek­kim ukło­nem i ze­szłam ze sceny.

Matka by­łaby ze mnie dumna, gdyby nie fakt, że wła­śnie speł­nia­łam wła­sne ma­rze­nia, a nie jej. Ale na pewno była przy­naj­mniej za­do­wo­lona, że nie skom­pro­mi­to­wa­łam na­zwi­ska.

Li­liana już na mnie cze­kała przy schod­kach. Zlu­stro­wała mnie od stóp do głów i unio­sła brwi.

– Jak nogi? – za­py­tała szep­tem.

– Umarły – jęk­nę­łam, ła­piąc ją pod ra­mię.

– Oj, la­ska… – mruk­nęła i za­cią­gnęła mnie bez słowa w stronę to­a­let.

Roz­legł się sze­lest to­rebki, po czym w moją stronę po­le­ciała para gra­na­to­wych ba­le­ri­nek.

– Wzię­łam dla sie­bie na po­wrót do domu. Ale wy­glą­dasz, jak­byś miała za­raz prze­gryźć so­bie pięty.

– Se­rio, ko­cham cię – wy­sa­pa­łam, już ścią­ga­jąc mor­der­cze szpilki i wci­ska­jąc się w wy­ba­wie­nie z miękką po­de­szwą.

Li­liana pa­trzyła, jak wzdy­cham z ulgą, i roz­pięła gu­zi­czek przy ma­ry­narce.

– Piękna prze­mowa. Krótka. Mocna. Tylko ta mina na końcu… jesz­cze po­my­ślą, że na­prawdę się przej­mu­jesz.

Po­pra­wi­ły­śmy ma­ki­jaże przy lu­strze, po czym z po­wro­tem ru­szy­ły­śmy w kie­runku sali ban­kie­to­wej. Sta­nę­łam z boku i za­czę­łam roz­glą­dać się za kimś z po­ten­cja­łem do współ­pracy. Szam­pan lał się da­lej, roz­mowy roz­brzmie­wały ze wszyst­kich stron, a je­den z me­ce­na­sów sztuki wła­śnie tłu­ma­czył Ad­rie­nowi Mo­reau, że sztuka bez in­ten­cji to tylko przy­pa­dek ze złym oświe­tle­niem.

Od­wró­ci­łam głowę w ich stronę. Młody, może nie­wiele star­szy ode mnie, ale gar­ni­tur miał tak uszyty, że wy­glą­dał, jakby za­ra­biał wię­cej niż po­łowa tej sali ra­zem wzięta. Stał z kie­lisz­kiem w dłoni i słu­chał, jak ktoś pró­bo­wał wy­ło­żyć mu róż­nicę mię­dzy rzeźbą per­for­ma­tywną a in­sta­la­cją prze­strzenną. Po jego mi­nie po­zna­łam, że my­ślami był już gdzieś in­dziej.

Ad­rien Mo­reau. Part­ner w Gold­bridge Ven­tu­res. Przy­pad­kiem tra­fi­łam na jego na­zwi­sko wśród spon­so­rów wy­da­rze­nia. Miał kon­takty do start-upów tech­no­lo­gicz­nych i wie­dzia­łam, że po­trze­buje do nich lu­dzi. A ja lu­dzi mia­łam.

Po­pra­wi­łam su­kienkę, upi­łam łyk szam­pana i po­de­szłam.

– Je­śli po­wie pan jesz­cze raz „fa­scy­nu­jące”, może pan do­stać me­dal od tej fun­da­cji – szep­nę­łam i sta­nę­łam obok niego.

Od­wró­cił się do mnie, uniósł brew i uśmiech­nął tak, jakby wła­śnie zo­stał wy­ba­wiony z opre­sji.

– Daję so­bie jesz­cze trzy „fa­scy­nu­jące”, za­nim do­stanę na­grodę spe­cjalną za wy­trwa­łość. Ale za ten tekst… pani do­staje moje pełne sku­pie­nie.

– Mam na­dzieję, że nie tylko tek­sty pana in­te­re­sują – od­par­łam. – Bo przy­szłam z pro­po­zy­cją, która może być dużo cie­kaw­sza niż te rzeźby.

Ach, plotki, plo­teczki… kla­syka. Ale wie­dzia­łam, że ta­kie im­prezy były też ide­alne do wy­pa­trze­nia no­wych firm, które można wcią­gnąć do współ­pracy. Ad­rien obie­cał, że się ode­zwie, a ja zła­pa­łam apro­bu­jące spoj­rze­nie Emily – mo­jej men­torki i jed­nej z pre­ze­sek.

Pu­ści­łam jej oczko, po­pra­wi­łam su­kienkę i wró­ci­łam mię­dzy re­kiny. Czas upo­lo­wać ko­lej­nego.Roz­dział 2

Aurelia

Wzię­łam kie­li­szek szam­pana od prze­cho­dzą­cego kel­nera. Moje spoj­rze­nie pa­dło na Mi­cha­ela Thomp­sona – pre­zesa Lex Le­ga­lis i naj­więk­szego kon­ku­renta mo­jej matki. Dla mnie? Po­ten­cjalny klient, do któ­rego nikt z na­szej firmy nie po­tra­fił się prze­bić. Na­wet Emily, która przez lata od­po­wia­dała za za­trud­nia­nie lu­dzi na naj­wyż­sze sta­no­wi­ska, nie umiała się do niego do­stać. A te­raz to ja zaj­mo­wa­łam jej miej­sce. Z jed­nej strony jako sze­fowa ze­społu, z dru­giej zaś jako ta, która miała do­ko­nać nie­moż­li­wego.

Roz­ma­wiał z męż­czy­zną, któ­rego nie ko­ja­rzy­łam, choć wy­glą­dał, jakby ten świat na­le­żał do niego. Młody, zbyt przy­stojny, za bar­dzo pewny sie­bie. Gar­ni­tur miał drogi i per­fek­cyj­nie skro­jony. Kra­wat za­wią­zany jak spod li­nijki, man­kiety wy­sta­wały co do mi­li­me­tra, buty błysz­czały jak lu­stro. Z od­wagą za­ga­dy­wał naj­waż­niej­sze osoby na gali – am­ba­sa­dora Nor­we­gii, mi­ni­stra cy­fry­za­cji, a na­wet pre­ze­skę fun­da­cji współ­or­ga­ni­zu­ją­cej całe wy­da­rze­nie. Za­cho­wy­wał się, jakby to on tu rzą­dził. A prze­cież zna­łam więk­szość tych lu­dzi z na­zwi­ska albo ze zdjęć w ga­ze­tach. A jego? Nic. Jak gdyby po­ja­wił się zni­kąd.

Wi­dzia­łam, że co chwilę zerka w moją stronę. Jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, czy po­dejść, czy da­lej stać z boku i pa­trzeć. Nie ukry­wał tego. Gdy spoj­rza­łam w stronę baru, stał tam i po pro­stu się ga­pił. Roz­ma­wia­łam z ludźmi, uśmie­cha­łam się, uda­wa­łam, że nie wi­dzę. Ale czu­łam, że nie prze­staje. Nie ru­szał się. Nie za­cze­piał. Tylko pa­trzył. Z da­leka.

Kiedy we­szłam na par­kiet, zo­rien­to­wa­łam się, że jest bli­żej. Nie wi­dzia­łam, kiedy się prze­su­nął. Po pro­stu był, jakby spe­cjal­nie usta­wił się tak, żeby le­piej wi­dzieć. Wciąż uda­wa­łam, że go nie za­uwa­żam. Ale gdy ra­zem ze zna­jo­mymi z pracy wzno­si­li­śmy ko­lejny już to­ast, na­gle po­ja­wił się tuż obok i na­chy­lił się do mo­jego ucha.

– Przy­sze­dłem tu dla kon­tak­tów biz­ne­so­wych, ale wy­gląda na to, że znajdę coś znacz­nie cie­kaw­szego.

– O, czyli je­stem jed­nym z two­ich ce­lów do za­li­cze­nia? – rzu­ci­łam przez ra­mię z unie­sioną brwią.

W końcu wy­ko­nał pierw­szy krok. Od go­dziny krą­żył jak kot wo­kół mi­ski. No to zo­baczmy, czego tak na­prawdę chce.

– Ra­czej na­grodą, Au­re­lio. Ale je­śli wo­lisz, mo­żemy to na­zwać do­brze ro­ku­ją­cym po­cząt­kiem. – Uśmiech­nął się tak pew­nie, jakby wie­dział, że wła­śnie przy­cią­gnął moją uwagę.

I miał ra­cję. W końcu od ja­kie­goś czasu krą­żyły o mnie le­gendy – naj­młod­sza dy­rek­torka per­so­nalna w hi­sto­rii He­adHun­ters, spe­cja­listka od kan­dy­da­tów nie do zdo­by­cia. W tych krę­gach mó­wiło się o mnie wię­cej, niż bym chciała. Zwłasz­cza od kiedy za­czę­łam współ­pra­co­wać bez­po­śred­nio z za­rzą­dem i zna­łam nie­mal każ­dego, kto li­czył się w Phy­moon.

Moja psy­cho­te­ra­peutka, dok­tor Wild­stein, mó­wiła, że cza­sem warto zro­bić coś ina­czej. Pu­ścić kon­trolę, po­zwo­lić rze­czom się dziać. Nie ana­li­zo­wać od razu końca każ­dej hi­sto­rii.

Wzię­łam głę­boki wdech, od­wra­ca­jąc się do niego cał­ko­wi­cie. Był uprzejmy. Za bar­dzo pewny sie­bie. Tro­chę zbyt grzeczny. I może wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­łam dać mu szansę.

– Masz może wi­zy­tówkę czy flirt to ja­kaś nowa me­toda re­kru­ta­cji?

Się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki i po­dał mi kar­to­nik.

– Pro­szę bar­dzo. Na wy­pa­dek, gdy­byś chciała spraw­dzić, z kim za­koń­czysz dzi­siej­szy wie­czór.

Prych­nę­łam. Okej, nie wie­dzia­łam, czy mam go wal­nąć w twarz, czy się ro­ze­śmiać. Ewen­tu­al­nie jedno i dru­gie. Rzu­ci­łam okiem.

„Oli­ver John­son – młod­szy spe­cja­li­sta ds. kadr, Lex Le­ga­lis”_._

Za­mar­łam na uła­mek se­kundy. Firma Mi­cha­ela. Oczy­wi­ście. Niby ka­drowy szcze­be­lek wy­żej od sta­ży­sty, a minę miał, jakby to on pod­pi­sy­wał wy­płaty dla ca­łego za­rządu.

Spoj­rza­łam na niego. Się­gnął po kie­li­szek i upił łyk szam­pana, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku. Kro­pla za­trzy­mała się na jego dol­nej war­dze. Nie po­win­nam była pa­trzeć na jego usta, ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Oczy­wi­ście to za­uwa­żył. Na mo­ment za­gryzł wargę z cho­ler­nie uro­czym pół­u­śmie­chem, a po chwili od­sło­nił cały rząd ide­al­nie rów­nych zę­bów. Spoj­rza­łam mu z po­wro­tem w oczy. Bły­snęły, jak gdyby wła­śnie od­ha­czył ko­lejny punkt ze swo­jego planu.

Był przy­stojny. Gładka twarz, równo przy­cięty za­rost, ciemne włosy kon­tra­stu­jące z tym sta­lo­wo­nie­bie­skim spoj­rze­niem, w któ­rym było coś, co spra­wiało, że czło­wiek od­ru­chowo się pro­sto­wał.

Nie mu­siał się sta­rać. Lu­dzie i tak sami do niego lgnęli.

Od tam­tej chwili Oli­ver trzy­mał się bli­sko. Przed­sta­wił się resz­cie mo­ich zna­jo­mych jak stary kum­pel, rzu­cił kilka cel­nych żar­tów i za­nim się zo­rien­to­wa­łam, roz­ma­wiał już z nimi, jakby znał ich od lat. Na­wet Li­liana, wiecz­nie czujna, uśmie­chała się pod no­sem. Jego elo­kwen­cja ro­biła swoje.

Nie pla­no­wa­łam flirtu. Ale on był obok, mó­wiąc rze­czy, które mi schle­biały. I za­miast uciec, jak ro­bi­łam zwy­kle, zo­sta­łam. Chcia­łam zo­ba­czyć, co się sta­nie. Szłam z nim, czu­jąc głu­pią eks­cy­ta­cję, która była bar­dziej spo­wo­do­wana wy­pi­tym al­ko­ho­lem niż ja­kimś wiel­kim po­ry­wem serca. Ale prze­cież to był tylko wie­czór. To nic nie mu­siało zna­czyć.

Pod ko­niec im­prezy na­wet nie zdzi­wiło mnie, gdy po­ca­ło­wał mnie na po­że­gna­nie i umó­wił się na randkę na na­stępny dzień.

***

Na pierw­szą randkę Oli­ver za­brał mnie do re­stau­ra­cji z trzema gwiazd­kami Mi­che­lin – tej, do któ­rej re­zer­wa­cje robi się z pół­rocz­nym wy­prze­dze­niem. Nie mia­łam po­ję­cia, jak to za­ła­twił. Po pro­stu stwier­dził, że lubi do­brze jeść i nie znosi cze­kać.

Druga była pik­ni­kiem. Sam przy­go­to­wał wszystko – prze­ką­ski, koc, play­li­stę. Wy­brał miej­sce nad wodą, o któ­rym na­wet nie wie­dzia­łam, że ist­nieje. Przy­szedł z kawą w ter­mo­sie i swoim eg­zem­pla­rzem książki, o któ­rej wspo­mnia­łam, że wła­śnie ją za­czę­łam. Po pro­stu po­ło­ży­li­śmy się na kocu i czy­ta­li­śmy ra­zem, pod­ja­da­jąc prze­ką­ski. W pew­nym mo­men­cie po­czu­łam, jak czule głasz­cze mnie po dłoni. Zer­k­nę­łam na niego. On na mnie. I mru­gnął, po czym wró­cił do czy­ta­nia. To było uro­cze.

Po­tem był wie­czór pod go­łym nie­bem. Po­szli­śmy do parku. Roz­ło­żył koc i ka­zał mi na nim usiąść. Wszystko miał w tor­bie – po­pcorn, po­wer­bank, sok mar­chew­kowy i ja­kieś dziwne ustroj­stwo, które oka­zało się prze­no­śnym ekra­nem.

– Po­móc ci? – za­py­ta­łam, śmie­jąc się, bo wy­glą­dał, jakby wal­czył z trans­for­mer­sem.

– W ży­ciu. Ty masz le­żeć i pach­nieć.

Po­pra­wi­łam więc su­kienkę, otwo­rzy­łam po­pcorn i na­la­łam soku. Po­tem od­pa­lił rzut­nik i szczęka mi opa­dła, gdy za­częła le­cieć _Va­iana_. Nie mia­łam po­ję­cia, skąd wie­dział, że to moja ulu­biona bajka. Na­wet nie wiem, kiedy wy­cią­gnął ze mnie tę in­for­ma­cję.

Pod­czas filmu roz­ma­wia­li­śmy o wszyst­kim i o ni­czym – wy­py­ty­wał mnie o ro­dzinę, pracę, ma­rze­nia. Zdzi­wił się, że żad­nych nie mam, i zmu­sił mnie, że­bym so­bie ja­kieś wy­my­śliła.

– Co to za ży­cie, jak się nie ma ma­rzeń? – za­py­tał, ba­wiąc się pu­klem mo­ich wło­sów. Na­wi­jał go na pa­lec, po­tem roz­plą­ty­wał i za­kła­dał za ucho. Po­ca­ło­wał moje na­gie ra­mię i po­pa­trzył na mnie wy­cze­ku­jąco.

Uśmiech­nę­łam się. Bo ja nie mia­łam ma­rzeń. Ja mia­łam cele do zdo­by­cia. Nie od­po­wie­dzia­łam, ale wpa­try­wał się we mnie tak upar­cie, że fak­tycz­nie za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co bym wła­ści­wie chciała prze­żyć.

Spoj­rza­łam w lewo, gdzie w tle ma­ja­czył naj­wyż­szy bu­dy­nek w Phy­moon.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć mia­sto stam­tąd. – Wska­za­łam go pal­cem.

Spoj­rze­nie Oli­vera po­wę­dro­wało za moim i na­gle uśmiech­nął się za­wa­diacko.

– Za­ła­twione.

Prych­nę­łam.

– W ży­ciu tam nie wej­dziemy. Kie­dyś już pró­bo­wa­łam. Jest tam ka­te­go­ryczny za­kaz wstępu. Trzeba mieć po­zwo­le­nie i kon­kretny po­wód, żeby tam wejść.

***

Trzy dni póź­niej już wie­dzia­łam, czemu wtedy tak się uśmie­chał.

Winda za­trzy­mała się na sześć­dzie­sią­tym siód­mym pię­trze. Otwo­rzył mi drzwi, wpu­ścił mnie na klatkę scho­dową i za­czął się wspi­nać. Do­tar­li­śmy na sie­dem­dzie­siąte pię­tro i sta­nę­li­śmy przed drzwiami wio­dą­cymi na dach – miej­sca, które po­winno być do­stępne tylko dla nie­licz­nych.

– Trzy­maj la­tarkę – po­le­cił, po­da­jąc mi swój te­le­fon. Sam wy­cią­gnął z kie­szeni nie­wielki srebrny klu­czyk.

– Żar­tu­jesz so­bie? – wy­dy­sza­łam, wciąż ła­piąc od­dech jak po ma­ra­to­nie, a jed­no­cze­śnie pa­trzy­łam na niego za­fa­scy­no­wana.

Otwo­rzył drzwi, wy­pro­sto­wał się na całą swoją wy­so­kość, po czym od­wró­cił głowę w moją stronę.

– Prze­cież wiesz, że nie ba­wię się w pół­środki.

Zła­pał moją brodę i bez wa­ha­nia przy­cią­gnął do sie­bie, wcią­ga­jąc mnie w po­ca­łu­nek i jed­no­cze­śnie na dach.

Po­pro­wa­dził mnie w stronę wy­so­kiej, szkla­nej ba­lu­strady, która zda­wała się ni­czym cienka ba­riera mię­dzy mną a ot­chła­nią mia­sta. Już samo spoj­rze­nie w dół spra­wiło, że po­czu­łam, jak nogi miękną mi pod wpły­wem obez­wład­nia­ją­cego wi­doku. Zie­mia wi­ro­wała gdzieś da­leko, a ja le­dwo mo­głam utrzy­mać rów­no­wagę. Sta­nął za mną.

Po­woli od­wró­cił mnie do sie­bie i ob­jął ra­mio­nami, a na­stęp­nie bez słowa wpił się w moje usta. Od­da­łam mu po­ca­łu­nek, czu­jąc, jak ten gest roz­lewa go­rąco po ca­łym ciele, jed­no­cze­śnie stu­dząc na­ra­sta­jący lęk. Po­głę­bił go, a jego cie­pły, pewny ję­zyk śmiało wśli­zgnął się do mo­ich ust. Za­czę­łam drżeć jak ga­la­reta. Nie wie­dzia­łam już, czy to z po­wodu tego osza­ła­mia­ją­cego po­ca­łunku, czy z prze­ra­że­nia wy­so­ko­ścią, czy może z sa­mego szoku i nad­miaru wra­żeń. Wszystko zle­wało się w jedno, in­ten­sywne do­zna­nie.

I w tam­tej chwili, mimo ca­łej ir­ra­cjo­nal­no­ści sy­tu­acji, coś zro­zu­mia­łam. Moja wie­dza o ludz­kich umy­słach pod­po­wia­dała mi, że ta­kie mo­menty, prze­peł­nione tak skraj­nymi emo­cjami, za­pi­sują się w czło­wieku na za­wsze. I co gor­sza – czy może ra­czej: co bar­dziej po­cią­ga­jące – wzmac­niają więź z osobą, w któ­rej to­wa­rzy­stwie ich do­świad­czasz. Oli­ver wła­śnie bez­wied­nie przy­pie­czę­to­wał coś mię­dzy nami.

Po­tem był lot ba­lo­nem, a ja… po pro­stu prze­sta­łam się dzi­wić. Za­miast kwe­stio­no­wać, co się dzieje, za­czę­łam ko­rzy­stać z każ­dej chwili. Czu­łam, że ktoś naj­wy­raź­niej po­sta­no­wił dać mi wszystko, za­nim zdążę się o to upo­mnieć.

Pew­nego wie­czoru sie­dzie­li­śmy w trójkę w mo­jej kuchni. Przed nami stały nie­mal pu­ste kubki z her­batą, a w po­wie­trzu uno­sił się słodko-pi­kantny za­pach. Li­liana, po­grą­żona w swoim świe­cie, eks­pe­ry­men­to­wała z ko­lej­nym dziw­nym wy­pie­kiem. Ener­gicz­nie mie­szała coś w mi­sce, uda­jąc, że nas nie sły­szy – choć każda unie­siona brew zdra­dzała coś in­nego. Ko­chała piec; to był jej spo­sób na stres, fru­stra­cję i całą resztę.

Po­de­szła do nas z mi­ską, w któ­rej był gę­sty kar­me­lowy krem do ba­be­czek. Oli­ver przy­glą­dał się temu z dy­stan­sem, a ja – z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Spró­bu­je­cie. – Pod­su­nęła mi mi­skę, a ja z chę­cią ścią­gnę­łam pal­cem ze ścia­nek po­tężną ilość kremu.

– Wiesz, Li­lianka, sorry, ale nie zjem tego. – Oli­ver mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką. – Nie po to tyle ćwi­czę, żeby to wszystko zruj­no­wać de­se­rem.

Po­wie­dział to do­kład­nie w mo­men­cie, gdy ja, ni­czego nie­świa­doma, wy­cią­ga­łam rękę po drugą por­cję. Cof­nę­łam szybko dłoń. Na szczę­ście przy­ja­ciółka nie prze­jęła się tym ko­men­ta­rzem i wró­ciła do przy­praw, by do­sy­pać coś czer­wo­nego do mi­ski.

– Ej – za­cze­pi­łam Lili. – Co ty tam wrzu­casz? Czy to…

– Chili. – Li­liana uśmiech­nęła się sze­roko, jakby do­ko­nała od­kry­cia stu­le­cia.

– Dziwne nie­po­ro­zu­mie­nie – mruk­nął Oli­ver, ale zro­bił to wy­star­cza­jąco gło­śno, by moja przy­ja­ciółka to usły­szała.

Li­liana za­marła. Jej usta, do tej pory roz­cią­gnięte w ocze­ki­wa­niu na po­chwałę, zbie­gły się w cienką li­nię. Od tam­tej chwili nie ode­zwała się już ani sło­wem. Zła­pała ci­chego fo­cha – i na­wet nie pró­bo­wała tego ukry­wać. Jej ra­miona zgar­biły się lekko, a oczy świ­dro­wały Oli­vera. Ja uda­wa­łam, że nie wiem, co się stało, choć zna­łam tę minę od pierw­szego roku stu­diów. To była twarz osoby, któ­rej ktoś wła­śnie po­de­ptał serce, na­wet je­śli tylko przez skry­ty­ko­wa­nie ba­beczki.

Oli­ver naj­wy­raź­niej zi­gno­ro­wał jej ob­ra­żoną ci­szę. Za­miast tego jego wzrok padł na moje chwie­jące się krze­sło – jedno z tych, które od mie­sięcy igno­ro­wa­łam i któ­rego upar­cie nie chcia­łam wy­rzu­cić z czy­stego sen­ty­mentu. Stało tu, bo u babci przy stole były tylko trzy miej­sca, a to czwarte za­wsze zo­sta­wało z boku. W końcu wzię­łam je do sie­bie. Lu­bi­łam je. Może zbyt mocno.

Bez py­ta­nia wstał, obej­rzał je od spodu i rzu­cił przez ra­mię:

– Masz śru­bo­kręt?

Naj­pierw zro­bi­łam minę idiotki i wzru­szy­łam ra­mio­nami. Szcze­rze mó­wiąc, nie mia­łam po­ję­cia, czy w tym domu w ogóle ist­nieje coś ta­kiego jak śru­bo­kręt. Li­liana, wciąż za­cięta, rów­nież wzru­szyła ra­mio­nami, prze­cząco krę­cąc głową. Kła­mała. Wie­dzia­łam, że ma śru­bo­kręt w to­rebce – nie­na­wi­dziła tego krze­sła. Za­wsze obi­jała się o nie ma­łym pal­cem i miała na­dzieję, że w końcu się roz­wali, a ja po­zwolę je wy­rzu­cić. Poza tym jej foch był z ga­tunku tych, które spra­wiały, że mo­głaby trzy­mać śru­bo­kręt w zę­bach i i tak po­wie­dzia­łaby, że go nie ma.

Oli­ver spoj­rzał na krze­sło z taką miną, jakby był go­tów wy­rzu­cić je przez bal­kon.

– Ta­kie rze­czy się wy­rzuca, a nie na­pra­wia – mruk­nął z prze­ko­na­niem. To, że krze­sło jesz­cze stoi, było dla niego oso­bi­stą ob­razą es­te­tyki.

Li­liana unio­sła głowę z na­dzieją – już pra­wie wi­dzia­łam ten trium­falny błysk w jej oczach.

– Do­sta­łam je od babci – szep­nę­łam ci­cho, świa­doma, że w ob­li­czu prag­ma­ty­zmu Oli­vera ten ar­gu­ment nic nie zna­czy.

Wes­tchnął. Było to wes­tchnie­nie ko­goś, kto wła­śnie mu­siał zre­zy­gno­wać z fun­da­men­tal­nego po­rządku we wszech­świe­cie. Bez słowa wstał i za­czął prze­szu­ki­wać miesz­ka­nie. Li­liana, znie­chę­cona na­głą zmianą pla­nów, znów spu­ściła wzrok nad mi­ską, a jej foch tylko się po­głę­bił.

I oto Oli­ver zna­lazł, czego szu­kał. Wy­cią­gnął z cze­lu­ści schowka na buty, spod warstw zi­mo­wych sza­li­ków i wiecz­nie ze­psu­tych pa­ra­so­lek, starą skrzynkę z na­rzę­dziami. Była to dla mnie nie­spo­dzianka, bo na­wet nie pa­mię­ta­łam, bym ją kie­dy­kol­wiek miała. Uniósł ją wy­soko, jakby trzy­mał w rę­kach sam Święty Graal. W tam­tej chwili ogar­nął mnie lekki po­dziw. Nie tylko dla tego, że co­kol­wiek zna­lazł, ale i dla jego de­ter­mi­na­cji, by mimo wszystko za­jąć się czymś, czym tak jaw­nie gar­dził.

Gdy skoń­czył na­pra­wiać, usiadł z po­wro­tem na­prze­ciwko mnie, jak gdyby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie.

– Wiesz, mia­łem osiem lat i upar­cie nie mo­głem po­jąć, czemu nie wolno roz­krę­cić stołu – za­czął Oli­ver, zer­ka­jąc na moją zdez­o­rien­to­waną minę. Ge­sty­ku­lo­wał rę­koma, jed­no­cze­śnie z pre­cy­zją chi­rurga wkła­dał na­rzę­dzia z po­wro­tem do skrzynki. Ro­bił to w iry­tu­jąco per­fek­cyj­nym po­rządku.

– Roz­krę­cić? Ca­łego? – do­py­ta­łam, bo to brzmiało ab­sur­dal­nie.

– Tak. Tego wiel­kiego, dę­bo­wego stołu ja­dal­nia­nego, przy któ­rym za­wsze za­sia­da­li­śmy na święta.

Li­liana, która prze­cież była ob­ra­żona i w ogóle nas nie pod­słu­chi­wała, na­gle unio­sła głowę.

– I co z nim zro­bi­łeś? – rzu­ciła za­cie­ka­wiona, za­po­mi­na­jąc o swoim fo­chu.

– Roz­ło­ży­łem go na czę­ści pierw­sze. Wszystko po­ukła­da­łem ka­te­go­riami: śrubki tu, nóżki tam, blat osobno. Chcia­łem, żeby na­wet naj­więk­szy laik wie­dział, co do czego. Pech chciał, że aku­rat tego wie­czoru mie­li­śmy ko­la­cję z dziad­kami.

– A tata? Jak za­re­ago­wał? – prych­nę­łam, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc śmiech, gdy wy­obra­zi­łam so­bie tę scenę.

– Do dziś wspo­mina to jako swoją traumę. A ja? Ja po pro­stu mu­sia­łem zro­zu­mieć, jak to wszystko jest zbu­do­wane.

Za­śmia­łam się ra­zem z Li­lianą, ale śmiech za­marł mi w gar­dle, gdy zo­ba­czy­łam, jak Oli­ver od­kłada pu­dełko na miej­sce. Prze­se­gre­go­wał sza­liki, coś wyj­mo­wał, coś cho­wał z po­wro­tem. Po­tem bez słowa wrzu­cił do worka dwie po­ła­mane pa­ra­solki i moją starą, po­dartą apaszkę od babci. Na­wet nie za­py­tał. Pa­trzy­łam, jak wiąże ten wo­rek.

– Ta i tak była znisz­czona – rzu­cił, wi­dząc moja minę. – Ku­pię ci nową. Może coś od Her­mèsa? Wi­dzia­łem ostat­nio piękne, z je­dwa­biu. Bę­dziesz wy­glą­dać jak Fran­cuzka z ka­ta­logu

_Tylko że ta nowa apaszka_ _z_ _Her­mèsa nie pach­nia­łaby bab­cią_ – __ po­my­śla­łam. Ale mil­cza­łam. Może to i le­piej. Nie­na­wi­dzi­łam sprzą­tać. To chyba do­brze, że ktoś ma od­wagę usu­nąć to, czego ja nie mam śmia­ło­ści. Prze­cież dok­tor Wild­stein za­wsze po­wta­rzała, że nie mu­szę kon­tro­lo­wać wszyst­kiego. Że cza­sem warto po­zwo­lić się za­opie­ko­wać. A Oli­ver? On był w tym bez­błędny. Dbał o mnie… na swój spo­sób.

Przy­glą­da­łam się, jak wraca za­do­wo­lony z sie­bie i sprząta kubki ze stołu. Umył je, wło­żył do zmy­warki. Mój też – cho­ciaż jesz­cze nie do­pi­łam. Ale i tak… to było miłe.

I wtedy za­świ­tała mi myśl: _Może wła­śnie_ _o_ _to cho­dzi?_

Bez wiel­kich de­kla­ra­cji, bez unie­sień. Po pro­stu ktoś, kto na­pra­wia twoje krze­sło i zo­staje na her­batę. Za­cho­wy­wał się, jak­by­śmy mieli to wszystko już dawno usta­lone. Jakby znał sce­na­riusz na pa­mięć i do­kład­nie wie­dział, jaką mam w nim rolę. A ja? Po pro­stu w nią we­szłam. Bez słowa.

Na­stęp­nego dnia jak za­wsze przy­szedł po mnie pod pracę. Od­pro­wa­dził do domu. Cza­sem wcho­dzi­li­śmy do Cete, mo­jej ko­cha­nej ka­wiarni, cza­sem za­ha­cza­li­śmy o park. Cza­sem przy­cho­dził od razu z kawą, cza­sem z książką, o któ­rej kie­dyś mi­mo­cho­dem wspo­mnia­łam. Od­pro­wa­dzał mnie do domu, a po­tem zo­sta­wał – naj­pierw na cia­sto, cho­ciaż nie ja­dał słod­kiego, po­tem na film. W końcu na noc. Nie go­to­wał, twier­dził, że her­bata to jego ku­li­narne mak­si­mum, ale za to sprzą­tał wszystko. Na­wet skar­petki z pod­łogi. Dbał o moje miesz­ka­nie bar­dziej niż ja. Nie mu­sia­łam tłu­ma­czyć się z ba­ła­ganu – po pro­stu sprzą­tał. I mó­wił, że je­stem naj­lep­sza, na­wet gdy wy­glą­da­łam jak po nie­prze­spa­nej nocy.

Moim ję­zy­kiem mi­ło­ści są słowa. A Oli­ver tra­fiał nimi tak, że cza­sem aż nie do­wie­rza­łam. Jakby roz­gryzł mnie szyb­ciej, niż zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać. Czu­łam się, jakby mnie wy­brał. I że to było coś do­brego. Coś, co może się w końcu udać. Zda­rzało mu się mó­wić, że przy mnie czuje się spo­koj­niej­szy, że le­piej sy­pia i mniej się stre­suje. Że po raz pierw­szy ma wra­że­nie, że ktoś go ro­zu­mie bez ko­niecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się z każ­dej my­śli. Że nikt wcze­śniej nie wi­dział w nim tego, co ja.

Czemu tak szybko mu za­ufa­łam? Czemu na tyle mu po­zwa­la­łam? I jak to moż­liwe, że te wszyst­kie słod­kie kom­ple­menty nie wy­wo­ły­wały we mnie od­ru­chu obron­nego? Już mó­wię.

W gło­wie wciąż mia­łam jedną roz­mowę z dok­tor Wild­stein, kiedy przez dzie­sięć mi­nut ana­li­zo­wa­łam, dla­czego nie po­tra­fię za­ufać fa­ce­tom, któ­rzy mó­wią miłe rze­czy.

– Bo ja wiem, że oni cze­goś chcą – rzu­ci­łam, sia­da­jąc jak do walki. – Za­wsze cze­goś chcą.

– Au­re­lio – wes­tchnęła wtedy i zdjęła oku­lary. – A może po pro­stu lu­bią mó­wić miłe rze­czy?

– Tak po pro­stu?

– Tak po pro­stu.

Pa­trzy­łam na nią po­dejrz­li­wie, jakby wła­śnie pró­bo­wała sprze­dać mi li­zaka spod płasz­cza.

– To czemu za­wsze czuję, że mnie te­stują?

– Może dla­tego, że sama ro­bisz te­sty. Non stop.

Mil­cza­łam.

– Spró­buj cza­sem nie roz­kła­dać wszyst­kiego na czyn­niki pierw­sze – do­dała ła­god­niej. – Może lu­dzie nie są aż tak skom­pli­ko­wani, jak ci się wy­daje.

Przy­po­mnia­łam so­bie słowa Wild­stein, kiedy po trzech ty­go­dniach zna­jo­mo­ści Oli­ver mó­wił o domu z ta­ra­sem i dzie­ciach, i nie włą­czy­łam alarmu. Po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać.

– Ta­ras. Musi być ta­ras. I stół na osiem osób, żeby za­wsze było gdzie usiąść – mó­wił to, wpa­tru­jąc się w su­fit, jakby wła­śnie szki­co­wał ten dom gdzieś w po­wie­trzu.

– Osiem osób? – Unio­słam brew, nie­pewna, czy żar­tuje.

– Ty, ja, dzieci, przy­ja­ciele, ro­dzice. Albo koty, jak nikt nie wpad­nie – do­dał z uśmie­chem. Prze­rzu­cił wzrok na mnie, uśmie­cha­jąc się za­wa­diacko. – Ale se­rio. Od za­wsze chcia­łem mieć obok sie­bie ko­goś, kto się w to wpi­sze. Kto nie kom­pli­kuje. Kto po pro­stu pa­suje.

Po­chy­lił się w moją stronę i spoj­rzał na mnie z taką pew­no­ścią, jak­by­śmy wła­śnie pod­pi­sali umowę.

– Lu­bię, kiedy wszystko jest ja­sne – do­dał. – I lu­bię to, że z tobą ta­kie wła­śnie jest.

Ab­so­lut­nie nie było. Nie zno­si­łam ko­tów. I ro­bie­nia do­mó­wek. Ale kiedy Oli­ver mó­wił o tym z ta­kim prze­ko­na­niem, mia­łam ochotę uwie­rzyć, że może się kie­dyś w tym od­najdę. Że może wy­star­czy spró­bo­wać. I nie zruj­no­wać cze­goś tylko dla­tego, że nie lu­bię tych cho­ler­nych zwie­rza­ków. Uśmiech­nę­łam się do niego, nie chcąc tego ko­men­to­wać. Za­do­wo­le­nie, z ja­kim to zro­bił, su­ge­ro­wało, że osią­gnął wła­śnie ko­lejny cel.

Może to fak­tycz­nie było za szybko i zbyt in­ten­sywne – ale wtedy po pro­stu to przyj­mo­wa­łam. Bo do­brze było w końcu po­czuć, że ktoś na­prawdę mnie wi­dzi.

***

Parę mie­sięcy póź­niej był taki dzień, kiedy pi­li­śmy szam­pana na schod­kach na bul­wa­rze przy rzece Si­lver­bend. Miej­sce to znane było ze spo­tkań lu­dzi przy al­ko­holu i do­brej mu­zyce pły­ną­cej z po­bli­skich fo­od­trac­ków. Do­okoła nas pa­no­wał gwar i śmiech. Ca­łość roz­ja­śniały gir­landy świa­teł ogro­do­wych, które two­rzyły tu nie­po­wta­rzalny kli­mat, gdy pa­trzyło się na słońce za­cho­dzące na tle mia­sta. Lu­dzie tań­czyli i ba­wili się, jakby ju­tra miało nie być. Obok nas trwała za­bawa, któ­rej cha­rak­ter zdra­dzała panna młoda w we­lo­nie – wy­raź­nie był to wie­czór pa­nień­ski.

Sie­dzie­li­śmy nie­da­leko, pa­trząc, jak jedna z dru­hen wło­żyła so­bie ćwiartkę li­monki do ust. Panna młoda prze­chy­liła kie­li­szek z te­qu­ilą, a po­tem po­woli po­chy­liła się nad druhną i za­częła ssać li­monkę pro­sto z jej ust, roz­cią­ga­jąc ten mo­ment z wy­raźną in­ten­cją.

Oli­ver tylko uniósł brew i lekko się uśmiech­nął. Ja uda­wa­łam, że mnie to nie ru­sza, ale sama zer­ka­łam w ich stronę z cie­ka­wo­ścią. Świę­to­wa­li­śmy wła­śnie jego awans i gra­tu­lo­wa­łam mu lep­szych za­rob­ków.

Pa­mię­tam, jak wra­ca­li­śmy tam­tego wie­czoru przez park. Trzy­mał mnie za rękę, mó­wił o pla­nach: wspól­nych po­dró­żach, no­wym miesz­ka­niu, jego przy­szło­ści w fir­mie. Ki­wa­łam głową i się uśmie­cha­łam, bo prze­cież wła­śnie tak po­winno być. Suk­ces, świę­to­wa­nie, para z przy­szło­ścią.

A mimo to coś mnie wtedy ukłuło. Małe, drobne na­pię­cie, któ­rego nie po­tra­fi­łam na­zwać. Może cho­dziło o to, że mó­wił głów­nie o so­bie. A może o to, że w jego wi­zjach za­wsze to ja mia­łam się do­pa­so­wać. Jed­nak prze­mil­cza­łam to. Bo prze­cież miał po­wody do dumy. Awan­so­wał. Zo­stał no­wym sze­fem działu re­kru­ta­cji.

Ja – pra­co­wa­łam w fir­mie, która do­star­czała kan­dy­da­tów.

Wie­dzia­łam, że coś tu nie gra. Że je­śli chcemy być ra­zem, to nie mo­żemy jed­no­cze­śnie funk­cjo­no­wać za­wo­dowo na prze­ciw­nych koń­cach tego sa­mego stołu. Ale nie chcia­łam tego ru­szać. Bo pod­skór­nie czu­łam, że je­śli to zro­bię, coś się roz­pad­nie. Nie chcia­łam, żeby ten zwią­zek się skoń­czył, za­nim na­prawdę się za­czął.

Prze­cież Oli­ver nie pro­sił mnie o nic wprost. Nie ła­ma­łam żad­nych za­sad, ale to on wie­dział, kogo mam w ba­zie. Z kim pra­cuję. Ja­kie mam kon­takty.

Za­glą­dał mi przez ra­mię, gdy sie­dzia­łam przy lap­to­pie, niby z cie­ka­wo­ści.

– A ten? – rzu­cał od nie­chce­nia. – Wy­daje się cał­kiem nie­zły.

Pod­py­ty­wał mi­mo­cho­dem, ko­men­to­wał pro­file kan­dy­da­tów, które prze­my­kały mi przez ekran.

Z cza­sem przy­cho­dził co­raz czę­ściej do miesz­ka­nia, niby po to, żeby spę­dzić ze mną wie­czór. Sia­dał z lap­to­pem w kuchni, ale gdy roz­ma­wia­ły­śmy z Li­lianą o pro­jek­tach, milk­nął i uda­wał, że nas nie słu­cha.

– Nie krę­puj­cie się – rzu­cał z uśmie­chem, gdy za­mie­ra­ły­śmy w pół zda­nia.

A po­tem śmiał się pod no­sem, gdy Li­liana żar­to­wała z jed­nego z kan­dy­da­tów.

Nie mu­sia­łam nic mó­wić. Sam się do­my­ślał. Skła­dał wszystko w ca­łość. Trak­to­wa­łam go jak ko­goś, komu mogę ufać. Jak part­nera, nie klienta. Ale to wy­star­czyło, żeby prze­kro­czyć gra­nicę. Może nie prze­kro­czy­łam żad­nych re­guł na pa­pie­rze. Może nikt z ze­wnątrz nie miałby się do czego przy­cze­pić – on nie ła­mał za­sad, ja też nie. Ale wie­dział wię­cej, niż po­wi­nien. I wy­ko­rzy­sty­wał to – ci­cho, bez py­ta­nia, bo wie­dział, że nie po­wiem „stop”.

Po tym wie­czo­rze z cza­sem coś za­częło się zmie­niać. Nie od razu, nie dra­ma­tycz­nie. Na po­czątku to były tylko małe rze­czy. Niby w żar­tach py­tał, czy bar­dziej ko­cham lu­dzi z pracy, skoro z nimi spę­dzam tyle czasu. Cza­sem cze­kał pod moim biu­rem. Stał z bu­kie­tem kwia­tów i uśmie­chem, który roz­bra­jał wszyst­kie moje „ale”. Mó­wił, że tę­sk­nił, że chciał mnie zo­ba­czyć choćby przez chwilę. My­śla­łam, że to ro­man­tyczne. Że wła­śnie tak wy­gląda mi­łość. A kiedy mó­wi­łam, że nie­stety wy­cho­dzę z Blanką, uśmiech lekko mu gasł i rzu­cał na po­zór roz­ba­wiony:

– Nic nie szko­dzi. W końcu się na­uczę, że za­wsze ktoś bę­dzie waż­niej­szy ode mnie.

Mó­wił to ci­cho, z tym swoim te­atral­nym smut­kiem. I wła­śnie przez tę minę za­czę­łam re­zy­gno­wać z wyjść, z roz­mów, z pla­nów. Nie dla­tego, że mi ka­zał. Tylko dla­tego, że co­raz trud­niej było mi pa­trzeć, jak stoi roz­cza­ro­wany.

Kom­ple­menty zmie­niały się w za­wo­alo­wane uwagi.

– Je­steś piękna. Ale z ma­ki­ja­żem, wtedy je­steś do­kład­nie taka, jaką cię ko­cham.

I cho­ciaż może to dro­biazg, ale za­uwa­ża­łam, że co­raz czę­ściej na­kła­dam ma­ki­jaż. Bo nie chcia­łam go za­wieść.

Za­miast śmiać się ra­zem, co­raz czę­ściej śmia­li­śmy się… ze mnie.

– Ilu dzi­siaj przy­stoj­nych kan­dy­da­tów mia­łaś w gra­fiku? Pew­nie znowu mu­sia­łaś się za­sta­no­wić, który z nich byłby do­bry do pracy… a który do łóżka – za­żar­to­wał.

Za­mar­łam. Nie wie­rzy­łam wła­snym uszom. Jego uśmiech był spo­kojny, jakby wła­śnie stwier­dził oczy­wi­stość. Moja re­ak­cja mu­siała być rów­nie opa­no­wana. Po­wstrzy­ma­łam się. Nie tu­taj. Nie te­raz.

W środku mnie wrzało, ale na ze­wnątrz tylko brew po­wę­dro­wała do góry i wy­da­łam z sie­bie coś, co miało imi­to­wać roz­ba­wie­nie. Wy­star­cza­jąco, by za­ma­sko­wać szok. By grać da­lej. A po­tem do­dał coś w stylu:

– Czyli cały dzień de­cy­du­jesz, kto jest wy­star­cza­jąco do­bry, żeby mieć pracę? Cie­kawe, kto by zde­cy­do­wał, czy ty byś się do cze­go­kol­wiek nada­wała.

Pa­trzył na mnie z uśmie­chem, w któ­rym cień iro­nii mie­szał się z tą jego uro­czą pew­no­ścią sie­bie, a nuta po­dziwu wy­star­czała, bym nie po­czuła żą­dła od razu. Wie­dzia­łam prze­cież, że mi­łość nie po­lega na na­gi­na­niu się i skła­da­niu w ka­wałki pod czy­jeś ocze­ki­wa­nia, że ktoś, kto na­prawdę cię ko­cha, nie pró­buje cię ule­pić po swo­jemu. Ale wtedy o tym nie my­śla­łam. Prze­cież go uwiel­bia­łam. Poza tym moje za­wo­dowe ży­cie po­chła­niało mnie bez reszty. Firma He­adHun­ters roz­wi­jała się w sza­lo­nym tem­pie. Co chwilę po­ja­wiały się nowe pro­jekty, wy­jazdy służ­bowe, in­ten­sywne szko­le­nia, na któ­rych zdo­by­wa­łam ko­lejne cer­ty­fi­katy. Czu­łam, że je­stem w szczy­to­wej for­mie. Bu­do­wa­łam coś du­żego, na­prawdę pa­sjo­nu­ją­cego. Dba­łam o tę firmę jak o swoją i z każ­dym mie­sią­cem an­ga­żo­wa­łam się moc­niej. Pra­co­wa­łam dużo. Za dużo. Przyj­mo­wa­łam na sie­bie do­dat­kowe obo­wiązki, zgła­sza­łam się do pro­jek­tów, zo­sta­wa­łam po go­dzi­nach.

Ale to nie było to samo, co u lu­dzi, któ­rzy wy­pru­wają so­bie flaki, żeby ktoś w końcu po­wie­dział „do­brze zro­bi­łeś”.

Ja na­prawdę to lu­bi­łam. To była moja de­cy­zja. Moja mi­łość. Nie kara. Nie głód uzna­nia. Nie po­trzeba pre­mii ani po­chwały. To była pa­sja, nie bła­ga­nie o uwagę.

Tylko że wtedy po­ja­wiły się zmar­twie­nia. Kan­dy­daci, któ­rych re­ko­men­do­wa­łam, za­częli zni­kać z rynku, za­nim zdą­ży­li­śmy pod­pi­sać umowy. Nie wszy­scy – tylko ci naj­lepsi. Ci, któ­rzy łą­czyli zna­jo­mość prawa, za­rzą­dza­nia i fi­nan­sów. A ta­kich lu­dzi nie znaj­duje się co­dzien­nie.

Po­cząt­kowo my­śla­łam, że to przy­pa­dek. Po­tem – że może to ja coś ro­bię nie tak. Nie dzie­li­łam się tym z ni­kim. W fir­mie nikt o ni­czym nie wie­dział. Nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na cień po­dej­rze­nia, że stra­ci­łam kon­trolę. Jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, co się dzieje. Ale im dłu­żej to igno­ro­wa­łam, tym więk­sze było ry­zyko, że ktoś się zo­rien­tuje. A je­śli tak się sta­nie, wpadnę w po­ważne ta­ra­paty. Do tego nie mo­głam do­pu­ścić. Nie na tym sta­no­wi­sku. Nie w tej fir­mie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij