- W empik go
Na jedną noc - ebook
Na jedną noc - ebook
Co się może stać, jeśli na jedną noc, dla zabawy, zamienicie się partnerami?
Poznali się jeszcze na studiach, dziś mają rodziny i dzieci, ale wciąż raz w roku wspólnie wyjeżdżają na narty. Tym razem zamierzają spędzić sylwestra w ekskluzywnej willi w austriackich Alpach.
Ewa i Mikołaj, Zetka i Joachim, Jowita i Grzesiek, zwany Grubym, oraz Mara z Bazylem. I on – wielki nieobecny od kilku lat – Robert, z nową żoną, której wszyscy są ciekawi. Łączy ich bliskość, choć często pozorna, zaszłości i tajemnice – pokryte blichtrem uśmiechów, mogą ranić, choć nie muszą. Emocje narastają, potęgowane atmosferą górskiej samotni, podsycane przez młodą żonę Roberta. Swoją szczerością i bezkompromisowym obnażaniem prawdy Dina demaskuje frustracje i napięcia w grupie i stara się je rozładować.
Przyjaciele jeszcze nie wiedzą, że niektóre zabawy są niebezpieczne i nie zawsze dobrze się kończą…
Magdalena Kawka– pisarka z zamiłowania, z wykształcenia socjolog. Autorka książek o tematyce obyczajowej i historycznej, m.in. „Alicja w krainie konieczności”, „Rzeka zimna”, „W zakątku cmentarza”, „Wyspa z mgły i kamienia” oraz sagi „Lwowska odyseja”. Współautorka czterotomowego cyklu „Kobiety nieidealne” i powieści „Tuż za rogiem”. Kiedy nie pisze, czyta, a gdy nie czyta – redaguje teksty innych autorów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-604-1 |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I bez bomby samochody to pułapki, pomyślała, a głośno powiedziała:
– Naprawdę tego nie pamiętasz?! Nie mogę uwierzyć. Kolejny raz to robisz!
– Co robię?
– Pierdolisz, kurwa!
– Ho, ho, pani inteligentna, co za język, jestem pod wrażeniem. No gratulacje, kochanie, wreszcie jakieś ludzkie emocje.
– Konfabulujesz! Kreujesz rzeczywistość, jak ci się podoba.
– A nie – mruknął zawiedziony Mikołaj – wróciła moja stara.
Ewa się skrzywiła.
– Myślisz, że to zabawne?
– Hmm, no cóż… tak.
– Nie zmieniaj tematu!
Musiała krzyknąć, bo radio załkało na cały regulator:
Truuudno kochać
Leeecz… Leeeecz trudniej jest
Nie kooochać wcaaaleee cię
– Błagam, wyłącz tego serbskiego zapiewajłę!
– Jest Bośniakiem – sprostował. – Co ci nagle Bregović przeszkadza? Poza tym to Kayah.
– Wszystko jedno, wkurza mnie. I co to w ogóle znaczy? „Za ból, mój miły, dziękuję ci”? Niech jej jeszcze napluje na głowę, będzie bardziej wdzięczna.
Mikołaj parsknął śmiechem.
– Ewka, nie poznaję cię… ty moja lwico. No dobra – wrócił do tematu – to gdzie ja tak przeinaczam tę rzeczywistość?
Wzięła głęboki oddech.
– Zaraz znowu będziesz mi wmawiał, że to wszystko dla mnie i że jestem niewdzięczna. Sorry, kochanie, ale już się uodporniłam.
– A niby dla kogo? – Mikołaj ściszył radio i sięgnął do schowka po red bulla. – Z jakiego innego powodu miałbym znosić twojego ojca, co? Nawet dla świętych byłby za święty. Prawy prawnik – parsknął. Pstryknął puszką i przyłożył ją do ust.
No, coś by się znalazło, pomyślała ironicznie. I zaraz za tym przyszła myśl: jak można się wkurzać na człowieka, który nic nie rozumie. To nie jego wina, on naprawdę niczego nie rozumie.
Starała się być spokojna, ale z każdą minutą coraz więcej ją to kosztowało. I w dodatku teraz nie miała dokąd uciec. W domu wystarczyło wyjść z pokoju, zanim poczuła, że przestaje nad sobą panować i może powiedzieć o kilka słów za dużo.
Po tylu latach małżeństwa powinna mieć większy dystans. Do siebie i do niego. I na ogół miała, ale dzisiaj czuła się wyjątkowo rozstrojona. Może dlatego, że dawno nie byli skazani na siebie w ciasnym wnętrzu samochodu. Na co dzień każde miało własne auto.
Wiedziała, gdzie leży sedno i z czego się bierze ta jego pokazowa pewność siebie, lecz akurat o tym nie chciała z nim rozmawiać. To było zbyt trudne. Mikołaj obchodził się z delikatną materią jej uczuć jak dwulatek z motylkiem.
– Ech, grzeszysz, kobieto. Przyniosłem ci sto róż, już nie pamiętasz? Wielki bukiet czerwonych róż. W kwiaciarni było poruszenie, babki za ladą koniecznie chciały wiedzieć, jak wygląda ta kobieta. Musiałem im pokazać twoje zdjęcie. Byłaś gwiazdą, wszystkie ci zazdrościły. Założę się, że każda by chciała takiego gościa, co zamiast z kumplami na pępkowe leci do szpitala z bukietem. W dodatku trzeźwy jak świnia.
Ewa przejechała dłońmi po policzkach. Po co w ogóle do tego wracała? Chyba zgłupiała. To wszystko przez te idiotyczne piosenki. Nie ma, nie ma ciebie…
Takie rozmowy zawsze zmierzały donikąd, właściwie powinna już dać sobie spokój z wyjaśnieniami. Po co jej to? Jakby minione lata niczego jej nie nauczyły. Niby mówili tym samym językiem, nawet fakty się zgadzały, jednak to by było na tyle, jeśli chodzi o porozumienie. I nic nie dało się poradzić.
Po raz kolejny poczuła się bezsilna. Mikołaj powiedział, że wtedy była gwiazdą. Chyba z nazwiska, pomyślała z przekąsem. Na tabliczce przy szpitalnym łóżku widniało wprawdzie Ewa Gwiazda-Przybylska, ale zdaje się, było to zbiorowe gwiazdorstwo wszystkich kobiet na oddziale położniczym.
To on wpadł do szpitala z oślepiającym uśmiechem, przystojny i przesadny niczym bohater brazylijskiego serialu. Z naręczem kwiatów uduszonych przezroczystą folią, na rogach związaną w wymyślne kokardki. Od razu skojarzyła jej się z foliowym rękawem, w którym zwykle piekła karkówkę.
Zainfekował czarem wszystkie kobiety w promieniu stu metrów. Nawet noworodki płci żeńskiej podskakiwały radośnie na jego widok. Uwodził równie naturalnie, jak oddychał.
Właściwie nie uwodził, to musiała mu przyznać, po prostu oddychał. A jak można mieć człowiekowi za złe odruchy bezwarunkowe?
A ona nienawidziła być w centrum uwagi, nie znosiła tych szopek, które służyły tylko jednemu: „Patrzcie, jaki jestem wspaniały. Ja, ja, ja… A to moja żona. Równie wspaniała. Ale właściwie to też ja, bo wiadomo: żona – mężowi korona”.
– Serce ty moje jedyne, jak można mieć pretensje, że stary przyleciał z kwiatami, bo urodziła mu się druga córa? Tylko ty to potrafisz. – Roześmiał się i poczochrał ją po głowie jak niesfornego szczeniaczka. – Dzielnie się spisałaś. W odróżnieniu od poprzedniego razu… No cóż, nasza Zuzka po prostu miała pecha, tak to bywa w życiu.
Ewa drgnęła. Minęło tyle lat, dlaczego na myśl o tamtym dniu wciąż brakuje jej tchu? Z takim trudem, bez niczyjej pomocy upchnęła to potworne wspomnienie w najdalszym zakątku siebie, nauczyła się go nie dotykać, nie prowokować, bo wiedziała, że czeka, gotowe powrócić, jak tylko wyczuje jej słabość. Choć najczęściej pomagał mu w tym Mikołaj.
– Ej, nie dąsaj się, dawaj buziaka i doceń, że twój kochany małżonek nie pozwolił wyprowadzić się z równowagi. Choć trzeba przyznać, bardzo się starałaś.
– Patrz na drogę – rzuciła odruchowo, bo już się nachylał, żeby ją pocałować. – Ślisko jest.
– Przecież patrzę – obruszył się. – Może tak na chwilę porzuciłabyś kontrolę, co?
– Nie kontroluję, proszę, żebyś się skupił na prowadzeniu.
Przez chwilę jechali w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.
„W odróżnieniu od poprzedniego razu”. Ewa chciała jak najszybciej wyrzucić te słowa z magazynu pamięci krótkotrwałej. Tu było miejsce jedynie na listę zakupów, ostatnią przeczytaną książkę i PIT za ubiegły rok. Jeśli pozwoli, żeby tamto wspomnienie na dobre się zagnieździło w tym obszarze, będzie musiała popełnić samobójstwo.
Za oknem już dawno zapadł zmrok. Zamierzali wyjechać jeszcze w nocy, mieli przed sobą wiele kilometrów, w dodatku kilkadziesiąt ostatnich krętymi górskimi drogami, których o tej porze roku nie dało się pokonać bez łańcuchów. Ale Polę rozbolał brzuch i babcia wpadła w panikę. Ewa pomyślała złośliwie, że teściowej niewiele trzeba, żeby spanikować, jednak zaraz przywołała się do porządku. Naprawdę była wdzięczna, że babcia zgodziła się zająć przez parę dni nadpobudliwą i energiczną trzylatką.
– Właściwie to nie wiem, czy w ogóle chce mi się jechać – oznajmił nagle Mikołaj, włączając wycieraczki.
Sypało coraz bardziej i widoczność spadała z minuty na minutę. Od dłuższego czasu sunęli w pustkę białego tunelu.
– Myślałem, że odpocznę trochę po świętach. W kancelarii jeszcze jakoś znoszę twojego starego, ale jak mi przy wigilijnym stole wywleka przegrane sprawy, to mnie kurwica bierze!
Ewa westchnęła. Temat ojca był jak mieszanina wodoru z tlenem w stosunku objętościowym dwa do jednego. Wybuch gwarantowany.
– Teraz mi to mówisz? Przecież pięć razy cię pytałam.
Mikołaj pochylił się nad kierownicą, prawie przylepiając nos do szyby.
– Kur…, nic nie widać. W dodatku okulary mi parują. Rozglądaj się za jakąś stacją, muszę założyć soczewki, bo inaczej daleko nie zajedziemy. Co mówiłaś? – Spojrzał roztargniony na żonę.
– Nic – mruknęła.
To było w jego zwyczaju. Rzucał jakiś zgryźliwy tekst, który sprawiał, że się spinała, po czym natychmiast zapominał, o co mu chodziło.
– Kawy bym się napił.
– Mam w termosie…
– O, to daj! – ucieszył się. – Nie wiadomo, kiedy ta stacja.
– …w bagażniku.
Zsunął z nosa okulary, popatrzył na nią, ale nic nie powiedział.
– Przed siebie patrz! – krzyknęła histerycznie, bo właśnie z przodu w tumanach białego pyłu nieoczekiwanie rozbłysły dwa czerwone światełka.
Mikołaj mocniej złapał kierownicę i całą siłą woli zmusił się, by nie wbić hamulca w podłogę.
– Co za chuj! Widziałaś? Jaki debil hamuje gwałtownie na środku drogi przy takiej śnieżycy?! Mógł nas zabić!
Ewę sparaliżowało. W ułamku sekundy przeleciało jej przed oczami całe życie.
Kiedy po chwili doszła do siebie, pomyślała przytomnie, że ten z przodu wcale nie zahamował tak gwałtownie, to Mikołaj miał zwyczaj siedzieć innym na ogonie. Zatrzymała jednak tę uwagę dla siebie. Zamiast tego powiedziała:
– Robert będzie.
Nawet jeśli wyczuł w jej głosie złośliwą satysfakcję, nie dał po sobie poznać.
– Tak? – zapytał obojętnie, zwalniając i zmieniając pas. Przez śnieżną zawieruchę dostrzegł w oddali pomarańczowy neon stacji benzynowej. – Myślałem, że po rozwodzie wyjechał z Polski.
– To było cztery lata temu. Wrócił w październiku. Mara mówiła, że ma nową żonę. Podobno dużo młodszą. Ma ją przywieźć.
– Gdzie? Tam?
– No a gdzie?
– Fakt, najlepsza okazja na wielkie entrée – powiedział złośliwie. – Nie ma to jak kłuć kumpli w oczy świeżym mięsem…
– Nie bądź chamem. Mówił Marze, że chciałby, żebyśmy ją poznali, podobno wrócili na stałe. Ona tu nikogo nie zna i czuje się trochę zagubiona.
Mikołaj się skrzywił.
– Nie powiem, żebym był zachwycony.
No jasne, jasne, pomyślała złośliwie. Znowu grozi ci detronizacja.
Jej mąż studiował prawo we Wrocławiu i dołączył do ich warszawskiej paczki dopiero w połowie studiów. Przyprowadziła go Zetka, która pocieszała się nim, kiedy rzucił ją chłopak. Byli ze sobą parę miesięcy, a następnie rozstali się bez żalu.
Od razu polubili otwartego, żywiołowego Mikołaja, który miał dar uwodzenia ludzi. Nic dla niego nie było problemem, jakby świat został stworzony dla jego przyjemności. Wydawało się, że razem z Robertem przypadną sobie do gustu, bo ten drugi również był królem życia. Niestety, szybko się okazało, że król może być tylko jeden.
– Chcesz w końcu tę kawę? – zapytała, gdy zaparkowali w jasnej plamie światła padającego z witryny budynku. – Mogę wyjąć z bagażnika.
– Teraz? – prychnął Mikołaj. – Teraz to się napiję świeżo parzonej z automatu. I wciągnę tłuściutkiego hamburgera.
– Przecież to sama chemia… I jeszcze niszczy środowisko. Do wyprodukowania twojego kotleta potrzeba ponad pięciu tysięcy litrów wody. – Ewa wygłosiła formułkę, którą modyfikowała w zależności od rodzaju i wagi mięsnego dania.
Mikołaj z trudem pohamował irytację. Kochał żonę, ale czasami zazdrościł wdowcom.
– Może ja lubię chemię. Jezu, już dałabyś spokój. Jesteś uosobieniem zachodniego poczucia winy. Niedługo zaczniesz wdrażać program ochrony szrotówka kasztanowcowiaczka. Chuj z drzewami, w końcu szrotówek też musi coś żreć – powiedział.
Nie czekając na Ewę, wysiadł z auta i zniknął w gwarnym pawiloniku.
Została sama. Z niechęcią spojrzała przez szybę. W środku kłębił się tłum, jakby pół Europy umówiło się w tym jednym miejscu. Trasa, przy której stała stacja, wiodła bezpośrednio w Alpy, wiele samochodów miało na bagażnikach narty. Nie oni jedni zamierzali spędzić świąteczną przerwę na szusowaniu.
Czuła, że trzęsą jej się ręce, musiała zapalić, jednak nie mogła przy Mikołaju. Niech dalej myśli, że rzuciła. Był wystarczająco irytujący, kiedy złośliwie ją pouczał, ile litrów wody potrzeba do uprawy tytoniu.
Ale jeszcze bardziej musiała zrobić coś innego.
Sprawdziła, czy ma telefon w kieszeni, i sięgnęła do klamki.
Kolejka do toalety na szczęście nie była długa i już po kilku minutach Ewa z ulgą zamknęła zasuwkę w drzwiach.
Jarzeniówka nad lustrem mrugała jak szalona, ktoś wrażliwszy mógłby dostać epilepsji, lecz jej to nie przeszkadzało. Spojrzała w lustro i zobaczyła zaciśnięte szczęki, ściągnięte brwi i brodę jak pestka brzoskwini. Żyłka na skroni pulsowała jak szalona.
W gardle utknął jej warkot. Wyglądała jak ktoś, kto chce krzyczeć, ale nie może. Szybko wystukała coś na klawiaturze telefonu i włożyła do uszu słuchawki.
Gdy rozległy się charakterystyczne jęki, spojrzała na ekran.
Mężczyzna z głową między kobiecymi udami, jego palce tańczące na wygolonej cipce, ruchliwy język. Podniósł się, ścisnął jej sutek, a potem szybko wepchnął w nią penis.
Ewa rozstawiła nogi, oparła się lekko o umywalkę i włożyła rękę w spodnie.
Kiedy po kilku minutach znów podniosła głowę, z lustra patrzyła na nią odprężona, zarumieniona twarz atrakcyjnej kobiety.
Uśmiechnęła się do odbicia i odkręciła kran.ROZDZIAŁ II
Dom stał na zboczu góry, nieco powyżej linii lasu. Ostatnie drzewa rosły jakieś dwadzieścia metrów niżej i tylko pojedyncze jodły zaglądały w okna. Prowadziła tu tylko jedna droga. Kończyła się tuż pod drzwiami. Zimą bez łańcuchów nie dało się dotrzeć na górę, mimo że odśnieżano ją, kiedy przyjeżdżali goście. Gdyby nie to, dom zostałby odcięty od świata. Wprawdzie doprowadzono prąd, ale szalejące wiatry często zrywały ten kawałek napowietrznej linii energetycznej i wtedy mieszkańcy zdani byli tylko na panele fotowoltaiczne.
Jeszcze trzydzieści lat temu pełnił funkcję schroniska, leżał jednak z dala od popularnych szlaków, więc turystów było niewielu. Czasem wynajmowali tu pokoje ludzie szukający samotności albo ci, którzy pragnęli uciec od świata. Pewnego lata właściciele, zapaleni grotołazi, zginęli tragicznie, eksplorując jaskinię Lamprechtsofen, a spadkobiercy nie mogli dojść do porozumienia.
Z tego powodu dom długo stał pusty. Siedem lat temu zobaczył go jakiś bogaty Austriak i zakochał się w nim. Kupił go i przebudował, włożył w remont tyle pieniędzy, że można by za to postawić ze dwie wille. Dobudował taras, trzy luksusowe łazienki, postawił imponujący kominek i odrestaurował starą dębową podłogę z solidnych dech, do tej pory ukrytą pod warstwami linoleum. Wyburzył jedną ze ścian i zastąpił ją oknami, żeby siedząc przy kominku, można było podziwiać dolinę, w której przycupnęło niewielkie miasteczko. Chciał zamieszkać tu na emeryturze, lecz zanim zdążył zrealizować zamiar – zginął nad Alpami, pilotując awionetkę. Tym sposobem pechowa chata znowu zmieniła właściciela i teraz należała do jakiejś spółki, zajmującej się wynajmem luksusowych apartamentów.
Jedyne dwa domy stały dwieście metrów niżej, więc nic nie zasłaniało imponującej panoramy gór widocznej prawie z każdego okna.
– Utknęli jakieś piętnaście kilometrów stąd. Skończyła im się główna droga – powiedziała Mara ze śmiechem, odkładając telefon. – Zasięg do bani, słabo słychać, ale chyba dobrze zrozumiałam. Nie zgadniesz dlaczego.
Zetka sięgnęła po butelkę, dolała sobie wina i rozparła się wygodniej na sofie. Długie nogi położyła na rzeźbionej skrzyni, która służyła za ławę.
– Dlaczego co?
– No dlaczego utknęli, głucha jesteś?
– Raczej wstawiona.
Mara wzniosła oczy do nieba, jednak nie skomentowała. Przez chwilę patrzyła na przyjaciółkę, marszcząc nos.
– Na letnich jadą, rozumiesz? Gruby chyba zapomniał, że w górach zimą leży śnieg. To znaczy, że śnieg pewnie wiedział, o to go nie podejrzewam, ale chyba myślał, że tylko na stokach – prychnęła. – Podobno w Irlandii nikt nie słyszał o zimowych oponach.
– Znaczy on już Irlandczyk pełną gębą. Ile mu było trzeba? Siedem lat?
– Sześć – sprostowała Mara odruchowo. – Z rozwianym włosem lata po miasteczku i szuka sklepu z oponami. Istnieją w ogóle jakieś sklepy z oponami?
Zetka nie odpowiedziała, westchnęła i zapatrzyła się w okno na sypiący śnieg.
– Nie spełniło się żadne z moich marzeń, wiesz? – Wyglądała, jakby kompletnie straciła zainteresowanie zimowymi oponami Grubego. – Miałam mieszkać w Hiszpanii, mieć trójkę pięknych dzieci, bogatego męża drania i gorących kochanków. Zamiast tego mieszkam w Erfurcie, nie mam dzieci, mam przeciętnego męża, a na gorących kochanków ostatnio nieurodzaj. No co? – mruknęła, bo Mara popukała się palcem w czoło. – Mama robiła porządki na strychu i znalazła mój pamiętnik. Dochodzę do wniosku, że właściwie przegrałam życie.
– Ile miałaś lat, jak go pisałaś?
– Dwanaście, bo co?
– W wieku dwunastu lat już chciałaś mieć męża drania i gorących kochanków? Nimfetka.
– Teraz już raczej nimfomanka.
Obie się roześmiały.
– A ty? – zapytała Zetka, znów sięgając po butelkę i zamglonym wzrokiem patrząc w ogień. – O czym marzyłaś jako dziecko?
– Żeby zawsze wszystko było tak, jak ja chcę – oświadczyła Mara bez zastanowienia i wzięła do ręki telefon. W przeciwieństwie do Zetki nie była w nastroju do zwierzeń. – Muszę złapać chłopaków, może jeszcze nie skończyli zakupów. Z miasteczka mają kawałek, podjechaliby i chociaż Jowitę zabrali. Gruby, jak chce, niech sobie szuka tych opon.
Zetka spojrzała na nią nieco przytomniejszym wzrokiem.
– Tylko pamiętaj, nie nazywaj go już Grubym.
– Że co? – zapytała Mara z telefonem przy uchu. – Szlag! Znowu nie ma zasięgu. Idę na górę.
Zetka złapała kieliszek i ruszyła za nią po schodach.
– No jak co? Przecież Ewa mówiła, że Jowita bardzo przytyła po ostatnim dziecku i strasznie się tym gryzie.
– O ile dobrze pamiętam, urodziła półtora roku temu. Czekaj, to my już tyle czasu się nie widziałyśmy?
– Prawie dwa lata. Ale zleciało, nie? Podczas wakacji w Toskanii była w ciąży. Niby walczy z nadwagą, jednak Ewa uważa, że chyba w głębi duszy już straciła nadzieję. Zrobiła się strasznie drażliwa.
Z nich wszystkich to Ewa i Jowita zawsze były najbliżej. Nawet po studiach nie straciły bliskiego kontaktu i właściwie to dzięki ich staraniom cała paczka już od lat spędzała wspólnie przynajmniej tydzień w roku na wyjeździe. Czasem ktoś się wykruszał, a czasem do towarzystwa dołączał ktoś, kto na dłużej lub tylko na chwilę zacumował u boku członka podstawowego składu.
– No dobrze. – Mara wróciła do tematu, jednocześnie krążąc po pokoju, z wyciągniętą wysoko ręką z telefonem. – Ale co to ma wspólnego z Grubym?
Zetka popatrzyła na nią z politowaniem.
– Mogłabyś się bardziej wysilić. Empatia, moja droga, empatia…
Mara się zatrzymała.
– Chcesz powiedzieć, że mam nie nazywać go jego normalnym imieniem, bo ona może pomyśleć, że to przytyk w jej stronę?
– To nie jest jego normalne imię.
Mara zmarszczyła brwi.
– To jak on się nazywa?
– Znasz gościa dwadzieścia lat i nie wiesz, jak mu na imię? – Zetka parsknęła śmiechem.
– Żartuję. Nie moja wina, dla wszystkich zawsze był Grubym, pewnie sam nie pamięta, jak się nazywa. Już widzę, jak chłopaki się tym przejmą – zakpiła. – Żaden w życiu nie powiedział do niego Grzesiek… Czekaj! Mam sygnał! – wykrzyknęła tryumfalnie, przykładając telefon do ucha.
Zetka przez chwilę słuchała, jak Mara rozmawia z mężem, po czym zeszła na dół. Trzeba było pomyśleć o kolacji; najdalej za dwie, trzy godziny wszyscy się zjadą. Bazyl i jej Joachim pewnie pomogą Grubemu zmienić opony albo przynajmniej założą mu łańcuchy na koła. Ewa z Mikołajem też już powinni dojeżdżać.
Pomyślała o Robercie. To on miał być największą atrakcją tego wyjazdu. A właściwie jego nowa żona. Był bardzo tajemniczy, wiedzieli jedynie, że ostatnie trzy lata spędził w Kampali, dokąd wyjechał po rozwodzie z Wandą.
Zetka doskonale pamiętała tamten czas, ona sama przechodziła wtedy trudne chwile z Joachimem, była pewna, że ich małżeństwo też zakończy się rozwodem.
Dużo wtedy rozmawiały z Wandą. Przedtem właściwie się nie znały, Wanda dołączyła do ich ekipy dzięki małżeństwu z Robertem, ale nie utrzymywała z dziewczynami bliższych kontaktów. Była dość nieśmiała, wycofana i zamknięta w sobie, a żadna z nich nie pokusiła się, żeby pomóc jej się otworzyć. Tylko dwa albo trzy razy dała się namówić na wspólny wyjazd; zazwyczaj Robert przyjeżdżał sam.
Wszyscy się zdziwili, kiedy przywiózł ją pierwszy raz i przedstawił jako swoją żonę. Szczególnie dziewczynom opadły szczęki. Było wiadomo, że Robert lubi wyłącznie efektowne i temperamentne laski, a choć Wanda była nawet w jakiś sposób atrakcyjna: wysoka, szczupła, o długich nogach i przepięknych popielatych włosach, jednak wydawała się powolna, nieco misiowata i wyprana z emocji. Mało mówiła, wolno się poruszała, jakby w ogóle nie było w niej życia. Nie zabierała głosu pierwsza i nie zdarzyło się, żeby się z kimś spierała. Zetka chyba nigdy nie widziała, by Wandę naprawdę coś poruszyło.
Kiedyś na wakacjach w Irlandii zwiedzali ruiny jakiegoś starego zamku, do którego droga prowadziła przez łąkę pełną pasących się byków. Któryś z chłopaków, Zetce świtało, że chyba Gruby, bo to najbardziej do niego pasowało, w ramach dowcipu zerwał z głowy czerwoną bandankę i zaczął nią wymachiwać, wrzeszcząc przy tym jakieś durne „ole!”. Bykom wiele nie było trzeba, ruszyły z impetem na gromadkę idących gęsiego ludzi. Zetka myślała wtedy, że to jej ostatnie chwile. Ewa wrzasnęła, złapała pięcioletnią córkę i wlokąc ją za warkocz, popędziła w stronę zamku. Pozostali ruszyli w jej ślady. Kiedy bezpiecznie ukryci za zrujnowanym murem spojrzeli po sobie, wyszło na jaw, że nie ma z nimi Wandy. Najbardziej przeraził się Robert, pewnie ze wstydu, że zostawił żonę na pastwę byków. Okazało się, że Wanda stoi sobie na polu, a dzikie bestie pasą się wokół spokojnie.
„Boże, jaka ty jesteś odważna” – powiedziała potem Ewa. Jednak pozostałe dziewczyny uważały, że to raczej brak odruchów bezwarunkowych. „Ona nie uciekła, bo nie żyje” – upierała się Jowita. „Do tej pory to ukrywała, ale teraz wyszło skrzydło z worka”. „Szydło” – poprawiła ją Mara odruchowo. „Może być i szydło, ale ja mówię wam, zimny trup”.
Zetka uśmiechnęła się do wspomnień. Była dziś w nostalgicznym nastroju. Rzadko mu ulegała, na ogół wolała patrzeć do przodu, nie należała do ludzi, którzy z sentymentem tkwią w przeszłości, uważając, że kiedyś było lepiej. Ona sama była ciekawa, co kryje się za następnym zakrętem. Lubiła swoje życie. Choć nie zawsze bywało różowo, codziennie rano miała irracjonalne wrażenie, że spotka ją coś dobrego.
– Coś tak zastygła, jakby ci prąd odłączyli? – powiedziała Mara na widok przyjaciółki pochylonej nad deską do krojenia. – Obserwuję cię już dłuższą chwilę, nie boli cię kręgosłup?
Zetka odłożyła nóż, którym zamierzała pokroić pomidory.
– I co? Pojadą po nich?
– Już pojechali. Gruby do nich zadzwonił. Powinni być za jakieś pół godziny. Cieszę się, już się za nim stęskniłam, brakuje mi tych jego durnych żartów. Za Jowitą zresztą też. No, może za nią trochę mniej – dodała po namyśle.
– Ja też. Tylko pamiętaj… – Zetka podniosła palec z udawaną powagą. – Grzesiek. Mówimy: Grzesiek.
Mara wydęła usta. Oczywiście, że nie zamierzała się przejmować. Jowita zawsze była nadwrażliwa, a w dodatku niepewna siebie jak każdy narcyz. Brała do siebie wszystko, co tylko usłyszała. Od ostrożnego obchodzenia się z jej wrażliwym ego można było zwariować. Człowiek nigdy nie był w stanie przewidzieć, co może sprawić jej przykrość.
Otworzyła lodówkę i z zapasów, które przywieźli, wyciągnęła dwa duże pojemniki.
– Usmażę dewolaje, na pewno wszyscy będą głodni. Ewa przysłała esemesa, że zostało im jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.
– A Robert i ta…? Zapomniałam, jak jej.
– Dina. Mówiłam ci, że będą dopiero jutro wieczorem.
Zetka z szelmowskim uśmiechem zatarła dłonie.
– Super, będzie można przedtem spokojnie ich oplotkować. Pomyślałam, że może jutro odpuścimy sobie narty? Niech chłopaki idą sami, a my urządzimy sobie babski dzień. Co ty na to? Późne śniadanko, ploteczki, winko. No i jacuzzi! Powiem ci, że jak tylko je zobaczyłam, już wiedziałam, że to konkurencja dla nart – zaśmiała się. – Zresztą jacuzzi jak jacuzzi, za to widok z niego za milion dolarów.
Mara uwielbiała szusować, ale musiała przyznać Zetce rację. Wielkie jacuzzi ulokowano na kamiennym tarasie pod gołym niebem, umieszczono tam także dwie wysokie gazowe lampy, w których płonął ogień, jednocześnie dając ciepło. Pod okapem dachu rozwieszono sznury migoczących lampek. Już sobie wyobrażała, jak siedzą tam wieczorem z winem, a pomiędzy nimi pływa deska z serami i lokalnymi wędlinami.
– Ja chętnie, zobaczymy, co na to pozostałe. Swoją drogą, chyba ozłocę twojego Joachima, że nam to wynalazł. W dodatku za takie śmieszne pieniądze. Przecież normalnie wynajem tej chaty musi kosztować majątek.
Zetka się uśmiechnęła.
– Mówiłam ci, że będzie tu robił projekt nowej instalacji fotowoltaicznej, ta obecna podobno nie daje już rady. Dostał jakieś superzlecenie na kilkanaście luksusowych obiektów. Właściciele tej spółki nawet się ucieszyli, uważają, że w ten sposób pozna specyfikę domu. Wprawdzie kręcili trochę nosami, że to najbardziej oblegany termin, ale Joachim dał im na ten obiekt tak korzystną cenę, że musieli się zgodzić.
Mara rozklepywała mięso i raz po raz zerkała na Zetkę.
– Wiesz – powiedziała z wahaniem – kiedy mówisz o Joachimie, masz w oczach takie ciepło. Chyba już dobrze między wami? – zapytała ostrożnie.
Zetka wzruszyła ramionami.
– Jeśli chcesz wiedzieć, czy wciąż myślimy o rozwodzie, to nie, nie myślimy. Tamten kryzys minął.
– Mówisz, jakby był następny…
Zetka podeszła do okna. Zapewne rozciągał się stąd fantastyczny widok, jednak przyjechali zbyt późno, żeby cokolwiek zobaczyć, i już nie mogła doczekać się jutra.
– Nie ma żadnego kryzysu, dogadujemy się.
– To nie brzmi jak recepta na szczęśliwe małżeństwo – zauważyła Mara.
– Tacy ludzie jak mój mąż nigdy nie są nieszczęśliwi w małżeństwie – oświadczyła Zetka.
– A jeśli są?
– To wtedy się mówi, że nie widują się tak często, jak by chcieli.
– Nalać ci wina? – Mara poczuła się nieswojo.
Przyzwyczaiła się już, że choćby wokół szalała wojna i płonął świat, zawsze można było czerpać pociechę z radosnego optymizmu przyjaciółki. Dlatego nie lubiła, kiedy Zetkę dopadały smutki. Może wynikało to z egoizmu, ale nie lubiła i już.
Zetka wyciągnęła w jej stronę kieliszek.
– Lej – powiedziała. – Muszę przegonić ten nastrój. W końcu przyjechałam tu, żeby się odprężyć.
– I się odprężysz. Tylko przestań rozkminiać. Moja matka zawsze powtarzała, że najszczęśliwsi są ci bezrefleksyjni. Popatrz na siebie cudzymi oczami i zaraz będzie ci lepiej.
– Jakimi oczami?
– A choćby moimi. Atrakcyjna kobieta o figurze, o jakiej wszystkie marzą, spełniona zawodowo, z mężem, który świata poza nią nie widzi. Z pięknym domem i cudowną teściową. Chociaż Niemką – dodała złośliwie, bo w gruncie rzeczy dużo ją kosztowały te wszystkie komplementy.
Zetka podniosła kieliszek do ust i skrzywiła się, jakby skosztowała octu.
– Z tą teściową przesadziłaś. Ona jest cudowna tylko na pokaz, to wpływa dobrze na jej wizerunek wśród koleżanek. Jedna z nich ma synową z Senegalu, a zięciem drugiej jest mormon. Przy tamtych ja jestem najbardziej cywilizowana.
Mara, która właśnie próbowała sosu grzybowego, parsknęła tak, że opluła kafelki za kuchenką. Przez chwilę obie śmiały się jak szalone. W końcu Zetka powiedziała:
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tych naszych wakacyjnych wyjazdów. Przy was czuję się, jakbym znowu miała piętnaście lat.
– Wtedy jeszcze się nie znałyśmy – zauważyła Mara przytomnie. – A, zapomniałabym, wyciągnij wino z lodówki, bo Bazyl znowu będzie rozpaczał, że je profanujemy. Ten facet potrafi zrobić dramat ze wszystkiego.
Zetka odstawiła kieliszek. Kiedy otwierała lodówkę, usłyszała piknięcie telefonu.
– Dostałaś esemesa. – Mara właśnie klarowała masło. – Zobacz, może to chłopaki.
Zetka podeszła do stołu. Sięgnęła po telefon.
Tęsknię. Dłużej bez ciebie nie wytrzymam. Już się nie mogę doczekać, rybka.
– I co? Wszystko w porządku?
– To Bild mobil, zapomniałam zapłacić – rzuciła.
Ucieszyła się, że zajęta przy kuchni Mara nie może zobaczyć jej głupkowato błogiego uśmiechu.