- W empik go
Na imię jej było Lily - ebook
Na imię jej było Lily - ebook
Autor „Na imię jej było Lily” Bohdan Tymieniecki walczył na licznych frontach II wojny światowej, a rozpoczął swoją wojaczkę kampanią wrześniową w 1939 roku. Następnie, po klęsce armii polskiej uciekł przez południową granicę na Węgry i następnie przedostał się do Francji, gdzie uczestniczył w kolejnej klęsce. Jak wspomina, jego oddział jako jeden z nielicznych został ewakuowany z Dunkierki z pełnym wyposażeniem i stanem osobowym, jako pełna jednostka. W Wielkiej Brytanii nie zagrzał jednak długo miejsca. Los wkrótce rzucił go na Bliski Wschód, gdzie z piechociarza przekształcił się w instruktora broni pancernej, z którą związał się do końca wojny
Zmarł w Londynie w 1992 roku. Służbę zakończył w stopniu podpułkownika. Za dokonania na frontach II wojny światowej został dwukrotnie odznaczony Virtuti Militari. Po wojnie mieszkał na emigracji w Wielkiej Brytanii. Do ojczyzny wrócił dopiero po śmierci – pochowany jest na warszawskich Powązkach.
Spis treści
Wprowadzenie 5
TAK WYPADAŁO Z TRADYCJI 9
PRZEBIŁEM 12
CZARNY ROK 18
„BARON” 25
LILY 29
BY THE BOOK 33
ON VOUS ATTEND POUR LE DINER 36
NA DZISIAJ BITWA BYŁA PRZEGRANA 46
SERGEANT... YOU NEVER MISS 60
METAURO 68
SOŁDACKIE ŻYCIE 84
TĘDY PRZESZŁY CZOŁGI 92
JAK DINNER TO TYLKO W „PAPAGALLO” 102
DIABLI WZIĘLI PIOSENKĘ... 123
EPILOG 138
ILUSTRACJE 139
O autorze 177
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szwadron nasz wraca³ z dalekiego podjazdu, id¹c pe³nym k³usem w stronê dochodz¹cych do nas odg³osów walki. Godzina by³a wczesna, dzieñ bezwietrzny i s³oneczny, piêkny dzieñ naszej jesieni, pól pe³nych s³oñca i zapachu kwitn¹cych poplonów. Pogoda zapowiada³a jak zwykle wœciek³e ataki nieprzyjacielskich samolotów na nasze kolumny.
W takt koñskich kroków trzês³y siê przewieszone przez plecy karabinki i g³ucho dudni³y opony jad¹cych za nami taczanek z cekaemami. Z rzadka pada³y s³owa urywanej rozmowy:
– Daj papierosa.
– Czy Janek siê z tego wyli¿e?
– Ale on ma szczêœcie!
– Widzia³eœ?
Trochê bli¿ej i d³u¿sza seria nieprzyjacielskiego kaemu przerwa³a rozmowê, konie wyci¹gnê³y krok, pad³a komenda. Przed nami ju¿ wieœ. Wpadamy na drogê ocienion¹ topolami i id¹c¹ w jary, rzeczka, most i skrzy¿owanie dwóch takich typowo polskich dróg, szerokich i piaszczystych, pe³nych najrozmaitszych niespodzianek o ka¿dej porze roku.
Na skrzy¿owaniu samochód i kilku oficerów.
– To pu³kownik P³onka, widzisz? A ten drugi to pewnie Kopeæ!
Szwadron zjecha³ w cieñ drzew. Krótka rozmowa, poparta szybk¹ gestykulacj¹ naszego rotmistrza: – Galopem za mn¹... marsz!
I walimy ca³ym pêdem przez wioskê robi¹c¹ wra¿enie wymar³ej. Co chwila zab³¹kana kula gwi¿d¿e przeci¹gle gdzieœ w górze. Skrêcamy w prawo, dró¿ka za w¹ska, wywraca siê taczanka – chwila zamieszania i znowu w cwa³. Gubiê zaczêtego przed chwil¹ papierosa. £¹czka, kêpa olszyn, rów.
– Stój!
Przed nami ma³e wzniesienie, zas³aniaj¹ce przedpole.
– Z koni! Przygotowanie do walki pieszej!
– Prêêêdzej!
Chwila k³ótni, bo nikt nie chce zostaæ koniowodnym. Przedwczoraj by³o nas du¿o wiêcej, dzisiaj musimy zostawiæ jednego na siedem koni – niech siê martwi¹.
Biorê kbk od koniowoda, dziesiêæ naboi.
– Wystarczy!
Wychodzimy do natarcia. Mam pluton kierunkowy, lewy prowadzi rotmistrz Petrulewicz, prawy – podporucznik, którego nazwiska ju¿ dziœ nie pamiêtam, wo³amy na niego Pieter; ma ma³¹ blond bródkê i zdecydowane oczy. Tyralierka – i na wzgórze. Przed nami... równina.
Szachownica ch³opskich poletek, zagon ziemniaków, jakaœ wyschniêta podorywka, pólko z³otego w s³oñcu ³ubinu. W dali pal¹ca siê wieœ, dystans – 600 metrów. Idziemy wolno naprzód. O kilkadziesi¹t kroków mijamy ukryty w ziemniakach ckm. To szwole¿erowie. Le¿¹ w bruzdach i strzelaj¹ do czegoœ, czego my jeszcze nie widzimy.
Karabin maszynowy pruje krótkimi seriami, pryskaj¹ ³uski, z ch³odnicy wolno unosi siê para. Kilka weso³ych s³ów i reszta zostaje w gardle. Twarz¹ do s³oñca, z zaciœniêtymi kurczowo piêœciami, z odrzuconymi nogami, le¿y zabity – nasz. Krew s¹czy siê spod he³mu – dosta³ w sam ³eb!
Do wioski jeszcze z trzysta metrów. Ma³a ³¹czka i takie trzy czy cztery cha³upy luzem w polu. S³oñce gra na szybie pierwszej z nich, jakby z³udzenie ognia.
Trrrtatatat... trrrtatatat... trrr...
Zagotowa³a siê ziemia: przed nami – ko³o – z tyłu! Z wyschniêtej roli ma³e ob³oczki kurzu.
– Biegiem!
Coœ gwi¿d¿e, szarpie, dr¿eæ zaczyna powietrze jak kawa³ p³ótna. Jeszcze dwadzieœcia metrów! Ktoœ z ty³u krzykn¹³:
– Jesteœmy w cha³upach!
Wœciek³y, jakby oszala³y terkot. Sypi¹ siê szyby, trzaski po drzewach, z bia³o bielonej œciany leci gruz. Kilkunastu Niemców ucieka do wsi bêd¹cej nie dalej jak sto metrów. Widzê ich, jak schyleni biegn¹ i ktoœ ko³o mnie strzeli³.
Ostatni z lewej wali siê na wznak – trzask! Drugi potyka siê i k³adzie jak d³ugi. Trzeci!
Ogl¹dam siê – to podchor¹¿y. Ten to umie strzelaæ, ziemiañski synek!
Le¿ymy wzd³u¿ dró¿ki ³¹cz¹cej cha³upy za drzewami i starym, na pó³ zgni³ym p³otkiem. Ch³opcy zaczynaj¹ strzelaæ. Liczê ludzi. Œwietnie! Tylko trzech. Jeden na czysto, dwóch rannych. Jeden ma œmiesznie oderwane ucho, krew wali z niego jak z fontanny. Ktoœ go opatruje.
– Kto zabity?
– Sowa!
– Niemo¿liwe!
Mój ulubieniec! Krakowskie „wybijokno”, o zawsze uœmiechniêtych oczach.
– Gdzie dosta³? Mo¿e ¿yje?
Wstajê i wracam. O kilkanaœcie kroków od pierwszej cha³upy, na zagonie niezoranej œcierni, z wyrzuconym przed siebie kbk i twarz¹ wciœniêt¹ w ziemiê – le¿y Sowa.
Czo³gam siê... krzyczê... szarpiê... Nic! Dosta³ w œrodek. Pewnie kula naruszy³a krêgos³up.
– Psiakrew! – Wracam.
Ch³opcy wal¹ na ca³ego. Zaczynaj¹ warczeæ nasze „szczeniaki”1 model 30. Le¿ê za grub¹ topol¹ i przez lornetkê ogl¹dam przedpole.
Wieœ pali siê z lewego koñca. Na prawo dwie cha³upy i jakaœ droga. Na górze koœció³, mo¿e sto dwadzieœcia metrów. Dzieli nas zwyk³e, ch³opskie pastwisko. Hej! Teraz widzê: za krzy¿em przydro¿nym, w do³ku – trzy he³my. Dalej, za rogiem cha³upy, kaem w prawo. Bo¿e! Nie dalej jak osiemdziesi¹t kroków za ma³ym kopczykiem.
Podci¹gn¹³em mauzera. Dobrze – nie – trochê ni¿ej. Przesz³o mi b³yskawicznie przez mózg wspomnienie ostatniego rogacza; by³ zgórowany. Wolno naciskam spust – roz³o¿y³ siê p³asko jak szmata. Szukam drugiego. Ten za wêg³em, mo¿e siê wiêcej wysunie. Ot tak! Jeszcze! Wprowadzam trzeci nabój.
Z p³otu, trochê wy¿ej i na prawo, sypi¹ siê drzazgi. Z ty³u ruch. Ogl¹dam siê – to rotmistrz Chruszczewski prowadzi nam szwadron na wsparcie. Maj¹ cztery cekaemy. Dobrze!
Wo³aj¹ mnie za cha³upê. Wolno wyczo³gujê siê. Rotmistrz, stary rotmistrz Petrulewicz; z³oœliwi w szwadronie przeb¹kiwali, ¿e z koniem ma trudnoœci i ¿e raczej pachnie kapitanem. Ale ¿o³nierz by³ zuchwa³y i mo¿e kiedyœ tam, w dalekiej Polsce, doczeka siê wiêcej ni¿ tej wzmianki. Uœmiechn¹³ siê do mnie:
– Gor¹co, co?
A tu, na domiar z³ego, samolot. Wali prosto na nas. Messerschmitt. Niziutko, z piekieln¹ szybkoœci¹. Kurzy siê ziemia od pocisków, gwi¿d¿e powietrze. Rotmistrz œmieje siê:
– Nic nam nie zrobi.
– Daleko masz do nich?
– Sto metrów, mo¿e mniej.
– Czy nie pogubili bagnetów?
– Nie!
– Przygotuj do szturmu, mo¿e siê uda... Marsz!
Ju¿ nie kryj¹c siê wypadam zza wêg³a. – Bagnet na broñ! Szturm!
Skaczê przez p³ot, wal¹ siê deski. U³amki sekund, rów – skok, hurra, hurra! Parê metrów – krzy¿ i... te trzy he³my. Rzucam w biegu karabin i wyci¹gam zdobyczne parabellum. Jeszcze z dziesiêæ kroków. Stan¹³em. Mign¹³ mi w szczerbinie guzik na p³aszczu. Œci¹gn¹³em spust. He³m i bia³a z przera¿enia twarz, skurcz palca i lekki odrzut lufy, a trzeci w tê zielon¹ masê munduru i ³adownic!
Krzyk. Jakieœ postacie z wyci¹gniêtymi do góry rêkami, bia³a p³achta, ktoœ siê œmieje.
Jesteœmy we wsi!
Tak zdobyliœmy szturmem na bagnety po³udniow¹ czêœæ wsi Dzwola dnia 29 wrzeœnia 1939 roku, bronion¹ przez dywizjon przeciwpancerny legendarnego „Kondora”.
Ceres, 1941
------------------------------------------------------------------------
1 Lekkie karabiny maszynowe.O autorze
Bogdan Tymieniecki, właśc. Bohdan Władysław Zaremba-Tymieniecki (ur. 11 maja 1907 w Warszawie, zm. 29 stycznia 1992 w Londynie) – żołnierz Wojska Polskiego oraz Polskich Sił Zbrojnych.
Urodził się w rodzinie ziemiańskiej herbu Zaremba. Dzieciństwo spędził w Paryżu. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, wrócił z rodziną do kraju i wychowywał się w Żerkowicach. Tam uczęszczał do szkół, został filistrem Polskiej Korporacji Studentów Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego „Kujawja” w Cieszynie w roku 1931 i uzyskał zawód rolnika.
Wojnę obronną rozpoczął w stopniu ogniomistrza. 29 września brał udział w potyczce we wsi Dzwola, dowodząc plutonem kawalerii należącym do 22 Pułk Ułanów Podkarpackich ze składu Grupy Kawalerii „Chełm”. Jednostki te wyparły ze wsi stacjonujący tam dywizjon przeciwpancerny 27 Dywizji Piechoty. Cześć żołnierzy tego dywizjonu walczyła wcześniej w wojnie domowej w Hiszpanii w strukturze Legionu Condor. Następnie przedostał się na Węgry, gdzie był internowany w miejscowości Eger, a za pieniądze wygrane w pokera wyruszył do Francji.
Po dotarciu do Francji odbył kurs obsługi działek przeciwpancernych 25 mm w Coëtquidan oraz 40 mm w Laverdon. W czerwcu 1940 został przydzielony do 3 Oddziału Rozpoznawczego (OR-3) 3. Dywizji Piechoty, gdzie objął stanowisko instruktora tudzież dowódcy plutonu zmotoryzowanej artylerii przeciwpancernej. Jednostka nie dokończyła formowania i nie uczestniczyła w walkach w sposób zorganizowany. Po klęsce wojsk francuskich z portu La Turballe został ewakuowany do Wielkiej Brytanii.
W Anglii i Szkocji odbył kolejne szkolenia artyleryjskie i pancerne. W 1941 został wysłany do Palestyny, a następnie przeniesiono go do Iraku. Dopiero w Afryce powrócił do kawalerii, lecz tym razem była to kawaleria pancerna. W stopniu starszego sierżanta służył jako instruktor w brytyjskiej szkole broni pancernej w Abbassia pod Kairem. Podczas służby w Egipcie w ramach uzupełnień był przydzielony na 10 miesięcy do 11. Pułku Huzarów „Prince Albert Own” jako dowódca czołgu. W okresie formowania 2 Warszawskiej Brygady Pancernej został instruktorem w 6 Pułku Pancernym „Dzieci Lwowskich".
W strukturze 2 Korpusu wyruszył do Włoch oraz dostał awans na podporucznika. Podczas walk we Włoszech dowodził plutonem czołgów, a następnie dwoma plutonami. Dzięki sprawnemu dowodzeniu tudzież umiejętnościom artyleryjskim został awansowany na porucznika i mianowany zastępcą dowódcy 3 szwadronu 6 pułku pancernego. Następnie został skierowany na stanowisko sztabowe jako doradca taktyczny dowódcy brygady w 2 Brygadzie Pancernej. Do końca kampanii włoskiej dosłużył się stopnia majora (stopień na czas wojny) oraz otrzymał funkcję oficera sztabowego 2 Korpusu.
Przeszedł szlak bojowy 2 Korpusu. Walczył m.in.: w bitwie o Piedimonte San Germano, za którą dostał Order Virtuti Militari, tudzież o Castelfidardo. Prowadził manewr przerywający front pod Ankoną oraz brał udział w zajmowaniu Bolonii. Jego czołg, M4 Sherman, nosił nazwę Markiza.
Ożenił się z Joanną „Bubą” Burhardt-Bukacką, córką Stanisława Burhardta-Bukackiego i Jadwigi Beck, jeszcze w trakcie wojny we Włoszech. Ślub miał miejsce w kościele św. Andrzeja na Kwirynale. Przez pewien czas mieszkał z żoną i teściową w Rzymie. W 1956 przeniósł się wraz z nimi do Brukseli, tam dostał cywilną posadę. Następnie zamieszkał w Londynie, podjął pracę pisarza i używał pseudonimu „Amadeo Visconsini". Miał syna i córkę. Po wojnie został awansowany na podpułkownika. Otrzymał tytuł honorowego żołnierza Pułku Pancernego Ułanów Karpackich.
W roku 1971 napisał książkę „Na imię jej było Lily”, opowiadającą o jego przeżyciach podczas II wojny światowej. Tytuł jest nawiązaniem do nazwy armaty czołgu Crusader, na którym szkolił żołnierzy alianckich w Egipcie. Był też autorem (pod pseudonimem) następujących książek: Heroina 74, Amsterdam 77, Skandal Banco Ambrosiano.
Jego zainteresowaniami były: bibliofilstwo, brydż oraz wędkarstwo.
Został odznaczony: dwukrotnie Orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Monte Cassino oraz innymi 11 zagranicznymi odznaczeniami, m.in.: Gwiazda 1939–1945 (Wlk. Brytania), Gwiazda Afryki (Wlk. Brytania), Gwiazda Italii (Wlk. Brytania).
Został pochowany w kwaterze żołnierzy PSZ na Zachodzie na Powązkach Wojskowych.